Matrioszka - Marta Dzido - ebook + książka

Matrioszka ebook

Dzido Marta

4,3

Opis

Pierwsze książkowe wydanie hipertekstowej opowieści, w której przeplatają się ze sobą historie kobiet z jednej rodziny. „Matrioszka” opowiada losy matki i córki, połączonych wspólnotą doświadczeń alkoholizmu w rodzinie. Takie samo cierpienie, takie same błędy, egzystencjalne błędne koło wydarzeń.
Marta Dzido – polska pisarka i reżyserka, zadebiutowała jako szesnastolatka. Jest autorką m.in. powieści MałżŚlad po mamie, książki reportażowej Kobiety Solidarności oraz najnowszego zbioru opowiadań Sezon na truskawki. Za powieść Frajda zdobyła w 2019 roku Europejską Nagrodę Literacką. Jest autorką zdjęć do filmu dokumentalnego „Podziemne państwo kobiet”, jako scenarzystka i reżyserka pracowała również przy dokumentach „Solidarność według kobiet” oraz „Siłaczki”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 83

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marta Dzido

Matrioszka

Copyright © by Marta Dzido

Copyright © by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., Poland 2022

Redakcja i korekta: Kamila Wrzesińska

Projekt okładki: Joanna Florczak

Skład: Sylwia Budzyńska

ISBN 978-83-67216-30-2

Dostępna w formie hipertekstu pod adresem: www.relacja.net/matrioszka

Grupa Wydawnicza Relacja

ul. Łowicka 25 lok. P-3

02-502 Warszawa

www.relacja.net

Małym Syrenkom, Śpiącym Królewnom, Siłaczkom i Babom Jagom

Dawno, dawno temu…

było sobie czarne, czarne miasto, a w tym czarnym, czarnym mieście był sobie czarno-szary blok, a w tym czarno-szarym bloku było sobie zwykłe siódme piętro, na tym zwykłym siódmym piętrze były sobie szare, smutne drzwi.

Pukamy czy wchodzimy bez pytania?

Puk. Puk. Kto tam? To ja. Co za ja? Nikogo nie ma w domu − krzyczę ze środka mieszkania ja − grzeczna, posłuszna Mamie siedmiolatka, która obcym drzwi nie otwiera i z nieznajomymi w rozmowy się nie wdaje. Ale nie słuchasz, wchodzisz, zostawiając na świeżo wypastowanej podłodze czarną smugę błota, zupełnie jakby mojego − nikogo nie ma w domu − nie było słychać.

Może nie słychać mnie? jestem za mała? za cicha? Mała Syrenka w szarym pokoju − bo dzieci i ryby głosu nie mają − a Mała Syrenka to nie dość, że z bajki dla dzieci, to w dodatku pół ryba, pół kobieta, więc głosu nie ma podwójnie.

Ciągnę więc dalej swą niemą opowieść…

A więc. Na tym zwykłym siódmym piętrze były sobie szare, smutne drzwi, za szarymi, smutnymi drzwiami kryło się przeciętne, szare mieszkanie. Na środku dużego pokoju stał przykryty białym obrusem stół. Stoliczku, nakryj się − dawał Mamie znak Tata i stoliczek od razu nakryty. Na stole sałatka z majonezem, kiełbasa pokrojona w plasterki, ogórek kiszony i butelka wódki. Mamo, mamo. Co? Co? Co? Jadą goście… no to co? dzień dobry, dzień dobry, cmok, cmok, cmok…

Puk? Puk? Kto tam? To my. Goście. Smuga czarnego błota na świeżo wypastowanej podłodze. Butelka wódki na stole. Otwarta. Jedna, dwie. Czysta, żytnia, luksusowa. A pod tym białym odświętnym stołem siedziałam ja.

Na zdrowie! Na zdrowie. Mantra, którą pamiętam od zawsze, tak jak od zawsze spod obrusa podglądam, jak się piło. Piło się różnie, choć zwykle tak samo. Bo imieniny, bo urodziny, rocznica ślubu, narodziny, pępkowe, chrzciny, odwiedziny, komunia święta, wielkanoc, niezobowiązujące spotkanie. Wódka stała na stole w towarzystwie kryształowego wazonu, w którym trzy smutnie zwisające gerbery albo goździki miały cieszyć oko szanownego jubilata/solenizanta/gospodarza domu. Ledwie odwinięte z białego papieru, już zdechłe.

Martwa natura, a na jej tle zmartwiona Matka.

Z czasem butelkę zaczęto chować pod stół, małe kieliszki zamieniono na szklanki, w których wysokoprocentowy napój mieszono z tonikiem albo pepsi-colą, nazywało się to drink i to był prawdziwy luksus, haj lajf z pewexu, a nie jakieś tam zwykłe domowe picie wódki z zakąską. Nie myślcie sobie, że jakaś patologia, awantury, rękoczyny i interwencja policji. Żadna patologia. Wszystko kulturalnie. Wino do obiadu, rozmowy o sztuce, polityce i stanie polskiej kinematografii. Wino to przecież nie wódka. A piwo to nie alkohol. Poza tym − jak mówił Tata − ludziom, którzy nie piją, nie można ufać.

Chluśniem, bo uśniem − mawiał dziadek.

No to chlup w ten głupi dziób − rymował wujek.

A teraz idziemy na jednego, a teraz idziemy wódkę pić − podśpiewywał szwagier.

Kto nie pije, ten nie je − szantażował ojciec.

Kobiety nic nie mówiły. Może coś tam pod nosem, półgłosem, same do siebie, ale szum wody w zlewie i brzęk naczyń zagłuszał ich słowa. Matkożony doskonale zarządzające zasobami lodówki, idealnie sprawdzające się na stanowisku szefowych domowej kuchni, perfekcyjne panie domu w zetknięciu z masą mężczyzn po raz kolejny pijących z nie wiadomo jakiej okazji były zupełnie bezbronne, bezradne, bezwolne. Może i miały czasem dosyć i może myślały wtedy: spać mi się chce, skończcie to już wreszcie i nie przychodźcie więcej. Opierały się o framugę, splatały ręce na piersiach, podnosiły głowę. Lecz jedyne, co były w stanie wtedy powiedzieć, to: Komu dokładkę?

Za spotkanie. Za to, byśmy zdrowi byli i żeby nam dzieci rosły jak na drożdżach. Za miłość. Za pieniądze. Za szczęście i dobrą pogodę.

Tak to się właśnie piło. Piło się. Na początku tylko się. Ale później to już na potęgę się piło. Na jedną nóżkę i na drugą nóżkę się piło. I na główkę. Jak było dobrze, to się piło, i jak było smutno też. To się piło i tamto się piło. I topiło się.

Spirytus konserwuje − mówił pradziadek, co to osiemdziesiąt osiem lat ma i od dobrych sześćdziesięciu każdego dnia wychyla jeden kieliszek przynajmniej. I żyje. Nie choruje, ludzie go lubią, kłaniają mu się, porządny człowiek, swój chłop − mówią. Koszulę czystą, wykrochmaloną zakłada, włosy przerzedzone ulizuje, zaczesuje na bok i chlup − na dzień dobry, aby się rozgrzać. Prababka nie pije. Częstuje za to winem domowej roboty, które z czereśni, wiśni, truskawek, a nawet mirabelek rzędem na półkach w spiżarni ustawia. Jeszcze soczku? Dokładkę? Dolewkę? Nie, babciu. Już mi się spać chce i w głowie jakoś kołuje. Daj no szklankę, doleję ci, żebyś rumieńców nabrała. Takie jakieś blade teraz te ludzie z miasta przyjeżdżają. Na wsi byś pomieszkała, odżywiłabyś się porządnie, a nie chuchro takie, co grabiami można by zbierać. Prababka rozmazuje się, rozpływa, głowa jest ciężka, a w brzuchu ciepło. Błogo. Bezpiecznie.