Sezon na truskawki - Marta Dzido - ebook + książka
BESTSELLER

Sezon na truskawki ebook

Dzido Marta

4,1

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Zmysłowość, sensualność, namiętność. Młode dziewczyny, mężatki i matka w kryzysie wieku średniego. Jest też historia miłosna w stylu retro, której bohaterowie tańczą tango na gruzach miasta. Są opowieści dorastających w końcówce lat osiemdziesiątych dziewczynek, których marzeniem jest życie jak w filmie.

Marta Dzido, pisarka i reżyserka, laureatka Europejskiej Nagrody Literackiej, w „Sezonie na truskawki” eksploruje cielesność, przekraczanie granic ciała i języka. Obraca je na różne strony, pisze z różnych perspektyw, próbując znaleźć słowa do nazwania tego, na co zwykle brakuje nam słów, i bawiąc się wyrazami, ukazuje ich wieloznaczność i potencjał emancypacyjny.

Erotyka nie jest tu ani wulgarna, ani medyczna, a ciało nie ma obszarów wstydliwych czy brudnych. Bohaterki to wyzwalające się kobiety, potrafiące bez wstydu i poczucia winy czerpać radość z własnej cielesności.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (343 oceny)
160
105
50
21
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JustynaFiraza

Całkiem niezła

bliżej 2,5⭐
10
7uzanna

Dobrze spędzony czas

3 ostanie opowiadania były genialne!!
00
AlexZim

Nie oderwiesz się od lektury

Odkrywcza do faceta
00
dzixa

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, która pozwala otworzyć i użyźnić głowę. Dziękuję!
00

Popularność




Marta Dzido

Sezon na truskawki

Copyright © by Marta Dzido

Copyright © by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., Poland 2021

Część tekstów powstała przy wsparciu Wrocławskiego Domu Literatury w ramach pobytu rezydencyjnego we współpracy z Centrum Edukacji i Kultury Klasztor Broumov oraz podczas stypendium w Pradze, którego organizatorami byli: Instytut Książki, Czeskie Centrum Literackie oraz Instytut Polski w Pradze.

Opowiadanie „Jedna jedyna” po raz pierwszy ukazało się w Miesięczniku Znak numer 2/2020

Redakcja: Kamila Wrzesińska

Projekt okładki: Joanna Florczak

Skład: Sylwia Budzyńska

ISBN 978-83-66750-90-6

Wydawnictwo Relacja

ul. Łowicka 25 lok. P-3

02-502 Warszawa

www.relacja.net

Dla wszystkich dziewczyn, które być może znajdą tu kawałek siebie

od jednego do dziesięciu

Wtedy to była tylko dziecinna gra, w czasach gdy wszystkie byłyśmy jeszcze dziewczynkami, kiedy zeszycik, na którego okładce esy-floresy, kwiatki, serca i motyle, podpisywałyśmy koniecznie różowym flamastrem: Wróżby i przyciskając go do siebie, do miejsca, w którym wkrótce miały rozkwitnąć nasze piersi, obejmując go czule ramionami, jakby tam był ukryty największy skarb, krzyczałyśmy jedna do drugiej:

– Imię chłopaka! Od jednego do dziesięciu!

Pierwsza musiała wybrać jakąś cyfrę, wtedy druga otwierała zeszyt i czytała imię, które się tam kryło.

– Tak będzie się nazywał twój mąż!

Dość szybko nauczyłyśmy się na pamięć, że pod jedynką: Marcin, pod dwójką: Paweł, i dalej inni nasi koledzy z podwórka o pospolitych imionach męskich, jakie nosili wszyscy urodzeni w późnych siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych: Tomek, Piotrek, Michał, Wojtek. Wiedziałyśmy, że siódemkę trzeba omijać z daleka – tam było najstraszniejsze i najdziwniejsze imię, jakie mogło istnieć, znalazłyśmy je w kalendarzu – i zastanawiałyśmy się, czy w ogóle żyje gdzieś na świecie chłopiec o takim imieniu, brzmiało ono: Dionizy i jeśli któraś z koleżanek trafiła siódemkę, zawsze najpierw, jeszcze zanim powiedziałyśmy jej na głos, kogo sobie wylosowała, wydawałyśmy z siebie pomruk: O fuuu!

Później, kiedy gra zaczęła nam się nużyć, bo ile można w kółko wybierać tych samych Tomków i Marcinów, wymyśliłyśmy, że powpisujemy imiona sławnych ludzi. Jedynka – Michael Jackson – wiadomo, dwójka – Patrick Swayze – to przecież ten z filmu Wirujący seks, no jak nie wiesz który, ten co z nią tańczył, a na koniec podniósł pięknie w górę i wirowali w rytm, stary bogacz z serialu Dynastia – Blake Carrington, Limahl – on śpiewał neverending story w filmie, w którym latali na białym psie, Franek Kimono, czyli King Bruce Lee Karate Mistrz, chociaż ktoś mówił, że to Pan Kleks, i jeszcze na koniec: New Kids on the Block. Ale przecież ich jest pięciu! No to co? To będzie śmiesznie, że ktoś sobie wylosuje pięciu mężów na raz. To wpisz jeszcze: Terminator. Terminator? Obrzydliwe!

I znów z całych sił:

– Imię chłopaka! Od jednego do dziesięciu!

Ale była wśród nas jedna taka, która drażniła się z nami i psuła całą frajdę, mówiąc od niechcenia: jedenaście. My na to wściekłe, że nie ma jedenaście, wybieraj od jednego do dziesięciu!

Ona swoje: jedenaście.

A jak nie może być jedenaście, to niech będzie na przykład: dwadzieścia siedem, czterdzieści jeden, sto sześćdziesiąt cztery. Nie chcę wybierać spośród waszych dziesięciu.

Nosiła kolczyki z czereśni, naszyjniki z metalowych spinaczy i z gumek recepturek, wplatała we włosy rumianek i koniczynę, malowała sobie cienkopisami na nogach tatuaże, a jak była odrobinę starsza, przekłuła ucho agrafką. Wydawała nam się wtedy trochę dziwna, ale lubiłyśmy ją, bo dzieliła się z nami oranżadką w proszku, sypałyśmy na język drobniutkie kuleczki, które pod wpływem śliny zaczynały strzelać – co za uczucie, miłe łaskotanie w buzi i smak, który był jednocześnie kwaskowaty i słodki.

Któregoś razu zwisałyśmy z trzepaka głowami w dół, która wytrzyma najdłużej, ze śmietnika nieopodal zalatywało zgniłym jajkiem i kocią szczyną, ale to wcale nie przeszkadzało, kiedy chcesz zobaczyć świat z innej perspektywy. Niebo w ziemi, chodnik tam, gdzie wcześniej obłoki, gałęzie drzew w chmurach jak korzenie i nagle, w oddali, trzej koledzy, którzy zmierzają w naszym kierunku, jakby chodzili na głowach. Tomek, Piotrek i Paweł albo Marcin, Michał i Piotrek, nieważne, kiedy widzi się ich do góry nogami, ciężko rozpoznać. Idą tu, zaraz nas zobaczą, w całej okazałości, przecież spódnice nam się pozawijały pod brodę, na pewno mamy odsłonięte majtki, o nie, trzeba zeskoczyć, jak najszybciej. Hyc, i już stoimy na ziemi. Jak gdyby nigdy nic. Wszystko znów na swoim miejscu. Widać to, co może być widać, a to, czego nie – jest zakryte.

Ale ona dalej wisi. Włosy zamiatają chodnik, blade, chude uda oplatają poręcz, goły brzuch wypina się bezwstydnie, w jego centralnym punkcie guzik pępka i chyba najstraszniejsze z tego wszystkiego – białe majtki.

Zwykłe, bawełniane, pewnie identyczne jak nasze, ale w tamtej chwili przerażające, bo na wierzchu i dostępne dla oczu chłopaków, którzy tuż-tuż, a ona wciąż zwisa w dół, ona i jej białe majtki, więc ją szturchamy:

– Zeskakuj! Szybko! Bo widać ci kino!

A ona nic. No to my jeszcze raz:

– Nie słyszysz? Całe kino ci widać!

Chłopaki są już obok, gotowi nam dokuczać, my jesteśmy zawstydzone – ale nie za siebie się wstydzimy, tylko za nią, za jej odsłonięte kino, a ona w tym momencie jednym fikołkiem wraca na ziemię, zadowolona, dumna, patrzy na nas takim wzrokiem, że wszyscy milkniemy i czekamy co dalej, a ona na to:

– Wygrałam.

Roześmiała się wtedy głośno, z całych sił, i w podskokach zniknęła za śmietnikiem.

Było w niej coś takiego, co nas fascynowało i odpychało zarazem, nie potrafiłyśmy tego nazwać, ale chyba trochę jej zazdrościłyśmy. Że potrafi się bawić na własnych zasadach. Że nie odpuszcza. Że bierze, co chce, i nie zważając na innych, idzie sobie dalej. My nie umiałyśmy w ten sposób, a może brakowało nam odwagi i to tak naprawdę nas złościło. Nie ona, lecz to, jakie my jesteśmy, jak bardzo przejmujemy się tym, co wypada, i jak mocno obchodzi nas, co powiedzą inni. I że przez to nie możemy być jakie chcemy, tylko jesteśmy takie, jakie wydaje nam się, że być powinnyśmy.

A ona nie. Ona po swojemu.

Bywało więc, że trzymałyśmy się od niej z daleka, ale bywało też, że była nam potrzebna. Na przykład wtedy, kiedy pojawił się w naszym życiu seks. Ile mogłyśmy mieć wtedy lat: dziewięć? dziesięć? Rozemocjonowane, z wypiekami na twarzy: jak to się robi? Hihihi, podobno trzeba się rozebrać do naga, hihihi, i złączyć miejscami, którymi się robi siku, fuj, ohyda, to ja nie chcę mieć dzieci, hihihi, jak można dotknąć siusiaka, hihihi, to musi być straszne, to nie może być prawda, kto ci naopowiadał takich bzdur, dzieci kiełkują w brzuchu mamy, z ziarenek, z nasionek, z fasolek, dotknąć siusiaka – tylko nie to!

Podeszłyśmy do niej na przerwie zapytać: czy ona to wie? Jak się robi seks? Czy o tym słyszała? Jak to wygląda? I czy to prawda, że to obrzydliwość?

Ale zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek, zadzwonił dzwonek, pobiegłyśmy do swoich ławek i zaczęła się matematyka. Zerkałyśmy w jej stronę, żeby dać znak, że musimy dokończyć tę rozmowę, ale ona patrzyła w zeszyt, w którym coś rysowała, więc zajęłyśmy się tabliczką mnożenia, dzieleniem pod kreską, ułamkiem dziesiętnym i innymi oderwanymi od rzeczywistości sprawami, które nie miały nic wspólnego z tym, co nas wówczas interesowało najbardziej – czyli zaczynającym się na s słowem, które wywoływało dreszcz.

W pewnym momencie ktoś rzucił w naszym kierunku samolocik z papieru. Wylądował miękko tuż obok piórnika, odwróciłyśmy się, a ona mrugnęła do nas porozumiewawczo. Próbowałyśmy go otworzyć i zobaczyć, co napisała, co tam jest, czy znajdziemy w tym papierowym samolociku prawdziwy seks, ale matematyczka zaczęła chodzić między ławkami, zaglądać nam w zeszyty i nie było możliwości, żeby odgiąć skrzydła, rozprostować dziób, wybebeszyć kokpit i zajrzeć do środka. Serca waliły nam mocno, kiedy na kolejnej przerwie pobiegłyśmy do łazienki i tam stłoczone w jednej z kabin, podtrzymując nogą drzwi, żeby nikt nie wszedł, rozłożyłyśmy go na desce sedesowej.

Rysunek przedstawiał coś, co przypominało piękne, malinowe usta. Odrobinę krzywe, bo z prawej strony grubsze, z lewej węższe, nieco rozchylone, wydawały się podwójne, z wierzchu bardziej jasnoróżowe, w środku ciemniejsze, skąd ona ma takie superflamastry?

Wokół ust, od strony, gdzie jedna z warg była trochę spuchnięta, fruwały dwa srebrzystoszare motylki. Gdzie znalazła taki błyszczący różowy? Może w Pewexie?

Patrzyłyśmy w te usta, soczyste i pełne, choć nierówne, i próbowałyśmy zrozumieć.

Na rysunku było coś jeszcze – uśmiechnięte słoneczko, którego promienie, długie i jasne, starały się dosięgnąć rozchylonych warg, zupełnie jakby chciały je musnąć, a może nawet polizać, pocałować.

Ej, ale dlaczego to słońce jest bokiem? Powinno świecić z góry. Przekręć kartkę, bo źle oglądamy, nie z tej strony co trzeba. A z której? O tak! Z tej.

Widzicie teraz?

Spojrzałyśmy ponownie, ale różowiutki kształt ułożony w pionie nie przypominał już ust.

To co to ma być?

Może kokon, z którego wykluły się motyle?

Może kwiat, który jeszcze nie rozkwitł, dopiero rozchyla płatki?

Może…?

Nagle do nas dotarło.

O nie! Tylko nie to!

Ona narysowała… Hihihi. I hihihi. To przecież jest… Hihihi.

I kiedy tak dławiłyśmy śmiech, podniecone z zachwytu, a jednocześnie przestraszone tym, co zobaczyłyśmy, jedna z nas powiedziała:

– Ona jest jakaś zboczona.

Wyszarpnęła rysunek, zaczęła drzeć kartkę na malutkie kawałeczki, później otworzyła klapę sedesu, wsypała tam papierowe drobiny w kolorze słodkich malin i spuściła wodę.

Usta wessało do środka.

Zadzwonił dzwonek.

Był jeszcze jeden incydent, parę lat później, wczesną wiosną, kiedy nasze nastoletnie ciała buchały gorącem spragnione pieszczot, kiedy szeptem jedna drugą pytałyśmy: a ty? miałaś już okres? i kiedy czułyśmy, że czegoś nam się bardzo chce, tylko nie umiałyśmy jeszcze określić czego. Właściwie ten incydent – nie wiadomo, czy to była prawda, może tylko głupie plotki. Ale dziewczyny z klasy mówiły o niej, że poszła z chłopakami na wagary na działki, że byli z nią Marcin i Paweł, a może jeszcze Tomek i Wojtek, że piła z nimi tanie wino o smaku poziomek, to, które na etykietce ma napis LSD Lekki Słodki Drink, że głośno się śmiała, że się wygłupiała, a kiedy butelka była już pusta, usiedli naprzeciwko siebie i zaczęli kręcić, gwint pokazywał, kto ma kogo pocałować. I że ona się z nimi całowała, z każdym po kolei, ze wszystkimi, co byli kiedyś w zeszycie zatytułowanym: Wróżby, całowała się od jednego do dziesięciu. A później znów od dziesięciu do jednego. I tak w kółko. I że to nie było zwykłe, tylko z języczkiem. I dlatego wczoraj miała szalik, bo jej całą szyję zrobili w malinkach. Pozwoliła im przez koszulkę głaskać piersi, ale podobno nie miała stanika, czyli tak jakby była zupełnie bez niczego, goła – rozumiecie? A w ogóle to jak im się znudziło całowanie, zaczęli grać w rozbieranego i że ona… I że… I…

Która to zrobiła, ciężko sobie przypomnieć, ale na pewno jedna z nas, bo któżby inny. Nie wiedziałyśmy tak naprawdę czemu: może z zazdrości? może chciałyśmy jej coś udowodnić? ukarać ją? poniżyć? Tak, żeby zapamiętała raz na zawsze.

Ale co miała zapamiętać?

Czekałyśmy na nią w szatni po lekcjach, widziałyśmy, jak zbiega po schodach w naszym kierunku, jak robi balona z gumy do żucia, jak ten balon pęcznieje i pęka, oblepiając wokoło jej usta, a ona uśmiecha się do nas i mówi: hej, dziewczyny! To była sekunda, w której zaczęłyśmy wszystkiego żałować, ale było za późno, żeby się wycofać, żeby odkręcić to, co się właściwie już stało i co się za chwilę miało wydarzyć. Zdjęła z wieszaka kurtkę i wtedy zobaczyła.

Na ścianie, w miejscu, gdzie haczyk z numerkiem, tuż nad workiem z butami, grubym czarnym niezmywalnym markerem: jej imię, a obok znak równości i to straszne słowo, którym chciałyśmy ją upokorzyć. Kurwa.

Przestała się uśmiechać. Przygryzła nerwowo dolną wargę. Przez chwilę widać było w jej oczach łzy, wydawało się, że chwyci swoje rzeczy i ucieknie, ale nie – to było tylko złudzenie, bo ona patrząc na nas, wsadziła sobie do buzi dwa palce, którymi zaczęła wyciągać gumę balonówkę, lepką od śliny, różową, pachnącą truskawką. Sprawiała wrażenie, jakby wcale nie było jej przykro, jakby to słowo na k nie znaczyło dla niej nic, miała to gdzieś i było jej z tym dobrze. Ciągnęła tę gumę i ciągnęła, aż w końcu jednym ruchem zrobiła z niej kulkę i plask. Zakleiła kurwę.

Przestraszyłyśmy się tej pewności siebie, nie wiedziałyśmy, co dalej, może będzie chciała się bić. Jak zahipnotyzowane czekałyśmy na jej ruch, gotowe odeprzeć atak, a ona po prostu narzuciła na siebie kurtkę, zaczepiła plecak o jedno ramię i już jej nie było.

To był moment, w którym nasze drogi się rozeszły.

Ona poszła w nieznane, krętą i niebezpieczną ścieżką, ryzykując, że zabłądzi i że będą za plecami szeptać o niej brzydkie rzeczy, że będą wytykać ją palcem, że z taką reputacją żaden chłopak jej nie weźmie na poważnie, bo kto będzie szanował dziewczynę, która sama siebie nie umie uszanować.

My zostałyśmy w miejscu, gdzie nikt nie miał powodu, by rzucić nam w twarz słowem na k, i czekałyśmy na dzień, w którym spośród dziesięciu imion męskich los wybierze dla każdej z nas po jednym i tego jednego trzeba się będzie trzymać aż do końca.

Odkąd skończyła piętnaście lat, nie potrzebowała więcej niż trzy minuty, by samej sobie dać rozkosz. Wystarczyła jedna myśl, czasem zupełnie przypadkowa, wspomnienie, skojarzenie, zapach. Czuła wtedy, jak gęstnieje, nabrzmiewa, nie chciała się hamować, pozwalała, żeby to w niej rosło, a później wystarczyło kilka, kilkanaście pewnych ruchów palcami, a czasem nawet nie – czasem udawało się bez rozpinania spodni, bez odchylania majtek, zaciskała rytmicznie uda, raz za razem i już.

Dość szybko zrozumiała, że inaczej, kiedy robi to sobie sama, a inaczej, kiedy z chłopcami. Bo wtedy nie chodzi o to, by jak najszybciej rozładować napięcie, wtedy sprawia jej przyjemność odkładanie tego w czasie, wszystkie pieszczoty, które przedłużają chwilę, kiedy podniecenie staje się tak nieznośne, że aż słodkie.

Lubiła na sobie ich dłonie. Lepkie, nerwowo szukające, zachłanne.

Byli w tym nieporadni, ale to nic, ona też nie miała żadnego doświadczenia, ale nie było kogo zapytać ani z kim porozmawiać, działo się to wszystko w czasach sprzed porno, które jednym kliknięciem można odtworzyć za darmo w youtubie, musieli więc wędrować po omacku, na oślep, próbować, mylić się, doświadczać.

Dziewięćdziesiąty szósty, a może siódmy, lato, wilgotna trawa, hałas z dużej sceny, niekończąca się impreza, bo po ostatnim dniu festiwalu łapała stopa i jechała na kolejny. Jakieś reggae nad rzeką, jakaś muzyka w krajobrazie, jakieś rainbow gatherings, bębny, ogniska, zapach szyszek, spanie w namiocie, spanie pod gwiazdami. Nad głową dużo nieba i chłopak, który znał nazwy gwiazdozbiorów. Opowiedział jej legendę związaną z konstelacją w pasie Oriona, historię o wiecznym łowcy, zakochanym w Plejadach, który napina cięciwę i za chwilę wypuści strzałę w kosmos. Trzy gwiazdy podobnej wielkości blisko siebie, a na prawo od nich pięć mniejszych – gdy je połączyć kreską, wyglądają jak łuk.

Poszukaj go zimą na niebie, na pewno rozpoznasz.

Spodobała jej się ta metafora. Pomyślała wtedy – kradnę, biorę do kolekcji, od teraz jestem dziewczyną z gwiazd, biegam z łukiem po nieboskłonie, a kiedy trafię cię prosto w serce, zliżę wszystko, co najsmaczniejsze, nasycę się tobą do upadłego, a potem pójdę polować dalej.

Nie potrafiła określić, czy to on był jej pierwszym, skoro ją tylko lizał, całą i wszędzie, ale czy językiem to seks, czy jeszcze nie, czy to jedynie niewinne pieszczoty, czy może coś poważniejszego – nie wiedziała. Jakie to ma znaczenie, kiedy jest przyjemnie. Pieprzyć te pierwsze razy. Bawmy się. Nie przestawaj.

Bawili się w ten sposób jeszcze trzy czy cztery dni. I noce. Pozwalała, by jego miękki język muskał płatki jej uszu, sunął w dół, w zagłębienie szyi, drażnił twarde sutki, łaskotał brzuch i na deser wsuwał się ślisko w cipkę, ciepły i pulsujący. Zamykała wtedy oczy, wczepiała dłońmi w jego włosy, przyciągała do siebie jeszcze bliżej i bliżej. Nie przestawaj.

W skotłowanym śpiworze, w dusznym namiocie, w trawie mokrej od rosy, w łanach zboża, raz nocą na drewnianym pomoście i znów w skotłowanym śpiworze, w namiocie, w trawie. Nie przestawaj.

Kiedy się żegnali i on ruszał w przeciwnym kierunku, do swojego miasta na drugim końcu Polski, zapytał, czy poda mu swój numer telefonu, na co odpowiedziała: nie chcę, żebyś dzwonił. Jeśli los w gwiazdach zapisał dla nas coś jeszcze, spotkamy się.

Pocałowała go w usta długo i na zapas, ale w myślach już napinała cięciwę łuku, już celowała w inną stronę, już szykowała się na kolejne polowanie.

Wakacje dobiegły końca.

Rozpoznała go z oddali parę miesięcy później, w czasie świątecznego chaosu, kiedy nie miała dokąd uciec przed wszechogarniającym last christmas, kiedy kolorowe światełka mrugały w rytm kolęd i wszędzie pachniało kapustą i cynamonem. Zupełnie przez przypadek, w chwili gdy dekorowała choinkę i od niechcenia spojrzała przez okno. Był tam. Gdyby połączyć gwiazdy kreską, utworzą łuk. Na bezchmurnym niebie świecił mocno, tylko do niej. Wyprostowany, gotujący się do strzału. Orion, który miał miękki język i umiał nim dawać przyjemność. Przypomniała sobie słony smak spoconej skóry, dźwięk bębnów, jego palec błądzący po rozgwieżdżonym niebie, ten sam palec chwilę później w jej ustach i to, jak weszli razem na gruby konar drzewa i skakali na bombę w granatową taflę jeziora.

Plusk.

Jedzie teraz autobusem pięćset dwadzieścia jeden, przedziera się przez szarość, w której tylko gdzieniegdzie poczerniałe hałdy śniegu zmieszane z błotem. Na drugim krańcu miasta mieszka chłopak, nieco starszy, kończy już liceum, ale jest nieśmiały, małomówny, w pewnym sensie nawet kruchy. I właśnie to ją kręci. To, że może z nim pomilczeć, bez przymusu ciągłego paplania, że on niczego od niej nie oczekuje, że ich relacja – nienazwana, nieokreślona, niedopowiedziana – w każdej chwili może przestać istnieć i nikt nie będzie miał o nic pretensji. On sprawia wrażenie, jakby mu wcale nie zależało – to też mocno na nią działa. Im bardziej on jest wycofany, tym silniej ona go pragnie.

Siedzą przy stole w kuchni, każde przy swoim kubku z herbatą, ona w dwa palce bierze kostkę cukru, kładzie sobie na język i przytrzymując, zaczyna ssać. Drobinki białych kryształków rozpuszczają się pod wpływem śliny. Spływają słodyczą po wargach. Usta wilgotnieją. Ona oblizuje lepką dłoń.

Chwilę później są już w jego pokoju. Na podłodze. Ona pod nim. Czuje przez warstwy ubrań, jak stwardniał, jaki się zrobił gruby, chociaż ciało ma szczupłe. Przywarł do niej. Wgniótł ją swoim ciężarem w dywan. Próbowała się przedrzeć przez materiał, porozpinać, odchylić, ściągnąć, ale był tak silny, tak zdecydowany, że poddała się temu tarzaniu w ciuchach. Zaplotła nogi wokół jego bioder i czując go mimo spodni, mimo bielizny, która nasiąkła jej sokami, zaczęła poruszać się w rytm. Oddychała coraz szybciej, prosto w jego ucho, w którym miał srebrne kółeczko, chwyciła je zębami i w krótkim czasie dość niespodziewanie jej ciało przeszedł znajomy dreszcz, który sprawił, że na moment znieruchomiała, pozwoliła, by od środka zalała ją słodycz, napięcie puściło, a ona wydała z siebie cichy pomruk satysfakcji.

Spalili później na spółkę jednego papierosa, patrząc w sufit i w dym, który wił się nad nimi jak boa dusiciel, jak pyton tygrysi, jak czarna mamba. Z magnetofonu Kurt Cobain śpiewał come as you are, as you were, chłopak jedną ręką bawił się kosmykami jej włosów, as I want you to be, a ona zastanawiała się, czy on też, as a friend, as a friend poczuł w tym momencie drżenie.

Nie miała pomysłu, jakimi słowami go o to zapytać, więc patrzyła tylko w milczeniu, jak zaciąga się papierosem, as an old enemy, jak wypuszcza dym, a w podkładzie muzycznym facet, którego już nie ma, bo przystawił sobie lufę pistoletu do skroni i nacisnął spust, wykrzykuje do mikrofonu I swear I don’t have a gun.

– Starzy za chwilę wracają – powiedział chłopak.

Więc naciągnęła kaptur, zapięła suwak kurtki: no to cześć.

Musiała podbiec na przystanek, ale kierowca zaczekał, zostawił dla niej otwarte ostatnie drzwi. Wskoczyła, chwyciła poręcz i pojechała dalej, uśmiechając się do siebie na wspomnienie słodyczy z kostki cukru i dymu jak boa dusiciel.

Wiedziała, że już tam nie wróci.

A potem się zakochała. Obłędnie i beznadziejnie. W chłopaku, który był cudownym draniem, czułym chuliganem, który wiedział, jak ją sobie owinąć wokół palca i mieć na zawołanie. Tęskniła. Czekała. Pragnęła. Przychodziła w miejsca, które on wyznaczył, o godzinie, która jemu pasowała, biegła na te spotkania drżąca, rumiana jak jabłuszko, z wściekle bijącym sercem, a jej oczy lśniły niczym dwa diamenty.

Mówił: hej, piękna. Wsuwał dłoń w jej włosy, przyciągał do siebie, i brał takim chwytem, że w sekundę traciła grunt pod nogami. Oplatała go całą sobą i pozwalała, żeby ją niósł, bezbronną, nie wiadomo dokąd. W jakieś krzaki, w bramy, w zaułki, w ślepe uliczki. Tam ją miętosił, aż się rozpływała, a później zostawiał rozchełstaną, w nieładzie, mokrą.

Albo prosił: na chwilę. To było szaleństwo, ale godziła się na wszystko, więc wchodził w nią bez zabezpieczenia, śliski, pełny, tylko po to, by chwilę później nagle wyskoczyć, zalać jej brzuch i paść nieprzytomny, zaspokojony, podczas gdy ona chciała jeszcze, czekała rozwarta, gorąca i nie umiała ostygnąć.

Stawała się przy nim niepewna. Zapominała, co chce powiedzieć. Nie wiedziała, jak się zachować, co zrobić, i to było dla niej nowe.

W krótkich chwilach, kiedy byli razem, patrzył na nią, jakby miał ją zjeść, żarłocznie, pieścił ją drapieżnie jak nikt dotąd.

Znikał. Wracał. Znów odchodził, tylko po to, by znienacka się pojawić. Czuła się jak w transie, odurzona hormonami, w endorfinowo-dopaminowym ciągu. I tylko czasem na głodzie, kiedy zaczynała cholernie tęsknić i trzęsła się z niezaspokojonej żądzy gotowa na każde upokorzenie, na każdy żałosny gest, byleby tylko poczuć go znów, resztkami rozsądku, licząc, że to ją przywróci do normalnego stanu, mówiła w myślach do samej siebie:

– Chyba ci totalnie odbiło. Już dość.

Ale to jest stan, którego nigdy dość. Gdy raz się rozsmakujesz, nie przestaniesz ciągle chcieć. Więcej i więcej. Jeszcze i jeszcze. Aż kończysz wyniszczona, odarta z resztek godności skamlesz: no chodź do mnie, proszę, chodź, bo umrę.

Miłość to podstępna bestia. Trzeba się od niej trzymać z daleka.

Po tym czułym draniu sklejała się w całość dość długo. Budził ją w nocy niezrozumiały lęk, że jej nastoletnie życie dobiegło końca. Twarz spuchła od łez. Obcięła włosy. Nie mogła jeść. Zaczęła gorączkowo testować różnych chłopaków, zwykle podczas imprez, pijana i napastliwa, szukała w nich namiastki tamtego, a kiedy nie znajdowała, dawała im do zrozumienia, że się dla niej nie nadają. Bezwzględna dla innych, okrutna dla siebie, bo zraniona.

Jednak po jakimś czasie rana się zasklepiła, zarosła strupkiem, który odpadł pewnego dnia, zostawiając ledwie widoczną maleńką bliznę w kolorze jasnoróżowym.

Ożyła i była gotowa znów.

Trafiła na niego przez przypadek, nocą, na imprezie, na którą trzeba było jechać aż na kraniec miasta, gdzie przy ulicy niskich latarni, bo wyższe byłyby niebezpieczne dla samolotów, nieopodal pasa startowego stał budynek dawnego kina, zamieniony w klub rave, i huczał co piątek od dźwięków, które z prędkością niezliczonych bitów na sekundę wydobywały się z jego trzewi.

Facet nie był w jej typie. Wolała szczuplejszych, a ten był za duży, okrągła twarz z zarostem, wielkie czarne oczy. A może jej się zdawało – może to były tak bardzo rozszerzone źrenice. Kiedy ją musnął nagim przedramieniem, w ścisku roztańczonych ciał, w stroboskopowym świetle, jej włoski na ciele uniosły się w górę. Spocona od tańca, lepka, podsunęła mu się, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście jest między nimi prąd.

Mężczyzna uśmiechnął się. W świetle lasera jego zęby zalśniły białym blaskiem. Zniknął na chwilę w smudze dymu, ale sekundę później był tuż za nią, niesiony drżeniem basów. Mięsista muzyka, tak gęsta, że aż namacalna jakimś niezrozumiałym, magicznym sposobem przedostawała się do krwiobiegu, pulsowała w żyłach, dostrajała bicie serca do pierwotnego, dzikiego brzmienia. Urywany oddech, coraz szybszy, mieszał się z oddechami wszystkich tańczących i stawał się jednym wspólnym oddechem. Tak. Wciągnęła zapach. Uniosła ręce w górę. Facet przylgnął do niej mocno, zdecydowanie. Nie protestowała.

Podobało jej się, że go nie zna, że jest zupełnie obcy, nic o nim nie wie, oprócz tego, że ma na sobie obcisłą pomarańczową koszulkę, rzemyk na lewym nadgarstku, silne ciało, duże i wysportowane, że nie zamieniła z nim nawet słowa i że to ją strasznie wzięło, chyba właśnie to najbardziej.

W moment zwilgotniała, kiedy zaczął sunąć dłońmi po jej plecach, niżej, jeszcze niżej, aż wspięła się na palcach, żeby mógł wreszcie dosięgnąć pośladków. Chwycił ją najpierw przez sukienkę, uniósł materiał, wsunął ręce pod majtki.

Zbliżył usta do jej ust, ale nie pocałował. Koniuszkiem języka oblizał jej wargi i nie przestając patrzeć prosto w oczy, rozchylił ją dwoma palcami i zaczął delikatnie masować w miejscu, które było lepkie i twarde. Po raz pierwszy w życiu tak mocno nabrzmiała. Rozsunęła uda, żeby mógł wejść głębiej, zacisnęła się wokół i zalała go swoim sokiem.

Ona i obcy facet – teraz i tu, w rozszalałym tłumie, w bliskości tak wielu spoconych ciał, wśród migających świateł, które poszatkowane serią stopklatek, sprawiają, że ruch nie jest płynny, tylko przeskakuje, śmieszny, kanciasty, jak w starym kinie.

Jego palce w niej, rytmicznie, raz wolniej, raz szybciej, a ona nawet nie zna jego imienia, patrzy mu w oczy, oddycha jego oddechem. Końcem języka smakuje jego wargi, są słone. Przywiera do niego, poruszając biodrami raz w przód, raz w tył, wpada w drżenie. Wygląda to z boku jak szamański taniec, pradawny rytuał przeniesiony do współczesności w scenografię z imprezy techno z przełomu wieków, ale ona wie, że to nie ciało tańczy, tylko coś tańczy ciałem, coś,nad czym nie ma kontroli, co sprawia, że cała zaczyna dygotać, wstrząsa nią spazm.

Przez kilka sekund jakby unosiła się nad parkietem, jakby nic wokół nie było, tylko to błogie uczucie rozlewające się z dołu brzucha, pulsujące. Wróciła na ziemię miękka, rozluźniona. Poprawiła sukienkę. We mgle z dymu i świateł zamajaczył jej on, który uniósł lepką dłoń i oblizał palce.

Nie spotkała go już więcej.

Później przez jakiś czas miała dwóch i była z tym szczęśliwa. Właściwie było to dla niej idealnym rozwiązaniem. Wreszcie pełnia. Pierwszy miał to, czego nie miał drugi, a drugi z kolei robił tak, jak nie potrafił pierwszy. Drugi wiedział o pierwszym, nie przeszkadzało mu, albo nie dawał po sobie poznać, że mu przeszkadza, ale pierwszemu nie powiedziała, sądziła, że może to urazić jego samczą dumę, chociaż czuła, że on i tak wie, tylko po prostu nie chce o tym gadać. Uwielbiała ich obu, każdego na swój sposób. Pojawili się w jej życiu w tym samym czasie, nie chciała wybierać, rezygnować, porównywać, zresztą kto powiedział, że nie można mieć dwóch chłopaków naraz? I kto uważa, że pierwszy to jest ten ważniejszy a ten drugi – gorszy, skoro każdy kolejny jest przecież w pewnym sensie tym pierwszym? Drugi jako pierwszy wyznał jej uczucie: zabujałem się w tobie, ale to pierwszy całował ją kilka dni wcześniej długo i bez słowa. To jak to jest? Który jest który?

Do tego drugiego lubiła przyjeżdżać na wagary, z samego rana, zjawiała się już o ósmej, dziewiątej, w dni, kiedy akurat na zajęcia szedł dopiero po południu. Naciskała dzwonek do drzwi jego studenckiego mieszkanka, które dzielił z trzema innymi osobami, otwierał jej ciepły od snu, półprzytomny, ale gotowy. Siadała na stołku w kuchni pełnej brudnych naczyń, butelek, w których na dnie były jeszcze resztki wina, opakowań po zupkach chińskich, makaronach, chrupkach. Patrzyła na niego jak parzy kawę, czarną, smolistą i bez cukru. Mieszkanie nasączało się gęstym aromatem, on pytał: a nie powinnaś być przypadkiem teraz w szkole?

Miał pokój z widokiem na drzewo, na podłodze pod ścianą materac, a nad nim reprodukcję Hoppera. Często tuż po tym, jak skończyli się kochać, a on głaskał ją po włosach i pytał: zadowolona? patrzyła na postaci z obrazu, siedzące przy barze, na tę rudą w czerwonej sukience w centrum kadru, na gościa w kapeluszu, który jest obok, ale jakoś nieobecny, zamyślony. Ich dłonie stykają się prawie niezauważalnie, a oni udają, że nic ich nie łączy, że każde z nich wyszło wieczorem na drinka osobno, tylko usiedli blisko siebie, przez przypadek, choć wokół sporo miejsca i mogli wybrać inne, to jednak nie. Wybrali to, w którym opuszki ich palców mogły się zetknąć. Obserwuje ich barman, ale co go to wszystko obchodzi o drugiej w nocy, w pustym mieście, które podobno nigdy nie zasypia. Chciałby już skończyć na dziś, położyć się wreszcie, ale nie może, póki ona i on. Ona i on… i jeszcze ten drugi – po przeciwnej stronie baru, mężczyzna, którego twarzy nie widać, bo siedzi odwrócony plecami, też w kapeluszu, ale czemu drugi, może właśnie ten jest tym pierwszym? Ciekawe, czy patrzy na kobietę? Czy ona czuje jego obecność? Czy znali się wcześniej, czy wszystko jeszcze przed nimi?

To jak to jest?

Który jest który?

Więc kiedy on pytał: zadowolona? a ona odpowiadała: tak, bardzo, miała na myśli nie tylko ten seks sprzed chwili, ale całą sytuację, która trwała już z półtora miesiąca, trójkąt, w którym ona i on, i on. Kobieta w czerwonej sukience w objęciach dwóch nocnych jastrzębi, pierwszy przysunął do jej dłoni swój ostry szpon, drugi poluje na nią spojrzeniem.

Myślała o tym, że gdyby tylko istniał sposób, by połączyć ich w jedno albo poznać ze sobą, zaprzyjaźnić i żyć tak z nimi dwoma, gdyby tylko…

Zadowolona?

Ten pierwszy był bardziej drapieżny. Widywała się z nim wtedy, gdy drugi nie miał czasu albo gdy chciała urozmaicenia. Zabierał ją na nocne wędrówki po mieście, po bramach, po dachach, w podwórka, w których znajdowali obok śmietnika rozprutą kanapę albo dwa fotele z wyłamanymi nóżkami. A czasem siadywali na murku obok kapliczki, w której środku maryjka, przystrojona girlandami sztucznych kwiatów, kolorowa jakby szykowała się na karnawał, jakby za chwilę miała zrzucić z siebie tę bezkształtną płachtę zakrywającą ciało i pokazać się całemu światu w kusym brokatowym wdzianku, krzycząc: Samba!

Korek od szampana strzelał w górę, pianka spływała po szyjce butelki: pij, będziesz łatwiejsza – drażnił się z nią tym głupim tekstem, na co ona brała łyk i do niego: pij, będziesz ładniejszy. Lubiła, jak przynosił dla niej tę podróbkę ruskiego szampana, jak robił jej w środku tygodnia wielkie święto. Sobotę mieli we środę, w czwartek karnawał, sylwestra w kwietniu. Miał w sobie coś zwierzęcego, był trochę jak wilk, kiedy niby dla zgrywu, ale może całkiem poważnie – nigdy była pewna – zaczynał do niej wyć, przeciągle, niepokojąco, albo powarkiwał, kiedy czegoś od niej bardzo chciał, a ona kazała mu jeszcze poczekać. Czasem też skamlał, chcąc wzbudzić czułość, ale to rzadko, to trzymał tylko na wyjątkowe okazje. Chwytał ją mocno, przysuwał nos do jej karku, obwąchiwał jak suka szczenię. Odurzony feromonami podciągał jej bluzę aż pod brodę, przytrzymywał ręce wysoko za nadgarstki i lizał pachy.

Prawie w ogóle nie rozmawiali. Tylko półsłówkami, kiedy łapali oddech między jednym a drugim pocałunkiem, kiedy musieli się od siebie na chwilę odkleić. Jakieś szeptane bez sensu wyrazy, niezrozumiałe, nieważne. Było między nimi coś tak silnego, co działało jak magnes, czego nie można było okiełznać, pohamować. Któregoś razu pieścili się na przystanku tramwajowym, siedziała na jego kolanach, jedną dłoń wsunął jej między uda, drugą pod sweter, miała zamknięte oczy, świat wokół nie istniał. Aż nagle wdarł się między nich surowy ostrzegawczy ton, dojrzały kobiecy głos nieznoszący sprzeciwu, pouczający, pełen dezaprobaty:

– Taka ładna dziewczyna i żeby tak… w miejscu publicznym… z chłopakiem…

Nawet nie otworzyła oczu, żeby zobaczyć, kto ją tak strofuje. Udała, że nie słyszy. Była w tym dobra, wypracowała w sobie do perfekcji niereagowanie na tego typu zaczepki, puszczanie mimo uszu, niewdawanie się w dyskusje. Zupełnie jak dawniej, pewnego wiosennego popołudnia w szkolnej szatni, kiedy zamiast tłumaczyć się przed koleżankami, przepraszać czy płakać, wyjęła z buzi truskawkową balonówkę, zakleiła nią słowo na k i pobiegła swoją drogą.

Jednak słyszała, co mówią. Szła szkolnym korytarzem i docierały do niej szepty niektórych dziewczyn, że zdzira, że szmata, że dziwka, da każdemu i da za darmo, a to gorsze niż kurwa, bo kurwa przynajmniej bierze pieniądze. Póki suka nie da – pies nie weźmie, a skoro ona jest suką, to ich chłopcy, jeśli się ich nie upilnuje, spuszczeni z łańcuchów, bez wahania skorzystają z okazji. Przerażone tą wizją rozpowiadały o niej niestworzone historie, ale ona starała się tym nie przejmować, a na pewno nie mogłoby to być powodem, dla którego miałaby się zmienić, zrezygnować z siebie.

Nie, nie szukała desperacko prawdziwego uczucia. Nie miała traumy z dzieciństwa, pustki, którą koniecznie chciałaby czymś zapełnić. Nie potrzebowała potwierdzać własnej wartości. Po prostu lubiła swoje ciało, nie bała się eksperymentować, nie uważała, że jest w tym coś złego, brudnego, nie czuła się w obowiązku nikomu tłumaczyć ze swoich pragnień. Lubiła chłopców, lubiła mężczyzn, ciekawiło ją to, jak na nich działa, nie prowadziła z nimi żadnych gier w stylu: chcę, ale nie pozwolę; czy chcę, ale się boję; chcę, ale nie mogę; chcę, ale trzeba zaczekać; bo tak wypada, a tak nie wypada; tak będzie lepiej wyglądało; tak się robi; tak nie wolno, a tak trzeba.

I kiedy słyszała za plecami, że się puszcza – uśmiechała się do siebie, myśląc: macie rację, puszczam się, uwielbiam się puszczać, w przeciwieństwie do was, które kurczowo się czegoś trzymacie, czegoś, co zostało wam narzucone, a wy chwyciłyście to bezmyślnie i ze strachu przed tym, co inni o was pomyślą, nie puścicie się nigdy.

Więc kiedy zapytał: wybierze się pani ze mną w podróż? nie wahała się ani chwili. Spodobało się jej, że użył słowa: pani. Żaden wcześniej się tak do niej nie zwracał. Poza tym był już koniec czerwca, zaraz się zaczynały wakacje. Powiedziała swoim dwóm chłopakom: wyjeżdżam na miesiąc, po czym wsiadła do samochodu z mężczyzną, który miał zielone włosy, dwadzieścia pięć lat, pieniądze w obcej walucie, które zarobił za granicą, mieszając drinki, i które chciał teraz roztrwonić w miłym towarzystwie.

Pęd powietrza wpadający przez otwarte okna. Pusta prosta droga. Uciekający horyzont. Docisnął pedał gazu i chwilę później turlali się po dzikich wydmach, cali w ciepłym piasku, spieczeni lipcowym słońcem. Wynajęli pokoik z widokiem na morze. O świcie budził ich wrzask mew. On jeszcze w półśnie, leniwie zaczynał unosić się pod wpływem jej pieszczot. Najpierw lekko drażniła go językiem, tylko po to, by mieć radość z patrzenia, jak rośnie, jak dla niej nabrzmiewa. Były dni, kiedy smakował jak tiramisu, bywały takie, kiedy przypominał oranżadkę w proszku, tę, która strzelała w buzi pod wpływem śliny. Miłe łaskotanie i smak, który był jednocześnie kwaskowaty i słodki.

Podobało mu się, jak związywała włosy w kucyk, chwytał ją wtedy w garść, przyciągał do siebie.

Pytał: Na co ma pani dziś ochotę? Na pana – odpowiadała. – A później na lody.

Chodzili deptakiem, trzymając się za ręce, jedli watę cukrową, gofry z kolorową posypką, grali na automatach, raz nawet udało im się coś wygrać, skakała z radości, patrząc, jak w ich kierunku maszyna wypluwa brzęczące monety.

Na strzelnicy próbował trafić w różową panterę, ale po kilku próbach zrezygnował, wtedy ona wzięła strzelbę, pif-paf i za pierwszym razem prosto w dziesiątkę. Wrócili do pokoiku, taszcząc ze sobą olbrzymią maskotkę, która łypała na nich okiem, gdy w pośpiechu zaczęli zrzucać z siebie ubrania, więc odwrócili ją do ściany, żeby nie podglądała, i dopiero wtedy poszli na całość.

Najbardziej w pamięci utkwiło jej to, że miał pięknie wyrzeźbionego – tak zgrabnego kształtu nie spotkała nigdy wcześniej ani później – zastanawiała się nawet przez chwilę, czy istnieje sposób, żeby go ulepić, zrobić odlew, zabrać na pamiątkę, mieć w pudełeczku, ale w końcu zrozumiała, że musi jej wystarczyć tyle, ile zdoła zapamiętać.

Pielęgnowała więc w sobie tę kolekcję wspomnień, wszystkie dotychczasowe trofea, od jednego do dziesięciu, od dziesięciu do dwudziestu i tak dalej. Był wśród nich i ten, który potrafił wyczarować dłońmi dzikie łabędzie albo wielbłądy, robić na ścianie teatr cieni, i ten, który farbami pomalował ją w esy-floresy i muszle, i taki, który całując jej pępek – powiedział: ale masz ładny ślad po mamie.

Kolejny nosił kolorowe koszule, w jakieś dziwaczne egzotyczne zwierzęta, we flamingi, w ośmiornice, a na jego serdecznym palcu błyszczała gruba obrączka. Może właśnie dlatego brał ją łapczywie i bez opamiętania, niecierpliwy, jakby za chwilę miała mu zniknąć, ale nie trwało to zbyt długo, parę razy, bo zaczął uwierać ją ten zimny metal, który czuła na skórze, gdy głaskał ją po plecach, po szyi, po udzie. Myślała o tej, której obiecywał miłość i wierność, dopóki śmierć nie rozdzieli, i zastanawiała się, jak można zadeklarować coś takiego komuś, kogo się kocha, jak można ślepo wierzyć, że wszystko będzie już na zawsze i do końca, jak można zrujnować tą przysięgą to, co między ludźmi dobre, co sprawia, że chcą a nie muszą, że mają wybór, że w każdej chwili mogą odejść, ale wolą zostać. Wiedziała, że nie dla niej takie ostateczne deklaracje, nie dla niej święte węzły, które rwały się pod byle podnietą. Więc kiedy wspomniał o wyrzutach sumienia i o tym, że zaczyna się zastanawiać, czy zmienić swoje życie, odpowiedziała krótko: chcesz, to zmieniaj.

I uciekła.

Od jednego do dziesięciu, od dziesięciu do dwudziestu, od dwudziestu do.

Niektórzy z czasem zlewali się w jedno, mieszali, znikali w niepamięci, po to, by za jakiś czas niespodziewanie wrócić, a kolekcję tych wyjątkowych, tych najmilszych i tych, którym oddała swe serce na pożarcie, pielęgnowała z czułością, nie pozwalała uschnąć. Pierwszy pierwszy raz, drugi pierwszy raz, trzeci pierwszy, czwarty, neverendingstory, źródło, które wciąż biło, niezależnie od tego, ile przyjemności doświadczyło jej ciało, ile rozkoszy, ile doznań. Czasem, kiedy leżała nocą w łóżku, już nie na jawie, ale jeszcze nie we śnie, w miękkim stanie gdzieś pomiędzy, wracała myślami do ulubionych momentów, odtwarzała sobie w głowie scenki, sekunda po sekundzie, i dzięki temu wspomnienia z upływem czasu zamiast blaknąć, nabierały nowych barw. Nocne jastrzębie, gwiazdozbiór Oriona, come as you are i na co pani ma dziś ochotę?

Baraszkować. Figlować. Gzić się.

Bzykać. Brykać. Szaleć. Dokazywać.

Zabawić się. Dogodzić. Poczuć rozkosz.

Każdego z nich obdarzyła uczuciem – ulotnym, krótkim, innym razem mocniejszym, głębszym, czasem nawet bolało ją serce, zdarzało się, że tęskniła, ale kto powiedział, że miłość ma być na zawsze i z jedną tylko osobą.

Zasypiała utulona wspomnieniami pieszczot, ale wciąż nienasycona, wciąż głodna nowych przygód, ciekawa wszystkiego.

Życie dopiero nabierało rozpędu, życie było jeszcze przed nią, miała niewiele ponad dwadzieścia lat, szła swoją drogą, pewna siebie, nieskrępowana, swobodna.

Więc?

Na co pani ma dziś ochotę?

Na wszystko.

Garściami i natychmiast.

Kiedy piętnaście lat później zastanawiała się, czy dać na wystawę dziesięciu, czy może dwunastu, żeby się lepiej komponowali, to tak naprawdę wcale nie było ważne ilu. Chciała, żeby to było symboliczne, zamierzała tą pracą powiedzieć: zrozumcie wreszcie, że dziewczyna też może mieć frajdę, może się bawić, napinać cięciwę łuku i strzelać prosto w serce. Ma prawo lubić seks bez zobowiązań, chcieć całego życia i cieszyć się nim. Nie ma w tym nic złego. Złe jest tylko to, kiedy zaczynacie brzydko szeptać za jej plecami. Że taka, nie taka, owaka.

Głowy mężczyzn uszyła z polaru, koralików i włóczki, przytwierdziła do desek niczym myśliwskie trofea i zawiesiła na ścianie galerii. Każdy miał pod spodem tabliczkę, na której była data i nazwa miejscowości. Paryż 1998, Kraków 2001, Warszawa 2003, Praga…

Na wernisażu był tłum, niektórzy próbowali zgadywać kto jest kim, inni z kolejnym już kieliszkiem wina przechadzali się od jednej rzeźby do drugiej, wydymali wargi, kręcili głowami mrucząc: no, no… pokaźny zbiór.

Patrzyła z boku z ciekawością, zadowolona obserwowała reakcje. W pewnym momencie podeszła do niej elegancka dojrzała kobieta, o ognistorudych włosach, ze sznurem pereł na szyi i pogratulowała odwagi, że wreszcie któraś z nas mówi o tym głośno, nazywa po imieniu to, co zwykle skrywamy. To znak, że świat zaczyna się zmieniać.

Stałyśmy w drugim kącie sali, patrzyłyśmy na nią, jak promienieje – nasza dziwna koleżanka, a teraz znana artystka, która spośród dziesięciu wybierała sobie zawsze tego jedenastego, która zwisała z trzepaka głową w dół, nie zważając na to, że widać jej kino, która namalowała nam piękny malinowy seks w kształcie ust, a my bezmyślnie spuściłyśmy rysunek w klozecie. Ta, o której złośliwie, a może z zazdrości, napisałyśmy markerem w szatni…

Nie dostrzegła nas. Zbyt wiele działo się wokół niej, ciągle ktoś podchodził, komentował, wręczał kwiaty, robił zdjęcia. Gapiłyśmy się na nią jak zaczarowane, z mieszanką podziwu – bo był w niej jakiś magnetyzm – i niezrozumienia, bo nijak nie mogłyśmy pojąć, jak można było uszyć głowy swoich kochanków i wywiesić na ścianie. Żadna z nas nie zdobyłaby się na taki gest. To prawda, miałyśmy dawniej różne miłosne przygody, jakieś romanse, jeszcze zanim zostałyśmy żonami i matkami, może nawet gdzieś w pudełeczkach wśród pamiątek leżał liścik albo fotografia, dowody na to, że były w naszych życiach momenty, w których zdecydowałyśmy się puścić i pofrunąć. A może nie – może wyrzuciłyśmy wszystko na śmietnik albo spaliłyśmy, by zatrzeć ślady, by nikt nigdy nie pomyślał sobie o nas źle.

Lśniła różowym blaskiem, w kusej sukience, która ani na centymetr nie była w stanie zasłonić obłędnych nóg. Szczupła i w pewnym sensie krucha, ale czuć z daleka, że w środku twarda. Fryzury nie zmieniła od podstawówki – ciemna prosta grzywka, równo przycięta tuż nad brwiami nadawała jej twarzy dziecięcy wyraz.

Powitała nas radośnie, jak gdyby nigdy nic, jakby wcale nie minęło piętnaście lat: hej, dziewczyny, super was tu widzieć, cieszę się.

A my odpowiedziałyśmy coś w stylu: hej, ciekawa wystawa, no, no… gratulacje.

I takie tam.

Potem się przytuliłyśmy.

Potem piłyśmy razem wino. Potem się śmiałyśmy. A później… kiedy wyszłyśmy z galerii prosto w noc, chwiejnym krokiem, rozmazane, nieostre, z włosami w nieładzie, chichocząc jedna do drugiej, że szumi nam w głowach dość mocno, że chyba jesteśmy nieźle wstawione i jak w takim stanie wrócić do domu, chodźmy gdzieś jeszcze na drinka, potańczmy, będzie fajnie, czułyśmy, jak wzbiera w nas lekkość, jak oddala się od nas wszystko to, co sobie pomyślą inni, co powiedzą. Tak – miałyśmy w tamtym momencie olbrzymią chęć robić to, czego nie wypada, nie uspokajać się, nie hamować, źle się prowadzić i się tego nie wstydzić.

Każda z nas w myślach wyświetlała sobie swoje dawne przygody, trzymane w tajemnicy miłostki, chwile, którym dałyśmy się ponieść. Miasta i daty, twarze kochanków, ich mniej lub bardziej pospolite imiona, neverending story i wirujący seks.

Od jednego do dziesięciu. Wybieraj. Od dziesięciu do. I z powrotem. I znów. I wciąż.

zaraz cię utulę, zaraz cię zjem

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

luna

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

sezon na truskawki

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

kochanek

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

laleczki

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

pępowina

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

czerwone ferrari

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

jedna jedyna

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

podziękowania

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.