Bad Summer People - Rosenblum Emma - ebook

Bad Summer People ebook

Rosenblum Emma

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

OPOWIEŚĆ O NIEWIERNOŚCI, ZEPSUCIU BOGACTWEM I RELACJACH PODSZYTYCH FAŁSZEM. DO BÓLU PRAWDZIWA!

Rodziny Jen i Lauren każdego lata wypoczywają w elitarnym gronie nowojorskich bogaczy, w miasteczku Salcombe na mierzei Long Island. Malownicze plaże, gra w tenisa i niekończące się przyjęcia, na których szampan leje się strumieniami, to ich wakacyjna codzienność.

Jason, mrukliwy mąż Lauren, zdradza ją z żoną swojego najlepszego przyjaciela, którą – tak się składa – jest Jen. Lauren jeszcze o niczym nie wie, ale już zdążyła nawiązać wyjątkowo intensywną relację z Robertem, młodym trenerem tenisa zatrudnionym na aktualny sezon… Wszyscy popijają drinki, romansują bez skrupułów, a humor nikogo nie opuszcza. Aż do momentu, gdy zostaje znalezione ciało. Wówczas atmosfera staje się napięta. Żaden z bohaterów nie jest doskonały, ale czy ktoś z nich był zdolny do morderstwa? I czy wszystkie tajemnice Salcombe wyjdą na jaw?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 378

Oceny
3,7 (69 ocen)
20
20
20
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magda883

Całkiem niezła

Niezła pozycja na plażę - wakacyjny klimat, bogaci ludzie zepsuci swym bogactwem i pozycją. Dużo tenisa i tajemnica w tle. Fajne, niezobowiązujące czytadło na lato.
10
anatanasiu

Nie oderwiesz się od lektury

idealna na urlopowe lenistwo
10
Sandi98

Całkiem niezła

To jest książka, w której nie polubimy żadnej postaci. Wszyscy są zepsuci do szpiku kości. Na początku poznajemy wszystkich bohaterów i to mi się dłużyło niemiłosiernie. Bo każdy z nich był bogaty, irytujący i nie wnosił nic ciekawego, Ale na samym początku książki dostajemy ciało i przez to ciągnęło mnie do końca. Są wakacje na wyspie Fire Island. Przyjaciele jak co roku zjeżdżają się tu odpocząć i pograć w tenisa. Tylko że nikt się tu nie lubi. Małżeństwa są tylko na pokaz i z przyzwyczajenia. Wszyscy kłamią, zdradzają, knują i obgadują. Taki typowy właśnie vibe „Wielkich Kłamstewek” Gdzie bogaci ludzie mają dużo sekretów, a oczywiście nie chcą żeby one wyszły na jaw. Fajne było to że mieliśmy perspektywę kazdej postaci. Mogliśmy poznać zepsucie każdego bohatera tej powieści. Ja usilnie chciałam komuś kibicować, ale z tym tutaj było ciężko. Trochę zajęło mi się wczucie w tę historie, ale końcówka mocno mnie wciągnęła i nadrobiła. Żałuję trochę że ten wątek kryminalny nie został ...
10
Melisa2004

Całkiem niezła

Lekka książka dobra do czytania na urlopie, albo gdy ma się za dużo na głowie i w związku z tym problemem staje się skupienie na lekturze książek wymagających uwagi - ta się do takich nie zalicza 😉 Przez większość czasu w fabule niewiele się dzieje - ot, problemy bogatych, zepsutych i znudzonych ludzi, a kwestia morderstwa pojawia się właściwie tylko na początku i końcu książki, o której szybko zapomnę...
00
azgaaa

Nie oderwiesz się od lektury

Nie spodziewałam się, że ta książka będzie mi się aż tak podobać. Porównanie do Białego Lotosu i Wielkich kłamstewek jak najbardziej trafne, podobny klimat.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuBad Sum­mer Pe­ople
Pro­jekt okładkiKE­ITH HAYES, NA­TA­LIA TWARDY
Gra­fika wy­ko­rzy­stana w książce© fre­epik.com
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA, KA­LINA KO­NA­RZEW­SKA
Re­dak­cjaBA­TURO.PL
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaBA­TURO.PL
Co­py­ri­ght © 2023 by Emma Ro­sen­blum All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione. All ri­ghts re­se­rved.
Po­wieść jest fik­cją li­te­racką. Wszyst­kie po­sta­cie, or­ga­ni­za­cje i wy­da­rze­nia przed­sta­wione w tej po­wie­ści są albo wy­two­rem wy­obraźni au­tora, albo są użyte fik­cyj­nie.
ISBN 978-83-271-6701-9
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Monty’emu, Sandy i Char­le­sowi,

moim naj­wspa­nial­szym „let­ni­kom ze skazą”

Pro­log

Zwłoki zna­lazł Danny Le­avitt, tycz­ko­waty ośmio­la­tek z ciężką aler­gią na fi­staszki. Pora była wcze­sna, może wpół do ósmej, a on krą­żył po mia­steczku swoim czar­nym schwin­nem i wy­pa­try­wał śli­ma­ków po po­tęż­nej bu­rzy, która na­wie­dziła oko­licę po­przed­niego wie­czoru. Chod­niki były mo­kre i śli­skie, za­słane li­śćmi i drob­nymi ga­łąz­kami strą­co­nymi przez po­ry­wi­sty wiatr. Nie była to bu­rza tro­pi­kalna, ale nie­wiele bra­ko­wało – in­ten­sywne po­dmu­chy ude­rzyły w wy­spę znie­nacka, po­wyw­ra­cały me­ble ta­ra­sowe i uszko­dziły kilka da­chów. Sto­jący bez­po­śred­nio przy plaży dom Danny’ego nie ucier­piał, nie zo­stał po­zba­wiony prądu, ale kiedy chło­piec wy­cho­dził, mama krzy­czała, by uwa­żał na ze­rwane prze­wody.

Pe­da­ło­wał przez mniej wię­cej dzie­sięć mi­nut, od oce­anu do za­toki przy Surf Walk, gdzie miesz­kał. Póź­niej po­sta­no­wił po­je­chać w stronę Nep­tune Walk, przy któ­rym znaj­do­wał się plac za­baw, zo­ba­czyć, w ja­kim jest sta­nie. Z Surf skrę­cił w Har­bor, mi­nął Atlan­tic, Ma­rine i Broad­way, a po­tem zje­chał w lewo, w Nep­tune. Jego wzrok przy­kuło coś błysz­czą­cego przed do­mem Ca­hul­lów, za­przy­jaź­nio­nej z jego ro­dziną pary z ma­łym chłop­cem Ar­chiem. Za­trzy­mał się i ze­sko­czył z sio­dełka, by obej­rzeć le­żący ja­kiś metr ni­żej ro­wer, nie­mal ukryty wśród za­ro­śli ota­cza­ją­cych wy­nie­sioną pro­me­nadę. Po za­la­niu mia­steczka przez hu­ra­gan Sandy pod­nie­siono wszyst­kie dep­taki, a tato Danny’ego, po­dob­nie jak wiele in­nych osób w Sal­combe, uznał, że prze­sa­dzili z ich wy­so­ko­ścią. „Można skrę­cić so­bie kark”, gde­rał.

Danny do­szedł do wnio­sku, że ro­wer mu­siało zwiać, chwy­cił więc za koło i wtasz­czył go na chod­nik – nie lada wy­czyn, zwa­żyw­szy, że był to ro­wer dla do­ro­słych, a Danny był drobny jak na swój wiek. Do­piero wtedy za­uwa­żył, że dwu­ko­łowy po­jazd coś przy­kry­wał: po­stać le­żącą w trzci­nach twa­rzą do ziemi. Była dziw­nie wy­krę­cona i w ogóle się nie po­ru­szała. Danny po­czuł ści­ska­nie w gar­dle, pra­wie jakby zjadł fi­staszka. A prze­cież nie zjadł... Roz­trzę­siony i prze­ra­żony po­gnał do domu Ca­hul­lów i za­ło­mo­tał do drzwi. Otwo­rzyła mu z za­nie­po­ko­joną miną Ma­rina, w pi­ża­mie i oku­la­rach oraz z Ar­chiem na ręku. Była w za­awan­so­wa­nej ciąży.

– Danny Le­avitt? Co się stało?

Danny le­dwo zdo­łał wy­krztu­sić od­po­wiedź.

– Tam ktoś leży na ziemi, chyba spadł ra­zem z ro­we­rem z chod­nika. Nie ru­sza się.

Ma­rina po­sta­wiła synka na pod­ło­dze i za­wo­łała męża.

– Wejdź. Zaj­miemy się tym z Mike’em. Ty zo­stań tu­taj.

Mike w spodniach dre­so­wych i po­gnie­cio­nej od snu pod­ko­szulce mi­nął ich i po­szedł spraw­dzić zna­le­zi­sko. Ma­rina uśmiech­nęła się do Danny’ego. Przez chwilę mil­czeli. Kiedy Mike wró­cił do domu, wy­da­wał się spięty, jak tato Danny’ego po cięż­kim dniu w pracy.

– Od­pro­wadź chło­paka do domu i weź ze sobą Ar­chiego. Nie pa­trz­cie na zwłoki. Za­wia­do­mię po­li­cję, czy kogo tam za­stanę... Niech we­zwą służby.

Zwłoki? Danny sły­szał to okre­śle­nie tylko w se­ria­lach te­le­wi­zyj­nych oglą­da­nych przez ro­dzi­ców. Ma­rina zgar­nęła ma­ru­dzą­cego synka i po­pro­wa­dziła Danny’ego do po­rzu­co­nego prze­zeń na chod­niku ro­weru, tak by nie wi­dział zwłok, jak Danny my­ślał te­raz o swoim zna­le­zi­sku. Po­wie­działa chłopcu, by je­chał pro­sto do domu, a po­tem wsa­dziła synka w fo­te­lik ro­we­rowy i ru­szyła za nim.

Danny nie uczest­ni­czył w póź­niej­szym za­mie­sza­niu, roz­ma­wiał za to z dwoma po­li­cjan­tami (bo to byli praw­dziwi po­li­cjanci, prawda?) i opo­wie­dział im o swoim zna­le­zi­sku i jak do tego do­szło. Ro­dzice wy­da­wali się zde­ner­wo­wani; sły­szał, jak po wyj­ściu po­li­cji roz­ma­wiali w sy­pialni gło­śnym szep­tem.

– Świet­nie, te­raz zo­sta­nie dzie­cia­kiem od zwłok, całe Dal­ton bę­dzie o tym hu­czało – mó­wiła jego mama Jes­sica.

– Za­sta­na­wiam się, czy można po­zwać mia­sto – wtó­ro­wał jej tato Max. – Nie płacę dwóch mi­lio­nów do­la­rów za dom na plaży plus pięć­dzie­się­ciu ty­sięcy po­datku od nie­ru­cho­mo­ści po to, żeby mój syn na­tknął się w krza­kach na zwłoki. Ktoś po­wi­nien za to od­po­wie­dzieć.

Mó­wiąc szcze­rze, Danny’ego roz­pie­rała duma, że to on zna­lazł pierw­szą ofiarę za­bój­stwa w Sal­combe, taką naj­pierw­szą... Nie mógł się do­cze­kać, kiedy opo­wie o tym ko­le­gom z pół­ko­lo­nii. Ale im za­im­po­nuje, no nie?

CZĘŚĆ I

26 czerwca

1

Lau­ren Par­ker

Lau­ren Par­ker roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wała po­rząd­nych let­nich wa­ka­cji. Te­go­roczna zima oka­zała się okropna. Po pierw­sze, mróz od grud­nia. Lau­ren nie­na­wi­dziła zimna. Prze­pro­wa­dzi­łaby się do Miami, gdyby tylko mo­gła – wy­da­wało się, że ro­bią tak wszy­scy, któ­rych znała. Ale Ja­son miał pracę w No­wym Jorku i mu­siał od czasu do czasu za­glą­dać do biura. W końcu był tam sze­fem. („Skoro je­steś sze­fem, dla­czego nie mo­żesz po pro­stu oznaj­mić, że prze­pro­wa­dzasz się na Flo­rydę?”, upar­cie py­tała Lau­ren. „La­tem ja­koś nie sie­dzisz w biu­rze!” Ni­gdy nie do­stała roz­sąd­nej od­po­wie­dzi).

Po dru­gie, Bra­eburn Aca­demy, szkoła na Up­per East Side, do któ­rej uczęsz­czały dzieci Lau­ren, uwi­kłała się w pu­bliczny skan­dal i od mie­sięcy w pro­mie­niu dwu­dzie­stu prze­cznic nie mó­wiono o ni­czym in­nym.

Za­częło się w lu­tym, gdy za­rząd szkoły otrzy­mał ano­ni­mowy mail do­ty­czący pana Whit­neya, sza­no­wa­nego dy­rek­tora pla­cówki peł­nią­cego tę funk­cję od dwu­dzie­stu lat. Pan Whit­ney był le­gendą Bra­eburn – do­bie­ga­jący sie­dem­dzie­siątki Bry­tyj­czyk z upodo­ba­niem do much i wiecz­nych piór ze szkoły dru­giej ka­te­go­rii uczy­nił kon­ku­ren­cyjny ośro­dek edu­ka­cyjny. Wy­bie­rali go naj­bar­dziej wy­ma­ga­jący no­wo­jor­scy ro­dzice, w tym Par­ke­ro­wie, któ­rzy przed wszyst­kimi zna­jo­mymi cheł­pili się nie­chę­cią pana Whit­neya do pod­da­wa­nia się wia­trom zmian.

Kiedy więc za­rząd otrzy­mał oskar­ży­ciel­ski mail, na rogu Dzie­więć­dzie­sią­tej Trze­ciej i Ma­di­son wy­bu­chła bomba: pan Whit­ney oka­zał się nie tym czło­wie­kiem, za któ­rego się po­da­wał. We­dług prze­ka­zy­wa­nej po­wszech­nie in­for­ma­cji był re­le­go­wa­nym ze szkoły pu­blicz­nej oszu­stem, który dwie de­kady temu sfał­szo­wał swój ży­cio­rys i pod­stę­pem na­kło­nił kie­row­nic­two do za­trud­nie­nia jego osoby. Wszy­scy dali się wy­ki­wać kan­cia­rzowi, go­ściowi z New Jer­sey, który uda­wał An­glika i wy­kre­ował po­stać spryt­nie że­ru­jącą na na­iw­nia­kach z Up­per East Side z ob­se­sją na punk­cie sta­tusu.

Hi­sto­ria wy­cie­kła do prasy, tra­fiła na okładkę dwu­ty­go­dnika „New York Ma­ga­zine” (Jak Fran­cis Whit­ney zro­bił w ko­nia no­wo­jor­ską śmie­tankę). Lau­ren oraz inne zna­jome matki po­czuły się upo­ko­rzone. Wszyst­kie bez wy­jątku za­dały so­bie wiele trudu, by umie­ścić swoje po­cie­chy w Bra­eburn, wy­bu­liły po pięć­dzie­siąt ty­sięcy do­la­rów na dziecko za przy­wi­lej uczęsz­cza­nia do tej pla­cówki. To, że wszystko oka­zało się szwin­dlem, z czego pod­śmie­wali się ro­dzice dzieci z in­nych pry­wat­nych szkół, było praw­dzi­wym cio­sem.

– Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że nam się to przy­tra­fiło – rze­kła z wes­tchnie­niem Mimi Gol­den, przy­ja­ciółka Lau­ren.

Sie­działy przy lampce wina w Fe­lice przy Osiem­dzie­sią­tej Trze­ciej Ulicy. Mimi przy­je­chała na spo­tka­nie pro­sto z za­biegu od­świe­że­nia bo­toksu i miała całe czoło w czer­wo­nych krop­kach, śla­dach po igle.

– Nie mam ochoty po­świę­cać temu ani se­kundy wię­cej. W przy­szłym ty­go­dniu wy­no­simy się do Hamp­tons. A wy kiedy wy­bie­ra­cie się na Fire Is­land?

– W so­botę. Ja­son miał urwa­nie głowy w pracy, więc nie da­li­śmy rady przy­go­to­wać domu do se­zonu.

– Jak się wam układa? – za­py­tała Mimi.

Wpa­try­wała się w Lau­ren z, jak jej się wy­da­wało, za­tro­skaną miną, choć tok­syna bo­tu­li­nowa nie po­zwa­lała na ujaw­nia­nie ja­kich­kol­wiek emo­cji.

Po trzech kie­lisz­kach wina wy­pi­tych na im­pre­zie cha­ry­ta­tyw­nej na pu­sty żo­łą­dek Lau­ren na­po­mknęła kie­dyś, że Ja­son cał­ko­wi­cie ją igno­ruje. Od tam­tej pory Mimi nie da­wała jej spo­koju.

Lau­ren spu­ściła wzrok i wpa­try­wała się w kie­li­szek char­don­nay. Z ca­łych sił sta­rała się kre­ować ob­raz per­fek­cji i sty­lo­wej non­sza­lan­cji; bez­rad­ność i ba­ła­gan w ży­ciu to sła­bo­ści, któ­rych na­le­żało uni­kać. Ten rok był jed­nak dość szcze­gólny i po raz pierw­szy z tru­dem za­cho­wy­wała po­zory.

– Do­brze, wszystko w po­rządku. – Z Mimi miło spę­dzało się czas, ale ab­so­lut­nie nie można było jej ufać. Szybko zmie­niła te­mat. – A tego roku szkol­nego mam po­wy­żej uszu. Mu­szę po­sie­dzieć na plaży, po­czy­tać książkę i już ni­gdy nie sły­szeć słowa „oszust”.

Roz­wa­żali z Ja­so­nem za­bra­nie z Bra­eburn sied­mio­let­niego Arla i pię­cio­let­niej Ame­lie, ale osta­tecz­nie za­rząd zdo­łał oca­lić re­pu­ta­cję szkoły, pod­kra­da­jąc dy­rek­tora Col­le­giate, pana Wolfa, we­te­rana, który przy­wró­cił pla­cówce wia­ry­god­ność i po­zy­cję. Nikt z ro­dzi­ców nie prze­jął się pod­nie­sie­niem cze­snego dla sfi­nan­so­wa­nia hor­ren­dal­nie wy­so­kiej pen­sji no­wego kie­row­nika. Wy­ło­ży­liby każdą kwotę, byle skoń­czył się ten kosz­mar. Par­ke­ro­wie wpła­cili za­liczki na przy­szło­roczną na­ukę Arla i Ame­lie. Na Up­per East Side wszystko wró­ciło do normy.

W mie­ście ro­biło się co­raz cie­plej, przy Park Ave­nue prze­kwi­tły już tu­li­pany. Lau­ren nie mo­gła się do­cze­kać wy­jazdu do ich let­niego domu w Sal­combe na Fire Is­land. Stał pu­sty od ostat­niego Święta Pracy. (Na­zwę Sal­combe, po­cho­dzącą od bry­tyj­skiego nad­mor­skiego mia­steczka, wy­ma­wiano „sol-kom”, z nie­mymi „b” i „e”. Miesz­kań­com po­do­bało się to wy­ra­fi­no­wane brzmie­nie, kpili więc z przy­jezd­nych, gdy ci mó­wili „sal-kom-bi”). Par­ke­ro­wie zwy­kle spę­dzali w nim week­endy od końca kwiet­nia, ale z po­wodu na­tłoku przy­jęć uro­dzi­no­wych oraz na­pię­tego har­mo­no­gramu pracy Ja­sona tym ra­zem nie mieli jesz­cze oka­zji, by tam po­je­chać. Lau­ren wy­na­jęła firmę po­rząd­kową, która miała zja­wić się w Sal­combe ty­dzień przed nimi i przy­go­to­wać dom do se­zonu – po­zbyć się na­gro­ma­dzo­nego przez zimę ku­rzu, do­pil­no­wać na­pom­po­wa­nia kół w ro­we­rach, ogar­nąć liczne prze­syłki wy­słane za po­śred­nic­twem Fre­sh­Di­rect i Ama­zona, a także roz­pa­ko­wać sery, oliwki i wę­dliny za­mó­wione w de­li­ka­te­sach Agata & Va­len­tina.

Gdy już tam wy­jeż­dżali, zo­sta­wali na całe lato; daw­niej Ja­son przy­jeż­dżał tylko na week­endy, ale po­nie­waż nowa or­ga­ni­za­cja świata po­zwa­lała na pracę zdalną, byli tam wszy­scy ta­tu­sio­wie (żony uda­wały, że są za­chwy­cone ta­kim roz­wo­jem wy­da­rzeń). Dzieci cho­dziły na pół­ko­lo­nie, Lau­ren spę­dzała dni z ko­le­żan­kami na kor­tach te­ni­so­wych i plaży – na­prawdę nie było tam nic wię­cej do ro­bie­nia. Za­bie­rali nia­nię Si­lvię, Fi­li­pinkę wy­cho­wu­jącą troje wła­snych dzieci, która miesz­kała z nimi całe lato. Przez po­zo­stałe mie­siące w roku pra­co­wała od ósmej do dzie­więt­na­stej, do­jeż­dża­jąc na Man­hat­tan z Qu­eens. Od czasu do czasu Lau­ren za­sta­na­wiała się, czy Si­lvia, uoso­bie­nie ide­al­nej rów­no­wagi mię­dzy sa­mo­wy­star­czal­no­ścią a dys­kre­cją, przy­pad­kiem nie zżyma się na Sal­combe. Ale jej obec­ność ozna­czała, że Lau­ren i Ja­son będą mo­gli do woli spo­ty­kać się z przy­ja­ciółmi, re­ali­zo­wać wła­sne plany i na­wet w week­endy nie będą mu­sieli za­wra­cać so­bie głowy przy­go­to­wy­wa­niem dzie­ciom śnia­dań, obia­dów i ko­la­cji.

Prawdę mó­wiąc, kupno domu na Fire Is­land nie było de­cy­zją Lau­ren. To Ja­son uparł się na tę wła­śnie wy­spę i tę mie­ścinę – Sal­combe. Jego naj­lep­szy przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa – Sam We­in­stein spę­dzał tam każde lato, a w owym cza­sie Ja­son prze­miesz­ki­wał w jego domu ca­łymi mie­sią­cami. Zo­stał nie­od­łącz­nym to­wa­rzy­szem za­baw je­dy­naka, któ­rego ro­dzice byli wiecz­nie w trak­cie burz­li­wych roz­stań albo po­wro­tów. Chłopcy mieli w Sal­combe grupkę przy­ja­ciół, ra­zem się wa­łę­sali; ko­rzy­stali z tego domu jesz­cze długo po tym, jak ro­dzice Sama się roz­wie­dli i ku­pili osobne wa­ka­cyjne nie­ru­cho­mo­ści: w Hamp­tons (tato) i Nan­tuc­ket (mama). Jako na­sto­lat­ko­wie Sam i Ja­son spę­dzili w Sal­combe wiele let­nich wa­ka­cji, pra­cu­jąc w cha­rak­te­rze opie­ku­nów na pół­ko­lo­niach, wie­czo­rami pi­jąc na plaży, że­glu­jąc i dla za­bawy wy­wra­ca­jąc łódkę do góry dnem. Lau­ren nie­raz sły­szała te opo­wie­ści.

Dwa­dzie­ścia lat póź­niej Sam na­dal miał kryte nie­bie­skim gon­tem cudo z wi­do­kiem na Great So­uth Bay, z któ­rego można było po­dzi­wiać naj­pięk­niej­sze za­chody słońca w mia­steczku. Zjeż­dżał tam w czerwcu z całą ro­dziną, to jest z żoną Jen i trójką dzieci: Lilly, Ros­sem i Darą, wy­jeż­dżali we wrze­śniu, tak samo jak Lau­ren i Ja­son. Sam i Ja­son wciąż byli naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi, choć Sam miesz­kał obec­nie w hrab­stwie Wes­t­che­ster (w Scars­dale, miej­sco­wo­ści sza­le­nie za­pra­co­wa­nych lu­dzi, za to z naj­lep­szymi szko­łami), a Ja­son i Lau­ren w sa­mym No­wym Jorku. Jed­nak Sal­combe po­zo­stało dla nich miej­scem szcze­gól­nym.

Kiedy dzieci były jesz­cze małe i stało się ja­sne, że praca Ja­sona przy­nie­sie bar­dzo kon­kretny do­chód, on sam za­czął mó­wić o ro­zej­rze­niu się za ja­kimś miej­scem do ku­pie­nia w Sal­combe. Lau­ren spę­dziła młode lata, im­pre­zu­jąc w Hamp­tons, i te­raz wszy­scy jej zna­jomi po­woli za­czy­nali się tam osie­dlać, ku­po­wali domy przy pla­żach w East Hamp­ton, Ama­gan­sett i Sag Har­bor. Sta­wiała opór po­my­słowi Ja­sona. Po co mia­łaby tkwić całe lato na Fire Is­land, gdzie nie znała ży­wej du­szy?

Po­kłó­cili się o to pew­nego wie­czoru, kiedy po­ło­żyli już dzieci spać.

– Czuję, że mi to na­rzu­casz, a ja tego nie chcę – po­wie­działa gorzko.

Do sprzeczki do­szło dwa miesz­ka­nia wcze­śniej, kiedy zaj­mo­wali skromne lo­kum z dwiema sy­pial­niami na rogu Osiem­dzie­sią­tej Ósmej Ulicy i Trze­ciej Alei (stam­tąd awan­so­wali do czte­rech sy­pialni przy Park Ave­nue).

– Lau­ren, tylko sie­bie po­słu­chaj – od­parł spo­koj­nie Ja­son. Za­wsze ją wku­rzało, gdy na jej złość od­po­wia­dał tą swoją po­wścią­gli­wo­ścią. – Mó­wię, że mo­żemy so­bie po­zwo­lić na kupno wa­ka­cyj­nego domu! Moją je­dyną prośbą jest to, by znaj­do­wał się on w miej­sco­wo­ści, do któ­rej jeź­dzi­łem od ma­łego i gdzie do­ra­sta­łem. Dzieci będą za­chwy­cone, je­stem tego pe­wien na sto pro­cent.

– Nie ty tam do­ra­sta­łeś – fuk­nęła – tylko Sam. Ty by­łeś je­dy­nie go­ściem.

– Lau­ren, Hamp­tons to kosz­mar. Sama wiesz. Tłumy, re­stau­ra­cje z wy­śru­bo­wa­nymi ce­nami, sta­nie w kor­kach, żeby w ogóle się tam do­stać. To jak naj­gor­sze czę­ści Up­per East Side prze­nie­sione trzy go­dziny da­lej na wschód. A na­wet cztery, je­śli je­dziesz Long Is­land Expres­sway.

– Tak, zdaję so­bie sprawę, czym jest Hamp­tons; by­łam tam mi­lion razy. I nie­raz spę­dza­łam lato na Fire Is­land z tobą, Sa­mem i Jen. Ja się tam nu­dzę! Co mam tam ro­bić?

– Znaj­dziesz so­bie ja­kieś za­ję­cie – oznaj­mił Ja­son. – Bę­dziesz grać w te­nisa. Za­wrzesz nowe zna­jo­mo­ści. Wła­ści­ciele do­mów w Sal­combe są rów­nie za­możni i wpły­wowi jak twoi przy­ja­ciele w Hamp­tons, z tą tylko róż­nicą, że w Sal­combe mogą cho­dzić po mie­ście na bo­saka.

Lau­ren wie­działa, że prze­gra, jesz­cze za­nim ta sprzeczka się za­częła. Wie­działa też, że za­cho­wuje się jak roz­ka­pry­szone dziecko. Do­piero co zna­la­zła so­bie to­wa­rzy­stwo tam, gdzie miesz­kali; Arlo cho­dził wtedy do przed­szkola w Bra­eburn, a Ame­lie do Brick Church dla młod­szych dzieci. Myśl, że wszyst­kie inne mamy będą spę­dzać lato bez niej, wy­wo­ły­wała w niej na­pię­cie i za­zdrość. De­ner­wo­wało ją, że Ja­son do­ku­czał jej z tego po­wodu. „Mu­sisz prze­stać ślepo na­śla­do­wać in­nych”, po­wta­rzał, kiedy upie­rała się przy wa­ka­cyj­nym wy­jeź­dzie na St. Barts albo wy­na­ję­ciu naj­bar­dziej roz­chwy­ty­wa­nego ko­re­pe­ty­tora czy człon­ko­stwie w klu­bie gol­fo­wym w Wes­t­che­ster, do któ­rego na­le­żała po­łowa Bra­eburn. Ja­son wcale nie był bun­tow­ni­kiem czy od­szcze­pień­cem. Wy­cho­wał się na Up­per East Side, wró­cił tam po stu­diach, pra­co­wał w fi­nan­sach, no­sił ta­kie same ko­szule z koł­nie­rzy­kami za­pi­na­nymi na gu­ziczki jak inni ta­tu­sio­wie. Skąd przy­szło mu do głowy oskar­żać ją o ślepe po­dą­ża­nie za sta­dem? Tam­tego roku otrzy­mał bar­dzo wy­soką pre­mię i to o wszyst­kim prze­są­dziło. Ku­pili w Sal­combe wspa­niały no­wo­cze­sny dom nad sa­mym brze­giem oce­anu, z sy­pial­niami na par­te­rze i sa­lo­nem na pię­trze. Lau­ren uda­wała, że się cie­szy. I choć ni­gdy otwar­cie tego nie przy­znała, Ja­son miał ra­cję. Te­raz uwiel­biała to miej­sce.

Fire Is­land sta­no­wiła wą­ski pas ziemi u po­łu­dnio­wego wy­brzeża Long Is­land. Wy­spa ba­rie­rowa oto­czona była z jed­nej strony przez Great So­uth Bay, z dru­giej przez Atlan­tyk. Roz­cią­gała się na dłu­go­ści około trzy­dzie­stu mil, w naj­szer­szym miej­scu, które wy­pa­dało aku­rat w Sal­combe, li­czyła rap­tem około pół mili. Usiana była ma­lut­kimi miej­sco­wo­ściami, z któ­rych do naj­słyn­niej­szych na­le­żały Cherry Grove i Fire Is­land Pi­nes. Je­śli o wy­spie sły­szał ktoś spoza No­wego Jorku, to z pew­no­ścią w kon­tek­ście sza­lo­nej im­pre­zowni ge­jów, let­niego ustro­nia wy­spor­to­wa­nych ho­mo­sek­su­ali­stów.

Każdy re­jon Fire Is­land miał wła­sną toż­sa­mość i wła­sną li­nię pro­mową łą­czącą go z lą­dem sta­łym – był to je­dyny spo­sób do­sta­nia się w okre­ślone miej­sce, po­nie­waż na wy­spie obo­wią­zy­wał za­kaz ru­chu sa­mo­cho­do­wego. Ocean Be­ach było tęt­nią­cym ży­ciem mia­stecz­kiem z re­stau­ra­cjami, ba­rami i hor­dami wiel­ko­miej­skich dwu­dzie­sto­kil­ku­lat­ków wspól­nie wy­naj­mu­ją­cych domy. Po­int O’Wo­ods sta­no­wiło eks­klu­zywną osadę du­żych do­mów dzie­dzi­czo­nych od po­ko­leń (bez wstępu dla Ży­dów). Da­lej Sal­combe, ma­lutka mie­ścina ro­dzin z dziećmi, gdzie osie­dlała się mie­sza­nina Ży­dów, bia­łych an­glo­sa­skich pro­te­stan­tów oraz ka­to­li­ków, któ­rych łą­czyły ży­ciowy suk­ces i wy­stu­dio­wany, sto­no­wany spo­sób by­cia. Po­dob­nie jak reszta wy­spy Sal­combe było w dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu pro­cen­tach białe. (Prawdę mó­wiąc, Lau­ren ko­ja­rzyła tylko jed­nego czar­no­skó­rego czło­wieka w Sal­combe, wże­nio­nego w to miej­sce, tak jak ona).

Gmina Sal­combe li­czyła około czte­ry­stu do­mów, były tam i tra­dy­cyjne wille let­ni­skowe z lat dwu­dzie­stych ze­szłego stu­le­cia, i no­wo­cze­sne re­zy­den­cje tuż przy plaży, ta­kie jak ta Par­ke­rów, zbu­do­wana na pla­nie otwar­tym, z ta­ra­sami na da­chu i wi­do­kiem na wodę. Każdy znał tu każ­dego (i każdy znał cu­dze sprawy). Byli osiem­dzie­się­cio­lat­ko­wie przy­jeż­dża­jący do Sal­combe od pięć­dzie­się­ciu lat, były ich do­ro­słe dzieci, przy­jeż­dża­jące tam przez całe swoje ży­cie, i wnuki, które przej­mo­wały w spadku lek­cje że­glo­wa­nia i pół­ko­lo­nie. Wy­star­czyło spoj­rzeć na ja­kąś bu­zię na placu za­baw, aby po kształ­cie nosa albo spo­so­bie opa­da­nia wło­sów od razu wie­dzieć, że to dzie­ciak od Rap­ne­rów albo Met­zne­rów, czy – Boże broń – z pod­łego klanu Lon­ge­ra­nów.

Sieć wy­so­kich drew­nia­nych dep­ta­ków łą­czyła mia­steczko z za­toką i plażą. Wszy­scy jeź­dzili ro­we­rami – za­rdze­wia­łymi, skrzy­pią­cymi – by do­stać się tam, gdzie po­trze­bo­wali. Nie mieli in­nego wy­boru. Prze­jażdżka ro­we­rem od za­toki po jed­nej stro­nie wy­spy do plaży na dru­gim brzegu zaj­mo­wała nie­spełna pięć mi­nut. A po­nie­waż nie było tu ni­gdy sa­mo­cho­dów, z wy­jąt­kiem pic­ku­pów do prze­wozu prze­sy­łek oraz śmie­cia­rek, pusz­czano sa­mo­pas na­wet dość małe dzieci. Grupki sied­mio- czy ośmio­lat­ków włó­czyły się sa­mo­dziel­nie, od­wie­dzały na­wza­jem na ro­we­rach albo cho­dziły z węd­kami na po­most bez opieki ro­dzi­ców.

W Sal­combe znaj­do­wał się je­den sklep, zwany po pro­stu „skle­pem”, za­opa­trzony w pod­sta­wowe ar­ty­kuły spo­żyw­cze i go­towe da­nia, które kosz­to­wały mniej wię­cej dwa razy tyle co poza wy­spą. Przez lata miej­scowi byli za­kład­ni­kami tych skan­da­licz­nych cen, te­raz jed­nak su­per­mar­kety z lądu sta­łego do­star­czały to­wary na prom, można więc było za­opa­try­wać się w roz­sądny spo­sób, z czego ko­rzy­stała Lau­ren i cała reszta. W dru­giej czę­ści sklepu urzą­dzono dział mo­no­po­lowy, kan­ciapę wy­peł­nioną głów­nie wi­nem i wódką, dla tych, któ­rzy nie oka­zali się dość za­po­bie­gliwi, by spro­wa­dzić z mia­sta wy­star­cza­jącą ilość al­ko­holu.

Przy Broad­wayu, głów­nym dep­taku Sal­combe, stał uro­czy ra­tusz z bia­łego drewna, z któ­rym są­sia­do­wała pach­nąca dę­bem i ku­rzem bi­blio­teka za­opa­trzona w pod­nisz­czone czy­ta­dła na lato oraz książki dla dzieci wy­dane w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku. Nieco da­lej w kie­runku plaży znaj­do­wało się bo­isko do bejs­bola, które w week­endy go­ściło do­ro­słą ligę en­tu­zja­stów so­ft­ballu, a w dni po­wsze­dnie dzieci z pół­ko­lo­nii. Do bo­iska przy­le­gał nie­wielki plac za­baw z chwiej­nymi dra­bin­kami oraz huś­taw­kami zgrzy­ta­ją­cymi przy każ­dym ru­chu.

Dru­gim wspól­nym te­re­nem w mia­steczku, ta­kim na­prawdę wspól­nym, był jacht­klub Sal­combe, który przy­cup­nął nad za­toką nie­opo­dal przy­stani pro­mo­wej. Jacht­klub to na­zwa mocno na wy­rost. Obiekt skła­dał się z nie­wiel­kiego portu z miej­scem na za­cu­mo­wa­nie około dwu­dzie­stu ża­gló­wek i mo­to­ró­wek oraz ma­leń­kiej sek­cji dla ka­ja­ków i ka­ta­ma­ra­nów na plaży. Główny bu­dy­nek po dru­giej stro­nie dep­taka wy­glą­dał jak duży dom przy plaży po­dzie­lony na dwie czę­ści: re­stau­ra­cję z ba­rem od frontu oraz więk­szą otwartą część w głębi z małą sceną, sto­łem bi­lar­do­wym oraz sporą prze­strze­nią dla dzieci, gdzie mo­gły się ba­wić, gdy ro­dzice je­dli ko­la­cję. Był też ta­ras z wi­do­kiem na za­tokę, ide­alny na wy­pi­cie drinka o za­cho­dzie słońca. Na ty­łach mie­ściło się pięć kor­tów te­ni­so­wych, wszyst­kie ziemne, cztery spa­ro­wane i je­den sa­motny bli­żej bu­dynku. Prawdę mó­wiąc, nie­zbyt im­po­nu­jący obiekt, ale do­sko­nale pa­su­jący do sfa­ty­go­wa­nego szyku Sal­combe. Co wie­czór w klu­bie zbie­rał się tłum lu­dzi na ko­la­cję i kie­li­szek al­ko­holu, za dnia przy­cho­dzono tu na plotki i par­tię te­nisa. Lau­ren z wiel­kim upodo­ba­niem opo­wia­dała zna­jo­mym w mie­ście, że spę­dza całe lato w jacht­klu­bie. Mo­gli so­bie wy­obra­żać, co chcieli.

Był ko­niec czerwca, wresz­cie sie­działa na po­ma­lo­wa­nej na nie­bie­sko ławce pły­ną­cego do Sal­combe promu Fire Is­land Qu­een. Po­przedni week­end spę­dziła w mie­ście za­jęta za­koń­cze­niem roku szkol­nego dzieci, wi­zytą w sa­lo­nie fry­zjer­skim Sally Her­sh­ber­ger, de­pi­la­cją, ma­ni­kiu­rem i pe­di­kiu­rem oraz po­że­gnal­nym spo­tka­niem ze zna­jo­mymi pod ha­słem „do wrze­śnia”. Great So­uth Bay była za­lana słoń­cem, w od­dali wzno­siła się czarno-biała la­tar­nia mor­ska Fire Is­land po­now­nie wi­ta­jąca Par­ke­rów w ich let­nim domu. Arlo sie­dział obok Lau­ren, ba­wił się iPa­dem, Ame­lie i Ja­son zaj­mo­wali miej­sca za nimi. Ame­lie za­uwa­żyła swoją ko­le­żankę Myrnę i ko­niecz­nie chciała z nią usiąść. Lau­ren sły­szała, jak pię­cio­latki roz­pra­wiają o swo­ich ulu­bio­nych zwie­rzę­tach i imio­nach na­uczy­cieli.

Za­mknęła oczy ukryte za oku­la­rami prze­ciw­sło­necz­nymi marki Tom Ford. Czuła, jak bryza roz­wiewa jej świeżo ostrzy­żone blond włosy prze­ty­kane ja­śniej­szymi re­flek­sami. Sły­szała Ja­sona rzu­ca­ją­cego „cześć” do Briana Met­znera, taty Myrny, który wła­śnie się do niego do­siadł.

– Hej, stary, jak się masz? – spy­tał i, jak się jej wy­da­wało, po­kle­pał Ja­sona po ple­cach.

– Nie­źle – od­parł Ja­son. – Jak mi­nęła zima? Udało się wam wy­je­chać w tym roku do Aspen?

Brian był zwa­li­stym fa­ce­tem. Kra­cia­sta ko­szula opi­nała jego brzuch, głowę go­lił od dawna, bo za­czął ły­sieć już w wieku dwu­dzie­stu kilku lat. Za­ło­żył do­sko­nale pro­spe­ru­jący fun­dusz hed­gin­gowy i bez względu na to, o czym mó­wił, za każ­dym ra­zem wtrą­cał ter­miny fi­nan­sowe.

– O rany, w Aspen wy­mia­ta­li­śmy. Z po­czątku my­śla­łem, że od­nie­śli­śmy je­dy­nie mar­gi­nalny suk­ces, zwłasz­cza z Myrną, po­tem jed­nak wsko­czy­li­śmy z nią na wyż­szy po­ziom i wtedy za­ła­pała. Pod ko­niec wy­jazdu śmi­gała w dół ze ściany. Wy­ko­nała plan na maksa.

– Fan­ta­stycz­nie. – Głos Ja­sona był bez­na­miętny.

Lau­ren wie­działa, że prze­raża go per­spek­tywa roz­mowy przez całą prze­prawę pro­mem. Ja­son i Sam to­le­ro­wali Briana, ale go nie lu­bili. Za­sta­na­wiała się, gdzie jest żona Briana, Lisa. Przy­jaź­niły się – wszy­scy miesz­kali na Up­per East Side – ale ich dzieci cho­dziły do róż­nych szkół (mali Met­zne­ro­wie do Ho­race’a Manna na Bronk­sie), więc zimą ko­mu­ni­ko­wały się głów­nie przez me­dia spo­łecz­no­ściowe, wy­mie­nia­jąc się od czasu do czasu plot­kami i prze­sy­ła­jąc so­bie in­sta­gra­mowe fotki, na któ­rych ich wspólni zna­jomi wy­glą­dali grubo albo staro. Lisa „stu­dio­wała” z za­mia­rem zo­sta­nia tre­nerką roz­woju oso­bi­stego. Tę nową, modną ścieżkę za­wo­dową wy­bie­rały znu­dzone nie­pra­cu­jące mamy, które pew­nego dnia mo­gły na przy­kład za­cząć pro­jek­to­wać wnę­trza albo to­rebki. Lau­ren to śmie­szyło – ja­kich rad mo­głaby udzie­lać Lisa? Wyjdź bo­gato za mąż?

Wy­jęła Air­Podsy z to­rebki marki Ce­line. Po­słu­cha pod­ka­stu kry­mi­nal­nego i ode­tnie się od Briana i Ja­sona. Nim zdą­żyła go włą­czyć, po­czuła, że ktoś stuka ją w ra­mię.

– Lau­ren, o mój Boże, cześć! Ja­kie masz piękne włosy!

Po jej pra­wej stro­nie stała Ra­chel Wo­olf od lat re­zy­du­jąca w Sal­combe. Wy­mu­siła ona bliż­szą zna­jo­mość na Lau­ren, gdy ta po raz pierw­szy przy­je­chała na wy­spę. Ro­dzice Ra­chel byli wła­ści­cie­lami domu tuż obok jacht­klubu, ona zaś odzie­dzi­czyła go kilka lat temu po śmierci matki (oj­ciec zgi­nął w wy­padku sa­mo­cho­do­wym, gdy była jesz­cze na­sto­latką). Pa­no­wała nie­po­dziel­nie w Sal­combe, tym mia­steczku plo­tek. Nic nie dało się przed nią ukryć – od ro­mansu po zmianę part­nera te­ni­so­wego. Miała czter­dzie­ści dwa lata i wciąż była sin­gielką – nie­szczę­śliwą sin­gielką – cho­ciaż w mło­do­ści uma­wiała się z po­łową Sal­combe. Lau­ren po­dej­rze­wała, że spała na­wet z Ja­so­nem, ale czy rze­czy­wi­ście tak było – nie miała ochoty wie­dzieć.

Ra­chel była szczu­pła, wręcz chuda, miała pro­ste brą­zowe włosy i wy­łu­pia­ste nie­bie­skie oczy. Nie­któ­rzy męż­czyźni uwa­żali ją za atrak­cyjną, może tak, jak uznaje się za ładne szcze­nięta, ale Lau­ren nie wi­działa w niej ni­czego in­te­re­su­ją­cego. Na­wet gdyby nie chciała być przy­ja­ciółką Ra­chel, a czę­sto nie chciała, nie spo­sób było jej unik­nąć. Po­ja­wiała się na każ­dym przy­ję­ciu, czę­sto urzą­dzała je sama i na­le­żało być z nią w do­brej ko­mi­ty­wie, je­śli chciało się mieć w Sal­combe ja­kie­kol­wiek ży­cie to­wa­rzy­skie.

Lau­ren po­kle­pała miej­sce obok sie­bie, za­pra­sza­jąc Ra­chel, by usia­dła.

– Jak mi­nęła ci zima? – za­py­tała, gdy ta usa­do­wiła się obok niej i wci­snęła pod sie­dze­nie opa­trzoną mo­no­gra­mem torbę marki L.L. Bean. Ra­chel była że­nu­jąco nie­modna. – Czę­sto by­wa­łaś w Sal­combe?

Choć nie­mal wszy­scy let­nicy z Sal­combe miesz­kali w No­wym Jorku, rzadko wi­dy­wali się poza wa­ka­cyj­nym ku­ror­tem. Sto­sunki to­wa­rzy­skie utrzy­my­wano tylko od czerwca do wrze­śnia, na za­sa­dzie ja­kiejś nie­pi­sa­nej umowy. Ra­chel miesz­kała na Man­hat­ta­nie w od­le­gło­ści około dzie­się­ciu prze­cznic od Lau­ren i Ja­sona, ale ni­gdy się nie spo­ty­kały. Ich zna­jo­mość ist­niała tylko w spe­cy­ficz­nej wy­spiar­skiej bańce.

– Do­brze! To zna­czy cał­kiem, cał­kiem. Przez pół roku spo­ty­ka­łam się z pew­nym fa­ce­tem. Roz­wie­dziony praw­nik z dwójką dzieci. Ale roz­sta­li­śmy się w ze­szłym mie­siącu. Nie chciał się po­now­nie że­nić, no a wiesz, jaki mam sto­su­nek do tych spraw.

Lau­ren wie­działa.

– A co u cie­bie? – cią­gnęła Ra­chel. – Czy­ta­łam w „New York Ma­ga­zine” o szkole two­ich dzieci. Brzmiało na­prawdę kosz­mar­nie.

Lau­ren skrzy­wiła się na myśl, że wieść o spla­mio­nym ho­no­rze Bra­eburn do­tarła do bez­dziet­nej Ra­chel Wo­olf.

– I ta­kie było – od­parła. – Na szczę­ście mamy to już za sobą. Jest nowy dy­rek­tor, pan Wolf, szkoła tra­fiła w do­bre i grun­tow­nie prze­świe­tlone ręce.

Prom su­nął na­przód, ciął wodę i zo­sta­wiał za sobą kil­wa­ter. Prze­prawa z Bay Shore do Sal­combe trwała około dwu­dzie­stu mi­nut, aku­rat tyle, by prze­łą­czyć mózg z trybu wiel­ko­miej­skiego na pla­żowy. Brian wciąż glę­dził o ro­dzin­nej wy­pra­wie nar­ciar­skiej. Lau­ren obej­rzała się na Ame­lie, która za­do­wo­lona, że nie musi nic mó­wić, słu­chała, jak Myrna ple­cie, co jej ślina na ję­zyk przy­nie­sie. Nie­da­leko pada jabłko od ja­błoni.

Ra­chel spraw­dzała te­le­fon. Lau­ren wy­da­wało się, że do­strze­gła na ekra­nie apli­ka­cję rand­kową – uśmiech­nięte twa­rze męż­czyzn – nim ta szybko odło­żyła ko­mórkę.

– Dużo gra­łaś w te­nisa? – Ra­chel miała po­ważne te­ni­sowe am­bi­cje, mimo że nie grała szcze­gól­nie do­brze. Za­wsze chciała wie­dzieć, kto tre­no­wał przez zimę i z jaką in­ten­syw­no­ścią.

Jacht­klub or­ga­ni­zo­wał dla swych człon­ków do­roczne tur­nieje de­blowe, a Ra­chel rok w rok pra­gnęła wy­grać. Wraz z Emily Gro­bel, swoją part­nerką de­blową, do­cho­dziły zwy­kle do pół­fi­na­łów lub fi­na­łów, a po­tem ule­gały sil­niej­szej pa­rze. Lau­ren nie grała ja­koś nie­sa­mo­wi­cie, ale i nie była bez­na­dziejna. W mło­do­ści na­le­żała do szkol­nej dru­żyny, dys­po­no­wała przy­zwo­itym bek­hen­dem i szczy­ciła się do­sko­na­łym lo­bem. Tre­nu­jąca przez okrą­gły rok Ra­chel miała żal, że Lau­ren bie­rze do ręki ra­kietę po mie­sią­cach prze­rwy i bez trudu do­rów­nuje jej po­zio­mem.

– Nie bar­dzo – od­parła Lau­ren zgod­nie z prawdą. W tym roku na po­waż­nie za­an­ga­żo­wała się w za­ję­cia we­dług me­tody Tracy An­der­son. Mu­siała w tym celu te­le­pać się ka­wał drogi do stu­dia, nie miała więc czasu na swoje ru­ty­nowe tre­ningi na Ro­ose­velt Is­land. – Ale pla­nuję wziąć kilka lek­cji w tym ty­go­dniu, żeby so­bie wszystko od­świe­żyć.

– W klu­bie jest nowy tre­ner – po­in­for­mo­wała ją Ra­chel. – Mia­łam z nim lek­cję w ze­szły week­end. Ma na imię Ro­bert i jest cho­ler­nie sexy.

– Kto jest sexy? – za­py­tał Brian. Po­chy­lił się w ich stronę, usły­szaw­szy strzęp roz­mowy pod­czas krót­kiej prze­rwy we wła­snym mo­no­logu.

– Oczy­wi­ście ty, Bria­nie. – Ra­chel za­chi­cho­tała. Wszyst­kie żony nie zno­siły tych na­der czę­stych flir­tów Ra­chel z ich mę­żami, ale żadna nie mó­wiła tego na głos.

– No tak, tre­no­wa­łem, mak­sy­ma­li­zo­wa­łem zy­ski, in­we­sto­wa­łem w sie­bie – przy­znał.

Lau­ren nie mo­gła się po­ła­pać, czy zda­wał so­bie sprawę, że Ra­chel żar­to­wała. Od­wró­cił się znów do Ja­sona i wdał w ko­lejną pe­rorę na te­mat sprzętu spor­to­wego pro­du­ko­wa­nego przez Pe­lo­ton, co było jego ko­ni­kiem.

– Ten tre­ner pra­co­wał wcze­śniej w ja­kimś luk­su­so­wym pry­wat­nym klu­bie na Flo­ry­dzie. Nie do końca wiem, co go tu­taj przy­gnało, ale jedno jest pewne: bę­dzie ulu­bień­cem ko­biet. No i już zdo­łał po­pra­wić mój kiep­ski ser­wis.

Ra­chel była znana z kiep­skiego, dzi­wacz­nego ser­wisu.

– Nie mogę się do­cze­kać, kiedy go po­znam – skwi­to­wała znu­dzona roz­mową Lau­ren. Dla­czego Ra­chel tak bar­dzo dzia­łała jej na nerwy? Jak wy­trzyma dłu­gie lato, skoro nie może zdzier­żyć krót­kiej prze­prawy pro­mo­wej z tą ko­bietą?

Ra­chel wy­czuła jej brak za­in­te­re­so­wa­nia, więc by zwa­bić ją po­now­nie, pod­su­nęła ła­komy ką­sek w po­staci plotki. Po­chy­liła się i zni­żyła głos.

– Sły­sza­łaś o Obe­r­ma­nach?

Lau­ren po­krę­ciła głową.

– Roz­stają się. Je­anette naj­wy­raź­niej na­kryła Grega na ro­man­sie z osobą od wy­pro­wa­dza­nia psa.

– Z osobą od wy­pro­wa­dza­nia psa? Dziwne – za­re­ago­wała Lau­ren.

– Zdaje się, że ta osoba ma rów­nież am­bi­cje ak­tor­skie – do­dała Ra­chel. – W każ­dym ra­zie Je­anette przy­je­dzie z dziećmi, a Greg spę­dzi lato na wy­gna­niu. Pró­buje się do­ga­dać, ale Je­anette nie chce mieć z nim do czy­nie­nia.

Lau­ren za­wsze uwa­żała, że Je­anette i Greg się nie­na­wi­dzą. Wy­glą­dało na to, że miała ra­cję.

Pro­mem szarp­nęło, gdy do­bi­jał do przy­stani w Sal­combe. Wci­nała się ona w za­tokę, miała około osiem­dzie­się­ciu me­trów dłu­go­ści i zo­stała wy­ko­nana z ta­kich sa­mych de­sek jak pod­nie­sione chod­niki, które prze­ci­nały mia­steczko. Rzędy sta­ro­świec­kich wóz­ków stały nie­ru­chomo na końcu przy­stani, cze­kały, aż ich wła­ści­ciele za­ła­dują na nie swój letni do­by­tek.

Lau­ren po­czuła ulgę. Prze­trwała tę po­dróż. Ode­brała Ar­lowi iPada („Mamo! Nie skoń­czy­łem!”). Ja­son po­mógł ogar­nąć Ame­lie i resztę ba­gaży.

Wi­dok z po­kładu promu obej­mo­wał całe wy­brzeże Sal­combe, łącz­nie ze strefą pla­żową – po­ła­cią pia­sku z wieżą ra­tow­nika, ide­alną dla ma­łych dzieci szu­ka­ją­cych kra­bów i po­bie­ra­ją­cych lek­cje pły­wa­nia wśród wo­do­ro­stów – a także jacht­klub i oko­liczne domy nad za­toką. Lu­dzie cią­gnęli wózki i pe­da­ło­wali na ro­we­rach, mały tłu­mek ze­brał się, by przy­wi­tać przy­jezd­nych.

Wy­glą­dało to za­wsze tak samo, czy był rok ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­siąty, dzie­więć­dzie­siąty czy dwa ty­siące dwu­dzie­sty drugi. Wła­śnie to naj­bar­dziej po­do­bało się na wy­spie Ja­so­nowi: po­czu­cie bez­cza­so­wo­ści, nie­zmien­no­ści, nie­obec­no­ści no­wo­cze­snego świata. Lau­ren to ak­cep­to­wała, pod wa­run­kiem że miała szybki in­ter­net i do­brą te­le­wi­zję sa­te­li­tarną.

– Wie­czo­rem kilka osób wpad­nie do mnie na drinka – oznaj­miła Ra­chel, gdy scho­dziły z po­kładu. – Je­ste­ście wolni?

– Oczy­wi­ście – od­parła Lau­ren. – Brzmi zna­ko­mi­cie.

Dla­czego nie od­bęb­nić tego na sa­mym po­czątku? Si­lvia przy­pły­wała na­stęp­nym pro­mem, a Lau­ren i tak prę­dzej czy póź­niej bę­dzie mu­siała od­faj­ko­wać to spo­tka­nie. Gdy wy­szły na po­most, Ra­chel mocno po­cią­gnęła ją za ra­mię.

– Patrz! Tam jest ten tre­ner, Ro­bert – szep­nęła do ucha Lau­ren na tyle gło­śno, że inni też mu­sieli usły­szeć. Na­stęp­nie od­krę­ciła jej głowę w stronę męż­czy­zny nio­są­cego dwie torby wy­peł­nione za­ku­pami, ubra­nego w białe polo i szorty khaki.

Lau­ren wi­działa tylko jego plecy. Był mniej wię­cej wzro­stu Ja­sona, na oko metr osiem­dzie­siąt pięć, miał ja­sno­brą­zowe krótko ostrzy­żone włosy. Po­ru­szał się jak spor­to­wiec, w pełni pa­no­wał nad cia­łem. Zwró­ciła uwagę na ład­nie opa­lone nogi. Ktoś za­wo­łał go po imie­niu, obej­rzał się przez ra­mię. Za­miast po­szu­kać wzro­kiem osoby, która chciała się z nim przy­wi­tać, na­po­tkaw­szy spoj­rze­nie Lau­ren, po­pa­trzył na nią in­ten­syw­nie nie­bie­skimi oczami i uśmiech­nął się, od­sła­nia­jąc ide­al­nie białe zęby. Na­tych­miast spu­ściła oczy, uda­jąc, że szuka cze­goś w tor­bie. Po­szedł da­lej w stronę jacht­klubu.

– Wi­dzisz, mó­wi­łam ci, że jest sexy. – Ra­chel za­chi­cho­tała. – Bę­dzie u mnie dziś wie­czo­rem, mo­żemy so­bie z nim po­flir­to­wać.

Lau­ren po­czuła, że się czer­wieni. Żar­to­bli­wie prze­wró­ciła oczami i od razu za­częła się za­sta­na­wiać, w co się ubie­rze.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki