Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
OPOWIEŚĆ O NIEWIERNOŚCI, ZEPSUCIU BOGACTWEM I RELACJACH PODSZYTYCH FAŁSZEM. DO BÓLU PRAWDZIWA!
Rodziny Jen i Lauren każdego lata wypoczywają w elitarnym gronie nowojorskich bogaczy, w miasteczku Salcombe na mierzei Long Island. Malownicze plaże, gra w tenisa i niekończące się przyjęcia, na których szampan leje się strumieniami, to ich wakacyjna codzienność.
Jason, mrukliwy mąż Lauren, zdradza ją z żoną swojego najlepszego przyjaciela, którą – tak się składa – jest Jen. Lauren jeszcze o niczym nie wie, ale już zdążyła nawiązać wyjątkowo intensywną relację z Robertem, młodym trenerem tenisa zatrudnionym na aktualny sezon… Wszyscy popijają drinki, romansują bez skrupułów, a humor nikogo nie opuszcza. Aż do momentu, gdy zostaje znalezione ciało. Wówczas atmosfera staje się napięta. Żaden z bohaterów nie jest doskonały, ale czy ktoś z nich był zdolny do morderstwa? I czy wszystkie tajemnice Salcombe wyjdą na jaw?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Monty’emu, Sandy i Charlesowi,
moim najwspanialszym „letnikom ze skazą”
Prolog
Zwłoki znalazł Danny Leavitt, tyczkowaty ośmiolatek z ciężką alergią na fistaszki. Pora była wczesna, może wpół do ósmej, a on krążył po miasteczku swoim czarnym schwinnem i wypatrywał ślimaków po potężnej burzy, która nawiedziła okolicę poprzedniego wieczoru. Chodniki były mokre i śliskie, zasłane liśćmi i drobnymi gałązkami strąconymi przez porywisty wiatr. Nie była to burza tropikalna, ale niewiele brakowało – intensywne podmuchy uderzyły w wyspę znienacka, powywracały meble tarasowe i uszkodziły kilka dachów. Stojący bezpośrednio przy plaży dom Danny’ego nie ucierpiał, nie został pozbawiony prądu, ale kiedy chłopiec wychodził, mama krzyczała, by uważał na zerwane przewody.
Pedałował przez mniej więcej dziesięć minut, od oceanu do zatoki przy Surf Walk, gdzie mieszkał. Później postanowił pojechać w stronę Neptune Walk, przy którym znajdował się plac zabaw, zobaczyć, w jakim jest stanie. Z Surf skręcił w Harbor, minął Atlantic, Marine i Broadway, a potem zjechał w lewo, w Neptune. Jego wzrok przykuło coś błyszczącego przed domem Cahullów, zaprzyjaźnionej z jego rodziną pary z małym chłopcem Archiem. Zatrzymał się i zeskoczył z siodełka, by obejrzeć leżący jakiś metr niżej rower, niemal ukryty wśród zarośli otaczających wyniesioną promenadę. Po zalaniu miasteczka przez huragan Sandy podniesiono wszystkie deptaki, a tato Danny’ego, podobnie jak wiele innych osób w Salcombe, uznał, że przesadzili z ich wysokością. „Można skręcić sobie kark”, gderał.
Danny doszedł do wniosku, że rower musiało zwiać, chwycił więc za koło i wtaszczył go na chodnik – nie lada wyczyn, zważywszy, że był to rower dla dorosłych, a Danny był drobny jak na swój wiek. Dopiero wtedy zauważył, że dwukołowy pojazd coś przykrywał: postać leżącą w trzcinach twarzą do ziemi. Była dziwnie wykręcona i w ogóle się nie poruszała. Danny poczuł ściskanie w gardle, prawie jakby zjadł fistaszka. A przecież nie zjadł... Roztrzęsiony i przerażony pognał do domu Cahullów i załomotał do drzwi. Otworzyła mu z zaniepokojoną miną Marina, w piżamie i okularach oraz z Archiem na ręku. Była w zaawansowanej ciąży.
– Danny Leavitt? Co się stało?
Danny ledwo zdołał wykrztusić odpowiedź.
– Tam ktoś leży na ziemi, chyba spadł razem z rowerem z chodnika. Nie rusza się.
Marina postawiła synka na podłodze i zawołała męża.
– Wejdź. Zajmiemy się tym z Mike’em. Ty zostań tutaj.
Mike w spodniach dresowych i pogniecionej od snu podkoszulce minął ich i poszedł sprawdzić znalezisko. Marina uśmiechnęła się do Danny’ego. Przez chwilę milczeli. Kiedy Mike wrócił do domu, wydawał się spięty, jak tato Danny’ego po ciężkim dniu w pracy.
– Odprowadź chłopaka do domu i weź ze sobą Archiego. Nie patrzcie na zwłoki. Zawiadomię policję, czy kogo tam zastanę... Niech wezwą służby.
Zwłoki? Danny słyszał to określenie tylko w serialach telewizyjnych oglądanych przez rodziców. Marina zgarnęła marudzącego synka i poprowadziła Danny’ego do porzuconego przezeń na chodniku roweru, tak by nie widział zwłok, jak Danny myślał teraz o swoim znalezisku. Powiedziała chłopcu, by jechał prosto do domu, a potem wsadziła synka w fotelik rowerowy i ruszyła za nim.
Danny nie uczestniczył w późniejszym zamieszaniu, rozmawiał za to z dwoma policjantami (bo to byli prawdziwi policjanci, prawda?) i opowiedział im o swoim znalezisku i jak do tego doszło. Rodzice wydawali się zdenerwowani; słyszał, jak po wyjściu policji rozmawiali w sypialni głośnym szeptem.
– Świetnie, teraz zostanie dzieciakiem od zwłok, całe Dalton będzie o tym huczało – mówiła jego mama Jessica.
– Zastanawiam się, czy można pozwać miasto – wtórował jej tato Max. – Nie płacę dwóch milionów dolarów za dom na plaży plus pięćdziesięciu tysięcy podatku od nieruchomości po to, żeby mój syn natknął się w krzakach na zwłoki. Ktoś powinien za to odpowiedzieć.
Mówiąc szczerze, Danny’ego rozpierała duma, że to on znalazł pierwszą ofiarę zabójstwa w Salcombe, taką najpierwszą... Nie mógł się doczekać, kiedy opowie o tym kolegom z półkolonii. Ale im zaimponuje, no nie?
CZĘŚĆ I
26 czerwca
1
Lauren Parker
Lauren Parker rozpaczliwie potrzebowała porządnych letnich wakacji. Tegoroczna zima okazała się okropna. Po pierwsze, mróz od grudnia. Lauren nienawidziła zimna. Przeprowadziłaby się do Miami, gdyby tylko mogła – wydawało się, że robią tak wszyscy, których znała. Ale Jason miał pracę w Nowym Jorku i musiał od czasu do czasu zaglądać do biura. W końcu był tam szefem. („Skoro jesteś szefem, dlaczego nie możesz po prostu oznajmić, że przeprowadzasz się na Florydę?”, uparcie pytała Lauren. „Latem jakoś nie siedzisz w biurze!” Nigdy nie dostała rozsądnej odpowiedzi).
Po drugie, Braeburn Academy, szkoła na Upper East Side, do której uczęszczały dzieci Lauren, uwikłała się w publiczny skandal i od miesięcy w promieniu dwudziestu przecznic nie mówiono o niczym innym.
Zaczęło się w lutym, gdy zarząd szkoły otrzymał anonimowy mail dotyczący pana Whitneya, szanowanego dyrektora placówki pełniącego tę funkcję od dwudziestu lat. Pan Whitney był legendą Braeburn – dobiegający siedemdziesiątki Brytyjczyk z upodobaniem do much i wiecznych piór ze szkoły drugiej kategorii uczynił konkurencyjny ośrodek edukacyjny. Wybierali go najbardziej wymagający nowojorscy rodzice, w tym Parkerowie, którzy przed wszystkimi znajomymi chełpili się niechęcią pana Whitneya do poddawania się wiatrom zmian.
Kiedy więc zarząd otrzymał oskarżycielski mail, na rogu Dziewięćdziesiątej Trzeciej i Madison wybuchła bomba: pan Whitney okazał się nie tym człowiekiem, za którego się podawał. Według przekazywanej powszechnie informacji był relegowanym ze szkoły publicznej oszustem, który dwie dekady temu sfałszował swój życiorys i podstępem nakłonił kierownictwo do zatrudnienia jego osoby. Wszyscy dali się wykiwać kanciarzowi, gościowi z New Jersey, który udawał Anglika i wykreował postać sprytnie żerującą na naiwniakach z Upper East Side z obsesją na punkcie statusu.
Historia wyciekła do prasy, trafiła na okładkę dwutygodnika „New York Magazine” (Jak Francis Whitney zrobił w konia nowojorską śmietankę). Lauren oraz inne znajome matki poczuły się upokorzone. Wszystkie bez wyjątku zadały sobie wiele trudu, by umieścić swoje pociechy w Braeburn, wybuliły po pięćdziesiąt tysięcy dolarów na dziecko za przywilej uczęszczania do tej placówki. To, że wszystko okazało się szwindlem, z czego podśmiewali się rodzice dzieci z innych prywatnych szkół, było prawdziwym ciosem.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że nam się to przytrafiło – rzekła z westchnieniem Mimi Golden, przyjaciółka Lauren.
Siedziały przy lampce wina w Felice przy Osiemdziesiątej Trzeciej Ulicy. Mimi przyjechała na spotkanie prosto z zabiegu odświeżenia botoksu i miała całe czoło w czerwonych kropkach, śladach po igle.
– Nie mam ochoty poświęcać temu ani sekundy więcej. W przyszłym tygodniu wynosimy się do Hamptons. A wy kiedy wybieracie się na Fire Island?
– W sobotę. Jason miał urwanie głowy w pracy, więc nie daliśmy rady przygotować domu do sezonu.
– Jak się wam układa? – zapytała Mimi.
Wpatrywała się w Lauren z, jak jej się wydawało, zatroskaną miną, choć toksyna botulinowa nie pozwalała na ujawnianie jakichkolwiek emocji.
Po trzech kieliszkach wina wypitych na imprezie charytatywnej na pusty żołądek Lauren napomknęła kiedyś, że Jason całkowicie ją ignoruje. Od tamtej pory Mimi nie dawała jej spokoju.
Lauren spuściła wzrok i wpatrywała się w kieliszek chardonnay. Z całych sił starała się kreować obraz perfekcji i stylowej nonszalancji; bezradność i bałagan w życiu to słabości, których należało unikać. Ten rok był jednak dość szczególny i po raz pierwszy z trudem zachowywała pozory.
– Dobrze, wszystko w porządku. – Z Mimi miło spędzało się czas, ale absolutnie nie można było jej ufać. Szybko zmieniła temat. – A tego roku szkolnego mam powyżej uszu. Muszę posiedzieć na plaży, poczytać książkę i już nigdy nie słyszeć słowa „oszust”.
Rozważali z Jasonem zabranie z Braeburn siedmioletniego Arla i pięcioletniej Amelie, ale ostatecznie zarząd zdołał ocalić reputację szkoły, podkradając dyrektora Collegiate, pana Wolfa, weterana, który przywrócił placówce wiarygodność i pozycję. Nikt z rodziców nie przejął się podniesieniem czesnego dla sfinansowania horrendalnie wysokiej pensji nowego kierownika. Wyłożyliby każdą kwotę, byle skończył się ten koszmar. Parkerowie wpłacili zaliczki na przyszłoroczną naukę Arla i Amelie. Na Upper East Side wszystko wróciło do normy.
W mieście robiło się coraz cieplej, przy Park Avenue przekwitły już tulipany. Lauren nie mogła się doczekać wyjazdu do ich letniego domu w Salcombe na Fire Island. Stał pusty od ostatniego Święta Pracy. (Nazwę Salcombe, pochodzącą od brytyjskiego nadmorskiego miasteczka, wymawiano „sol-kom”, z niemymi „b” i „e”. Mieszkańcom podobało się to wyrafinowane brzmienie, kpili więc z przyjezdnych, gdy ci mówili „sal-kom-bi”). Parkerowie zwykle spędzali w nim weekendy od końca kwietnia, ale z powodu natłoku przyjęć urodzinowych oraz napiętego harmonogramu pracy Jasona tym razem nie mieli jeszcze okazji, by tam pojechać. Lauren wynajęła firmę porządkową, która miała zjawić się w Salcombe tydzień przed nimi i przygotować dom do sezonu – pozbyć się nagromadzonego przez zimę kurzu, dopilnować napompowania kół w rowerach, ogarnąć liczne przesyłki wysłane za pośrednictwem FreshDirect i Amazona, a także rozpakować sery, oliwki i wędliny zamówione w delikatesach Agata & Valentina.
Gdy już tam wyjeżdżali, zostawali na całe lato; dawniej Jason przyjeżdżał tylko na weekendy, ale ponieważ nowa organizacja świata pozwalała na pracę zdalną, byli tam wszyscy tatusiowie (żony udawały, że są zachwycone takim rozwojem wydarzeń). Dzieci chodziły na półkolonie, Lauren spędzała dni z koleżankami na kortach tenisowych i plaży – naprawdę nie było tam nic więcej do robienia. Zabierali nianię Silvię, Filipinkę wychowującą troje własnych dzieci, która mieszkała z nimi całe lato. Przez pozostałe miesiące w roku pracowała od ósmej do dziewiętnastej, dojeżdżając na Manhattan z Queens. Od czasu do czasu Lauren zastanawiała się, czy Silvia, uosobienie idealnej równowagi między samowystarczalnością a dyskrecją, przypadkiem nie zżyma się na Salcombe. Ale jej obecność oznaczała, że Lauren i Jason będą mogli do woli spotykać się z przyjaciółmi, realizować własne plany i nawet w weekendy nie będą musieli zawracać sobie głowy przygotowywaniem dzieciom śniadań, obiadów i kolacji.
Prawdę mówiąc, kupno domu na Fire Island nie było decyzją Lauren. To Jason uparł się na tę właśnie wyspę i tę mieścinę – Salcombe. Jego najlepszy przyjaciel z dzieciństwa – Sam Weinstein spędzał tam każde lato, a w owym czasie Jason przemieszkiwał w jego domu całymi miesiącami. Został nieodłącznym towarzyszem zabaw jedynaka, którego rodzice byli wiecznie w trakcie burzliwych rozstań albo powrotów. Chłopcy mieli w Salcombe grupkę przyjaciół, razem się wałęsali; korzystali z tego domu jeszcze długo po tym, jak rodzice Sama się rozwiedli i kupili osobne wakacyjne nieruchomości: w Hamptons (tato) i Nantucket (mama). Jako nastolatkowie Sam i Jason spędzili w Salcombe wiele letnich wakacji, pracując w charakterze opiekunów na półkoloniach, wieczorami pijąc na plaży, żeglując i dla zabawy wywracając łódkę do góry dnem. Lauren nieraz słyszała te opowieści.
Dwadzieścia lat później Sam nadal miał kryte niebieskim gontem cudo z widokiem na Great South Bay, z którego można było podziwiać najpiękniejsze zachody słońca w miasteczku. Zjeżdżał tam w czerwcu z całą rodziną, to jest z żoną Jen i trójką dzieci: Lilly, Rossem i Darą, wyjeżdżali we wrześniu, tak samo jak Lauren i Jason. Sam i Jason wciąż byli najlepszymi przyjaciółmi, choć Sam mieszkał obecnie w hrabstwie Westchester (w Scarsdale, miejscowości szalenie zapracowanych ludzi, za to z najlepszymi szkołami), a Jason i Lauren w samym Nowym Jorku. Jednak Salcombe pozostało dla nich miejscem szczególnym.
Kiedy dzieci były jeszcze małe i stało się jasne, że praca Jasona przyniesie bardzo konkretny dochód, on sam zaczął mówić o rozejrzeniu się za jakimś miejscem do kupienia w Salcombe. Lauren spędziła młode lata, imprezując w Hamptons, i teraz wszyscy jej znajomi powoli zaczynali się tam osiedlać, kupowali domy przy plażach w East Hampton, Amagansett i Sag Harbor. Stawiała opór pomysłowi Jasona. Po co miałaby tkwić całe lato na Fire Island, gdzie nie znała żywej duszy?
Pokłócili się o to pewnego wieczoru, kiedy położyli już dzieci spać.
– Czuję, że mi to narzucasz, a ja tego nie chcę – powiedziała gorzko.
Do sprzeczki doszło dwa mieszkania wcześniej, kiedy zajmowali skromne lokum z dwiema sypialniami na rogu Osiemdziesiątej Ósmej Ulicy i Trzeciej Alei (stamtąd awansowali do czterech sypialni przy Park Avenue).
– Lauren, tylko siebie posłuchaj – odparł spokojnie Jason. Zawsze ją wkurzało, gdy na jej złość odpowiadał tą swoją powściągliwością. – Mówię, że możemy sobie pozwolić na kupno wakacyjnego domu! Moją jedyną prośbą jest to, by znajdował się on w miejscowości, do której jeździłem od małego i gdzie dorastałem. Dzieci będą zachwycone, jestem tego pewien na sto procent.
– Nie ty tam dorastałeś – fuknęła – tylko Sam. Ty byłeś jedynie gościem.
– Lauren, Hamptons to koszmar. Sama wiesz. Tłumy, restauracje z wyśrubowanymi cenami, stanie w korkach, żeby w ogóle się tam dostać. To jak najgorsze części Upper East Side przeniesione trzy godziny dalej na wschód. A nawet cztery, jeśli jedziesz Long Island Expressway.
– Tak, zdaję sobie sprawę, czym jest Hamptons; byłam tam milion razy. I nieraz spędzałam lato na Fire Island z tobą, Samem i Jen. Ja się tam nudzę! Co mam tam robić?
– Znajdziesz sobie jakieś zajęcie – oznajmił Jason. – Będziesz grać w tenisa. Zawrzesz nowe znajomości. Właściciele domów w Salcombe są równie zamożni i wpływowi jak twoi przyjaciele w Hamptons, z tą tylko różnicą, że w Salcombe mogą chodzić po mieście na bosaka.
Lauren wiedziała, że przegra, jeszcze zanim ta sprzeczka się zaczęła. Wiedziała też, że zachowuje się jak rozkapryszone dziecko. Dopiero co znalazła sobie towarzystwo tam, gdzie mieszkali; Arlo chodził wtedy do przedszkola w Braeburn, a Amelie do Brick Church dla młodszych dzieci. Myśl, że wszystkie inne mamy będą spędzać lato bez niej, wywoływała w niej napięcie i zazdrość. Denerwowało ją, że Jason dokuczał jej z tego powodu. „Musisz przestać ślepo naśladować innych”, powtarzał, kiedy upierała się przy wakacyjnym wyjeździe na St. Barts albo wynajęciu najbardziej rozchwytywanego korepetytora czy członkostwie w klubie golfowym w Westchester, do którego należała połowa Braeburn. Jason wcale nie był buntownikiem czy odszczepieńcem. Wychował się na Upper East Side, wrócił tam po studiach, pracował w finansach, nosił takie same koszule z kołnierzykami zapinanymi na guziczki jak inni tatusiowie. Skąd przyszło mu do głowy oskarżać ją o ślepe podążanie za stadem? Tamtego roku otrzymał bardzo wysoką premię i to o wszystkim przesądziło. Kupili w Salcombe wspaniały nowoczesny dom nad samym brzegiem oceanu, z sypialniami na parterze i salonem na piętrze. Lauren udawała, że się cieszy. I choć nigdy otwarcie tego nie przyznała, Jason miał rację. Teraz uwielbiała to miejsce.
Fire Island stanowiła wąski pas ziemi u południowego wybrzeża Long Island. Wyspa barierowa otoczona była z jednej strony przez Great South Bay, z drugiej przez Atlantyk. Rozciągała się na długości około trzydziestu mil, w najszerszym miejscu, które wypadało akurat w Salcombe, liczyła raptem około pół mili. Usiana była malutkimi miejscowościami, z których do najsłynniejszych należały Cherry Grove i Fire Island Pines. Jeśli o wyspie słyszał ktoś spoza Nowego Jorku, to z pewnością w kontekście szalonej imprezowni gejów, letniego ustronia wysportowanych homoseksualistów.
Każdy rejon Fire Island miał własną tożsamość i własną linię promową łączącą go z lądem stałym – był to jedyny sposób dostania się w określone miejsce, ponieważ na wyspie obowiązywał zakaz ruchu samochodowego. Ocean Beach było tętniącym życiem miasteczkiem z restauracjami, barami i hordami wielkomiejskich dwudziestokilkulatków wspólnie wynajmujących domy. Point O’Woods stanowiło ekskluzywną osadę dużych domów dziedziczonych od pokoleń (bez wstępu dla Żydów). Dalej Salcombe, malutka mieścina rodzin z dziećmi, gdzie osiedlała się mieszanina Żydów, białych anglosaskich protestantów oraz katolików, których łączyły życiowy sukces i wystudiowany, stonowany sposób bycia. Podobnie jak reszta wyspy Salcombe było w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach białe. (Prawdę mówiąc, Lauren kojarzyła tylko jednego czarnoskórego człowieka w Salcombe, wżenionego w to miejsce, tak jak ona).
Gmina Salcombe liczyła około czterystu domów, były tam i tradycyjne wille letniskowe z lat dwudziestych zeszłego stulecia, i nowoczesne rezydencje tuż przy plaży, takie jak ta Parkerów, zbudowana na planie otwartym, z tarasami na dachu i widokiem na wodę. Każdy znał tu każdego (i każdy znał cudze sprawy). Byli osiemdziesięciolatkowie przyjeżdżający do Salcombe od pięćdziesięciu lat, były ich dorosłe dzieci, przyjeżdżające tam przez całe swoje życie, i wnuki, które przejmowały w spadku lekcje żeglowania i półkolonie. Wystarczyło spojrzeć na jakąś buzię na placu zabaw, aby po kształcie nosa albo sposobie opadania włosów od razu wiedzieć, że to dzieciak od Rapnerów albo Metznerów, czy – Boże broń – z podłego klanu Longeranów.
Sieć wysokich drewnianych deptaków łączyła miasteczko z zatoką i plażą. Wszyscy jeździli rowerami – zardzewiałymi, skrzypiącymi – by dostać się tam, gdzie potrzebowali. Nie mieli innego wyboru. Przejażdżka rowerem od zatoki po jednej stronie wyspy do plaży na drugim brzegu zajmowała niespełna pięć minut. A ponieważ nie było tu nigdy samochodów, z wyjątkiem pickupów do przewozu przesyłek oraz śmieciarek, puszczano samopas nawet dość małe dzieci. Grupki siedmio- czy ośmiolatków włóczyły się samodzielnie, odwiedzały nawzajem na rowerach albo chodziły z wędkami na pomost bez opieki rodziców.
W Salcombe znajdował się jeden sklep, zwany po prostu „sklepem”, zaopatrzony w podstawowe artykuły spożywcze i gotowe dania, które kosztowały mniej więcej dwa razy tyle co poza wyspą. Przez lata miejscowi byli zakładnikami tych skandalicznych cen, teraz jednak supermarkety z lądu stałego dostarczały towary na prom, można więc było zaopatrywać się w rozsądny sposób, z czego korzystała Lauren i cała reszta. W drugiej części sklepu urządzono dział monopolowy, kanciapę wypełnioną głównie winem i wódką, dla tych, którzy nie okazali się dość zapobiegliwi, by sprowadzić z miasta wystarczającą ilość alkoholu.
Przy Broadwayu, głównym deptaku Salcombe, stał uroczy ratusz z białego drewna, z którym sąsiadowała pachnąca dębem i kurzem biblioteka zaopatrzona w podniszczone czytadła na lato oraz książki dla dzieci wydane w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Nieco dalej w kierunku plaży znajdowało się boisko do bejsbola, które w weekendy gościło dorosłą ligę entuzjastów softballu, a w dni powszednie dzieci z półkolonii. Do boiska przylegał niewielki plac zabaw z chwiejnymi drabinkami oraz huśtawkami zgrzytającymi przy każdym ruchu.
Drugim wspólnym terenem w miasteczku, takim naprawdę wspólnym, był jachtklub Salcombe, który przycupnął nad zatoką nieopodal przystani promowej. Jachtklub to nazwa mocno na wyrost. Obiekt składał się z niewielkiego portu z miejscem na zacumowanie około dwudziestu żaglówek i motorówek oraz maleńkiej sekcji dla kajaków i katamaranów na plaży. Główny budynek po drugiej stronie deptaka wyglądał jak duży dom przy plaży podzielony na dwie części: restaurację z barem od frontu oraz większą otwartą część w głębi z małą sceną, stołem bilardowym oraz sporą przestrzenią dla dzieci, gdzie mogły się bawić, gdy rodzice jedli kolację. Był też taras z widokiem na zatokę, idealny na wypicie drinka o zachodzie słońca. Na tyłach mieściło się pięć kortów tenisowych, wszystkie ziemne, cztery sparowane i jeden samotny bliżej budynku. Prawdę mówiąc, niezbyt imponujący obiekt, ale doskonale pasujący do sfatygowanego szyku Salcombe. Co wieczór w klubie zbierał się tłum ludzi na kolację i kieliszek alkoholu, za dnia przychodzono tu na plotki i partię tenisa. Lauren z wielkim upodobaniem opowiadała znajomym w mieście, że spędza całe lato w jachtklubie. Mogli sobie wyobrażać, co chcieli.
Był koniec czerwca, wreszcie siedziała na pomalowanej na niebiesko ławce płynącego do Salcombe promu Fire Island Queen. Poprzedni weekend spędziła w mieście zajęta zakończeniem roku szkolnego dzieci, wizytą w salonie fryzjerskim Sally Hershberger, depilacją, manikiurem i pedikiurem oraz pożegnalnym spotkaniem ze znajomymi pod hasłem „do września”. Great South Bay była zalana słońcem, w oddali wznosiła się czarno-biała latarnia morska Fire Island ponownie witająca Parkerów w ich letnim domu. Arlo siedział obok Lauren, bawił się iPadem, Amelie i Jason zajmowali miejsca za nimi. Amelie zauważyła swoją koleżankę Myrnę i koniecznie chciała z nią usiąść. Lauren słyszała, jak pięciolatki rozprawiają o swoich ulubionych zwierzętach i imionach nauczycieli.
Zamknęła oczy ukryte za okularami przeciwsłonecznymi marki Tom Ford. Czuła, jak bryza rozwiewa jej świeżo ostrzyżone blond włosy przetykane jaśniejszymi refleksami. Słyszała Jasona rzucającego „cześć” do Briana Metznera, taty Myrny, który właśnie się do niego dosiadł.
– Hej, stary, jak się masz? – spytał i, jak się jej wydawało, poklepał Jasona po plecach.
– Nieźle – odparł Jason. – Jak minęła zima? Udało się wam wyjechać w tym roku do Aspen?
Brian był zwalistym facetem. Kraciasta koszula opinała jego brzuch, głowę golił od dawna, bo zaczął łysieć już w wieku dwudziestu kilku lat. Założył doskonale prosperujący fundusz hedgingowy i bez względu na to, o czym mówił, za każdym razem wtrącał terminy finansowe.
– O rany, w Aspen wymiataliśmy. Z początku myślałem, że odnieśliśmy jedynie marginalny sukces, zwłaszcza z Myrną, potem jednak wskoczyliśmy z nią na wyższy poziom i wtedy załapała. Pod koniec wyjazdu śmigała w dół ze ściany. Wykonała plan na maksa.
– Fantastycznie. – Głos Jasona był beznamiętny.
Lauren wiedziała, że przeraża go perspektywa rozmowy przez całą przeprawę promem. Jason i Sam tolerowali Briana, ale go nie lubili. Zastanawiała się, gdzie jest żona Briana, Lisa. Przyjaźniły się – wszyscy mieszkali na Upper East Side – ale ich dzieci chodziły do różnych szkół (mali Metznerowie do Horace’a Manna na Bronksie), więc zimą komunikowały się głównie przez media społecznościowe, wymieniając się od czasu do czasu plotkami i przesyłając sobie instagramowe fotki, na których ich wspólni znajomi wyglądali grubo albo staro. Lisa „studiowała” z zamiarem zostania trenerką rozwoju osobistego. Tę nową, modną ścieżkę zawodową wybierały znudzone niepracujące mamy, które pewnego dnia mogły na przykład zacząć projektować wnętrza albo torebki. Lauren to śmieszyło – jakich rad mogłaby udzielać Lisa? Wyjdź bogato za mąż?
Wyjęła AirPodsy z torebki marki Celine. Posłucha podkastu kryminalnego i odetnie się od Briana i Jasona. Nim zdążyła go włączyć, poczuła, że ktoś stuka ją w ramię.
– Lauren, o mój Boże, cześć! Jakie masz piękne włosy!
Po jej prawej stronie stała Rachel Woolf od lat rezydująca w Salcombe. Wymusiła ona bliższą znajomość na Lauren, gdy ta po raz pierwszy przyjechała na wyspę. Rodzice Rachel byli właścicielami domu tuż obok jachtklubu, ona zaś odziedziczyła go kilka lat temu po śmierci matki (ojciec zginął w wypadku samochodowym, gdy była jeszcze nastolatką). Panowała niepodzielnie w Salcombe, tym miasteczku plotek. Nic nie dało się przed nią ukryć – od romansu po zmianę partnera tenisowego. Miała czterdzieści dwa lata i wciąż była singielką – nieszczęśliwą singielką – chociaż w młodości umawiała się z połową Salcombe. Lauren podejrzewała, że spała nawet z Jasonem, ale czy rzeczywiście tak było – nie miała ochoty wiedzieć.
Rachel była szczupła, wręcz chuda, miała proste brązowe włosy i wyłupiaste niebieskie oczy. Niektórzy mężczyźni uważali ją za atrakcyjną, może tak, jak uznaje się za ładne szczenięta, ale Lauren nie widziała w niej niczego interesującego. Nawet gdyby nie chciała być przyjaciółką Rachel, a często nie chciała, nie sposób było jej uniknąć. Pojawiała się na każdym przyjęciu, często urządzała je sama i należało być z nią w dobrej komitywie, jeśli chciało się mieć w Salcombe jakiekolwiek życie towarzyskie.
Lauren poklepała miejsce obok siebie, zapraszając Rachel, by usiadła.
– Jak minęła ci zima? – zapytała, gdy ta usadowiła się obok niej i wcisnęła pod siedzenie opatrzoną monogramem torbę marki L.L. Bean. Rachel była żenująco niemodna. – Często bywałaś w Salcombe?
Choć niemal wszyscy letnicy z Salcombe mieszkali w Nowym Jorku, rzadko widywali się poza wakacyjnym kurortem. Stosunki towarzyskie utrzymywano tylko od czerwca do września, na zasadzie jakiejś niepisanej umowy. Rachel mieszkała na Manhattanie w odległości około dziesięciu przecznic od Lauren i Jasona, ale nigdy się nie spotykały. Ich znajomość istniała tylko w specyficznej wyspiarskiej bańce.
– Dobrze! To znaczy całkiem, całkiem. Przez pół roku spotykałam się z pewnym facetem. Rozwiedziony prawnik z dwójką dzieci. Ale rozstaliśmy się w zeszłym miesiącu. Nie chciał się ponownie żenić, no a wiesz, jaki mam stosunek do tych spraw.
Lauren wiedziała.
– A co u ciebie? – ciągnęła Rachel. – Czytałam w „New York Magazine” o szkole twoich dzieci. Brzmiało naprawdę koszmarnie.
Lauren skrzywiła się na myśl, że wieść o splamionym honorze Braeburn dotarła do bezdzietnej Rachel Woolf.
– I takie było – odparła. – Na szczęście mamy to już za sobą. Jest nowy dyrektor, pan Wolf, szkoła trafiła w dobre i gruntownie prześwietlone ręce.
Prom sunął naprzód, ciął wodę i zostawiał za sobą kilwater. Przeprawa z Bay Shore do Salcombe trwała około dwudziestu minut, akurat tyle, by przełączyć mózg z trybu wielkomiejskiego na plażowy. Brian wciąż ględził o rodzinnej wyprawie narciarskiej. Lauren obejrzała się na Amelie, która zadowolona, że nie musi nic mówić, słuchała, jak Myrna plecie, co jej ślina na język przyniesie. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Rachel sprawdzała telefon. Lauren wydawało się, że dostrzegła na ekranie aplikację randkową – uśmiechnięte twarze mężczyzn – nim ta szybko odłożyła komórkę.
– Dużo grałaś w tenisa? – Rachel miała poważne tenisowe ambicje, mimo że nie grała szczególnie dobrze. Zawsze chciała wiedzieć, kto trenował przez zimę i z jaką intensywnością.
Jachtklub organizował dla swych członków doroczne turnieje deblowe, a Rachel rok w rok pragnęła wygrać. Wraz z Emily Grobel, swoją partnerką deblową, dochodziły zwykle do półfinałów lub finałów, a potem ulegały silniejszej parze. Lauren nie grała jakoś niesamowicie, ale i nie była beznadziejna. W młodości należała do szkolnej drużyny, dysponowała przyzwoitym bekhendem i szczyciła się doskonałym lobem. Trenująca przez okrągły rok Rachel miała żal, że Lauren bierze do ręki rakietę po miesiącach przerwy i bez trudu dorównuje jej poziomem.
– Nie bardzo – odparła Lauren zgodnie z prawdą. W tym roku na poważnie zaangażowała się w zajęcia według metody Tracy Anderson. Musiała w tym celu telepać się kawał drogi do studia, nie miała więc czasu na swoje rutynowe treningi na Roosevelt Island. – Ale planuję wziąć kilka lekcji w tym tygodniu, żeby sobie wszystko odświeżyć.
– W klubie jest nowy trener – poinformowała ją Rachel. – Miałam z nim lekcję w zeszły weekend. Ma na imię Robert i jest cholernie sexy.
– Kto jest sexy? – zapytał Brian. Pochylił się w ich stronę, usłyszawszy strzęp rozmowy podczas krótkiej przerwy we własnym monologu.
– Oczywiście ty, Brianie. – Rachel zachichotała. Wszystkie żony nie znosiły tych nader częstych flirtów Rachel z ich mężami, ale żadna nie mówiła tego na głos.
– No tak, trenowałem, maksymalizowałem zyski, inwestowałem w siebie – przyznał.
Lauren nie mogła się połapać, czy zdawał sobie sprawę, że Rachel żartowała. Odwrócił się znów do Jasona i wdał w kolejną perorę na temat sprzętu sportowego produkowanego przez Peloton, co było jego konikiem.
– Ten trener pracował wcześniej w jakimś luksusowym prywatnym klubie na Florydzie. Nie do końca wiem, co go tutaj przygnało, ale jedno jest pewne: będzie ulubieńcem kobiet. No i już zdołał poprawić mój kiepski serwis.
Rachel była znana z kiepskiego, dziwacznego serwisu.
– Nie mogę się doczekać, kiedy go poznam – skwitowała znudzona rozmową Lauren. Dlaczego Rachel tak bardzo działała jej na nerwy? Jak wytrzyma długie lato, skoro nie może zdzierżyć krótkiej przeprawy promowej z tą kobietą?
Rachel wyczuła jej brak zainteresowania, więc by zwabić ją ponownie, podsunęła łakomy kąsek w postaci plotki. Pochyliła się i zniżyła głos.
– Słyszałaś o Obermanach?
Lauren pokręciła głową.
– Rozstają się. Jeanette najwyraźniej nakryła Grega na romansie z osobą od wyprowadzania psa.
– Z osobą od wyprowadzania psa? Dziwne – zareagowała Lauren.
– Zdaje się, że ta osoba ma również ambicje aktorskie – dodała Rachel. – W każdym razie Jeanette przyjedzie z dziećmi, a Greg spędzi lato na wygnaniu. Próbuje się dogadać, ale Jeanette nie chce mieć z nim do czynienia.
Lauren zawsze uważała, że Jeanette i Greg się nienawidzą. Wyglądało na to, że miała rację.
Promem szarpnęło, gdy dobijał do przystani w Salcombe. Wcinała się ona w zatokę, miała około osiemdziesięciu metrów długości i została wykonana z takich samych desek jak podniesione chodniki, które przecinały miasteczko. Rzędy staroświeckich wózków stały nieruchomo na końcu przystani, czekały, aż ich właściciele załadują na nie swój letni dobytek.
Lauren poczuła ulgę. Przetrwała tę podróż. Odebrała Arlowi iPada („Mamo! Nie skończyłem!”). Jason pomógł ogarnąć Amelie i resztę bagaży.
Widok z pokładu promu obejmował całe wybrzeże Salcombe, łącznie ze strefą plażową – połacią piasku z wieżą ratownika, idealną dla małych dzieci szukających krabów i pobierających lekcje pływania wśród wodorostów – a także jachtklub i okoliczne domy nad zatoką. Ludzie ciągnęli wózki i pedałowali na rowerach, mały tłumek zebrał się, by przywitać przyjezdnych.
Wyglądało to zawsze tak samo, czy był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty, dziewięćdziesiąty czy dwa tysiące dwudziesty drugi. Właśnie to najbardziej podobało się na wyspie Jasonowi: poczucie bezczasowości, niezmienności, nieobecności nowoczesnego świata. Lauren to akceptowała, pod warunkiem że miała szybki internet i dobrą telewizję satelitarną.
– Wieczorem kilka osób wpadnie do mnie na drinka – oznajmiła Rachel, gdy schodziły z pokładu. – Jesteście wolni?
– Oczywiście – odparła Lauren. – Brzmi znakomicie.
Dlaczego nie odbębnić tego na samym początku? Silvia przypływała następnym promem, a Lauren i tak prędzej czy później będzie musiała odfajkować to spotkanie. Gdy wyszły na pomost, Rachel mocno pociągnęła ją za ramię.
– Patrz! Tam jest ten trener, Robert – szepnęła do ucha Lauren na tyle głośno, że inni też musieli usłyszeć. Następnie odkręciła jej głowę w stronę mężczyzny niosącego dwie torby wypełnione zakupami, ubranego w białe polo i szorty khaki.
Lauren widziała tylko jego plecy. Był mniej więcej wzrostu Jasona, na oko metr osiemdziesiąt pięć, miał jasnobrązowe krótko ostrzyżone włosy. Poruszał się jak sportowiec, w pełni panował nad ciałem. Zwróciła uwagę na ładnie opalone nogi. Ktoś zawołał go po imieniu, obejrzał się przez ramię. Zamiast poszukać wzrokiem osoby, która chciała się z nim przywitać, napotkawszy spojrzenie Lauren, popatrzył na nią intensywnie niebieskimi oczami i uśmiechnął się, odsłaniając idealnie białe zęby. Natychmiast spuściła oczy, udając, że szuka czegoś w torbie. Poszedł dalej w stronę jachtklubu.
– Widzisz, mówiłam ci, że jest sexy. – Rachel zachichotała. – Będzie u mnie dziś wieczorem, możemy sobie z nim poflirtować.
Lauren poczuła, że się czerwieni. Żartobliwie przewróciła oczami i od razu zaczęła się zastanawiać, w co się ubierze.