Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszystko zaczęło się od tego, że Karen zdradziły jej własne palce. Podpisały to, co zostało jej podsunięte, i udawały, że należą do kobiety nowoczesnej.
Po rozstaniu z mężem w rozsądny sposób podzielili się meblami i ulubionymi drobiazgami. Przyjrzeli się wspólnym kontom bankowym i kredytom. Dobrze poszło, powiedzieli sobie. Aż wreszcie stanęli przed kwestią podziału opieki nad dzieckiem.
Starannie ustalili sprawiedliwe zasady – w końcu nie ma nic ważniejszego od szczęścia trzyletniej Anny. A mimo to Karen nie potrafi przywyknąć do nowej sytuacji. Jeśli w jednym tygodniu jesteś matką, to kim stajesz się w następnym, gdy odwozisz córkę do jej ojca? Dlaczego czujesz, jakbyś traciła samą siebie? Czy to, że nosiłaś dziecko w brzuchu, urodziłaś je i przystawiałaś do piersi, daje ci przewagę?
Bądź dobra dla zwierząt to mocna i do bólu szczera powieść wyróżniona najważniejszymi norweskimi nagrodami literackimi. Monica Isakstuen odważnie przełamuje tabu dotyczące rozwodu i podziału opieki nad dziećmi, kreśląc przy tym poruszającą opowieść o skomplikowanych relacjach matek i córek.
„Najlepsza powieść o rozwodzie, jaką kiedykolwiek czytałem […]. Mroczna i zabawna opowieść o uczuciach, które są niemal zakazane.” „Aftonbladet”
„To powieść czarna jak smoła.” „Gøteborgs Posten”
„Piękny i precyzyjny opis życiowego dylematu. Świat powinien dostrzec tę książkę.” Sissel Gran
„[…] odwaga i prawdziwość rzadko spotykane w norweskiej literaturze współczesnej. Książka, którą wszyscy powinniśmy przeczytać.” „Moss Avis”
„Poetycka, pełna energii i świetnie napisana książka o rozpadzie małżeństwa.” vg.no
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 127
Dotychczas ukazały się m.in.:
Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali
Damon Galgut, Obietnica
Melissa Broder, Mleko i głód
Miriam Toews, Głosy kobiet
Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów
Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc
Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te
Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą
Tara June Winch, Plon
Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba
Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń
Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale
Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście
Haśka Szyjan, Za plecami
Melissa Broder, Ryby
Yaa Gyasi, Poza królestwo
Hila Blum, Jak kochać własną córkę
Już niebawem ukaże się:
William Brewer, Czerwona strzała
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału norweskiego Vær snill med dyrene
Projekt okładki Gosia Herba
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Tiden Norsk Forlag AS 2016 (All rights reserved).
Published by the Agreement with Gyldendal Agency, Norway and Book / Lab Literary Agency, Poland
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023
Copyright © for the Polish translation by Iwona Zimnicka, 2023
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Małgorzata Poździk
Korekta Beata Marzec / d2d.pl, Edyta Chrzanowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
This translation has been published with the financial support of NORLA.
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-786-5
Send somebody to me tonight
send somebody bolder
send someone not likely to break
send someone who’s older
send a soldier
Highasakite, Someone Who’ll Get It
Anna urodziła się akurat wtedy, gdy w Christiania GlasMagasin, sklepie z wyposażeniem wnętrz, trwała poświąteczna wyprzedaż. Gdy moja matka odwiedziła nas w szpitalu, była wyraźnie dumna z prezentu, który ze sobą przyniosła; tańcząc, przekroczył próg wcześniej niż ona: tuzin bombek wiszących w powietrzu. Matka stanęła na środku sali, kiedy karmiłam piersią. Spójrz, co ci przyniosłam, skarbie, powiedziała, a ja przez chwilę nie wiedziałam, do kogo się zwraca. Bardzo ładne, odparłam, skinieniem głowy wskazując na prezent, jak takie coś się nazywa? To gwiazdkowe mobile, odparła, sama zrobiłam. Dostrzegłam teraz, że kruche błyszczące kule zostały przywiązane cienkimi nylonowymi żyłkami do dwóch patyków połączonych ze sobą niedużym sztyftem. To niezwykły podarunek, ciągnęła matka, bo tegoroczną kolekcję wypuszczono w ograniczonej liczbie egzemplarzy, normalnie te bombki kosztują majątek, spójrz tylko na nie: glazurowana porcelana i kryształ. Bardzo dziękuję, odpowiedziałam. No, pamiętam przecież, jak uwielbiałaś dekorować dom na święta, kiedy byłaś mała, dlatego pomyślałam, że moglibyśmy stworzyć pewne miłe tradycje również dla twojej córki, dodała. Wciąż była w płaszczu. Delikatnie pstryknęła w jedną z czerwonych bombek, chciała nam pokazać, jak kula łapie światło. Ojciec Anny się uśmiechnął. Wspaniałe, powiedział. Od narodzin Anny wpuścił w obieg przymiotniki, o których znajomość nawet go nie podejrzewałam: fenomenalny, urzekający, wysublimowany, cudowny, niebiański, niesamowity, olśniewający. Matka pokiwała głową. A najlepsze, kontynuowała, że teraz można je zawiesić nad jej kołyską, a później, kiedy będzie już dostatecznie duża, żeby sama mogła sobie z nimi poradzić, odczepić je od tych patyków. Wtedy we dwie będziemy mogły zawieszać je na choince. Oczywiście pod warunkiem, że drzewko się u was zmieści. Ale teraz, kiedy was przybyło, pewnie zaczniecie się rozglądać za jakimś domem. Poniesiecie konsekwencje dorosłego życia. Wymieniliśmy z ojcem Anny spojrzenia, puścił do mnie oko. Słyszeliśmy, co mówi matka, rozumieliśmy to tak samo, byliśmy we dwoje. Jej słowa nie dotykały mnie tak jak dawniej, bo teraz miałam to, własną rodzinę, Anna, on i ja. Razem mogliśmy się śmiać z tych zatrutych strzał wypuszczanych w przestrzeń. Dopóki cel był zabezpieczony, krążyły bez ładu i składu, coraz mniej groźne, aż wreszcie rozpływały się gdzieś między naszymi uśmiechami i znikały.
Od pierwszego spotkania do zatwierdzenia związku miłosnego, a może również kilka miesięcy później, przestrzeń, w której ów związek trwa, rozszerza się – jest nabrzmiewającym, rosnącym, gwałtownym TAK! Echem pragnień drugiej osoby, zbieżnością potrzeb i marzeń, miękkością i elastycznością, czymś, co się poszerza, rozciąga, kołysze, udostępnia przestrzeń dla tego, co istnieje, co musi nadejść. Nawet to, co niewypowiedziane, znajduje dla siebie miejsce, wyznania, które w końcu po wymówieniu na głos mogą spocząć w spokoju, tam, między tymi dwiema osobami, wśród wszystkiego, co wydaje się możliwe. Ale tak jak nic nie potrafi wyrosnąć, aby w jakimś momencie się nie zapadło, jak ciasto, które rośnie i rośnie, jak włókna, które się rozciągają, jak powietrze, które się wciska, zajmując coraz więcej miejsca, tak samo jest z przestrzenią między dwojgiem ludzi, między nią a nim, nie może ona rosnąć bez końca, coś takiego byłoby sprzeczne z naturą, z wszelkimi jej prawami.
Przez ponad tydzień w połowie czwartego miesiąca panowała niepewność związana z miejscowym nagromadzeniem płynu. Na ekranie aparatu USG u mojej stałej lekarki nie dało się tego zobaczyć wyraźnie, czy też z odpowiednimi szczegółami, poza tym ona nie specjalizowała się w odczytywaniu takich zdjęć, zaczęłam więc rozważać najgorsze. Internet powiedział mi, że nagromadzenie płynu u dziecka może oznaczać uszkodzone lub niedorozwinięte organy, być symptomem poważniejszych wad, wiązać się z rozmaitymi syndromami, zbyt dużą liczbą chromosomów. Tak się bałam. Wstydziłam się, że się boję. Dziecko jest dzieckiem jest dzieckiem bez względu na to, czy jest zdrowe, czy też półsiedzi na wózku inwalidzkim, głuche, z drgawkami. Nie. Nie chciałam takiego dziecka. Nie byłam jedną z tych osób, posiadających odpowiednie zasoby, dostatecznie silnych, umiejących poradzić sobie z wszelką liczbą ułomności, osób, które dalej wydają dzieci na świat w nadziei, że to następne da im zadośćuczynienie za poprzednie, i same siebie usiłują przekonać o tym, że się nie boją albo że nie są załamane, które chcą pokazać, że ich ciała potrafią zrodzić istoty doskonałe, i udzielają wywiadów w praktycznych sportowych ubraniach, szur szur szur, słychać, kiedy wstają, wychodząc z obrazu w telewizorze.
W dawnych czasach należało przyjmować to, co się pojawiało. Kochać rękę bez palców, krzywe plecy i jedno na zawsze zaklejone oko, nieme usta, niesłyszące uszy, bezwładne ciało w objęciach, dziecko, które nigdy nie nauczy się chodzić. Kochać to dziecko, albo przynajmniej zachowywać się tak, jakby się je kochało.
Najpiękniejsza rzecz, jaką ktoś mi powiedział? Dziecko wygląda całkiem dobrze. Nieduża cysta przy żołądku, to wszystko. Sama się wchłonie, a jeśli nie, to usuniemy problem prostym zabiegiem już po urodzeniu się dziecka. Naprawdę nie ma się czym martwić.
On i ja objęliśmy się, zgodni, że od tej chwili nic już nie może pójść źle. Ileż można powiedzieć, kiedy się czuje ulgę.
Nosiłam ją w brzuchu, urodziłam ją, przystawiałam do piersi, karmiłam. Nie mówię, że próbuję sporządzić rachunek, mówię tylko, że chciałabym, aby czynności ciała tłumaczyły wszystko, żeby przemawiały same za siebie. I żeby to przemawianie podziałało na otoczenie na tyle przekonująco, by ewentualne kontrargumenty bezsilnie opadły na ziemię.
Sprzedaliśmy moje mieszkanie, sprzedaliśmy jego mieszkanie, kupiliśmy dom. To był stary dom, większość pokoi wymagała odnowienia, więc je odnowiliśmy, dach należało uszczelnić, więc go uszczelniliśmy. Zdrenowaliśmy ogród, urządziliśmy suterenę, wstawiliśmy nowe okna. Położyliśmy nową podłogę w salonie, przyrządziliśmy świąteczne żeberka z odpowiednimi przyprawami, wnieśliśmy choinkę. Wymieniliśmy wyposażenie kuchni, zamontowaliśmy piec kaflowy, zasadziliśmy drzewka owocowe, przygotowaliśmy kompostownik w ogrodzie. Gromadziliśmy cały nadmiar energii, jaką sobie nawzajem dawaliśmy i jaką od siebie dostawaliśmy, jedno ciało było bankiem tego drugiego. Nadmiar nadmiaru tej energii, który jeszcze nam został, wykorzystywaliśmy do pieczenia chleba, uprawy ziół i gotowania obiadów, które ubarwiały powszednie dni, wyjeżdżaliśmy na weekendy i wakacje, chociaż na pierwszy rzut oka mogły się wydawać odstraszające, ale myśleliśmy tak: samotność we dwoje skupiona wokół malutkiego dziecka nie może oznaczać końca nas. Ubarwiać ubarwiać ubarwiać codzienność. Anna skończyła rok. Kiedy dyskutowaliśmy o właściwym dbaniu o związek, to od czasu do czasu w niektórych rozmowach o podziale obowiązków zdarzało mi się wyczuwać u siebie pewne poirytowanie, pulsujące niezadowolenie. Nic się samo nie zrobi, powtarzałam. I rzeczywiście, nic się samo nie robiło również innym ludziom, którym urodziły się dzieci. Ale w kilwaterze tych dyskusji wciąż byliśmy on i ja, nas dwoje, nasza mała rodzina w tym domu, byliśmy bezpieczni. Sortowałam ubrania zimowe, ubrania wiosenne, ubrania letnie i ubrania jesienne, ozdoby na rozmaite święta i układałam je w przemyślanym systemie półek, nauczyłam się robić na drutach, angażowałam się w wieczorne zajęcia w pracy i regularnie spotykałam się z przyjaciółmi. Pamiętam to. Miałam to w sobie. Sałata pod wędliną, ciasto na chleb do wyrośnięcia, przyjaciele na obiedzie, świeże powietrze w weekendy, letnie ubrania na górę, zimowe ubrania na dół.
Anna skończyła dwa lata, trzy. Oprócz tego nie bardzo wiem, co się działo. Dalej piekłam, szpachlowałam,uprawiałam, wyjeżdżałam, podsmażałam, sortowałam. Właśnie zakończyliśmy świętowanie Bożego Narodzenia, sprzątnęłam je i schowałam do dwóch pudeł, które należało znieść do piwnicy. Ojciec Anny leżał na kanapie, musiałam rzucić coś o włączeniu się w to zadanie, jakiś drobiazg, ale pogoda w ostatnich miesiącach zupełnie się zmieniła i podobny scenariusz powtarzał się z coraz krótszymi interwałami: jedno z krzykiem podrywało się z kanapy, waliło w ścianę, trzaskało drzwiami, domagając się reakcji, cholera cholera cholera! – a tego dnia to ja nie pozwoliłam drugiej stronie na danie upustu złości, to ja koniecznie musiałam zaprotestować, to ja tym najgłośniejszym razem tym najdłuższym razem tym najbardziej decydującym razem, jakie to cholernie typowe, że miało to być coś, co da się wykorzystać przeciwko mnie, myślałam, że jesteśmy sami, tuż po obiedzie położyłam ją na kanapie i na własne oczy widziałam, jak zasypia, ale ona teraz nie spała, a ja jej nie widziałam, nie widziałam, że tam stoi, przy regale z książkami, za krzesłem, szukałam tylko czegoś, czym mogłabym rzucić, co mogłabym zniszczyć, czułam potrzebę rzucenia czymś i zniszczenia tego czegoś, a tam leżał jeden z jej samochodzików, bez namysłu po prostu go podniosłam, ten niebieski, i cisnęłam nim o podłogę, pękł oczywiście, a teraz ją dostrzegłam, bo wydała z siebie dźwięk, stała tam przez cały czas, nic nie mówiąc, o Boże, mogłam w nią trafić, a nawet nie wiedziałam, że stoi za tym krzesłem; nie słyszy się przecież tych, którzy nie mówią, ale ona teraz się odezwała. Nie ma, powiedziała. Nie ma autka. Mama moja, dodała też. A ja w duchu rozpoczęłam rachowanie dobrych i złych cech, wszystkiego tego, o co mogłam być oskarżana przy rozstaniu, w sprawie o podział opieki nad dzieckiem, wszystkich drobnych i wielkich zaniedbań, których się dopuściłam, tym razem najpierw groźne zachowanie na jej oczach, później zniszczenie czegoś, co należało do niej, krzyczałam, rzucałam, wzbudziłam w niej lęk i coś się rozpadło, coś się zniszczyło, po prostu się oderwało i zniknęło, może ostatnie części konstrukcji, resztka poczucia bezpieczeństwa, jakie dawaliśmy we dwoje, on i ja, i zostałam już tylko ja, a skoro potrafiłam zachować się w ten sposób w jego obecności, no to jak mogłam się zachowywać, zostając z nią sama. Mama moja? – powtórzyła Anna. Tak, powiedziałam, tak, Anno, jestem twoją mamą.
Już nie kochają się nocą, ciężkie bale unoszą się na wodzie w dwie różne strony. Dwie podświadomości wywołują ten sam sen, ciała stoją po różnych stronach rzeki płynącej powoli, szybko wzbierającej, wiem, jak to się skończy, krzyczy jedno, nie wiadomo, które z nas, to wcale nie koniec, ty nic nie wiesz, krzyczy to drugie.
Człowiek wytwarza średnio osiemdziesiąt dwa litry łez rocznie. Nie wliczając w to płaczu. Te osiemdziesiąt dwa litry to jedynie wilgoć, którą wypuszczają gruczoły łzowe, aby ochronić oko, mniej więcej dwieście dwadzieścia pięć mililitrów na dobę. Kiedy się do tego doda płacz, ilość ta wzrasta drastycznie, a łzy płyną nie tylko z oczu, lecz również spływają przez nos. Mówimy o mniej więcej dwustu litrach. Dlatego lubię myśleć o tym, że istnieje jakaś średnia, jakiś przybliżony rachunek dotyczący każdego z najdrobniejszych zadań organizmu, że ktoś to wszystko mierzył, mierzył i mierzył, policzył, znów zmierzył, porachował, dwa razy sprawdził i zarejestrował swoje odkrycia. Lubię wierzyć, że nawet gdyby duże odstępstwo od normy miało trwać przez dłuższy czas, to zawsze mogę dogonić średnią, bo gdzieś z przodu istnieje określona normą o wiele mniejsza liczba litrów.
Jak wytłumaczyć swoim dzieciom, że większość związków rozpada się w trakcie pierwszych lat ich życia, że to wtedy dochodzi do konfliktów, niezadowolenia, roztrzaskiwania talerzy o podłogę, przenoszenia w środku nocy kołder i poduszek na kanapy, do wszystkich tych nieporozumień, kłótni, gróźb rozwodu i wiecznego zatracenia, ponieważ człowiek jest tak cholernie śpiący, że gotów zasnąć w drodze do skrzynki na listy, do śmietnika albo w toalecie, z głową przytuloną do ściany. Wcześniej, zanim się pojawiliście, z rozdziawionymi buziami zapłakani głodni stale rozbudzeni, rozmawialiśmy ze sobą życzliwie, istniała miłość. Przepraszam, bardzo nam z tego powodu przykro, ale sami pytaliście, a my tylko mówimy, jak jest.
Jeśli ona w późniejszym życiu będzie pamiętać, że jej rodzice kiedyś się kochali, to wspomnienia te – według fachowych książek – będą w niej zmagazynowane w postaci jeszcze nieuruchomionych uczuć. Szansa na to, by potrafiła przywołać konkretne obrazy czy historie, jest znikoma. Ona jest na to jeszcze za mała, jej mózg za słabo rozwinięty. Chyba że ktoś będzie z nią o tym rozmawiał i jej to opowie. Jest na przykład jedno Boże Narodzenie, kilka wakacji, jedno czy drugie popołudnie, o których może potrafiłabym coś opowiedzieć, chwile pokoju między nami, kiedy jeszcze znajdowaliśmy kieszonki powietrza pozwalające oddychać, przebłyski wspólnoty, w których nie chodziło jedynie o sprawy praktyczne czy też o unikanie wzajemnego obrażania się w jej obecności. Dni w Grecji, zaledwie sprzed ośmiu miesięcy, kiedy wstawałam wcześnie rano, opuszczałam te dwa ciała przebywające każde w swoim pokoju na trzecim piętrze apartamentowca, zatrzaskiwałam za sobą drzwi i wędrowałam uliczkami, codziennie mogłam wybrać najbliższy sklep, ale upatrzyłam sobie tamten malutki na skraju miasteczka, tam chciałam iść, zabierało mi to piętnaście minut w jedną stronę. Miód, jogurt, płatki śniadaniowe, sok pomarańczowy, kawa, wino, papier toaletowy, banany, może piłka plażowa dla niej, może gazeta dla niego, dla mnie też, krem do opalania, orzechy, woda, każdego ranka akurat trochę za dużo do niesienia, przez co droga powrotna okazywała się bardziej męcząca, niż zakładałam, musiałam co jakiś czas odstawiać torby z zakupami, chłonąć morskie powietrze, widok i szelest eukaliptusów przy skraju drogi, potem szłam dalej, podbudowana uśmiechami starych kobiet i mężczyzn siedzących w niewielkich grupkach przy węgłach niektórych domów, wyobrażałam sobie, że mówią: widzicie, jaka dzielna kobieta? Moment, kiedy znów wchodzę do mieszkania, z reguły oboje już wtedy nie spali i siedzieli na balkonie, jego spojrzenie i moje spojrzenie, gdy rozkładałam zakupy w lodówce, ulga albo wdzięczność, ja zdecydowałam się na powrót, on zdecydował się, żeby usiąść dokładnie w tym miejscu, w tym fotelu, zdecydował się na kontynuację. A Anna, co z nią? Co widziałam w jej spojrzeniu? Chyba się ucieszyła z piłki. Niebieskiej. Może kiedyś ją sobie przypomni, znajdzie ją na samym dnie plastikowej siatki, zgniecioną, z ziarenkami piasku przy wentylu. Wciąż lekki zapach soli i kremu do opalania, jeśli zamknie oczy.
W pierwszych minutach po urodzeniu miała spojrzenie mojej babci. Co za frazes, takie stwierdzenia powinny być zabronione, ale tak było! Spojrzenie babci z leżaka pod gruszą, kiedy odwracała się na dźwięk dzwonka przy moim rowerze, o, cześć! to ty! – szczere zaskoczenie i radość w jej oczach. Tego rodzaju ciepła się nie udaje. Anna ma to samo ciepło, dostrzegłam je od razu i tak mi ulżyło. Obiecałam obiecałam obiecałam zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby go jej nie odebrać.
Wyrzucić to, co się zrobiło za małe, wyrzucić to, co nie będzie używane, wyrzucić wszystko to, co już nie działa. Kiedy w końcu zdecydowałam się na wyprowadzkę, sortowanie, wyrzucanie i pakowanie szło mi już tak dobrze, że na wywiezienie tego, co należało do mnie, potrzebowałam zaledwie sześciu i pół godziny.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I