Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niewielka miejscowość po włoskiej stronie granicy, zamieszkana przez mniejszość słoweńską, druga połowa ubiegłego wieku – i Balerina, autystyczna dziewczynka, potem dorosła kobieta, której świat ogranicza się do domu z podwórzem i kasztanem, gdzie śpią ptaki, i do najbliższej rodziny: mamy Ivanki, taty Franca, brata Karla, siostry Josipiny, cioci Elizabety, do jej snów i zmieniających się pór roku, światła dnia i ciemności nocy…
Balerina bacznie obserwuje swoje najbliższe otoczenie i niechętnie opuszcza dom, boi się tego, co nieznane. Kiedy jest zdenerwowana, staje na palcach, śpiewa piosenkę i rozbija naczynia kuchenne. Wtedy mama dają jej krople na uspokojenie. Tragiczne wydarzenia, jak śmierć ojca, potem matki, nie robią na niej wrażenia – ona myśli, że tylko śpią.
Krótka powieść słoweńskiego pisarza i reżysera Marka Sosicia (1958–2021) – „Balerina, Balerina” –otrzymała triesteńską Nagrodę Literacką Vstajenje (1998), Premio Umberto Saba (2005), Premio di Poesia e Narrativa Citta di Salo (również 2005) i została przełożona m.in. na włoski, francuski, chorwacki serbski i rosyjski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 153
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Ojojoj! Spaaadam. Chwytam chmury, krople deszczu, kulki gradu, promienie słońca, macham rękami, kilka razy. Nie pomaga. Spaaadam. Pode mną jest pole, coraz bliżej, dziki kasztan na podwórku, dom, droga, która ze wsi, obok kościoła, prowadzi prosto na podwórko, do domu. Widzę dach i leżące na nim kamienie. Nie ma już chmur, kropli deszczu, nie ma słońca. A ja nie mam czego się chwycić. Macham rękami, coraz szybciej. Nie pomaga. Widzę księżyc. Świeci na dach. Świeci na koronę drzewa, która jest coraz bliżej. Spadnę na drzewo, obudzę ptaki. Ojej! Przez dach. Zniszczę go. Teraz. Budzę się, nagle. Leżę koło łóżka. Spadłam, jak kiedyś, jak teraz. Nie boję się, tylko muszę siusiu.
Otwieram oczy, patrzę w sufit. Nie widzę dziury, która zostałaby po mnie. Patrzę w okno. Tam jest jak zawsze. Tam jest poranek. Widzę koronę dzikiego kasztana. Ptaki nie odleciały. Dopiero się budzą. Nie boję się, tylko muszę siusiu, jak zawsze, kiedy jest nowy dzień. Zamykam oczy. Cieszę się, że okno jeszcze tam jest, że na dworze jest korona drzewa z ptakami, że nie zrobiłam dziury w dachu. Wiem. Jest mi ciepło. Może na podwórku jest wiosna, może lato. Nie zima. Kiedy jest zima, robi się chłodno i kasztan na podwórku nie ma liści, a mnie wkładają pończochy. Teraz jest ciepło. Robię siusiu na podłogę koło łóżka, z którego spadłam. Słyszę kroki. Ivanka idzie z kuchni po kamiennych schodach, zatrzymuje się przed drzwiami, trochę je uchyla. Patrzy na mnie. Wiem. Mama. Ivanka to moja mama. Poznaję ją, bo się posiusiałam, a skoro to zrobiłam, jest nowy dzień. Jeśli to wszystko dzieje się naprawdę, mama zawsze uchyla drzwi i zagląda do mojego pokoju.
Patrzę, jak do mnie podchodzi. Za nią wszystko jest niebieskie. Niebieskie od poranka. Drewniana szafa z lustrem, szafa z szufladami, krzesło. Wszystko jest niebieskie. Mama też jest niebieska. Jej włosy, które uczesała w kuchni i upięła w kok, jej oczy, usta, ręce. Jej ręce też są niebieskie od poranka.
Podnosi mnie. Trzyma pod pachami i podnosi. Śmieję się. Mama też się śmieje. Nie może mnie podnieść, bo się śmieje. Potem mówi: Pomóż mi, i jeszcze bardziej się śmieje. Siedzimy na podłodze koło łóżka i śmiejemy się. Patrzę na mamę. W jej oczach widzę łzy. W jej oczach jest pełno światła. Dotykam ich. Jej oczu i łez, i światła, słyszę, nie tylko teraz, że się śmieje. Słyszę, że mówi do kogoś przy drzwiach od kuchni. Ja stoję w kącie, wtedy. Wspinam się na palce i patrzę na drzwi. Mama mówi. Nie wiem, kto stoi obok. Nie widzę twarzy mamy. Wspinam się na palce, patrzę na jej włosy upięte w kok, jej ramiona, jej spódnicę, kapcie. Mówią, że tak bywa, mówi mama. Mówią, że się zdarza, czasami! Ni z tego, ni z owego, tak naprawdę nikt nie wie, skąd się to bierze. Raptem. Przestaje się bawić. Trzyma się z dala od innych, kto wie, co myśli. Pytasz ją, a ona nie odpowiada. Wszystko słyszy, ale już nie mówi. Śmieje się, płacze, ale nie wiesz ani kiedy, ani dlaczego. Nie wiesz, co sobie myśli, co jej chodzi po głowie... Mówią, że z czasem będzie coraz gorzej... mama mówi ciszej, a ja coraz wyżej wspinam się na palce, żeby zobaczyć jej twarz. I słyszę jeszcze ostatnie słowa: Proszę na nią spojrzeć! Godzinami stoi na palcach, zrobi wszystko, co jej powiem, a potem idzie do kąta, staje na palcach i tak stoi w tym kącie. Mówią, że nic nie można na to poradzić... tak się czasem dzieje z dziećmi. Wtedy mama odwraca się do mnie. Stoję na palcach i widzę jej twarz. Widzę jej łzy, jej uśmiech, słyszę jeszcze jej ostatnie słowa. Co z nami będzie, moja Balerino, a?
Teraz już nie słyszę jej słów. Tylko nasz śmiech słyszę i widzę łzy w jej oczach. Jest w nich mnóstwo światła.
Mama podnosi się z podłogi. Pomaga sobie, najpierw staje na czworakach. No, Balerino, rusz się, mówi, dziś jest twoja fešta[*][1]!
Wychodzimy z pokoju, idziemy w dół po schodach, do umywalki, która jest w sieni. Potem mama rozbiera mnie, myje i rozmawia ze mną. Mówi, że mam piętnaście lat, że jest kwiecień, że urodziłam się na wiosnę i że dzisiaj muszę być piękna. Wkłada mi różową spódnicę z kokardą z boku. O, jaka śliczna będzie dzisiaj nasza Balerina, mówi i czesze mi włosy. Patrzę w małe lustro, które wisi na gwoździu. Wydaje mi się, że jestem podobna do mamy. Ona czesze mnie i mówi. Potem będę piękna, bo dziś jest moja fešta, bo jest wiosna za drzwiami, które są jeszcze zamknięte, na podwórku i na polu. Mówi, że jest zaorane, pole, i że pięknie pachnie, bo jest wypoczęte, bo nie ma już chwastów. I czesze mnie dalej. Patrzę w lustro. Widzę pole, niebieskie od poranka, chwasty, wysokie i cienkie, jest ich mniej z każdym ruchem mamy, która przeciąga grzebieniem po moich włosach, wiem, że będzie nowy dzień. Widzę zaorane pole przed sobą, we fragmencie lustra je widzę, tam gdzie jest moja twarz i twarz mamy, która przytula się do mojej twarzy. Damy ociupinkę perfum, mówi i palcami dotyka mojej szyi. To Mennen, mówi mama, dopobarba[*], ale pachnie jak perfumy. Mmm, mówi jeszcze mama, jak fajnie pachnie nasza Balerina. A potem już jej nie widzę, mamy, w lustrze, które wisi na gwoździu, wiem, że idzie do kuchni, mówi, żebym poszła za nią, że jestem piękna, że mam usiąść przy stole, zrobi mi kafe[*], a potem, że po południu przyjdą goście i dostanę šenki[*], i na pewno będzie Ivan.
Myślę, że Ivan już tu jest. Zaglądam do kuchni. Stoimy przy drzwiach, wtedy, nie wiem kiedy, bo nie wiem, ile nowych dni już minęło, i nie wiem, ile razy się posiusiałam, bo było rano. Wiem, stoimy przy drzwiach, Ivan mówi, że musimy się zmierzyć, żeby zobaczyć, kto jest wyższy. Ivan jest mały. On jest dzieckiem, myślę, że może mu się jeszcze coś przytrafić. Muszę go pilnować. Wspinam się na palce, a wszyscy mówią: Och, jak szybko rośnie nasza Balerina! Ivan śmieje się i mówi, że będzie lekarzem i że mnie wyleczy, kiedy będzie duży, a wszyscy klaszczą.
Patrzę w lustro. Jeszcze raz. Już jestem uczesana. Potem zaglądam do kuchni. Wchodzę przez drzwi, idę do kąta koło kuchenki. Tu jest najładniej.
Patrzę na drzwi, staję na palcach. Potem mnie bolą. Chwytam to, co znajdę pod ręką, i rzucam w drzwi. Trafiam prawie zawsze. Jeśli to talerz, rozbija się. Mama zbiera skorupy i głaszcze drzwi. Zawsze mówi, że trzeba je będzie pomalować. Drzwi i kuchnię, wszystko. Pomalować na biało, mówi.
Teraz jestem w kącie, tu jest ładnie. Palce mnie nie bolą. Tylko mama jest w kuchni. Wiem, co robi. Pierze chusteczki we wrzątku, bo tata kaszle i pluje w te chusteczki. Przed progiem też spluwa, czasami. Teraz go nie ma. Jest w barze z kolegami. Gra w karty, mówi mama. Przyjdzie na obiad, jak zawsze, kiedy jest nowy dzień. Mama mówi, że tata się udusi od tego kaszlu. Widzę go, kaszle w sieni, zawsze, potem wchodzi do kuchni i wygląda przez okno. Nic nie mówi, odzywa się tylko do mnie: Co tam słychać, moja Balerino? I patrzy przez okno. Wiem, że mama na podwórku powiesi chusteczki na sznurze, później.
Najpierw przychodzi listonosz. Prawie zawsze, kiedy jest nowy dzień. Listonosz mówi, pije i w końcu wychodzi przez drzwi. Potem mama wiesza chusteczki na podwórku, a ja patrzę przez okno w kuchni, z kąta. Widzę chusteczki i myślę, że tata jest w domu. Potem, kiedy listonosza już nie ma.
Teraz tu jest. Słyszę jego kroki. Boję się listonosza, bo ma czapkę i ciężkie buty. Mama już szykuje kieliszek. Przyjdzie, wejdzie do kuchni, porozmawia, a potem wypije. Nie będzie mógł złapać tchu, kiedy wypije, ale potem zacznie się śmiać i powie: O la la!
Już tu jest. Dzień dobry, Ivanko, mówi i kładzie coś na stole. A mama mówi, że nie wierzy reklamie, że ona nigdy nie wygra i nie dostanie milionów. Mama nalewa do kieliszka. Šnopček[*], mówi. Listonosz patrzy w kieliszek i mówi.
Staję na palcach. Słucham go.
Co słychać, nasza Balerino? Patrzy na mnie. Nie chcę, żeby na mnie patrzył. Potem patrzy na mamę. Ona cały czas miesza chusteczki we wrzątku. Widzę ją. Ivanko, słyszała pani ostatnią nowinę? Mówią, że polecą na Księżyc, ale jeszcze nie tak szybko.
Ach tak? mówi mama i patrzy we wrzątek. Widzę ją.
Tak! Chyba gdzieś za rok, nie wiem zresztą kiedy! No niech mi pani powie, po co się pchać na Księżyc?
Czy ja wiem?! Może jest nas za dużo...
Na Ziemi?
Nie wiem. Może.
Mama cały czas miesza. Warząchwią. Widzę ją. Widzę jej nos, brodę, czoło, jej rękę. Listonosz bierze ze stołu kieliszek, wypija. Wszystko, co jest w kieliszku. Patrzę na niego. Nie może złapać tchu, otwiera usta, nie zamyka ich, długo. Wciąga powietrze, wypuszcza. Teraz się uśmiecha. O la la, mówi. Wstaje, poprawia czapkę. Jeszcze coś mówi. Do mnie. Chyba do mnie, bo na mnie patrzy. Nie chcę, żeby na mnie patrzył, nie chcę, żeby listonosz do mnie mówił. Wspinam się na palce, jeszcze bardziej. Wysoko. Trzęsę się. Nie mogę tak długo stać na palcach.
O la la, nasza mała Balerina. A ty co powiesz? I śmieje się. Bolą mnie palce. Wciąż mówi. Co powiesz na to, że lecimy dalej? Że lecimy na Księżyc? Poleciałabyś na Księżyc, co? O tak, na pewno byś poleciała. Jeśli będzie trzeba, to się poleci, słyszysz, co mówi mama? Że jest nas za dużo! A jeśli nas będzie aż tyle, to nie będzie co jeść i trzeba będzie polecieć na Księżyc.
Patrzę na niego. Adio, Ivanko, mówi i wychodzi przez drzwi. Potem. Nie mogę już stać na palcach. Łapię kieliszek, który zostawił na stole. Rzucam w drzwi. Rozbija się.
Och, Balerino, Balerino, mówi mama i zmiata szkło z podłogi.
Patrzę na nią. Boję się, że nie będzie co jeść i że trzeba będzie polecieć na Księżyc. Chyba gdzieś za rok, powiedział listonosz. Nie wiem, co to jest rok. Ani rok, ani gdzieś za rok... Nie wiem.
Mama wrzuca szkło z rozbitego kieliszka do śmieci. Patrzy na mnie. Podchodzi bliżej, poprawia mi włosy, głaszcze. Czuję jej rękę na twarzy. Och, moja Balerino, nie musisz się bać, my nie polecimy na Księżyc, zostaniemy tutaj, dopóki Bóg da. Ja i ty, i my wszyscy.
Mama wie, co myślę. Czasem. Ona wie. I ja też. Wiem, chce, żebym się śmiała, żebym nie płakała. Ale ja nie mogę się śmiać, bo listonosz wie wszystko i powiedział to, co powiedział. Mama rusza się z miejsca. Patrzę na nią. Wyjmuje chusteczki z wrzątku i wychodzi przez drzwi. Teraz się nie boję. Chusteczki już wiszą, jedna koło drugiej. Mój tata.
Wyglądam przez okno. Mamy już nie widzę. Nagle. Widzę tylko chusteczki. Rozglądam się po kuchni. Dotykam kokardy na różowej spódnicy. Patrzę. Widzę kuchnię, stół, lodówkę, na niej popielniczkę, kredens z talerzami i kieliszkami. Są tam i łyżki. Widzę półkę. Na półce stoi pudełko, które mówi i śpiewa. Jeśli tata przyciśnie guzik. Włącz grundiga, mówi mama, posłuchamy pogody. Na pudełku jest też łódź. Mama nazywa ją gondolą. Mówi, że takie łodzie są w Wenecji, ale nie mają światełek, te w Wenecji. Nasza gondola ma światełka, czasem się palą. Patrzę na przymknięte drzwi. Mama znowu tu jest. Mówi, że niedługo będzie obiad, że przyjdzie tata i Karlo z pracy, i Srečko z mamą, że przyjdzie Josipina i ciocia Elizabeta, a potem, kiedy będzie tort, przyjdzie też Ivan. Tata już tu jest. Słyszę go. Kaszle, pluje. Mówi, że jest stary, i siada. Mówi, żebym usiadła koło niego, jak zawsze, kiedy jest nowy dzień. Więc siadam, jak zawsze. Teraz mi mówi, że jestem śliczna, że jestem duża, i trzyma mnie za rękę. Potem znowu kaszle, w sieni, wraca do kuchni z oczami załzawionymi od kaszlu i znowu bierze mnie za rękę. Co nowego, Balerino? pyta. Chwytam go za ucho. Lubię ściskać go za ucho. Pochyla się nade mną i uśmiecha, kiedy nie kaszle. A ja ściskam tatę za ucho. Basta, basta, Balerino, mówi potem, gdy zaczyna go boleć. Jeszcze mocniej ściskam go za ucho, lubię to, jestem spokojna, kiedy ciągnę go za ucho, wiem.
Mama szykuje do stołu, mówi mi, żebym postawiła kieliszki i talerze. Teraz wie, że nie będę nimi rzucać w drzwi, teraz wie, że postawię je na stole. Biorę talerze. Każdy z osobna. Mama mówi: Połóż go tu! Kładę. Każdy talerz – ta sama piosenka.
Zawsze, kiedy jest nowy dzień, stawiam talerze na stole. Dzisiaj też, teraz. Wydaje mi się, że słyszę swój głos, kiedy stawiam talerze. Jakbym coś powiedziała. Szumi mi w uszach, kiedy mi się tak wydaje. Teraz też. Mam na sobie różową spódnicę, z boku jest kokarda, stawiam talerz na stole, szumi mi w uszach. Muszę śpiewać, wtedy nie będzie szumiało. Muszę śpiewać. W pudełku, na którym stoi gondola, też śpiewają. Nie zawsze. Tata najpierw mówi, włącz grundiga, a potem śpiewają: Vooolaree, oooho, cantare, o, o, o, nel blu dipinto di blu, felice di stare lassù... Słyszę, zawsze, kiedy jest włączony grundig, słyszę, że śpiewają, mama mówi, że w radiu stale jest ta sama piosenka.
Stawiam talerz na stole. Idę do kąta, staję na palcach i śpiewam. Głośno. Krzyczę: Vooolaree, o, o, o! Tak jak grundig. Potem już mi nie szumi. W uszach, w środku. Mama pozwala mi śpiewać. Wie, że nie będzie to długo trwało. Kiedy jest obiad, śpiewam tylko dwa razy.
Wchodzi Karlo. Przez drzwi. Widzę go. Mama mówi, że to mój brat. Przychodzi z lasu. Wiem. Mama mówi, że pilnuje drzew i zwierząt. Patrzy na mnie jak zawsze, kiedy jest nowy dzień, Karlo. Nie chcę, żeby na mnie patrzył. Podbiegam do niego. Teraz. I wypycham go przez drzwi na podwórko. Karlo wraca, głaszcze mnie. Już dobrze, już dobrze, Balerino, mówi. Czasem zostaje na podwórku. Widzę go przez okno, je mineštrę[*] łyżką. Siedzi na ławeczce pod kasztanem i zajada mineštrę, a potem wraca do lasu, bo musi go pilnować. Mama mówi, że Karlo jest starszy, że ma czterdzieści lat, że ja jestem najmłodsza, siostra Josipina też jest starsza, mówi mama. I Albert jest moim bratem. Mama mówi, że jest najstarszy. Jego nie będzie na obiedzie, bo jest w Australii, mówi mama.
Nie wiem, kim jest Albert, nie wiem, co to jest Australia.
Są tu Karlo i tata. Siedzą przy stole. Mama mówi, że trochę poczekamy na innych. Wchodzi Elizabeta. Mama mówi, że ona i Elizabeta są siostrami. Ivanka i Elizabeta. Mama mówi, że nie minęło nawet sześćdziesiąt lat, odkąd się urodziły. Nie wiem, co to znaczy. Mama mówi, że jeszcze raz chciałaby pojechać do Ajdovščiny, gdzie się urodziły, bo to niedaleko. Karlo ma auto, mógłby ją zawieźć, i Elizabetę, mówi mama wieczorem, kiedy stoimy przy oknie w pokoju. Ja też pojadę z nimi, mówi mama, però[*] muszą mi najpierw zrobić zdjęcie do przepustki, mówi. Karlo zawozi mnie czasem do Elizabety. Wiem. Znam Elizabetę. Jest taka jak mama. Karlo wozi mnie autem do Elizabety. Mama mówi, że auto nie należy do Karla. I że do Elizabety nie jest daleko. Mama mówi, że wszyscy mieszkamy blisko siebie, że jest nas mało, że wszyscy mieszkamy w najbliższej okolicy.
Elizabeta całuje mnie i stawia torbę koło drzwi. W torbie jest coś dla mnie, bo dziś jest moja fešta, wiem. Potem Elizabeta siada przy stole. Nie wiem, która jest moją mamą. Nagle.
Słyszę kroki. Śmiech. Poznaję go. To Srečko. Mama mówi, że już jest pijany. Wchodzi przez drzwi. Nic nie mówi. Śmieje się i idzie do kuchni. Razem z nim jest jego mama, ciocia Lucija. Mama mówi, że ciocia Lucija to siostra mojego ojca, dlatego jest moją ciocią, i że Srečko jest moim bratem ciotecznym. Srečko się śmieje i patrzy na mnie. Lucija mówi do niego: Usiądź, usiądź przy stole. Patrzę na ciocię Luciję. Ma kapcie, takie jak ja. Z motylkiem. Mama mówi, że znowu zapomniała włożyć buty, biedaczka...
Wieczorem, kiedy z mamą patrzymy przez okno, kiedy mama mówi do mnie po cichu, bo Karlo śpi i tata śpi, i ptaki na drzewie też śpią, mówi, że nie wie, co będzie ze Srečkiem, kiedy zabraknie cioci Lucii. Mama mówi, że ciocia Lucija umrze, bo jest stara i zapomina włożyć buty.
Teraz patrzę na nią, na ciocię Luciję, popycha Srečka do stołu i mówi, do mnie, bo na mnie patrzy: Och, Balerino, jak ty dzisiaj ślicznie wyglądasz, i siada koło Srečka. On się najpierw śmieje, ale coraz ciszej. Karlo też się śmieje, cicho, i tata. Wszyscy się śmieją, kiedy jest Srečko.
Ivanko, wiesz, gdzie go znalazłam? pyta Lucija.
Nie, mówi Ivanka, moja mama.
Na placu!
Niemożliwe?!
Tak... Stał pośrodku placu, patrzył na morze i trząsł się. Jak osika.
Cały czas się boi?
Cały czas... Mówię mu, żeby poszedł po chleb, on idzie, ale potem gubi się i nie wiem, gdzie jest. Muszę się ubrać, obuć i iść go szukać.
Srečko się śmieje, bez przerwy, po cichu. Stoję w kącie, patrzę na niego i słucham.
Kiedy jest jakaś szeroka droga, kiedy jest jakiś duży plac, on się boi, mówi ciocia Lucija. Nie umie iść dalej. Wszystkiego, co jest szerokie i duże. Ja mu mówię, siedź w domu, ale on nie chce, wychodzi, gdzieś się gubi, a potem trzęsie się jak w febrze i znowu mnie woła... Przecież wiesz, jak to było z Hiszpanią. Powiedział, że jedzie do Hiszpanii. Złapał cug[*], dojechał do Hiszpanii i siedział na štacjonie[*]. Cały dzień. Cały jeden dzień. Kiedy podszedł do drzwi i zobaczył plac przed štacjonem, nie miał odwagi wyjść. Bał się. Przecież wiem. Kiedy jest duży plac, on się boi. A potem przyjechał z powrotem. Od štacjona do štacjona. Siedemnaście godzin w cugu. No powiedz, czy on nie jest kófe[*]?!
Teraz śmieją się wszyscy. Srečko bardzo głośno.
A potem musi coś wypić, mówi Lucija, i się upija. Och, Balerino, Balerino, co ty na to?
Patrzę na jej kapcie z motylkiem, jak moje.
Proszę go, mówi dalej Lucija, żeby posłuchał muzyki. Jeśli nie nadajesz się do roboty, jeśli nawet po chleb nie potrafisz pójść, to słuchaj sobie muzyki! Co robić, on to naprawdę lubi! Silvester też był taki. Organy, nic tylko organy. W kościele przez cały boży dzień... I gra na organach. Ten jest taki sam jak Silvester. Niech spoczywa w pokoju, zostawił mi przecież penziję[*].
Patrzę w stronę okna. Słyszę kroki. Wiem, że to Josipina. Ona zawsze biega, moja siostra.
Wieczorem, kiedy z mamą patrzymy przez okno pokoju, w którym śpię, kiedy mama mówi do mnie po cichu, opowiada, że Josipina po kryjomu chodzi prasować do żony zegarmistrza. Mówi, że mąż nie pozwala jej na to, chce, żeby siedziała w domu, ale ona i tak chodzi, po kryjomu. Mama mówi, że jej mąż jest duży i silny. Nie wiem, kto to jest. Dzisiaj nie ma go w kuchni. Nigdy go nie ma. Tylko Josipina, tylko ona czasem przybiega do nas. Coś zje i biegnie z powrotem. Jeszcze dwie štrace[*] mam do uprasowania, mówi Josipina i biegnie. Uprasuje dwie štrace i zaraz biegnie do domu. Mama mówi wieczorem przy oknie nad kasztanem, że mąż Josipiny pływał na okręcie, kiedy była wojna, że strzelał do samolotów i w nocy robi się nerwowy, bo stale widzi je na niebie i strzela do nich z łóżka. Mama mówi, że jest Włochem, bo na imię ma Giacomino.
Teraz jest tu, w kuchni, Josipina. Oddycha. Głęboko. Uśmiecha się, podchodzi do mnie. Wszystkiego najlepszego, Balerino, mówi i daje mi bukiet kwiatów. Mówi, że to tulipany. Och, jakie piękne, mówi Elizabeta i kładzie ręce na kolanach. Dostałam list, mówi potem Josipina, oddycha. Od Alberta. Z Australii, mówi. Co pisze? pyta Karlo. Patrzę na nią. Oczy jej błyszczą. Pisze, że przyjedzie chyba za rok. W odwiedziny. I siada. Nikt nic nie mówi. Wieczorem, gdy stoimy z mamą przy oknie, mama mówi, że Albert też pilnował lasu, jak Karlo. Potem, mówi mama, wyjechał do Australii z jakąś šinjoriną z Istrii. I wtedy płacze, mama. Potem mówi, że Karlo zaczął pilnować lasu i tak dostał pracę. Eko[*], innej pracy nie było.
Teraz jesteśmy już wszyscy, mówi mama w kuchni. I stawia na stole rondel. Tata wygląda przez okno, widzę go.
A ta šinjorina przyjedzie z nim? pyta.
Nic nie napisał, mówi Josipina.
Potem wszyscy milczą. Siedzimy przy stole. Srečko śmieje się cicho, potem śmieją się wszyscy, i jemy, wszyscy. I śmiejemy się.
Potem już się nie śmiejemy. Tylko jemy. Zupę. Ściskam łyżkę całą dłonią, nabieram, siorbię. Tata mówi, żebym jadła powoli. Stanęłabym na palcach w kącie. I zaśpiewała. Nie śpiewam. Chcę go złapać za ucho. Łapię. Trzymam go za ucho. Myślę o listonoszu, o Księżycu, myślę, że tu, na Ziemi, nie będzie już miejsca, że nie będziemy mieli co jeść. Siorbię zupę. Szybciej. I cały czas trzymam go za ucho, jego, który jest moim tatą.
Potem będzie tort. Po obiedzie. Potem przyjdzie Ivan. Mama mówi, że teraz jest w szkole. Mówi, że ja też byłam w szkole. Nie teraz. Powiedzieli, że potem znowu pójdę do szkoły, że muszę jeszcze urosnąć. Kiedy będę duża, pójdę do szkoły, powiedzieli, mówi mama. Wieczorem, gdy z mamą patrzymy przez okno, mówi, że mamy jeszcze czas. Kiedy będzie nowy dzień, mówi mama, wtedy pójdę do szkoły.
Tata bierze mnie za rękę i kładzie ją na stole. Widzę go, dotyka ucha. Wiem, że go boli. Patrzę na Elizabetę. Widzę mamę. Nie wiem, która to mama, a która Elizabeta. Ona też ma włosy upięte w kok. Patrzę na jej ręce. Mówi, że są szorstkie. Wiem, jak jest u Elizabety, bo Karlo zawozi mnie do niej, kiedy mama jest zmęczona, kiedy mówi, że mnie kocha, tylko musi odpocząć. Karlo też mówi, że mama musi odpocząć, że nie może myć mnie codziennie, zbierać rozbitych talerzy pod drzwiami i śpiewać. Mama śpiewa ze mną, wtedy niczego się nie boję. Wiem. Stoimy w sieni i śpiewamy. Obie. Trzymamy się za ręce i śpiewamy. Głośno. W sieni. Ja i mama. Potem mama jest zmęczona, a Karlo zawozi mnie autem do Elizabety.
Wieczorem, kiedy stoimy przy oknie, mama mówi, że z Elizabetą wybrały się kiedyś do Triestu. Z Ajdovščiny. Do Triestu. Kiedy były jeszcze prawie dziewczynkami. Mama mówi, że z Elizabetą sprzątały, że sprzątały w innych domach. Prały, gotowały i prasowały, jak Josipina. Ale nie po kryjomu. Potem mama przychodziła po mleko do tego domu, gdzie teraz jesteśmy, mówi. Po mleko dla gospodyni, u której prasowała. I jednego razu powiedzieli jej, żeby jeszcze kiedyś przyszła po mleko, że będzie wtedy Franc, powiedzieli jej, że jest przystojny i że się pobiorą. Potem, mówi mama, Franc wrócił z wojska, był przystojny i się pobrali. Franc to mój tata, którego ciągnę za ucho. Mama mówi, że gra w karty we wsi, w barze. Że jeździ też grać do Wenecji. Teraz już nie, bo jest stary, mówi mama. Mama mówi, że gondolę ze światełkami, która stoi na grundigu w kuchni, przywiózł tata. Franc. Kiedyś.
Potem nie patrzę już na Elizabetę. Nie chcę do niej jechać. Nie chcę, żeby mama była zmęczona i żeby mnie Karlo zawoził do Elizabety.
Siedzę i drobię chleb. Połykam okruszki, powoli. Żuję, a potem połykam, okruszki. Patrzę na Srečka. Mówi, że Beethoven jest największym kompozytorem. Teraz płacze. Mama Lucija w kapciach pyta go, dlaczego płacze. A on mówi, że przypomina sobie jego życie, Beethovena, i dlatego płacze. Potem Srečko szybko ociera łzy i już nie mówi o Beethovenie. Nie wiem, co to jest Beethoven. Srečko puszcza do mnie oko. Widzę jego usta, szpary między zębami, rzadkie włosy i ślady łez, bo ma zaczerwienione oczy. Ja też mam czerwone oczy, kiedy płaczę. I potem, kiedy na siebie spojrzę. Jeszcze raz robi do mnie oko. Mówi do mnie. Przysuwa twarz do mojej twarzy. Widzę go, patrzę mu prosto w oczy. Srečko mówi, że może zaśpiewać wszystkie utwory Beethovena, na orkiestrę i fortepian, symfonie, kwartety skrzypcowe. Mówi, że wszystko zna na pamięć. Że wszystko ma w głowie, że kiedy się zgubi na jakimś placu i nie może iść dalej, przypomina sobie Beethovena, mówi, i już mniej się boi tego dużego placu. Nie wiem, co to są kwartety i wszystko inne. Nikt tego nie wie. Wiem, że nikt.
Patrzę na niego, Srečka. Inni uśmiechają się do niego. Lubią, gdy opowiada o Beethovenie, bo płacze, zawsze. Tata mówi: Opowiadaj, opowiadaj, Srečko! Ale on już się nie odzywa. Ciocia Lucija mówi, że za dużo wypił, dlatego płacze, nie z powodu Beethovena. Patrzę na jej kapcie z motylkiem. Pochylam się pod stołem i patrzę na jej kapcie. Naprawdę są takie same jak moje.
Wstaję, idę do kąta, staję na palcach. Och, nasza Balerina będzie tańczyć, mówi tata. Srečko wychodzi przez drzwi na podwórko. Widzę go, już tam jest, przez okno w kuchni go widzę. Inni siedzą. Karlo mówi, że niedługo odsłonią pomnik ku czci partyzantów, którzy polegli. Że będzie śpiewał chór. Nie wiem, co to jest pomnik i kim są partyzanci. Stoję na palcach. Patrzę przez okno. Widzę Srečka i jego mamę Luciję w kapciach. Poprawia mu koszulę, on ją odpycha, ona mu poprawia, on ją odpycha. Potem pozwala, żeby mama poprawiła mu koszulę.
Ivan. Jest tu. Widzę jego głowę przez okno. Zaraz wejdzie przez drzwi.
Już jest. W obu rękach trzyma bukiet kwiatów. Och, jakie piękne, mówi Elizabeta i kładzie ręce na kolanach. Josipina wstaje. No dobrze, mówi, już muszę iść. Poczekaj, zaraz będzie tort, mówi mama. Przyszedł Ivan, zjemy tort. Ivan stoi przede mną, cały czas trzyma kwiaty, patrzy na mnie, w górę. Ja patrzę na niego w dół, prosto w jego oczy. Patrzę na jego twarz. Jest uczesany, ma białą koszulkę i niebieskie spodnie w kant. Niebieskie jak poranek, kiedy wszystko jest niebieskie. Josipina bierze od niego kwiaty, nalewa wodę do wazonu. Wszystkiego najlepszego, Balerino, mówi Ivan i ściska mi rękę. Teraz nie stoję już na palcach. Pozwalam, żeby trzymał mnie za rękę. Mama kroi tort. Josipina szybko zjada swój kawałek i mówi, że musi iść. Już ją widzę, będzie biegła, będzie bardzo szybko szła. Już idzie. Widzę ją, Josipina jest coraz dalej.
Teraz jem tort z Ivanem. Ivan wyciera mi usta serwetką. Mówi, że jestem cała upaprana czekoladą. Jak tam w szkole, Ivan? pyta Karlo. Dobrze, odpowiada Ivan, dobrze, i dalej je tort. Potem pyta tata: A kim ty będziesz, jak dorośniesz? Lekarzem, odpowiada Ivan. Potem znowu oboje jemy tort. Zjadamy wszystko.
Teraz mówią inni. Ivan siedzi koło mnie, mówi, że mnie wyleczy, kiedy już nie będzie chodził do szkoły, bo będzie lekarzem. Patrzę na niego i wyciągam rękę. On chwyta moją dłoń. Trzyma ją. Jego ręce są miękkie. Potem mówi, że musi już iść. Ciao, Balerino, mówi i idzie. Adio, Ivan, pozdrów wszystkich w domu, mówi mama. Ivan idzie, widzę jego głowę przez okno.
Wieczorem, kiedy z mamą stoimy przy oknie, mama mówi, że Ivan jest młodszy ode mnie, że chodzi do drugiej klasy gimnazjum i że jest dobrym uczniem. Mama mówi też, że mieszka niedaleko, po sąsiedzku.
Karlo idzie do spiżarni. W spiżarni jest zimno. Wiem, poszedł po harmonię. Karlo gra na harmonii. Już jest z powrotem. Mama się uśmiecha, widzę ją.
Dla Baleriny, mówi Karlo i gra. Teraz jest tu i Srečko, i Lucija, jego mama i moja ciocia. Tata siedzi. Wszyscy patrzą na Karla. Srečko płacze. Elizabeta uderza się rękami po kolanach.
Znowu stoję na palcach. Słucham. Karlo gra. Na harmonii. Bolą mnie palce. Chwytam talerz, ściskam go w ręku, a potem rzucam w drzwi. Wszyscy się pochylają. Talerz się rozbija. Basta na dzisiaj, mówi Karlo i chowa harmonię. Srečko patrzy na mnie spod oka i wychodzi. Wszyscy idą na podwórko, widzę ich. Biorę jeszcze jeden talerz, rozbija się o drzwi. Mama zbiera skorupy. Już dobrze, już dobrze, Balerino, i zaczyna śpiewać. Mama śpiewa.
Vooolare, o, o! Cantare, o, o, o...
Teraz jesteśmy w sieni, obie. Trzymamy się za ręce i śpiewamy.
Nel blu, dipinto di blu, felice di stare lassù...
Mama ma ładny głos. Słyszę go nawet wtedy, gdy nie śpiewa, gdy nie mówi. Tu w środku go słyszę. Trzyma mnie za rękę i śpiewa. W sieni. Zamyka drzwi. Mama mówi, że to drzwi wejściowe. Poczekaj, mówi. Zamyka je. Nie widzę już podwórka. Żeby sąsiedzi się nie złościli, mówi, i śpiewamy dalej, na cały głos, bo teraz drzwi są zamknięte. Kiedy mama śpiewa ze mną, nie boję się.
Trzyma mnie za rękę i prowadzi do kuchni. Obie śpiewamy. Podchodzimy do krzesła. Siedzę. Śpiewam. Mama głaszcze mnie po ramionach, śpiewa razem ze mną. Nie widzę jej twarzy, widzę tylko drzwi. Sień. W sieni nie ma światła. Mama kładzie na stole stos papierów. Mówi, że to magazyn, żebym go sobie przejrzała. „Domenica del Corriere”, mówi mama. Wiem, bo robiła tak już niejeden raz. Wiem. „Domenica del Corriere”, mówi. A potem przerzucam kartki. Mówi, żebym zobaczyła, co się dzieje na świecie. I żebyś mi coś opowiedziała, mówi. Przeglądam i śpiewam. Coraz ciszej. Patrzę na twarze. Kobiety, mężczyźni. Nie znam ich. Jeszcze nigdy u nas nie byli. Potem już nie przeglądam. Patrzę w okno. Widzę ich na podwórku. Wszyscy jeszcze tam są. Zaglądają do kuchni. Elizabeta, Karlo, Srečko, Lucija, Ivan. Josipiny nie ma. Wiem, że pobiegła, że wyszła przez drzwi już wcześniej.