Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Laureat Paszportu Polityki 2010
Sprawy na Ziemi nie idą najlepiej.
Starych, potężnych bogów wyparli trywialni, ale i bezwzględni bożkowie popkultury. Świat globalnej wioski nie daje poczucia stabilności i bezpieczeństwa. Osamotnieni ludzie już dawno stracili nadzieję na odmianę losu, żyją z dnia na dzień, apatyczni i znudzeni… na domiar złego zaczyna brakować kawy. W niewyjaśnionych okolicznościach znikają też żelazka.
Pewnego dnia bogowie postanawiają działać. Dużą grupą zstępują wśród ludzi. Czy Nike, Afrodycie, Jezusowi, Ozyrysowi, Lucyferowi i innym uda się przywrócić właściwe hierarchie? Czy ludzkość jeszcze raz uwierzy? I dlaczego bogowie, mając tak wiele możliwości, na miejsce swego „zniebozstąpienia” wybrali akurat „kraj w promocji”, czyli Polskę?
Najnowsza powieść Ignacego Karpowicza, nominowanego do Nagrody Nike za Gesty, to świetnie skonstruowany, ironiczny traktat o współczesności. Zabawny i przerażający zarazem. Prowokacyjny i obrazoburczy. Jednym się spodoba. Drugim nie. I tak ma być.
O książce napisali:
Czytam tę powieść jako narrację o nieprzerwanym procesie wytwarzania bogów przez człowieka. A także o współczesnym Polaku, który kleci transcendencję z ikon popkultury i antycznych mitów, z wielkich opowieści religijnych i telewizyjnych seriali. Przetwórstwo transcendentalnych śmieci nie służy jednak pisarzowi do biadolenia nad stanem współczesnej kultury. Jego książka - najbardziej pokręcona powieść całej pierwszej dekady XXI wieku - to narracyjna wizja świata, do którego zeszli bogowie na miarę naszej wyobraźni.
Przemysław Czapliński
Ignacy Karpowicz się nie boi. Dlatego napisał powieść właściwie bezwstydną. Miejscami męcząca, niejasną. Miejscami wzruszającą, prawdziwą. Permanentnie ruchliwą: pączkującą, rozochoconą. A jednak pod blichtrem, ironią i bałaganem (życia) drzemie sobie historia o niewłaściwej (błąd!), nierealnej (też coś!) miłości. Która może się rozprzestrzeniać. Może dotknąć i ciebie.
Agnieszka Wolny-Hamkało
Preparując swój ironiczny traktat na temat współczesnej kondycji człowieka, Karpowicz zręcznie omija fabularne schematy i popycha losy ludzkich oraz nieludzkich bohaterów właśnie w tę stronę, jakiej najmniej można się spodziewać . Refleksja filozoficzna znajduje pełne odbicie w formie książki. W jej tragifarsowej tonacji, w żonglowaniu sposobami narracji, w kompozycyjnym pomieszaniu. W efekcie powstała bodaj najciekawsza – jeśli chodzi o rodzime realizacje – opowieść o tym, czym jest ponowoczesność w kraju postkomunistycznym.
Marta Mizuro
Ignacy Karpowicz (ur. ur. 1976 r.) prozaik, podróżnik, tłumacz; jeden z najlepiej zapowiadających się prozaików młodego pokolenia, pisujący zarówno psychodeliczną prozę, jak i para-reportaże z Afryki. Poprzednia powieść Gesty (2008) znalazła się w ścisłym finale Nagrody Literackiej Nike
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 663
ROZDZIAŁ PIERWSZY
CHIŃSKIE CIASTECZKO
Nazywom się chińskie ciasteczko. Składom się z mąki, cukru, jajek, oleju, waniliowego aromatu, szczypty soli, migdału bez skórki i mądrości. Najpierw należy mnie zagnieść na twarde ciasto, rozwałkować. Potem wyciąć kwadraty, a w środek kwadratu włożyć migdał i karteczkę z sentencją. Rogi zlepić u góry. Piec dwadzieścia minut na blasze wysmarowanej olejem, na złoty kolor, w temperaturze około dwustu stopni Celsjusza. Podawać na zimno. Najlepiej po kaczce (po pekińsku).
Jestem mało pożywne, niezbyt smaczne, lecz to nie ma najmniejszego znaczenia, ponieważ zawierom w sobie mądrość. Mądrość składa się z cienkiego paska, na pasku są litery. Pasek papieru zwykle jest natłuszczony. W przeciwnym razie mógłby spłonąć w piekarniku.
Najpierw występowałom jako ciekawostka w restauracjach i barach. Teraz jestem wszędzie, zatrułom cały świat. Jestem bardzo toksyczne oraz zjadliwe. Przenoszę się kropelkowo, płciowo, w rozmowie, w transfuzji, na spowiedzi – w każdy sposób, jak Duch Święty. Mądrość z mego środka objęła w posiadanie cały świat, jestem w powieściach typu broszurowe i okładka twarda, w przemówieniach polityków, w wystąpieniach przywódców religijnych. Właściwie to nie wiem, czy gdzieś mnie jeszcze nie ma.
Po lekkiej pracy ciężki odpoczynek; Duch jest jak świeca: jej płomień może zgasnąć, ale ona istnieje; Potok, który zmienił bieg, nie powróci więcej do starego łożyska; Jesteś jak zamknięta źrenica, która na próżno łudzi się blaskiem światła wśród ciemności.
To tylko kilka moich odsłon, a jest mnie legion, legion mądrości, już się mnie nie da wytracić, ludzie uwierzyli we mnie, powtarzają mnie, zwyciężyłom. Jestem bestsellerem. Jak gówno zalałom cały świat. Słyszycie ten chlupot? To ja. Nowy potop. Nazywom się chińskie ciasteczko. Do usług.
OLGA
1.
Mieszkała na trzecim piętrze pospolitego bloku z wielkiej płyty. Miasto jak miasto, ulica Broniewskiego, widok z balkonu: na prawo technikum mechaniczne, szkoła z internatem, na lewo przystanek autobusowy.
Niosła dwie plastikowe reklamówki. Odczuwała zmęczenie. Po pracy pojechała do biedronki. Biedronka to był owad, kiedyś, dawno temu, na łąkach. Dziś biedronka to najtańszy supermarket.
Przystawała na każdym półpiętrze, aby złapać oddech. W reklamówkach dwutygodniowy zapas jedzenia. Wszystko co najtańsze. Makaron, ryż i kasze – bez marki, kraju pochodzenia, tylko kod kreskowy. Golonka, kaszanka i ścinki wędlin, podobno wieprzowych, z chemicznym koktajlem zamiast krwi; krew ma zbyt krótki termin przydatności do spożycia. Ziemniaki, główka kapusty i buraki, które odbarwiały się w gotowaniu; nawet kwasek cytrynowy nie utrwalał koloru. Proszek do prania (dosia), płyn do mycia naczyń (ludwik) – (cała rodzina w komplecie) i gazeta telewizyjna („Kropka”).
Przed drzwiami do swojej kawalerki postawiła reklamówki na podłodze, poprawiła przekrzywioną wycieraczkę, pooddychała. Ze skajowej torebki wyciągnęła klucze. Dwa razy obrót w lewo. Potem drugi klucz dwa razy w prawo.
Zapaliła światło, minęła siódma wieczór, ciemno. Wniosła torby do środka. Zamknęła drzwi. Zdjęła czapkę, rękawiczki, szalik i płaszcz. Torebka zawisła na wieszaku. Klucze wylądowały na stoliku rozmiaru drzewka bonsai. Ściągnęła buty i założyła papucie. Spojrzała na plastikowe reklamówki z uśmiechniętym owadem. Usiadła na dywaniku w korytarzu. Płakała nie dłużej niż pięć minut. Otarła łzy, dotknęła dłonią policzka:
– Już dobrze, dobrze, cicho, Olga, już dobrze – powiedziała w imieniu kogoś, kto powinien ją kochać albo chociaż udawać.
Wstała i zaniosła zakupy do kuchni, małej wnęki z jeszcze mniejszym oknem. Porozkładała pudełka w szafkach, otworzyła lodówkę, wszystko na swoje miejsce.
– Taka jestem zmęczona. Nogi brzękną.
Postawiła czajnik na gazie. Zanim zagotowała się woda, zjadła kolację (dwie kanapki z mortadelą i kiszonym ogórkiem). Zmyła talerz, stolniczkę, nóż i widelec. Zaparzyła herbatę. Przeszła do jedynego pokoju. Usiadła w fotelu, herbatę postawiła na stoliku. Obok kubka rozłożyła program telewizyjny. Dziś piątek, jutro – pierwszy z dwóch wolnych dni; do pracy dopiero w poniedziałek. W sobotę posprząta mieszkanie i zrobi pranie, w niedzielę odwiedzi matkę, ale to aż dwa dni; jakkolwiek by liczyć: wte i nazad, z rymem i bez.
Włączyła telewizor. Obejrzała Wiadomości na TVP. Nic nowego, nic dobrego. Nie spodziewała się zresztą, aby od wczorajszych Wiadomości coś się poprawiło. W skrytości ducha liczyła na jakąś wstrząsającą informację, na przykład śmierć kogoś znanego, niespodziewaną i po długiej walce z chorobą, żeby mu powspółczuć. I rodzinie zmarłego. I sobie samej. Olga nosiła w sercu wiele współczucia.
Po Wiadomościach film. Dziś puszczali Ze śmiercią jej do twarzy. Obejrzała. Głupia komedia, nieśmieszna, za bardzo... za bardzo... – szukała odpowiedniego słowa. A może nie za bardzo, lecz za mało?
Po komedii zaparzyła ziółka, melisa z miętą, na uspokojenie, spokoju nigdy za wiele. Otworzyła tabliczkę czekolady, mleczna z orzechami laskowymi, E. Wedel, Eduardo W. Edel, jak z telenoweli.
Obejrzała maraton kabaretowy na Dwójce. Długi, trudno dobiec mety. Czuła zmęczenie po przepracowanym tygodniu oraz zadowolenie z dwóch nadchodzących dni. Oczy trochę piekły. Najwyraźniej była już za stara, żeby płakać sobie ot tak, po nic, na pusto. Poszła do łazienki, zatknęła korek w wannie, nalała różanego płynu bez marki i producenta i odkręciła kurek z gorącą wodą. Para wypełniła niewielki sześcian pomieszczenia, Olga zastanowiła się chwilę, usiadła na sedesie. Niektóre z włosów łonowych już posiwiały, pierwsze jaskółki starości, gdy latają nisko, latają na deszcz. Sikała wąską strużką.
Przypomniała sobie – to jedno z bardziej upokarzających wspomnień – ostatnią wizytę u ginekologa.
– Pani jest dziewicą – powiedział ginekolog. – W tym wieku! Nie mogę obejrzeć dokładnie.
– Niech pan nie ogląda – odpowiedziała, spalona rumieńcem.