Ludzie z nieba - Ignacy Karpowicz - ebook + książka

Ludzie z nieba ebook

Ignacy Karpowicz

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Chwała i upadek. Miłość i śmierć.

Nowa powieść Ignacego Karpowicza inspirowana historią życia legendarnych lotników: pilota Franciszka Żwirki i inżyniera Stanisława Wigury.

Rok 1905. Kora spędza dzieciństwo w Bieniakoniach, miasteczku na południe od Wilna. Ma brata bliźniaka i sześć sióstr: Hiacyntę, Kalinę, Różę, Dalię, Rutę i Hortensję. Jako jedyna z dziewczyn nie otrzymała imienia od nazwy kwiatu. Chodzi do tyłu jak rak, bywa psem, rozmyśla nad milionem pozornie błahych spraw. Marzy o innym świecie, tęskni za przygodą, księciem i za bratem Franciszkiem, który wyjechał do szkół, by zostać kiedyś najsłynniejszym polskim pilotem. Pewnego dnia Cyganka przepowiada jej niepokojącą przyszłość…

Gdy dziesięć lat później przez miasteczko przechodzą bieżeńcy, świat, który znała Kora, nagle przestaje istnieć…

Karpowicz w Ludziach z nieba narusza filary tradycyjnie pojmowanej tożsamości, przekracza granice czasu i wyobraźni oraz przypomina, że najważniejsze, co nam się w życiu przytrafia, to relacje z drugim człowiekiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 330

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Re­dak­cja: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, MA­RIA ROLA, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA
Pro­jekt gra­ficzny: WOJ­TEK JA­NI­KOW­SKI
Na okładce wy­ko­rzy­stano fo­to­gra­fię ze zbio­rów NAC
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
W po­wie­ści zo­stały wy­ko­rzy­stane spa­ra­fra­zo­wane frag­menty na­stę­pu­ją­cych utwo­rów: Cz. Mi­łosz, Oca­le­nie, Kra­ków 2024 (motto, s. 99, 181, 203); Anne Car­son, Au­to­bio­gra­fia czer­wo­nego, tłum. M. To­pol­ski, Wro­cław 2023 (s. 28, 206, 249, 262–264, 271, 325); W. Szek­spir, Król Hen­ryk VIII, tłum. L. Ulrich, akt II, sc. 6 (s. 64 ); K. I. Gał­czyń­ski, Dzię­cioł i dziew­czyna, War­szawa 1965 (s. 293).
© Co­py­ri­ght by Ignacy Kar­po­wicz © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07994-2
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Nic z dłoni

Pięk­nie tu było prze­jaz­dem, Kora jed­nak miesz­kała tam stale. Miesz­kała przy ulicy Nie­ta­kiej 7 w Bie­nia­ko­niach, mia­steczku na tra­sie ko­le­jo­wej do Wilna. Naj­więk­szą jego atrak­cją był grób Ma­ryli We­resz­cza­kówny, dziew­czyny Adama Mic­kie­wi­cza. Cza­sem wy­obra­żała so­bie, że za­pró­sza się ogień i mie­ścina idzie z dy­mem. Z wy­jąt­kiem grobu Ma­ryli rzecz ja­sna.

W gło­wie od kilku lat pi­sała list do nie­zna­jo­mego nie stąd. Pierw­szy list, uwzględ­nia­jący póź­niej­sze ko­rekty, brzmiał mniej wię­cej tak:

Drogi Czło­wieku,

na­zy­wam się Kora, znowu koń­czę kil­ka­na­ście lat. Mam sześć sióstr i brata bliź­niaka. Tata pra­cuje na ko­lei, więc miesz­kamy w służ­bo­wym domku z ka­wał­kiem ziemi. Mama pro­wa­dzi ten dom, kiedy nie jest w ciąży, bo kiedy jest, to prace spa­dają na nas.

Mó­wię i czy­tam po pol­sku, po ro­syj­sku, po fran­cu­sku i sła­biej po nie­miecku. Znam rów­nież kil­ka­na­ście prze­kleństw po ży­dow­sku. Po­dobno jedno z nich po prze­ło­że­niu na ję­zyk ludzki brzmi: „Znowu po­nie­dzia­łek? Jak do tego do­szło?”.

Uczy­łam się także ła­ciny i greki. Tych dwóch ostat­nich uczy mnie bab­cia, gdy się nu­dzimy. Po­nie­waż czę­sto za­po­mina o róż­nych rze­czach, nie mam pew­no­ści, czy ła­cina i greka nie są tylko na­sze, przez nią wy­my­ślone. Fran­cu­skiego uczy nas matka. Obok fran­cu­skiego i roz­stro­jo­nego pia­nina nic wię­cej nie wy­nio­sła z ro­dzin­nego domu.

Nie­na­wi­dzę gry na pia­ni­nie. Wo­la­ła­bym grać na pu­zo­nie. Po­dobno dmu­cha­nie nie ucho­dzi pa­nien­kom.

Płci żeń­skiej już się ra­czej nie bija, chyba że baby z chło­pów.

Nie ma tu o co wal­czyć.

Na wio­snę wszystko za­lewa woda, la­tem wszystko wy­sy­cha.

Drogi Czło­wieku, nie­na­wi­dzę miej­sca, w któ­rym utknę­łam przez po­myłkę. Je­śli mo­żesz, za­bierz mnie gdzie in­dziej.

Do­dam, że nie przy­wią­zuję zbyt­niej wagi do wy­glądu. Nie po­sia­dam rów­nież żad­nego ma­jątku. Wy­kształ­ce­nie za to po­sia­dam sto­sowne do płci, czyli go tak na­prawdę też nie po­sia­dam. Mogę zo­stać na­rze­czoną albo słu­żącą, albo kimś po pro­stu, kto coś robi. Do usta­le­nia. Umiem szyć, pleść maty i ko­szyki, raz wi­dzia­łam z bli­ska pio­run ku­li­sty. Je­śli nie przy­po­mi­nasz ojca, bę­dzie do­brze.

Kora

Kra­inę wy­peł­niały roz­le­głe ba­gna, su­che ła­chy pia­sku, lasy, rzeki i je­ziorka. Dróg pra­wie nie bito, więk­szych miast kilka, po­nadto nie­ważne mia­steczka i po­roz­rzu­cane po la­sach nie­bo­gate wio­ski. Kiedy to­pił się wio­sną śnieg, za­le­wało wszystko.

Do są­sia­dów naj­ła­twiej do­stać się ło­dzią albo, je­śli ją usy­pano, dróżką pro­wa­dzoną po gro­bli. Domy bu­do­wano na pa­lach, tak samo stogi, sto­doły, skła­dziki, ko­ściółki czy cer­kiewki. Na­wet ule bart­nicy pod­wie­szali na drze­wach, choć to aku­rat nie prze­ciwko wo­dzie, ale niedź­wie­dziom.

Nie­raz wi­działa taką za­laną wieś. Nie­bie­skie domki z blond strze­chą nie wy­da­wały się re­alne. Przy­po­mi­nały spi­cza­ste ka­pe­lu­sze grzy­bów, wy­ra­sta­jące z wie­lo­zie­lo­nych łąk i wód. Spo­kój był złudny.

Po­ro­śnięte gę­stą ro­ślin­no­ścią ba­gna i roz­le­wi­ska sta­no­wiły śmier­telną pu­łapkę. Ru­sałki wa­biły nie­roz­waż­nych chło­pa­ków. Gdy zaś ci sta­wiali pierw­szy krok na zie­lo­nym dy­wa­nie, prze­są­dzali swój los. Ba­gno wcią­gało i rzadko zwra­cało zwłoki.

Prze­jezdni kra­jo­brazy okre­ślali mia­nem za­chwy­ca­ją­cych albo dzie­wi­czych, zu­peł­nie jakby tra­fili na wy­spy pa­cy­ficzne.

Och, po­my­ślała Kora, gdy­by­ście tylko, nie­do­roby, mu­sieli spę­dzić tu­taj rok, od razu uwiel­bie­nie by wam prze­szło.

Po­my­ślała tak, po­nie­waż oj­ciec wła­śnie stresz­czał ro­dzi­nie kon­wer­sa­cję, jaką dziś od­był na sta­cji ko­le­jo­wej z nie­miec­kimi po­dróż­ni­kami.

– Szcze­rze za­ko­chali się w na­szych oko­li­cach – skoń­czył papa.

– Wielka za­tem to strata dla na­szych oko­lic – rzu­ciła hardo – że nie za­trzy­mali się u nas. Znowu zo­stali wy­łącz­nie ci nie­za­ko­chani.

– Koro – za­częła matka – nie mu­sisz wszyst­kiego ko­men­to­wać.

– A papa nie musi wszyst­kiego po­wta­rzać – od­pa­ro­wała.

– Za­wsze mu­sisz wszystko ze­psuć! – włą­czyła się Hia­cynta, jedna z młod­szych sióstr.

– Nie ja psuję! Było po­psute.

Po­wie­dziaw­szy to, wstała z krze­sła i opu­ściła po­kój.

Za­rzu­ciła płasz­czyk, do kie­szeni wsy­pała garść drob­nych i wy­szła na ze­wnątrz.

Ostat­nio co­raz czę­ściej zda­rzały się po­dobne sy­tu­acje. Iry­to­wała ją ro­dzina, wście­kało mia­steczko, nie za­wsze po­tra­fiła za­cho­wać zimną krew.

Po­sta­no­wiła przejść się do Składu Hencla, za­raz za ko­ścio­łem. Wy­star­czyło skrę­cić w prawo przy dawno temu żół­tym domu z dawno temu czer­wo­nymi okien­ni­cami, gdzie miesz­kała przy­ja­ciółka Ka­ta­rzyna, zwana życz­li­wie Wie­wió­rem dla uho­no­ro­wa­nia roz­miaru sie­ka­czy, na­stęp­nie iść ulicą Utraty aż do sy­na­gogi, przy­po­mi­na­ją­cej ra­czej nor­malny dom niż świą­ty­nię, i do­cie­rało się do głów­nej ulicy. Na­zwano ją Istotna. Naj­krót­sza droga bie­gła więc trzema uli­cami: Nie­taką, Utraty, Istotną.

Kupi so­bie cu­kier­ków z lu­kre­cji. W ogóle jej nie sma­ko­wały. Główną ich za­letę upa­try­wała w tym, że były tak nie­do­rzeczne jak miej­sce, w któ­rym żyła.

Nie­na­wi­dziła ba­gien i wody, i ko­ma­rów. Tej kra­iny nie dało się zmie­nić. Ule­piona z torfu i biedy bę­dzie trwać do końca czasu, upo­ka­rza­jąc i przy­trzy­mu­jąc lu­dzi.

Idąc po­bo­czem lo­kal­nie naj­szer­szej drogi, co ja­kiś czas po­zdra­wiała zna­jo­mych albo star­szych, gdyż tak przy­stało do­brze uło­żo­nej pan­nie. Co to zna­czy uło­żona? Do czego uło­żona?

Za­my­śliła się, głos Cy­ganki bru­tal­nie przy­wo­łał ją na po­wrót do rze­czy­wi­sto­ści.

– Po­wró­żyć, po­wró­żyć pa­nience – za­chę­cała stara.

Ko­bieta no­siła czer­woną spód­nicę, żółtą ko­szulę, chustkę w kwiaty, po­nadto mnó­stwo ozdób ze złota i ka­mieni, też srebrne były i z mie­dzi albo cynku, na pa­sku po­nuro dyn­dały usu­szone nie­to­pe­rze, a ca­łość przy­po­mi­nała gra­nat, który wy­buchł ko­lo­rem na zgrzeb­nej ziemi.

Cy­ga­nie roz­bili się pod mia­stecz­kiem kilka dni temu. Po­wta­rzano, że kradną, po­ry­wają dzieci i kur­czaki na ro­sół, że w swo­ich bu­dach prze­trzy­mują wście­kłe kun­dle, że są nie­godni za­ufa­nia i za­wie­rają mał­żeń­stwa za ma­łego, gdy tylko na­uczą się sa­mo­dziel­nie peł­zać – i inne tego ro­dzaju obe­lgi. Nie wie­rzyła w nie ani tro­chę. Nikt nie jest aż tak zły. Po­nadto świet­nie bie­lili ściany, ostrzyli na­rzę­dzia, pod­ku­wali ko­nie, a cza­sem końmi han­dlo­wali. No i – wró­żyli.

Za­trzy­mała się.

Ro­dzice by tego nie po­chwa­lili.

Po­rządna dziew­czyna ni­gdy by się nie za­trzy­mała.

Ona nie uwa­żała się za po­rządną.

Za­nu­rzyła rękę w kie­szeni płasz­cza i wy­jęła garść drob­nych.

– Mam tyle – oznaj­miła i otwartą dłoń z mo­ne­tami wy­cią­gnęła w stronę sta­rej ko­biety.

Cy­ganka coś rze­kła w nie­zna­nym Ko­rze ję­zyku, płyn­nym niby woda ru­chem za­brała pie­nią­dze i ujęła ją za nad­gar­stek, drugą ręką wo­dząc po li­niach pa­pi­lar­nych otwar­tej dłoni.

Bę­dzie czy­tać z li­nii, jak sta­ro­żytni Grecy – po­my­ślała dziew­czyna – i za­razi mnie cho­robą we­ne­ryczną.

Dwie ko­biety trwały w znie­ru­cho­mie­niu wy­star­cza­jąco długo, aby przy­cią­gnąć uwagę prze­chod­niów.

– Pa­nienko – prze­mó­wiła stara. – Ty nie sobą zo­sta­niesz.

Ooo, po­my­ślała Kora, albo wróżba do bani, albo Cy­ganka nie umiała ję­zyka, któ­rym się po­słu­żyła.

– Będę miała męża i dzieci? – za­py­tała i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, za­śmiała się.

Co za idio­tyzm!

Mąż? Dzieci?

Stara do­łą­czyła do jej śmie­chu.

Śmiały się niby spi­skow­czy­nie w nie­uda­nym spi­sku.

Ko­rze tak rzadko nada­rzała się oka­zja do nie­za­wi­nio­nej ra­do­ści!

Zdu­siły wresz­cie nie­sto­sowną we­so­łość.

Ro­dzice się o Cy­gance do­wie­dzą i bę­dzie miała prze­wa­lone, mimo że prze­wa­lone już osią­gnęła ze­szłego ty­go­dnia.

Kora po­sta­no­wiła za­wró­cić do domu, drobne wy­dała na wróżbę bez wróżby, nie kupi pa­skud­nych cu­kier­ków.

Ko­lejny wspa­niały dzień w kra­inie su­szy i po­wo­dzi. Jak do tego do­szło?, za­py­tała się w my­ślach, mar­ku­jąc ji­dysz.

Wło­żyła ręce do kie­szeni i coś tam było, czego wcze­śniej nie. Za­trzy­mała się za­in­try­go­wana. Była to ma­lutka, wy­so­ko­ści kciuka, ba­ke­li­towa fi­gurka, przed­sta­wia­jąca dwóch żoł­da­ków trzy­ma­ją­cych się za ręce w tańcu.

Gdyby to dziew­czynki albo mali chłopcy tak dziar­sko się trzy­mali, tań­cu­jąc, nie zwró­ci­łaby na to uwagi. No ale do­ro­śli męż­czyźni? I to woj­skowi?

Bez dwóch zdań była to ta­jem­nica, i to może z ga­tunku nie do roz­wią­za­nia. Ucie­szyła się. Bar­dzo po­trze­bo­wała praw­dzi­wej ta­jem­nicy, żeby ćwi­czyć silną wolę. W sen­sie, że ni­komu nie pi­śnie słowa. I pierw­sza próba na­de­szła nie­zwłocz­nie. Mu­siała zdu­sić na­glącą chęć, ba!, ko­niecz­ność po­ka­za­nia wo­ja­ków Wie­wió­rowi. Musi być dzielna!

Koro, upo­mniała się w my­ślach naj­su­row­szym z gło­sów matki, moja panno, na­wet o tym nie myśl!

Przy­wo­ła­nie kar­cą­cego głosu matki nie było do­brym po­my­słem. Kora pra­wie za­wsze ro­biła na od­wrót i wła­śnie za­czy­nał ją wy­peł­niać ka­te­go­ryczny im­pe­ra­tyw po­stą­pie­nia wbrew woli ro­dzica. Żeby się z niego otrzą­snąć, za­częła ska­kać w miej­scu. Zo­stało to w mia­steczku od­no­to­wane i w sto­sow­nym mo­men­cie po­więk­szone i do­nie­sione in­stan­cjom ro­dzi­ciel­skim. Ska­ka­nie po­mo­gło na im­pe­ra­tyw, a re­pu­ta­cję i tak miała od dawna zu­żytą.

Ni­komu nic nie po­wie, bę­dzie nie­złomna! Ta­jem­nicę schowa w ma­łej, za­my­ka­nej na klucz ka­setce. Ka­setkę trzy­mała w domu babci. W jej oso­bi­stym domu za­gra­żała ka­setce wścib­skość sióstr.

Wczo­raj wie­czo­rem po­pa­dało, dzięki temu mia­steczko mniej się ku­rzyło. Skrę­ciła w Utraty. Nie­na­wi­dziła ku­rzu i pyłu rów­nie mocno jak wody i ba­gien.

Co lu­biła?

Ro­biła li­stę re­gu­lar­nie, li­sta opor­nie się wy­dłu­żała.

Lu­bię miód.

Lu­bię małe ptaszki.

Lu­bię Bar­dzo Brzyd­kie Słowa.

Lu­bię błysz­czące przed­mioty.

Lu­bię cie­ka­wostki o zwie­rzę­tach.

Lu­bię, kiedy nie ma sióstr (chyba że Róża).

Lu­bię, kiedy oj­ciec zo­staje dłu­żej w pracy.

Lu­bię, kiedy matka nie jest w ciąży.

I bab­cię. Ogrom­nie.

I wuja Le­ona.

Tak mniej wię­cej to szło, a że nie­dłu­gie, no to pi­sała w gło­wie ko­lejny list:

Drogi Czło­wieku,

spo­tka­łam le­d­wie co Cy­gankę. Nic mi wy­wró­żyła z dłoni. Co nie dziwi, bo na dłoni gu­zik wi­dać. Wi­dać co naj­wy­żej, czy ktoś ciężko pra­cuje, czy bimba so­bie. Ja je­stem gdzieś po­środku. Lu­bię my­śleć, że znaj­duję się w miej­scu po­mię­dzy pal­cami, za­nim one się ze­tkną.

Przy­szedł mi do głowy sza­lony po­mysł.

A gdyby uciec z ta­bo­rem? Dać się po­rwać ra­zem z kurą?

Mu­szę ci jesz­cze jedno wy­znać na wy­pa­dek, gdy­byś chciał się we mnie za­du­rzyć, co – od razu wy­ja­śniam – nie jest ko­nieczne.

Otóż moja o rok młod­sza sio­stra Hia­cynta wy­prze­dziła mnie znacz­nie. Wy­ro­sły jej piersi, typu buła droż­dżowa, ta­kie na pla­nie koła. Piersi mamy na­to­miast przy­po­mi­nają ma­kowce. Pew­nie od cium­ka­nia przez ośmioro dzieci (na do­brą sprawę i ojca nie po­tra­fię wy­klu­czyć). U mnie nic wła­ści­wie w tym te­ma­cie. Na ra­zie to mnie nie mar­twi, ciężko biega się z ta­kim jak u Hia­cynty ob­cią­że­niem. Po­nadto za­kwi­tła przede mną. I tu­taj po­dob­nie – nie chcę kwit­nąć, nie chcę, żeby ktoś mnie pod­le­wał, upra­wiał albo ści­nał, choć wku­rza mnie, że od­bywa się rzecz u nas nie po ko­lei. Uwa­żam, że je­dyne do­bre nie po ko­lei to jest to w gło­wie.

Drogi Czło­wieku, na­dal naj­głęb­sze roz­mowy od­by­wam z Bu­ce­fa­łem, na­szym łań­cu­cho­wym psem. Na­pi­sa­łam roz­mowy, cho­ciaż w su­mie on naj­wię­cej ro­zu­mie z za­pa­chu. Po­win­nam mu si­kać przy drze­wie, pło­cie czy ka­mie­niu – one są dla psów ni­czym skrzynki pocz­towe.

Nie si­kam, gdyż wo­koło i tak uwa­żają mnie za uszko­dzoną. Roz­ma­wiamy więc so­bie, cza­sem dra­pię go za uchem, cza­sem on wy­li­zuje mi skórę lub szcze­gól­nie ku­sząco pach­nące miej­sce na ubra­niu. Na mar­gi­ne­sie, umie wię­cej niż inni męż­czyźni, na przy­kład sam so­bie liże ją­dra. Koń­czę, bo skrę­ci­łam w Nie­taką. Już pra­wie znowu dom.

Kora

Aku­rat pod­pi­sy­wała po­wyż­szy list my­ślowy, gdy ze zdzi­wie­niem do­strze­gła au­to­mo­bil za­par­ko­wany przed płot­kiem swo­jego domu. Ni­gdy wcze­śniej nie miało to miej­sca. Auta rzadko prze­jeż­dżały przez Bie­nia­ko­nie. Bu­dziły krótką sen­sa­cję i po­dejrz­li­wość. I zni­kały z mia­steczka, wjeż­dża­jąc po­mię­dzy inne aneg­dotki, prze­cho­wy­wane na oko­licz­ność na­głych ze­tknięć to­wa­rzy­skich. Te­raz jed­nak Kora wi­działa nie­ru­chomą ma­szynę na wła­sne oczy tak do­kład­nie, jak do­kład­nie czuła smu­tek we wła­snym sercu. Zdzi­wiła się, gdyż ma­szyna nie oka­zała się czarno-biała. Na ga­ze­to­wych zdję­ciach wła­śnie ta­kie się po­ja­wiały. Tym­cza­sem ka­wałki bla­chy po­ma­lo­wano na ja­skra­wo­czer­wono, koła miały żółte szpry­chy. Wy­ście­łana czarną skórą ka­napa mie­ściła pew­nie ze dwie, a je­śli chude, to trzy osoby. I jesz­cze złoty na­pis Stan­ley, jakby pod­pis wła­ści­ciela. Przy­da­łoby się do­pi­sać ad­res, po­my­ślała.

Do­piero te­raz za­re­je­stro­wała ze trzy grupki cie­kaw­skich, dys­ku­tu­jące w bez­piecz­nej od­le­gło­ści. No ja­sne, po­my­ślała, prze­cież może się zna­ro­wić. Abo to raz ko­nie po­nio­sły, a byk tryk­nął ro­gami, a córka z psz­cze­la­rzem się pu­ściła?

Cie­kawe, kogo przy­wiało?

Py­ta­nie re­to­ryczne.

Po prze­kro­cze­niu progu opa­dły z niej wąt­pli­wo­ści, z po­czu­cia sto­sow­no­ści przy­wo­łane: przy­był wuj Leon, jej oj­ciec chrzestny, znany z kło­po­tli­wych pre­zen­tów. Na dzie­siąte uro­dziny po­da­ro­wał Ko­rze dwa żywe stru­sie, po­cho­dzące z ja­kie­goś kraju w Eu­ro­pie, a wcze­śniej z Afryki. Je­den po dwóch ty­go­dniach po­wie­sił się na ogro­dze­niu, co ską­d­inąd za­słu­gi­wało na uzna­nie, wziąw­szy pod uwagę fakt, że struś prze­wyż­szał wy­so­kość płotu. To jakby po­wie­sić się, klę­cząc.

Drugi struś na­to­miast re­gu­lar­nie ucie­kał. Wiele razy o świ­cie cho­dziła z matką szu­kać ptaka. Kie­dyś na­tknęły się na dwóch pi­jacz­ków sie­dzą­cych z węd­kami. Matka za­py­tała, przy­wi­taw­szy się naj­pierw, czy przy­pad­kiem w oczy nie rzu­cił im się struś. Od­po­wie­dzieli prze­cząco. Po­tem jed­nak usły­szały z matką – głos ran­kiem niósł się świet­nie po wo­dzie – jak je­den z nich stwier­dza: Mó­wi­łem ci, że to struś. A nie lis, pier­doło.

W końcu struś wy­czer­pał ich psy­chicz­nie, więc go zje­dli, sma­ko­wał jak gęś na pół z kró­li­kiem.

Wuj Leon ucho­dził za naj­bar­dziej nie­obli­czal­nego członka wi­dy­wa­nej ro­dziny. Dal­szej ro­dziny. Po­ma­gał w tym znaczny odzie­dzi­czony ma­ją­tek, prak­tycz­nie bez kło­potu re­ali­zo­wał fan­ta­zje ży­ciowe i pre­zen­towe.

W domu naj­wy­raź­niej nie za­stała ojca (uff!), gdyż wuj sie­dział w sa­lo­niku w oj­cow­skim fo­telu, osa­czony przez sio­stry, które zdą­żyły już roz­pa­ko­wać pa­czuszki, za­wie­ra­jące głów­nie sło­dy­cze i na przy­kład zło­śli­wie piękne szy­dełka, igły i szpilki. Matka stała pod ścianą, wy­raź­nie skrę­po­wana, pró­bu­jąc we­pchnąć ko­pertę w rę­kaw sukni.

– O, Koro, je­steś! – prze­mó­wiła.

Wuj się oży­wił.

– Je­steś, Koro – po­twier­dził. – Przed do­mem stoi dro­biazg, który za­mie­rza­łem ci po­ka­zać. Co po­wiesz na prze­jażdżkę?

– Drogi wuju, je­śli obie­casz wy­pa­dek, to chęt­nie.

Wuj po­dra­pał się po gło­wie.

– Z pew­no­ścią coś się wy­my­śli. Chodźmy!

– Ależ Le­onie! – za­pro­te­sto­wała matka. – Ona le­dwo co przy­szła!

– Do­kład­nie, Kon­stan­cjo. Przy­szła i wy­cho­dzi. Ta­kie ży­cie.

Kora chwy­ciła wuja za rękę i po­cią­gnęła do drzwi.

Otwo­rzyła bramkę. Z domu wy­pa­dły cie­kaw­skie sio­stry.

– Ko­chana, oto naj­now­sze auto z sil­ni­kiem pa­ro­wym z Ame­ryki! Roz­wija moc sze­ściu koni me­cha­nicz­nych!

Wuj się eks­cy­to­wał, rów­no­cze­śnie wy­ko­nu­jąc roz­liczne czyn­no­ści. Wresz­cie w dziw­nych oku­lar­kach i ob­ci­słej cza­peczce za­pi­na­nej pod brodą skoń­czył pre­zen­ta­cję:

– Sie­dzimy na boj­le­rze. Ni­gdy nie wy­buchł. W drogę!

Wsia­dła nie­pew­nie, ma­szyna ha­ła­so­wała i trzę­sła się niby Bu­ce­fał na wi­dok in­nego psa.

Ru­szyli ze zgrzy­tem. Auto nie po­sia­dało z przodu żad­nej osłony, wiatr miło mu­skał twarz i psuł fry­zurę. Co chwila ude­rzały w nią zia­renka żwiru, wy­rzu­cane spod przed­niego koła. Je­chali wol­niej niż idący stępa koń. Gdy koło wpa­dało w dziurę lub tra­fiało na nie­rów­ność, auto nie­przy­jem­nie pod­ska­ki­wało. Nie­wy­godę z na­wiązką wy­rów­nało prze­ra­że­nie zwie­rząt i lu­dzi. Ła­ciaty pies, uja­da­jąc, biegł za nimi.

Wu­jek na­ci­skał dla hecy gu­mową piłkę z trąbką, która wy­da­wała strasz­liwy wizg.

– Trąbka je­ry­choń­ska! – krzy­czał. – Je­ry­choń­ska!

Prze­je­chali przez jakby cen­trum mia­steczka, wu­jek skrę­cił w wą­ską uliczkę i w jesz­cze węż­szą.

– Ślepa! – krzy­czała, on nie zwra­cał uwagi albo nie sły­szał.

Wresz­cie węż­sza uliczka zwę­ziła się bar­dziej i skoń­czyła mar­nymi za­bu­do­wa­niami.

Wu­jek się za­trzy­mał. Wy­siadł z au­to­mo­bilu, ro­zej­rzał się na boki i oznaj­mił:

– No to klops!

– Co się stało?

– Au­to­mo­bil je­dzie do przodu.

– Ra­cja – po­tak­nęła.

– I nie je­dzie do tyłu!

Te­raz po­jęła, o co wu­jowi szło.

Bra­ko­wało miej­sca, by za­wró­cić, a przed nimi nie­po­trzeb­nie na­dal stał czyjś dom.

– Mu­simy wró­cić pie­szo.

– Nie lu­bię cho­dzić – po­skar­żył się. – Cho­dze­nie krzyw­dzi moje stopy.

– Wuju, ja oso­bi­ście cho­dzę od dru­giego roku ży­cia i do­kąd do­szłam?

Kora ujęła go pod ra­mię i ru­szyli z po­wro­tem do domu.

Za­częło kro­pić.

Jesz­cze tro­chę po­ka­pie i po­wsta­nie breja ob­le­pia­jąca trze­wiki.

Matka bę­dzie zła; upar­cie nie ro­zu­miała, że po­goda nie za­leży od córki.

Tym­cza­sem Kora uznała, że wy­pa­dało kon­wer­so­wać.

– O czym my­ślisz, wujku?

Mil­czał chwilę.

– O tym, że chiń­ski to se­ria wy­my­ślo­nych dźwię­ków.

W kwe­stii chiń­skiego nie wy­ro­biła so­bie zda­nia.

– A ty, Koro, o czym my­ślisz?

– Za­sta­na­wiam się... za­sta­na­wiam, które zwie­rzęta w ko­lo­rze, to jest na żywo, są ta­kie same jak na czarno-bia­łym zdję­ciu.

– Do głowy przy­cho­dzi mi panda wielka, skunks i ze­bra.

– Kruki jesz­cze – do­dała. – I ły­ski. I orki. I Mu­rzyni.

– Wi­dzisz więc, moja droga, że ko­lor i jego brak to ilu­zo­ryczna róż­nica.

Chyba się z wu­jem nie zga­dzała. Ist­niała róż­nica mię­dzy ko­lo­rem a jego bra­kiem. Aby jed­nak to roz­strzy­gnąć, na­le­żało po­rów­nać ory­gi­nał z jego ob­ra­zem.

– Ko­lor bywa kon­fun­du­jący – kon­ty­nu­ował wuj. – Płeć rów­nież.

Tu się z wu­jem nie zga­dzała na pewno. Płeć nie kon­fun­do­wała. Sta­no­wiła prze­szkodę. Rza­dziej szansę. Wy­li­czyć nie spo­sób, czego Kora w ży­ciu nie osią­gnie. Za­miast tego wy­li­czyła, co wy­cho­dziło z matki (matka bo­wiem uwa­żała swoje dzieci za osią­gnię­cia):

1895 – Fran­ci­szek i Kora,

1896 – Hia­cynta,

1898 – Ka­lina,

1900 – Róża,

1902 – Da­lia,

1904 – Ruta,

1906 – Hor­ten­sja.

Gdy po­wta­rzała w my­ślach imiona sióstr, za­wsze cierpko kon­sta­to­wała, że ro­dzi­com nie­długo skoń­czą się po­pu­lar­niej­sze kwiatki do na­zy­wa­nia có­rek. Taki oto bu­kiet przy­szedł na świat.

– Kwia­tuszki ta­tu­sia, wią­za­neczka, jeb­cie się wszyst­kie – ci­cho pod no­sem wy­mru­czała.

Ona jedna no­siła imię, które nie wy­ra­stało w ogro­dzie. Nie przy­pusz­czała, aby w imie­niu mie­ściła się choćby drobna za­po­wiedź ko­lei losu.

– Koro, coś mó­wi­łaś? – zwró­cił się do niej wuj.

– Nie, nic ta­kiego. – Jej palce za­częły krę­cić młynka. – Czy wiesz, dla­czego na­zy­wam się ina­czej niż reszta?

– No ja­sne! Nie mo­że­cie na­zy­wać się tak samo! Jak ina­czej da­łoby się usta­lić, która jest którą!? Trzeba by cho­ciaż do­dać nu­mer do imie­nia...

Nie o to jej cho­dziło. Czę­sto w ro­zu­mie­niu roz­mi­jała się z ludźmi.

– Hor­ten­sja Trzy! – wy­rzu­ciła słowa w po­wie­trze. – Wuju, bar­dzo źle się woła.

Wuj za­wo­łał:

– Hia­cynta Osiem! Do nogi!

Rze­czy­wi­ście kiep­sko, po­my­śleli każde samo so­bie.

Deszcz się wzma­gał.

Kora przy­spie­szyła kroku na tyle, na ile po­zwa­lał ucze­piony ra­mie­nia Leon. Pod­czas jazdy au­tem wiatr roz­wiał jej włosy, two­rząc coś na kształt chłop­skiego koł­tuna, ak­tu­al­nie za­mie­nia­nego przez kro­ple w zde­fa­so­no­wany fil­cowy ka­pe­lusz. Dół spód­nicy się za­bru­dził od pia­sku i pyłu, i błocka.

Do­tarli wresz­cie do domu, te­raz lało jak z ce­bra, a brzydko było jak za­wsze.

Tuż przed otwar­ciem bramki wu­jek na­chy­lił się do ucha Kory:

– Nie martw się, dro­gie dziecko. Skon­su­muj twój żal.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki