Gesty - Ignacy Karpowicz - ebook + książka

Gesty ebook

Ignacy Karpowicz

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gesty Karpowicza to historia o samotności, milczeniu i obcości. Opowieść o odkrywaniu domu, o próbie zrozumienia, nazwania i uporządkowania przeszłych zdarzeń.

Czterdziestoletni bohater zostawia wygodne mieszkanie w kamienicy na Starym Mokotowie i jedzie do rodzinnego domu w Białymstoku, by odwiedzić niewidzianą od kilku miesięcy śmiertelnie chorą matkę. Wyjazd bohatera okazuje się jednak dopiero początkiem podróży…

Ignacy Karpowicz – pisarz, tłumacz, podróżnik (podróże po Ameryce Środkowej i Afryce Wschodniej, mieszkał w Kostaryce i Etiopii). Tłumaczy z angielskiego, hiszpańskiego i amharskiego (urzędowy język Etiopii). Laureat Paszportu Polityki 2010 za powieść Balladyny i romanse i dwukrotnie nominowany do tej nagrody za powieści Gesty i Niehalo

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 273

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Literackie
Kraków 2013
Redaktor prowadzący: ANITA KASPEREK
Redakcja: WALDEMAR POPEK
Projekt okładki i stron tytułowych: PRZEMYSŁAW DĘBOWSKI, WOJTEK KWIECIEŃ-JANIKOWSKI
Skład i łamanie: Scriptorium „TEXTURA”
Redaktor techniczny: BOŻENA KORBUT
Fragmenty wierszy Tymoteusza Karpowicza matka w krześle drewnianym oraz rozkład jazdy pochodzą z tomu: Słoje zadrzewne, Wrocław 1999, s. 216 i 200.
Zdjęcia na okładce© Florilegius / SSPL / Getty Images / FPM© Bettmann / CORBIS / Fotochannels
© Copyright by Ignacy Karpowicz © Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008
ISBN 978-83-08-04704-0
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
GAŁĘZIE

Niewiele pamiętam z dzieciństwa. Może nie chcę pamiętać. Może jestem jeszcze za młody. Może za daleko mam do końca. Ale zbliżam się. Zbliżam niezależnie od mojej woli. Każdy dzień to jeden krok. Trzysta sześćdziesiąt pięć kroków to jeden rok. Co cztery lata potykam się o przestępny dzień.

Z każdym rokiem uczę się, mam nadzieję, szczerości względem siebie. Ćwiczenia ze szczerości nie należą do moich ulubionych zajęć. Nie jestem zbyt pilnym uczniem. Mam dobre chęci i mało cierpliwości. Ze szczerości można by mi wystawić najwyżej mierny plus. Plus na zachętę. Nie wiem, czy z taką oceną przechodzi się do następnej klasy. Tak czy owak, od lat, krok po kroku, przerabiam ten sam materiał.

Niewiele pamiętam z dzieciństwa. Po pierwsze, urodziłem się w zimie. To pewnik, data pojawia się w metryce, pora roku w opowieściach moich rodziców. Po pierwsze, urodziłem się, ale nic nie pamiętam. Nie pamiętam, jak pływałem. Nie pamiętam, jak z mojej matki uszły wody. Jak moje płuca zaczerpnęły powietrza, po raz pierwszy. Jak zacząłem używać ust, żeby jeść, bo wcześniej jadłem pępkiem. Jak moje oczy zauważyły pierwszy kształt. Mój mózg rozpoznał jakiś kształt, po raz pierwszy. Nowe słowo: „znajomy”. Znajomy kształt.

Po drugie, nauczyłem się mówić. Nie pamiętam własnego gaworzenia. Nie pamiętam pierwszych słów. Według moich rodziców było to słowo „mama”, ewentualnie, jeśli zapytać ojca, kiedy matka nie słyszy: „tata”. Nie pamiętam pierwszego słowa, rodzice pamiętają za mnie, ale pamiętają po swojemu, każde w innym pokoju i w innej przeszłości. Gdybym miał dobrać pierwsze słowo, wyciągnąwszy wnioski z dotychczasowego życia, byłoby nim „ja”. Po drugie, nauczyłem się mówić, a moim pierwszym słowem było „ja”, mimo że nikt tego nie pamięta. Ja również.

Po trzecie, nauczyłem się czytać i pisać. Nie pamiętam pierwszego zdania, musiałbym zajrzeć do elementarza, z którego wszyscy się wtedy uczyli. Przypuszczam, że w pierwszym przeczytanym przeze mnie zdaniu pojawili się Ala oraz kot. A pomiędzy dwoma rzeczownikami czasownik, który – dużo później – zaciążył nad moim życiem: „mieć”. Ala ma kota, być może, nie pamiętam.

Pamiętam ojca. Nadzorował moje nieporadne składanie liter, stojąc nade mną. A może nie stał, tylko siedział obok? Miałem kilka lat, on kilkadziesiąt. Wielki jak góra, zarośnięty, nieruchomy. Pamiętam, jak literuję: „k-o-r-e-k”. „No to jak będzie?”, pyta mnie ojciec. Boję się. Mój malutki rozum i malutkie ciało nie dają sobie rady z tym baniem się, bo tego bania się jest za dużo w stosunku do moich kilogramów. Boję się liter, kompromitacji, podniesionego ojcowskiego głosu i ręki. Najbardziej boję się deseru – że mi za karę zostanie odebrany. Boję się, ale muszę odpowiedzieć, więc odpowiadam, nim ojciec powtórzy pytanie podniesionym głosem, z prawą dłonią ponad swoją głową, z palcami wykręconymi przez Heinego-Medina albo jakieś nieprzejrzyste błogosławieństwo. „Kapsel”, mówię.

Pamiętam tamten korek i kapsel. Albo kapsel i korek, nie pamiętam. Pamiętam deser. Tamten korek (lub kapsel) odebrał mi dwie delicje, na które czekałem od rana. Przypuszczam, że czekałem od rana. Przypuszczam, że przywołana scena wydarzyła się w okolicach godziny piątej-szóstej. O takiej porze ojciec wracał z pracy. Ale nie pamiętam. Może był chory i zajął się mną oraz moją przyszłością, w ojcowskiej wersji analfabetyczną, jak tylko wróciłem ze szkoły i zjadłem zupę? Nie pamiętam, potrafię wyciągać wnioski, ale nie zdarzenia z pamięci.

Pamiętam zupę pomidorową. Matka gotowała zupę pomidorową przynajmniej dwa razy w tygodniu. „Zupa pomidorowa jest bardzo zdrowa”, mówiła (i mówi nadal) moja matka. „Zupę pomidorową należy jeść przynajmniej dwa razy w tygodniu”, mówiła (i mówi...) moja matka. Dlatego wydaje mi się, że moja matka gotowała zupę pomidorową przynajmniej dwa razy w tygodniu. To, co mówiła (i nadal...) moja matka, biorę za fakt, który samodzielnie zapamiętałem, choć nie pamiętam. Nienawidziłem zupy pomidorowej. W mojej pamięci zupa pomidorowa jest zupą mego dzieciństwa, jedzoną przynajmniej dwa razy dziennie.

Zupa pomidorowa występowała w dwóch odmianach, z ryżem i makaronem. Ryż i makaron nauczyły mnie pewnej elastyczności emocjonalnej. Kiedy siedziałem nad wystygłym talerzem, wpatrzony w czerwone oko z bielmem śmietany, z bladymi wężami makaronu i za dużą ilością soli (dosalałem zupę samodzielnie, płacząc nad talerzem jak bóbr lub krokodyl), myślałem o ryżu. Że w zasadzie lubię ryż, bo tak bardzo nie lubię makaronu. Siedząc nad talerzem z ryżem, myślałem, że lubię makaron. Jest gładki i śliski. Nie staje w poprzek gardła. To się nazywa elastyczność. To mi zostało na dłużej. Na później.

Po czwarte, nauczyłem się, że niektórzy ludzie są na zawsze, a niektórzy tylko sporadycznie, i że nie mam żadnego wpływu na to, kto będzie na zawsze, a kto od czasu do czasu. Mój młodszy o cztery lata brat okazał się przynależeć do kategorii „na zawsze”, a moja babcia – „od czasu do czasu”. Moi rodzice pamiętają za mnie, i to – wyjątkowo – zgodnie, jak wyrywałem poduszkę spod głowy mego malutkiego braciszka. Ponieważ pamiętają tak samo, a zgodność nie wydaje się ich najsilniejszą stroną, znak równania drży, zgaduję, że rzeczywiście wyrywałem poduszkę spod głowy mego malutkiego braciszka. Prawdopodobnie nie należałem do osób uszczęśliwionych obecnością nowej istoty w naszym domu. Prawdopodobnie wybrałbym pieska, gdyby mnie zapytano. Prawdopodobnie nie werbalizowałem właściwie swoich pragnień. Skoro korek mylił mi się z kapslem, dlaczego zakładać, że w sprawach bardziej skomplikowanych nie popełniałem wokabularnych błędów?

Zatem brat na zawsze, babcia od czasu do czasu, a ja gdzieś pomiędzy. Zupa pomidorowa na zawsze, czasem ryż, czasem makaron, a ja gdzieś nad talerzem. Od czasu do czasu babcia. W dzieciństwie miałem dwie miłości, pojawiły się równocześnie, jak sądzę, lecz nie pamiętam dokładnie: babcia i suka o imieniu Misiek. I to jest moje po piąte. Oraz po szóste.

Po piąte, nauczyłem się, że można kochać jednocześnie kilka istot. Że kochanie jednej osoby, na przykład babci, nie wyklucza i nie umniejsza kochania drugiej, na przykład Miśka. Nauczyłem się również, że kochane osoby mają odmienne zdanie na temat natury kochania. Kochane osoby uważały, że kochać mogę tylko jedną osobę, ewentualnie jedną osobę plus rodziców. Mogłem dokonać wyboru: babcia albo pies, plus rodzice, ewentualnie.

Po szóste, nauczyłem się, że odpowiedź na pytanie nie zależy od treści pytania, ale od osoby je stawiającej. Na przykład pytanie: Kogo kochasz najbardziej na świecie?, pozostawiało mniejsze pole manewru niż wybór pomiędzy korkiem a kapslem. Właściwa odpowiedź brzmiała: „Ciebie”. Często „Ciebie” nie wystarczało. Należało doprecyzować. Doprecyzowanie brzmiało: mamusię, tatusia, babcię, w zależności od tego, kto pytał. Biada, jeśli popełniło się błąd i nieopatrznie rzekło: „Babcię” do matki albo „Mamusię” do babci, albo „Miśka” do ojca. Ale poradziłem sobie. Nauczyłem się udzielać takich odpowiedzi, jakich ode mnie oczekiwano. A potem czekała mnie nagroda, najczęściej słodycze. A potem, dużo później, czekała mnie kara, nie umiałem już odpowiadać inaczej, to nieprawdziwe „Ciebie” przylgnęło do mnie niby druga skóra.

W domu często słyszałem, że człowiek uczy się na błędach. Że musi sam się sparzyć, żeby zapamiętać, jakby pamiętanie łączyło się z temperaturą. Misiek była starą suką, w moich oczach uchodziła za absolutną psią piękność. Tak ją zapamiętałem. Niedawno pomagałem matce w porządkach. W pudełku po butach znaleźliśmy kilkanaście starych fotografii. Na jednej stoi jakiś maluch, uśmiechnięty, a pies liże go po twarzy. Ten maluch to ja. Tak twierdzi moja matka. Ten pies, brzydki i chudy, powykręcany jak gałęzie starego orzecha, to Misiek. Tak twierdzi moja matka. Miśka zapamiętałem inaczej, siebie w ogóle. Wierzę matce.

Moja stara matka śpi krótko, porusza się z wyraźnym trudem, a jednak tyle pamięta, pamięta za mnie. Moja stara matka przypomina jakąś zapasową pamięć, pendrive’a. Wystarczy podłączyć ją do pożółkłej fotografii, a jej mózg zaczyna wyświetlać obrazy z przeszłości. Mówi krótkimi zdaniami, gubi wątki, wchodzi w dygresje i dygresje w dygresjach. Moja stara matka rzadko gotuje zupę pomidorową, rzadko wychodzi z domu, jeśli już, to najchętniej do apteki. „W aptece jest bardzo miła obsługa”, mówi. Ja jej wierzę. Wierzę mojej matce.

Po siódme, są pytania, do których wracam. Im więcej kroków mam za sobą, a mniej lat przed sobą, tym częściej wracam do pytań, na które nie znajduję zadowalającej odpowiedzi. Na przykład takie: Czy rodzice mnie kochali? Odpowiedź jest większa niż miasto, tyle w niej dróg, drogi zmieniają się, plączą, skrzyżowania, które przekroczyłem, nagle wyrastają ponownie, nie nadepnięte. Do końca liceum nie miałem czasu i potrzeby roztrząsania tej kwestii. Powiedziałem sobie, że kochali, jak umieli. Jak się nauczyli, tak kochali.

Po siódme, są pytania, do których wracam. Na studiach żyłem, jeśli sobie właściwie przypominam, trochę wolniej. Mało się uczyłem, za to dużo myślałem, a właściwie – leżałem. Lepiej bym wyszedł, twierdzi mój ojciec, gdybym więcej się uczył, a mniej myślał (leżał). Prawdopodobnie mój ojciec miał rację. Sam nie myślał za dużo, mimo to zbudował dom, spłodził synów, doczekał renty i zestawu standardowych chorób. „Zwyczajne życie”, tak mówił mój ojciec. „Dobre życie to życie zwyczajne”, mówił. I ja mu wierzę.

„Zmęczyłam się, wypijemy herbatę, muszę wypić tabletki”, powiedziała matka. Usiedliśmy na kanapie. Kanapa, młodsza od matki, dożywała swoich ostatnich dni pod naszymi ciałami. Matka nie chciała jej wyrzucić. Nie potrafiła wytłumaczyć się ze swego przywiązania do mebla. Ucinała temat krótkim: „Dajcie spokój”. Rozejrzałem się po pokoju, szukając wzrokiem kogoś, kto, choćby na zdjęciu ze ściany, uzasadniał użycie liczby mnogiej.

Zagotowałem wodę i wrzuciłem do dzbanka torebkę zielonej herbaty. Moja matka wierzy w moc zielonej herbaty. Zielona herbata jest na trzecim miejscu, zaraz po zupie pomidorowej z makaronem i pomidorowej z ryżem. Nie lubię zielonej herbaty. Z produktów zdrowych zupa wystarczała mi w zupełności. Wracałem ze szkoły i pytałem młodszego brata, co na obiad. Brat odpowiadał ze dwa razy w tygodniu: „Be-de-en-ka-em”. Bojowe Danie Naszej Kochanej Matki.

Dla siebie przygotowałem inkę, też jest zdrowa, w pierwszej dziesiątce rankingu mojej matki, przed pastylkami geriavit i lecytyną. Na pożółkłym prostokącie z ząbkowaną, ozdobną krawędzią stoi maluch („To ty”, podszeptuje mi pamięć matki), a stary i brzydki pies liże malca po twarzy („To Misiek, ta suka, pamiętasz?”). Zaraz matka opowie historię, którą słyszałem już tyle razy, że nieledwie sam pamiętam całe zdarzenie.

Mieszkaliśmy wtedy na wsi, w drewnianym domu po rodzicach mego ojca. A dziadkowie z młodszym synem (starszym był mój ojciec) w domu obok – nowym i murowanym. Ten nowy dom, duży i bogaty, był solą w oku mojej matki: utkwił pod jej powieką i nawet łzy bezsilności nie potrafiły podmyć fundamentów, stał pewnie i nie znikał w nocy. Moi rodzice dojeżdżali do pracy w miasteczku, kilkanaście kilometrów, najczęściej rowerem, bo autobusy się psuły, a kierowcy autobusów sporo pili, co miało niebagatelny wpływ na częstotliwość kursów, nie wspominając o punktualności. „To była sobota”, mówi matka, zaraz się zawaha, zaraz zapyta samą siebie: „A może niedziela?”.

„To była sobota. A może jednak niedziela?”, pyta zaniepokojona matka. „Niedziela, mamo”, mówię, mimo że nie pamiętam. Mówię po to, żeby nie czuła się taka samotna. „Niedziela”, decyduje matka, już uspokojona. „Twój ojciec pomagał w polu, a ja...”, matka milknie. Coś się nie zgadza. W niedzielę na wsi nikt nie pomagał w polu. Zapomniałem o tym. Matka zastanawia się, drżącą ręką unosi filiżankę do ust. Coś się nie zgadza. Widzę, jak marszczy czoło w próbie znalezienia tego błędu, który unieważnia historię, nim ta rozpocznie się na dobre, po raz kolejny. „Sobota, mamo”, mówię. Matka uśmiecha się, „Tak, synek, sobota. Oczywiście. To była sobota”.

Po siódme, są pytania, do których wracam. Te pytania przypominają miejsca. Nie potrafię udzielić odpowiedzi, chociaż potrafię opowiedzieć o tych pytaniach. Pytaniach-miejscach. Miejsca mego dzieciństwa i młodości, domy, w których mieszkałem, szkoły, do których chodziłem, nie zostały zbudowane z cegieł, tylko z liter. Składam te litery w słowa, rozbijam słowa na litery i – mam wrażenie – podaję błędną odpowiedź. Zamiast korka kapsel, zamiast kapsla – korek.

„Sobota”, powtarza moja matka raz po raz, jak gdyby chcąc nabrać absolutnej pewności. Ojciec pomagał w polu, a ona sprzątała i prała, wykonywała czynności, na które nie znajdowała czasu w tygodniu. A w tle mój malutki brat, chorowity i kapryśny, wybuchał co chwila płaczem. „Bo on był taki chorowity i ciągle płakał”, mówi matka z żalem niekłamanym, z przebudzonym z przeszłości, chronicznym niewyspaniem. „Za to teraz jest zdrowy i nigdy nie płacze, i nigdy cię nie odwiedza”, ciśnie mi się na koniec języka. Ale nie chcę się sprzeczać. Przecież siedzimy na kanapie w pokoju, w którym jestem tylko gościem.

Następnie fragment o teściowej. Matka się ożywi. Nienawidziła teściowej równie mocno, jak ja kochałem babcię. Aż trudno uwierzyć, że jej teściowa i moja babcia to ta sama osoba. Pamiętamy ją zupełnie inaczej. Czasem, nieczęsto, moja babcia nakłada się na matczyną teściową. W niewielkich zdarzeniach, w drobiazgach i przywarach na krótką chwilę babcia i teściowa scalają się w jedną starszą kobietę. „Ty nic nie wiesz, ona nam nie pomagała, tylko ciągnęła dla siebie, wszystko ciągnęła”, mówi matka i kręci przecząco głową. Nie wiem, czy tym gestem zaprzecza własnym słowom? Albo doświadczanej rzeczywistości? Nie wiem.

„Jakby nie była taka ciągnąca – kontynuuje cicho matka, kręcąc głową – to twój ojciec ciągle by żył”. Słyszałem to oskarżenie wiele razy. Kiedyś odpowiadałem, że gdyby ojciec miał własny rozum lub chociaż lepsze zdrowie, ciągle by żył. Taka albo podobna odpowiedź doprowadzała matkę do furii, ewentualnie łez. Dlatego teraz nic nie mówię albo mówię: „Tak, mamo”. Moje „tak” uspokaja matkę. Jeszcze łyczek zielonej herbaty i podejmie główny wątek opowieści o suce Misiek. Główny wątek, który dla mojej matki jest wątkiem pobocznym, ledwo urozmaiceniem wątku głównego – jej peregrynacji z teściową.

„Ty już chodziłeś. No i ja sprzątałam i prałam, ganiałam do łóżeczka twego brata, bo ciągle płakał, a potem gotowałam jeść i nosiłam wodę ze studni, bo ojciec pomagał w polu, wszystko miałam na tej głowie, i ciebie z nogami, bo już chodziłeś. Teściowa nie pomagała, ale teść to dobry człowiek. Brał i pilnował, na godzinkę czy dwie. Chory już był bardzo, a palił jednego za drugim. To te pety go wykończyły. Mówię ci, synek, rzuć papierosy, bo i ciebie zabiją. Teścia papierosy zabiły, ale wcześniej zabiła go teściowa. Ta to miała zdrowie. Ta to mogłaby palić i palić. Ale nie paliła. Z chytrości”.

Po ósme, nauczyłem się niesłuchać. Gdy niezbyt mnie ciekawi, co rozmówca ma do przekazania, odpływam, myśli przebiegają ławicami, wszystkie małe i nieistotne: co zjem wieczorem, czy kupiłem papierosy, znowu nie zadzwoniłem do... Ja niesłucham, lecz moje ciało słucha za mnie. Nauczyło się przekuwać mięśnie mimiczne w maskę wyrażającą zainteresowanie. Nauczyło się kiwać głową, a nawet – uświadomiłem sobie niedawno – moje ciało nauczyło się zadawać krótkie pytania. Może niedługo opanuje również sztukę zapamiętywania odpowiedzi?

Myślę o pogodzie, mokra jesień, ciemna i zimna. O samochodzie, w którym trzeba wymienić czujnik oleju. O krewetkach, które przestały mi smakować. O robotnikach, którzy nie skończyli nowego płotu.

„No i dziadek miał ciebie pilnować, ale chory on już był. I nie upilnował. Szukaliśmy cię wszyscy. Nawet teściowa szukała. Nie wypadało inaczej. Godziny cię szukaliśmy. Sprawdziliśmy nawet studnię, czy nie wpadłeś. Ja płakałam, nawet bardziej niż twój maleńki brat. Bo jak to tak, przepaść bez śladu?”

Myślę o pogodzie, jesień bez światła, przesiąknięta wilgocią, butwiejąca. Z okna widać dwa włoskie orzechy. Większość liści już opadła i gnije. Liści nikt nie zagrabi i nie spali. Nie ma komu. Ojca nie ma. Brat nieobecny. Matka za słaba. A ja? Ja się nie nadaję.

„I myśmy szukali. Szukali i czarna rozpacz. Dopiero teść powiedział, żeby Miśka spuścić z łańcucha, niech szuka. Misiek stała przed budą i machała ogonem. A mnie coś tknęło w sercu. Zajrzałam do budy, a tam spałeś ty. Bogu dzięki. Teściowa to cię prawie nie szukała. Poszła krowy doić. Taka była, sam widzisz, synek, jaka”.

Z okna widać dwa włoskie orzechy. Rzadkie pęczki liści uczepione gałęzi. Niekiedy, latem, tyle jest światła w powietrzu, tak się to światło błyska, jakby powietrze było porysowaną szybą z oślepiającymi liniami, zygzakami, elipsami. Teraz patrzę na negatyw lata, na te dwa orzechy, prawie łyse. Powietrze jest taflą szkła, brudną szybą. Zresztą szyba, przez którą patrzę, jest brudna. Matka nie ma siły myć okien. W tym zaniedbanym, porysowanym powietrzu widać czarne linie, zygzaki i rozwidlenia: gałęzie prawie łysego orzecha. Patrzę na koronę drzewa, ale widzę głowę matki, rzadkie pęczki włosów uczepione skóry. Skóry zrytej ciemnym dłutem żył, z okrągłymi czekoladowymi plamkami starości. Czaszka matki wygląda jak ustrojona na ostatni bal. Posypana burym konfetti i brzydkimi cekinami, które tworzą zarysy ostatniej mapy, niezrozumiałej karty. „Mamo – mówię – trzeba ściąć te orzechy”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki