36,90 zł
Aby ochronić Ziemię, ludzie potrafią się zjednoczyć. Ale na jak długo?
Zagrożenie ze strony obcej cywilizacji zmusza przywódców światowych mocarstw do współpracy, jednakże natura ludzka okazuje się taką samą niewiadomą, jak plany istot ze Świata Centralnego. Wzajemne animozje okazują się wielkim wyzwaniem, a czas działa na niekorzyść mieszkańców Ziemi. Co by się stało, gdyby wykorzystując najniższe instynkty, ktoś zaczął manipulować ludźmi?
Znani z „Kontrolera” bohaterowie znów muszą stawić czoła niebezpieczeństwu. Tym razem jednak ma ono inną twarz - pełną złych emocji i nienawiści twarz drugiego człowieka…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 404
© 2021 Wojciech Zieliński
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Zespół redakcyjny
eBook: Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Corinna Wróbel // INTERMARUM
ISBN 978-83-66955-01-1
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Poniedziałek, 25.04.1955, godz. 14:25 GMT (14:25 czasu lokalnego), Kopenhaga, Holandia
Drogi N.B.
W momencie gdy czytasz ten list, z pewnością wiesz już, że zawarłem w nim ostatnie słowa do Ciebie. Pomimo różnic, jakie nas naukowo dzieliły, ważnym dla mnie jest, abyś pamiętał, że zawsze ceniłem Cię zarówno jako naukowca, jak i przyjaciela. Co oczywiście nie świadczy o tym, że forsowana przez Ciebie teoria mechaniki kwantowej jest prawidłowa. To jednak, który z nas miał rację, oraz czy w istocie Bóg gra w kości, rozsądzą pokolenia, które nadejdą po nas, a kto wie, czy nawet nie późniejsze.
Tę korespondencję chciałem poświęcić innemu zagadnieniu, związanemu ze sprawą, co do której byliśmy w pełni zgodni. Koalicja Naukowa, którą udało nam się stworzyć wraz z pozostałymi jej światłymi członkami jest, jak i z pewnością będzie, czymś niezwykłym i pionierskim, a jej działania pozwolą uchronić ludzkość przed zagładą, jaką zgotował nam ślepy los.
Nasz gatunek nie jest jednak zagrożony wyłącznie przez istoty, których przedstawiciela spotkaliśmy w 1927 roku. Nasz własny apetyt na wiedzę, chęć odkrycia nieznanego, opisania niezdefiniowanego w nieodpowiedzialnych rękach może oszczędzić wysiłku rasom obcym. Brak oglądania się na konsekwencje, zarówno te zbadane, jak i te jedynie przewidywane, rodzi ryzyko doprowadzenia do zagłady zarówno naszego, jak i potencjalnie innych światów.
Wnioski te wyciągam nie tylko na podstawie przemyśleń, ale własnego doświadczenia, błędu, który już kosztował życie niewinnych, bezimiennych ofiar, a może kosztować znacznie więcej.
W 1943 roku, podczas pracy dla Działu Badań i Wdrożeń Biura Uzbrojenia Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, uczestniczyłem w projekcie o kryptonimie „Rainbow”. Oparte na zdefiniowanej przez mnie wcześniej jednolitej teorii pola doświadczenie miało dowieść istnienia i pozwolić na zbadanie właściwości jednobiegunowego pola magnetycznego. Teoretyczne rozważania w tej dziedzinie były bardzo obiecujące, a ich praktyczne zastosowania w czasach wojny budziły nadzieję na uratowanie wielu istnień ludzkich. Wraz z J.N. oraz N.T. byliśmy zafascynowani możliwością ochrony okrętów przed torpedami oraz minami elektromagnetycznymi, jednak późniejsze eksperymenty pokazywały, że tak naprawdę stoimy u progu przełomu w zakresie maskowania okrętów, a może i innych obiektów wojskowych. Wstępne obliczenia pokazywały, że zwiększając potencjał pola elektromagnetycznego, będziemy w stanie w końcu dokonać cudu w dziedzinie maskowania obiektów – sprawić, aby stały się one niewidzialne zarówno dla radarów, jak i dla oka ludzkiego.
28 października 1943 roku przeprowadziliśmy kolejną próbę, która okazała się ostatnią, ale ciążącą na moim sumieniu do dziś. Obiektem eksperymentu był okręt USS „Elbridge” wraz z podstawową załogą. Po uruchomieniu cewek obiekt zgodnie z hipotezą zniknął, jednak pozostałe obserwowane przez nas efekty były zupełnie niezrozumiałe, przynajmniej wtedy. Relacji z pierwszej ręki na ten temat możesz wysłuchać od jednego z niewielu świadków, którzy przeżyli i cieszą się zdrowiem fizycznym oraz psychicznym, marynarza okrętuSS „Andrew Furnseth”, C.A. Został on przeze mnie osobiście zobowiązany do zachowania w tajemnicy tego, czego był świadkiem, jednak po mojej śmierci obietnica ta przestaje go obowiązywać. Informacje na temat eksperymentu zostały całkowicie utajnione, kopia akt znajduje się jednak w skrytce bankowej w Szwajcarii, do której dostęp możesz uzyskać wspólnie z E.S. w przypadku mojej śmierci.
We wspomnianej skrytce odnajdziesz również wyniki moich dalszych badań nad tym groźnym fenomenem, jakiego doświadczyliśmy podczas eksperymentu. Wiedz bowiem, że widząc skutki tego doświadczenia, uznałem, że nie mogę pozostawić tej kwestii niewyjaśnioną. Niestety wnioski, do których doszedłem, są przerażające.
Pisząc w skrócie, eksperyment, który został przeprowadzony w stoczni marynarki wojennej w mieście Filadelfia w stanie Pensylwania, stanowił tak naprawdę pierwszą, nieświadomą próbę podróży do innego, równoległego świata. Próbę nieudaną przede wszystkim z uwagi na zastosowanie zdecydowanie zbyt niskiej mocy wytworzonego pola elektromagnetycznego. Moje późniejsze obliczenia wykazały, że istnieje pewien zakres mocy, który powinien zostać określony jako zakazany, jest on bowiem zbyt niski do otwarcia przejścia, a jednocześnie wystarczająco wysoki, aby dokonać manipulacji czasoprzestrzennej, poważnie zagrażającej continuum czasowemu.
Wiem, że tego rodzaju wyniki stanowią przełom, w szczególności jeśli chodzi o działania, które podejmujemy wspólnie z naszymi uczonymi kolegami i koleżankami w ramach zawiązanej Koalicji. Moje analizy, z którymi, jak ufam, będziesz chciał się zapoznać, pokazują jednak, że stosowanie zbyt niskich, a jednocześnie wygenerowanych na granicy naszych ówczesnych, jak i obecnych możliwości pól elektromagnetycznych stanowi zagrożenie nie tylko dla istot objętych tym polem, ale wręcz dla całego świata. Wystarczy spojrzeć na anomalie występujące w Trójkącie Bermudzkim, których natura, zarówno według opisów świadków, jak i odczytów poziomu promieniowania, jest analogiczna do tego, co zaobserwowaliśmy na USS „Elbridge”.
Biorąc pod uwagę powyższe, apeluję do Ciebie, jak i do całej naszej Koalicji o baczną kontrolę doświadczeń prowadzonych w tym kierunku oraz o powstrzymanie się od dalszych badań o tym charakterze do momentu, gdy uzyskamy możliwość wytworzenia takiego natężenia pola elektromagnetycznego, które nie będzie zagrażać istnieniu naszego świata.
Liczę na Ciebie.
A.E.
Princeton, New Jersey, 10.01.1955
Mężczyzna odłożył list na stolik i zamyślił się. O śmierci nadawcy dowiedział się już kilka dni temu, zresztą cały naukowy świat opłakiwał odejście najświatlejszego umysłu fizyki ówczesnych czasów. Adresat listu, jak jego autor wspomniał, nie zawsze się z nim zgadzał. Jednak choć na pierwszy rzut oka bronili sprzecznych teorii – Albert Einstein był bowiem zwolennikiem porządku i prawa obowiązującego cały znany, jak i dopiero czekający na poznanie wszechświat, podczas gdy Niels Bohr dopuszczał losowość natury mechaniki kwantowej – darzyli się ogromnym szacunkiem, a wspólne przeżycie spotkania z istotą z innego świata, jakie było ich udziałem na Kongresie Solvaya w 1927 roku, połączyło ich również przyjaźnią, o której wiedziało niewiele osób.
Podniósł słuchawkę i wykręcił numer centrali. Poprosił o połączenie z Dublinem. Chwilę to trwało, jednak w końcu po drugiej stronie odezwał się głos, który rozpoznał nawet bez konieczności przedstawiania się rozmówcy.
– Erwin Schrödinger, z kim rozmawiam?
– Erwin, drogi przyjacielu, tutaj Niels. Jak się domyślam, otrzymałeś list?
Na odpowiedź holenderski fizyk musiał chwilę poczekać. Jego austriacko-irlandzki kolega najwyraźniej nie czytał jeszcze korespondencji, toteż zapewne przerzucał właśnie papiery na swoim stoliku w przedpokoju domu znajdującego się w dzielnicy Clontarf East w stolicy Irlandii.
– Otrzymałem list od Alberta, nie otwierałem go jednak – odparł po chwili Schrödinger.
– Przeczytaj go w takim razie w spokoju. Ja zdążyłem już się zapoznać z jego treścią i wygląda na to, że czeka nas wyjazd do Zurychu. Czy jeszcze w tym tygodniu będzie to możliwe?
Rozmówca po drugiej stronie kanału La Manche znów milczał przez chwilę. Zaraz jednak odpowiedział.
– Czwartek?
– Doskonale, spotkajmy się zatem o drugiej po południu na dworcu Zurych Hauptbahnhof.
– Do zobaczenia.
Bohr odłożył słuchawkę. Wstał i poszedł do holu, gdzie polecił swojemu kamerdynerowi zamówienie mu biletów na pociąg. ■
Wtorek, 26.10.2027, godz. 15:42 GMT (23:42 czasu lokalnego), Chengdu, Syczuan, Chińska Republika Ludowa
Wielki cyfrowy zegar umieszczony pod sklepieniem centrum kontroli transferu wskazywał kilka minut i kilkadziesiąt sekund do zera. Ostatnie ponad trzy godziny profesor Yun Gon-Chin przesiedział głównie w przylegającym do pomieszczenia gabinecie. Próbował zająć się pracą, ale napięcie związane z odbywającym się doświadczeniem skutecznie utrudniało mu skupienie się na jakimkolwiek zadaniu. Po raz pierwszy od dawna spędził czas niemal zupełnie bezproduktywnie.
Z pułkownikiem Han Yungiem, swoją asystentką Yao Xianmei oraz dwoma tuzinami techników i naukowców obserwował teraz zmieniające się cyfry na cyferblacie, od czasu do czasu rzucając wzrokiem przez panoramiczne okno, za którym widać było wielką jaskinię z oświetlonym licznymi reflektorami otworem w kształcie odwróconego ostrosłupa, znajdującym się w jej centrum. Część uczestników tego mającego się za chwilę odbyć spektaklu w powadze i skupieniu wpatrywała się w holograficzne ekrany.
Yun doskonale wiedział, że była to raczej poza, mająca za zadanie z jednej strony pokazać ich oddanie sprawie, a z drugiej zamaskować niepewność i stres. Centrum kontroli działało automatycznie, a wydarzenia, których mieli być świadkami już za niespełna kilka minut, były całkowicie zależne od poprawnego funkcjonowania systemów na statku ekspedycyjnym wysłanym w nieznane około trzech godzin i piętnastu minut temu. Dopóki nie nastąpi transfer powrotny, wszyscy znajdujący się w kompleksie byli biernymi obserwatorami. Nie posiadali żadnych możliwości monitorowania procesu ani kontaktu z wypełnionym naukowcami, technikami oraz ochroną czarnym pojazdem w kształcie dwóch ostrosłupów prawidłowych czworokątnych1), połączonych ze sobą podstawami.
– Jakie są szanse, że gdy odliczanie się skończy, nic się nie wydarzy? – zapytał cicho pułkownik Han.
Naukowiec spojrzał na niego z ukosa.
– Dotychczas sondy wracały bez problemu. Jeśli załoga statku ekspedycyjnego nie zmieniła koordynat, a transfer powrotny został przez nią zainicjowany zgodnie z instrukcjami, powinni się pojawić zgodnie z planem.
Yun doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że odpowiedział wymijająco. Nie mógł przecież przyznać, że nie ma pojęcia. Wcześniejsze eksperymenty co prawda kończyły się sukcesem – dwukrotnie pełnym, kiedy wysłane na pokładzie sond szympansy wróciły jedynie nieco wychudzone, albo tylko połowicznym, gdy cztery inne niespodziewanie zmarły podczas transferu wychodzącego, jeśli wierzyć zamontowanym w urządzeniu kamerom. Teraz wysłali ponad dwustu trzydziestu ludzi. A ich los albo będzie znany za niecałą minutę, albo pozostanie tajemnicą zabraną przez podróżników do grobu lub gdziekolwiek trafią.
Żołnierz nie dał się jednak tak łatwo zbyć. Pracował z naukowcami już długo i pomimo braku wykształcenia uprawniającego go do tytułu wyższego niż licencjat skierowany został do tego projektu nieprzypadkowo. Yun również zdawał sobie z tego sprawę, toteż na widok zirytowanej miny oficera pośpieszył z dalszymi wyjaśnieniami.
– Nasze badania opierają się, jak pan wie, na wynikach eksperymentów prowadzonych przez profesora Korsewicza, polskiego noblisty z dziedziny fizyki. Jego doświadczenia polegały na wysyłaniu sond przy wykorzystaniu odwrotnych do stosowanych przez nas potencjałów elektromagnetycznych, wskutek których sondy te mogły pokonywać bardzo duże dystanse w bardzo krótkim czasie. Pomimo obiecujących wyników jego doświadczeń precyzyjne wyliczenie miejsc lądowania tych urządzeń nadal stanowi problem. Niewielki, co prawda, biorąc pod uwagę skalę odległości, jednak liczony w dziesiątkach, a czasem nawet setkach kilometrów.
Naukowiec zamilkł na chwilę, po czym podjął:
– Naszym celem nie była podróż na jakimkolwiek dystansie, a wykorzystanie dyletacji czasowej2), pojawiającej się podczas takiego transferu, w celu „wydłużenia” czasu biegnącego na pokładzie statku względem lokalnego, ziemskiego czasu. Niestety, nie oznacza to, że możemy ignorować problem poprawnego wyznaczenia punktu powrotu.
– Co pan ma na myśli? – przerwał mu pułkownik. – Przecież jak pan powiedział, nie przenosimy się w przestrzeni. Nasz statek ma wylądować dokładnie w tym samym miejscu, z którego wystartował, czyli koordynaty powrotu pozostają niezmienione.
– Tylko względem naszej planety – odparł Yun. – Ziemia nie jest jednak bezwzględnym układem odniesienia dla naszego wszechświata. Porusza się ruchem obrotowym wokół własnej osi, ruchem obiegowym wokół Słońca, natomiast cały Układ Słoneczny wykonuje ruch obiegowy względem centrum galaktyki. Wreszcie sama galaktyka jest w ciągłym ruchu względem jakiegoś centrum naszego wszechświata. To powoduje, że miejsce, w którym znajdujemy się obecnie, jest oddalone od miejsca, w którym byliśmy trzy godziny temu, o setki tysięcy kilometrów.
Chiński naukowiec spojrzał na żołnierza. Zastanawiał się, czy pułkownik nadąża za wykładem. Zainteresowanie rysujące się w ciemnych oczach patrzących nad niego spod siwiejących brwi skłoniło go do kontynuowania wątku.
– Nasze wcześniejsze doświadczenia, jeśli chodzi o wyliczanie punktu powrotu, dawały o wiele lepsze rezultaty niż eksperymenty profesora Korsewicza. Wynikało to po części z udzielonego nam przez Partię wsparcia w postaci zdecydowanie potężniejszego sprzętu komputerowego, pozwalającego na bardziej precyzyjne wyliczenia, a po części z faktu, że nie musieliśmy w nich uwzględniać zakładanego przesunięcia w przestrzeni docelowej. Należy jednak pamiętać, że choć ruch obrotowy i obiegowy naszej planety są zmierzone i wyliczone, ruch obiegowy Układu Słonecznego oparty jest na dużych przybliżeniach. Natomiast ruch galaktyki to kwestia wyliczeń bazujących całkowicie na obserwacji przesunięć względem innych widzianych przez nas, Ziemian, obiektów. Nie wiemy, czy szybkość lub kierunek ruchu, jakie zaobserwowaliśmy w przeszłości, nie ulegną zmianie na przykład pod wpływem sił grawitacyjnych obecnych we wszechświecie. Do tego dochodzi jeszcze kwestia przesunięć w przestrzeni, do której podróżujemy, choć zgodnie z naszymi obliczeniami siły tam działające na statek są minimalne.
Han powoli pokiwał głową. Otworzył usta, aby zadać kolejne pytanie, uwięzło mu ono jednak w gardle w momencie, gdy pomieszczenie wypełniło lekkie buczenie zamykającej się na szerokim oknie przesłony. Przeniósł wzrok na zegar, wskazujący minus dwadzieścia sekund. W pomieszczeniu z głośników wydobył się przyjemny kobiecy głos odliczający czas pozostały do pojawienia się statku.
– Siedem… sześć… pięć…
Wszyscy w pomieszczeniu wstrzymali oddech.
Czekała ich historyczna chwila – powrót pierwszych przedstawicieli rodzaju ludzkiego z innej przestrzeni.
– Trzy… dwa… jeden… zero…
Oczy techników, naukowców i żołnierzy przebywających w sali kontroli transferu wpatrywały się w przyciemniony obraz za oknem. Oczekiwali podobnego jak poprzednio błysku, nie wydarzyło się jednak absolutnie nic. Zegar zaczął odliczać sekundy do przodu.
– Transfer powrotny nie nastąpił – dopiero po dłuższej chwili odezwał się główny kontroler, obwieszczając to, co wszyscy już wiedzieli.
Yun zareagował po następnych kilkunastu sekundach, jakby to, co się wydarzyło, czy też właściwie nie wydarzyło, jeszcze nie w pełni dotarło do jego świadomości. Bez słowa odwrócił się i mijając pułkownika, nadal wpatrującego się w widok za oknem, ze zrezygnowaną miną poczłapał w stronę swojego gabinetu. Kilku techników odprowadziło go wzrokiem, nikt jednak nie odważył się odezwać. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że Yun zawiódł. A takie porażki nie były akceptowane przez Partię.
***
Profesor wszedł do gabinetu, starannie zamknął drzwi i opadł na stojący w rogu pomieszczenia fotel. Dwieście trzydzieści cztery osoby zniknęły bez wieści. Eksperyment się nie powiódł. Czeka go, w najlepszym wypadku, praca dydaktyczna na podrzędnym uniwersytecie. Najgorszych scenariuszy, jak i wynikających z nich konsekwencji próbował nie rozważać.
Nie wiedział, jak długo siedział bez ruchu, gdy nagle dobiegł do niego stłumiony przez drzwi, bardziej wyczuwalny niż słyszalny huk, a podłoga lekko zadrżała. Natychmiast wyrwało go to z marazmu. Drzwi otworzyły się z głośnym trzaskiem i zobaczył w nich rozentuzjazmowanego głównego kontrolera transferu.
– Są…!
Strzał adrenaliny, jakiego profesor doznał na dźwięk tego jednego słowa, poderwał go z fotela. Ruszył w stronę drzwi, aby po chwili patrzeć przez podnoszącą się w oknie przesłonę na wnętrze jaskini. Zegar zatrzymał się na dwóch minutach i dwudziestu dwóch sekundach odliczonych od planowego transferu powrotnego.
Na lewo od stożkowatego otworu leżał, opierając się na jednej ze ścian, czarny statek ekspedycyjny. Jego powierzchnia lekko parowała.
Profesor z tryumfem spojrzał na stojącego nadal w tym samym miejscu co poprzednio pułkownika Sił Strategicznych Chińskiej Republiki Ludowej3). Han z lekkim uśmiechem powoli pokiwał głową.
Dopiero po chwili do Yuna zaczęły dochodzić głosy, które przebijały się przez ogólny harmider w sali.
– Statek Ekspedycyjny Chińskiej Akademii Nauk4), tu Centrum Kontroli Transferu Mingyuan, czy nas słyszycie? – mówił do mikrofonu kierownik sekcji łączności.
Z głośnika jednak płynęły tylko trzaski zakłóceń.
– Profesorze Yun, brak kontaktu radiowego – zameldował technik.
– Otworzyć zdalnie ścianę i wysłać ekipę zwiadowczą – wydał polecenie naukowiec.
Technik rzucił kilka słów do interkomu.
Jedna ze ścian obiektu drgnęła, aby pochylić się i z głuchym hukiem opaść na skalną powierzchnię. W odsłoniętej strukturze, wypełnionej stalowymi przejściami i kontenerowymi pomieszczeniami, błyskały pomarańczowe światła ostrzegawcze. Były one jedynymi oznakami aktywności we wnętrzu statku.
Po chwili obok ściany, wyglądającej teraz jak trójkątna rampa, pojawiło się kilka postaci ubranych w białe kombinezony. Poruszały się powoli, dźwigając na plecach aparaty tlenowe, połączone z hełmami prążkowanymi rurami. Ostrożnie weszły na rampę i skierowały się w stronę najbliższych stalowych schodów wewnątrz obiektu.
– Weszliśmy do środka. Skanery nie wykazują anomalii atmosferycznych ani nieznanych śladów biologicznych – w głośniku rozległ się nieco stłumiony głos dowódcy grupy zwiadowczej. – Jesteśmy w śluzie numer cztery. Brak oznak życia. Idziemy w stronę mostka.
Atmosfera w pomieszczeniu kontrolnym nieco zgęstniała. Szum rozmów ucichł, wszyscy wsłuchiwali się w raporty grupy zwiadowczej z trudem poruszającej się po pochylonych korytarzach leżącego na boku statku.
– Dotarliśmy do centrum dowodzenia. Wszystkie systemy wyglądają na sprawne. Monitory diagnostyczne wykazują niewielkie uszkodzenia strukturalne, prawdopodobnie powstałe wskutek upadku.
Yun spojrzał pytająco na głównego kontrolera.
– Statek pojawił się jakieś pięć metrów nad podłożem, nieco przesunięty również względem planowanej pozycji transferu powrotnego – wyjaśnił szybko technik.
Profesor zrozumiał, że to musiało być źródłem huku, jaki usłyszał w swoim gabinecie. Wyliczenia powrotu, zarówno w zakresie lokalizacji, jak i czasu, musiały być niedokładne. Jak chwilę później zaraportował dowódca zwiadu, czas misji zatrzymał się na trzydziestu dniach, pięciu godzinach i dwudziestu dwóch minutach – tyle dokładnie statek przebywał poza Ziemią.
Profesor odnotował w pamięci, że będzie musiał sprawdzić źródło błędu. Teraz jednak nie to było najważniejsze, zwłaszcza że fakt pojawienia się obiektu w jaskini, a nie na przykład w jej wykonanych z litej skały ścianach lub w ogóle poza planetą, w przestrzeni kosmicznej, wskazywał na bardzo niewielką nieścisłość obliczeń.
– Nadal nie obserwujemy żadnych śladów życia. Przemieszczamy się w kierunku laboratorium głównego… – relacjonował dowódca grupy zwiadowczej.
Zarówno jednak laboratorium główne, jak i eksplorowane później pomieszczenia mieszkalne czy socjalne wyglądały podobnie – statek był sprawny, ale całkowicie pusty.
Dopiero w laboratorium biologicznym zwiadowcy natrafili na klatki z wystraszonymi szczurami. Było to zaskakujące. Yun przypuszczał, że wszystkie organizmy żywe zginęły, podobnie jak w poprzednich nieudanych eksperymentach.
Jeśli wydarzyłoby się to podczas transferu wychodzącego, statek wróciłby zgodnie z wytycznymi automatycznego programu w komputerze pokładowym, a ślady biologiczne w ciągu miesiąca uległyby degeneracji, która, jak pokazywały poprzednie doświadczenia, przebiegała nienaturalnie szybko. Jeśli śmierć nastąpiłaby podczas transferu powrotnego, powinni zastać dość makabryczny widok pozbawionych życia ciał rozrzuconych na całym pokładzie.
Ten jednak był pusty, jeśli nie liczyć szczurów, których obecność zaprzeczała obydwu teoriom. Gdzie w takim razie podziali się ludzie? Dwieście trzydzieścioro czworo mężczyzn i kobiet, naukowców, techników i żołnierzy?
***
Rekonesans zakończył się dwie godziny później. Nie stwierdzono śladów skażenia chemicznego ani biologicznego i Yun, po konsultacji z kilkoma innymi naukowcami, podjął decyzję o niestosowaniu kombinezonów podczas dalszych badań statku. Na pokład weszli informatycy, mający na celu analizę zapisów z komputera pokładowego.
Po następnych trzech godzinach z pojazdu ostrożnie wyniesiono dwa nietypowe urządzenia: mniej więcej półtorametrowe rury o przekroju wielokąta, zamknięte z obydwu stron. W dwóch trzecich ich długości zamontowany był wyprofilowany naramiennik, wyposażony w standardowe, wojskowe przyrządy celownicze, pozwalające na namierzanie zarówno w podczerwieni, noktowizji, jak i w świetle widzialnym. Do rur grubym kablem przyłączone były plecaki – jak się później okazało, kryjące w swoich wnętrzach wydajne akumulatory.
W komputerze w laboratorium, gdzie odkryto owe urządzenia, informatycy znaleźli dokumentację techniczną. Była to specyfikacja artefaktów wraz z instrukcją użytkowania, bez szczegółowych planów konstrukcyjnych czy dziennika badań. Urządzenia nazwane zostały „przenośnymi klatkami elektromagnetycznymi” i miały pozwalać na ograniczenie możliwości działania zamkniętych w nich przedstawicieli Świata Centralnego.
***
Yun z informatykami pracującymi nad analizą danych komputera z laboratorium, w którym znaleziono klatki, siedzieli w niewielkiej salce konferencyjnej, do której właśnie wkroczył pułkownik Han z dwoma innymi oficerami. Nie wyglądali na żołnierzy liniowych, raczej na politycznych lub logistykę.
– To jest doktor porucznik Yu Hintao i doktor porucznik Cheng Xing – przedstawił nowo przybyłych. – Proszę o przeszkolenie ich w zakresie obsługi klatek. Dostarczą je do miejsca docelowego i przeszkolą personel, który będzie z nich korzystał.
– Ale… – Yun spróbował przerwać, lecz zamilkł, widząc gromiące spojrzenie najwyższego stopniem żołnierza.
– Panie profesorze – zwrócił się do Yuna pułkownik. – W imieniu Partii oraz całego narodu gratuluję udanego eksperymentu. Bardzo żałuję, że urządzenia nie będą mogły być transportowane przez członków ekspedycji, jednak jak pan wie, muszą oni zostać poddani kwarantannie.
Yun szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w wojskowego. Nie rozumiał, co się dzieje. Przecież nikt nie wrócił…
– Pana natomiast mam przyjemność zaprosić do Pekinu, gdzie w Zhongnanhai5) zostanie pan udekorowany Orderem Sun Jat-sena6) za pański wkład w bezpieczeństwo narodowe. Śmigłowiec już czeka.
Profesor chciał coś powiedzieć, lecz towarzyszący pułkownikowi oficerowie sztywno usiedli przy podobnie zdezorientowanych co naukowiec informatykach. Han obrócił się na pięcie i wyszedł z pomieszczenia, dając tym samym znak, że spotkanie zostało zakończone. ■
Przeszłość organizuje się wciąż na nowo wraz z teraźniejszością.
Jean-Paul Sartre (1905–1980),
francuski powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za 1964 rok (odmówił przyjęcia nagrody)
Czwartek, 27.04.2028, godz. 16:30 GMT (16:30 czasu lokalnego), wyspa Scalpay, północna Szkocja, Wielka Brytania
Huk fal rozbijających się o skały półwyspu Eilean Glas zagłuszył niemal całkowicie łomot wirników czarnego pasażerskiego śmigłowca Airbus Racer7), osiadającego na trawiastej murawie niedaleko latarni morskiej. Kiedyś obiekt ten stanowił muzeum, ale osiem lat temu latarnia oraz teren wokół niej zostały wykupione przez anonimowego nabywcę. Na miejscu natychmiast rozpoczęły się prace budowlane, których zakres owiany był tajemnicą, podobnie zresztą jak tożsamość inwestora, finansującego wszystko przy użyciu bitcoinów8) – waluty, która po latach prosperity, w momencie wejścia na rynek pierwszych komputerów kwantowych przeżyła dramatyczny krach, co nie tylko pozbawiło wielu jej fanów majątków, ale w kilku przypadkach doprowadziło do samobójstw. Jednak osoba, która zainwestowała w podupadające muzeum tylko po to, aby je następnie, przy niemałych protestach lokalnej społeczności, zamknąć dla ruchu turystycznego, zdawała się dysponować nieprzebranymi ilościami tej kryptowaluty.
Nie wiadomo, czy przez wzgląd na tradycję, czy też wymagania prawne, po wyjechaniu buldożerów i innego ciężkiego sprzętu budowlanego latarnia i jej najbliższa okolica pozostały niemal nienaruszone. Jedynymi widocznymi zmianami był nowy, schludnie wkomponowany w teren płot, najeżony zakamuflowanym, nowoczesnym sprzętem inwigilacyjnym, oraz trawiaste lądowisko dla helikopterów. Wbudowane w skalne wzniesienie, na którym wznosiła się latarnia, potężne stalowe wrota sugerowały, że zdecydowana większość nowości znajdowała się pod ziemią.
Pozostawiono również stare kamienne domy, stojące tuż obok latarni. W drzwiach tego, który na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku zamieszkiwał pierwszy latarnik, Alexander Reid, stał wysoki, starszy mężczyzna. Ubrany był w gruby wełniany sweter i szkocki kilt9), obydwa zdecydowanie nie pierwszej świeżości. Uważny obserwator zauważyłby jednak charakterystyczny wzór tartanowej spódnicy, przynależny klanowi Gregor – jednemu z najstarszych w Szkocji, którego historia sięgała aż IX wieku.
Gdy łopaty głównego wirnika śmigłowca zaczęły zwalniać, mężczyzna z długą siwą brodą i posklejanymi w strąki włosami wolnym krokiem poczłapał w kierunku maszyny. Po chwili drzwi pojazdu się rozsunęły, a ze środka wysiadło dwóch mężczyzn w mundurach.
Ubrany w granatowy uniform RAF10) generał Charles Lockbee rozejrzał się po okolicy i natychmiast zlokalizował nadchodzącego gospodarza. Wskazał go dłonią drugiemu wojskowemu, niedawno awansowanemu na stopień generalski Gregory’emu Brownowi. Ten bez słowa skinął głową i obydwaj skierowali się ku nadchodzącemu Szkotowi.
– Nazywam się Charles Lockbee, a to jest Gregory Brown… – przedstawił siebie i towarzysza starszy z generałów, gdy tylko zbliżyli się do mężczyzny.
Gospodarz jednak nie pozwolił mu dokończyć.
– Ile razy mam wam mówić, że nie jestem zainteresowany współpracą z wojskiem? – wypalił z silnym szkockim akcentem, łypiąc na przybyszy spod krzaczastych brwi. – Rozkręćcie z powrotem śmigiełko i wara mi stąd. To teren prywatny.
Mówiąc to, mężczyzna obrócił się na pięcie i już miał pomaszerować z powrotem do domu, gdy słowa, które powiedział Lockbee, go zatrzymały.
– Pracowaliśmy z doktorem Hemsbym…
Szkot wyprostował się i odwrócił w stronę gości. Jego twarz przybrała purpurowy kolor, oczy jeszcze bardziej się zwęziły. W szparach widać było szczery gniew.
– To możecie go posłać ode mnie do diabła. A teraz wynocha! – wycedził przez zęby.
– W pewnym sensie doktor Hemsby sam się już tam posłał – spokojnie, nie zważając na nastrój rozmówcy, odparł Lockbee. – Właśnie dlatego pana odwiedziliśmy. Potrzebujemy pańskiej pomocy w kontynuowaniu pracy, którą doktor Hemsby rozpoczął.
– Nie mam nic wspólnego z jego badaniami. Pracuję nad czymś zupełnie innym – odparł mężczyzna, ale jego twarz zdradzała rosnącą ciekawość.
Lockbee zauważył tę subtelną zmianę i postanowił kuć żelazo, póki gorące. Od samego początku zdawał sobie sprawę, że spotkanie nie będzie należało do prostych. Był nawet nieco zaskoczony, że tak szybko zyskał zainteresowanie samotnika.
– Ale miał pan, i to całkiem znaczący. Można by powiedzieć, że badania nad uniwersalnym tłumaczem to w dużym stopniu pańska zasługa. – Gdy wojskowy wypowiedział ostatnie słowa, natychmiast tego pożałował.
Skóra na twarzy pustelnika ponownie przybrała purpurową barwę. Lockbee zdał sobie sprawę, że rozmawia ze Szkotem, góralem, który nie zapomina wyrządzonych mu w przeszłości krzywd. Natura tego człowieka nie mogła zostać zmieniona ani przez odebrane przez niego wykształcenie, ani przez lata spędzone na stanowisku wykładowcy Oxfordu.
– Panie profesorze, proszę wybaczyć mojemu koledze ten lapsus – włączył się do rozmowy Brown, widząc zbliżającą się katastrofę. – Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że model prototypowy tego rozwiązania został przygotowany pod pańskim przewodnictwem. Właśnie dlatego uważamy, że jest pan jedyną osobą, która mogłaby nam pomóc.
Ogień na twarzy mężczyzny nieco przygasł. Lockbee odetchnął z ulgą, w duchu dziękując koledze za jego natychmiastową reakcję.
– Dlaczego miałbym wam pomagać? – wymamrotał uczony.
– Możemy zaproponować panu hojny grant badawczy, który po zakończeniu naszej współpracy będzie pan mógł wykorzystać według własnego uznania – ponownie przejął pałeczkę Lockbee.
Brown nie mógł zaoferować niczego materialnego. Był szefem operacji cybernetycznych MI611) i jako przedstawiciel wywiadu zagranicznego nie miał możliwości działania w Zjednoczonym Królestwie. Co innego Lockbee – on występował w imieniu kontrwywiadu, szerzej znanego jako MI512), i posiadał pełne uprawnienia do prowadzenia operacji na terenie kraju.
– Jak hojny? – Oczy starca tym razem wypełniły iskierki zainteresowania.
Dotychczas prowadzone przez niego badania finansowane były przez tajemniczego inwestora, właściciela miejsca, w którym się aktualnie znajdowali. Nieco ponad pół roku temu kontakt niespodziewanie się urwał. Profesor nadal, co prawda, miał dostęp do kont, które pozwalały na pokrywanie bieżących kosztów, zasoby tam zgromadzone jednak topniały, a obecnie dno prześwitywało już bardzo wyraźnie. Po zwolnieniu większości personelu, dalej tnąc wydatki, mógłby przetrwać jeszcze pół roku, może rok. Oferta była więc interesująca i zdecydowanie warta rozważenia, niezależnie od emocji, które nim targały.
– Będzie pan mógł finansować swoje badania przez najbliższe trzy lata – odparł szybko generał MI5.
Widać było, że wojskowego nie zaskoczyło to pytanie, jak również odpowiedź, która padła z ust Szkota:
– Pięć lat… i poziom finansowania o dwadzieścia procent wyższy niż obecny.
Lockbee uśmiechnął się w duchu. Spodziewał się żądania podwyższenia budżetu o trzydzieści lub nawet czterdzieści procent.
– Zgoda – odparł z poważną miną. – Czy będzie pan tak uprzejmy i dołączy do nas w drodze powrotnej do Londynu?
Naukowiec zawahał się przez chwilę. Ten żołnierz zbyt szybko się zgodził. Czuł, że mógł ugrać więcej. Jednak jako rodowity Szkot był oszczędny, ale nie pazerny.
– Spakuję się i możemy lecieć – odparł i nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i poczłapał w kierunku swojego domu.
Brown spojrzał na Lockbee’ego. Upewniwszy się, że naukowiec nie może go usłyszeć, postanowił wyciągnąć więcej informacji od swojego towarzysza z MI5. Na lotnisko Stornoway przybyli osobnymi samolotami, a w lecącym śmigłowcu trudno było rozmawiać, również z uwagi na pilotów, którzy niekoniecznie powinni słyszeć rozmowę dwóch wysokiej rangi oficerów wywiadu.
– Dlaczego on tak ostro zareagował na Hemsby’ego? Nie pracowali razem?
– Profesor Iain MacGregor, którego miałeś okazję poznać, był mentorem Paula. Zauważył jego talent i zachęcił do zajęcia się dziedziną, w której sam był światowej sławy autorytetem, Sztuczną Inteligencją – rozpoczął wyjaśnienia Lockbee. – Młody student po przeczytaniu o eksperymencie przeprowadzonym przez Facebooka w dwa tysiące siedemnastym roku13) wpadł na pomysł, aby wykorzystać zastosowane tam algorytmy do tłumaczenia języków, dla których nie ma danych referencyjnych. Jeśli bowiem komputer jest w stanie stworzyć język sam, to możliwe, że będzie mógł również rozszyfrować wymyślony przez kogoś innego. Podzielił się pomysłem z MacGregorem, który przyjął ideę entuzjastycznie i bardzo zaangażował się w badania. Zbudował zespół, w którym Hemsby pełnił rolę lidera. I tak sielanka by trwała, gdyby nie starcie dwóch samców alfa… Hemsby uważał, że osiągnięte wyniki to głównie jego zasługa jako pomysłodawcy, MacGregor natomiast stał na stanowisku, że to praca zespołu miała największy wpływ na przełom. Konflikt dość nieelegancko rozwiązał Hemsby, wystawiając do wiatru swojego mentora i przedstawiając badania jako własne, dzięki czemu otrzymał prestiżową Nagrodę Turinga14) i stał się cenniejszy dla uczelni w kontekście zarówno wizerunkowym, jak i finansowym… I tak oto nasz nieco siermiężny w obyciu Szkot zakończył karierę na Oxfordzie.
Brown zmarszczył czoło. Zaczął rozumieć, dlaczego tak łatwo było zwerbować do pomocy młodego informatyka. Im bardziej elastyczny kręgosłup moralny, tym plastyczniejszy umysł, który dzięki zastosowaniu odpowiednich metod można było ukształtować zgodnie z własnymi potrzebami. A sposobów na to zarówno kontrwywiad, jak i wywiad miały naprawdę wiele.
– A skąd wiedziałeś, że MacGregor połasi się na kasę? – spytał po krótkiej pauzie szef operacji cybernetycznych MI6.
– Wiem, że konta, z których MacGregor czerpie środki na swoje badania, są prawie puste. Zaczęliśmy obserwować tę inwestycję lata temu, na długo przed naszym spotkaniem z Kontrolerem czy rozpoczęciem prac nad sześcianem. Gość, który w dwa tysiące dwudziestym drugim roku nagle pojawia się znikąd i sypie kasą w kryptowalucie jak z rękawa, przy czym nikt nigdy go nie widział, jak się domyślasz, nie umknął naszej uwadze.
– I co ustaliliście?
– No właśnie problem w tym, że nic… Maskuje się wręcz idealnie. Czy raczej maskował, bo operacje na kontach ustały niecałe siedem miesięcy temu. Od tego czasu MacGregor już tylko korzysta z kasy, która kiedyś musi się skończyć. Na nasze szczęście ten moment zbliża się wielkimi krokami, a profesorek, pomimo zacięcia naukowego, również doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
Brown znów się zamyślił. Historia, jakich wiele w świecie wywiadu – ktoś potrzebuje pieniędzy, a tych akurat służbom nie brakuje, można więc pomóc w zamian za przysługę.
– A dlaczego w ogóle go potrzebujemy? Hemsby nie może pociągnąć deszyfracji dalej?
– Hemsby… – Tym razem zamyślił się na chwilę Lockbee. – Pamiętasz projekt „Patriota”?
Brown przypomniał sobie program, w którym młody informatyk mimowolnie uczestniczył. I dzięki któremu udało im się skłonić tego laureata Nagrody Turinga do współpracy, niezależnie od jego własnej woli. Pamiętał również o możliwych negatywnych skutkach uczestnictwa w tym programie. Przeczuwał, co powie mu generał MI5.
Pokiwał wolno głową, uważnie przypatrując się Lockbee’emu.
– No więc próbowaliśmy wyprowadzić Hemsby’ego z transu. Niestety nie udało się, zapadł w śpiączkę. Od pół roku staramy się go wybudzić, jednak z marnym skutkiem. Lekarze nie są dobrej myśli.
Brown w duchu podziękował Lockbee’emu za to, że nie dorzucił czegoś w stylu „nie da się zrobić omletu bez zbicia kilku jaj”. Obydwaj doskonale wiedzieli, że w ich pracy bez ofiar się obejdzie. I niezależnie od tego, czy im się to podobało, czy nie, musieli się z tym pogodzić. Albo zmienić zawód…
***
Odór alkoholu bijący od niegdysiejszego autorytetu w dziedzinie Sztucznej Inteligencji dał się im we znaki dopiero w śmigłowcu. Nawet klimatyzacja, ustawiona na wyższe niż wcześniej obroty, nie zdołała go wyeliminować, może jedynie lekko zmniejszyć, zabezpieczając tym samym wnętrze pojazdu przed skutkami torsji współpasażerów. Sam winowajca niespecjalnie przejmował się wywieranym wrażeniem – natychmiast po starcie pozbył się nadmiaru zalegających w jelitach gazów, a następnie zapadł w płytki sen, pochrapując co chwilę.
Lockbee i Brown nie odezwali się do siebie ani słowem przez cały lot, choć obydwaj zastanawiali się, jak ktoś taki jak MacGregor mógł stoczyć się aż tak bardzo. I czy w tym stanie rzeczywiście wart będzie tych kilku milionów funtów, które zainwestowali w jego pomoc. Choć z drugiej strony, ktoś inny już zapłacił za jego pomoc dużo więcej. Tajemniczy inwestor nie wyrzucił go na bruk po pierwszym tygodniu, miesiącu czy nawet roku, tylko finansował przez ostatnie osiem lat. Istnieje więc szansa, że pod tą odrzucającą powłoką kryje się nadal światły umysł i zdolności, które pozwolą na odczytanie i zrozumienie całości informacji przechowywanych przez czarne sześciany pochodzące od obcej cywilizacji. ■
Niedziela, 28.04.2030, godz. 16:24 GMT (04:24 czasu lokalnego), rosyjska stacja badawcza, jezioro Nałyczewo, Kraj Kamczacki, Federacja Rosyjska
Bezchmurne niebo było jeszcze ciemne. Położona z dala od skupisk ludzkich baza przy jeziorze Nałyczewo mogłaby stanowić idealne miejsce do obserwacji gwiazd – zwłaszcza że głównych zabudowań nie oświetlano zbyt mocno, toteż nic nie zakłócało widoku nieboskłonu. Miejsce to nie było jednak dostępne dla zwykłych śmiertelników. Stacja badawcza stanowiła jedną z wielu pilnie strzeżonych, tajnych placówek naukowych Federacji Rosyjskiej, a położony nieco na uboczu niepozorny, prostokątny budynek H krył w swym wnętrzu jedno z największych zagrożeń dla całej ludzkości – przedstawiciela rasy pochodzącej z innego wszechświata, istotę opartą na energii zwaną Starszym. I gdyby osobnik ten nie był uwięziony w klatce elektromagnetycznej oraz chroniony przez rotujące elitarne siły chińskie, rosyjskie i amerykańskie, pewnie zniszczyłby planetę i cały Układ Słoneczny, jak wcześniej planował i z czym niespecjalnie się krył. Zresztą fakt, że obecnie był pod kontrolą, nie oznaczał, że nie stanowił zagrożenia. Tkwił w kulistym więzieniu bez ruchu, poraniony podczas starcia z 2027 roku, bez możliwości regeneracji, ale nadal śmiertelnie niebezpieczny.
Wiedział, że czas nie stanowi dla niego najmniejszego problemu. Życie jego, jak i innych istot ze Świata Centralnego, z którego pochodził, było dłuższe niż kilku pokoleń Ziemian. A niecałe trzy lata, które przebywał tutaj, stanowiły jedynie krótki okres wyczekiwania, które mogło trwać dekady czy nawet wieki. Wystarczająco poznał zamieszkujące tę planetę istoty żywe, by wiedzieć, że w końcu popełnią błąd, poróżnią się między sobą, a on będzie mógł to wykorzystać, aby się uwolnić i zniszczyć tę prymitywną rasę, jak również całe życie w tym układzie. Spełni swój obowiązek względem pobratymców, zredukuje populację tego świata, aby w swoim własnym ochronić życie, które zgodnie z nadanym przed eonami Prawem jest najważniejsze.
Nie czuł nienawiści do istot, które go schwytały i przetrzymywały, tak samo jak one nie czuły nienawiści w stosunku do insektów czy zwierząt, którym odbierały życie, aby zdobyć pożywienie. Nie odczuwał chęci zabijania. Po prostu musiał to uczynić, aby wyższa społeczność ze Świata Centralnego mogła nadal żyć i rozwijać się. Było to proste, logiczne, przyczynowo-skutkowe rozumowanie.
***
Cztery błękitne rozbłyski w oddali przykuły uwagę starszego szeregowego Wasilija Popowa. W ciemności nocy były zdecydowanie zbyt jasne, aby dało się je przeoczyć. Nie zaniepokoiły one jednak żołnierza na tyle, by zameldował o tym centrali. Mogły stanowić przecież wyładowania atmosferyczne, a meldunek o nich przysporzyłby mu więcej kłopotów aniżeli sławy. Uznał, że nawet obracanie w ich stronę ciężkiego karabinu maszynowego Kord15), zamontowanego na opancerzonej wieżyczce, będzie wysiłkiem bez specjalnego uzasadnienia. Do końca służby pozostało nieco ponad półtorej godziny, więc senność doskwierała mu już zdecydowanie. Czekał tylko szóstej, aby przyszli zmiennicy.
Sięgnął po kubek termiczny, w którym miał kawę. Upił łyk i skrzywił się. Kubek, co prawda, zawierał napój, ale nazywanie naczynia termicznym wydawało się nadużyciem. Kawa była zimna.
– Pavel, skocz po nową kawę, ta już całkiem wystygła. – Mówiąc to, kopnął przysypiającego na siedząco kolegę.
Ten aż podskoczył. Wasilij zrozumiał, że Pavel spał w najlepsze. W gruncie rzeczy dobrze mu tak. Są na warcie, a na warcie się nie śpi. Przysypiać to co innego, ale nie spać.
Drugi żołnierz wybełkotał tylko coś niezrozumiale, poprawił się na siedzisku, głowa opadła mu na pierś i zachrapaniem dał znać, że ponownie udał się w objęcia Morfeusza. Wasilij zmełł przekleństwo w ustach i wrócił do kontemplowania rozgwieżdżonego nieba. Obiecał sobie, że po służbie poprosi o zmianę partnera. Z obecnym ani pogadać, ani zagrać w karty, ani nawet się napić. A w szczególności się napić, Pavel bowiem był jednym z tych, którzy na pokaz potępiali alkohol w wojsku, co zresztą bardzo podobało się przełożonym. Szkoda tylko, że nie wiedzieli oni, jak poważnie ten żołnierz specnazu16) podchodzi do służby wartowniczej. Ale na kolegów się nie donosi, nie w siłach specjalnych. Są pewne niepisane zasady, których się nie łamie.
Myśląc o alkoholu, przypomniał sobie niewielką piersiówkę, którą miał w przedniej kieszeni kamizelki taktycznej. Rzucił jeszcze okiem na kolegę, ten jednak spał w najlepsze. Odchylił się lekko i wyjął naczynie. Zbliżył je do ust, nie zdążył jednak się napić.
Nie usłyszał momentu wystrzału. Pocisk z karabinu snajperskiego przebił jego hełm, wwiercając się w mózg, i wyleciał z drugiej strony. Ogromna prędkość spowodowała, że przeszedł przez kevlar jak przez masło. Nastała ciemność bez gwiazd. Szybko, niemal bezboleśnie. Wasilij bez wydania jakiegokolwiek dźwięku osunął się na ziemię, tuż obok martwego już Pavla.
***
Strzelec wyborowy omiótł celownikiem pierwszy posterunek wartowniczy na drodze do budynku H. Wąski trakt znajdował się w niewielkim wąwozie, którego ściany, na dole skaliste, przechodziły w górnej części w twardą glinę, na samym szczycie porośniętą wysoką na jakieś pół metra trawą. Snajper ubrany w pełny strój maskujący z powłoką termoizolacyjną był niemal niewidoczny, zarówno dla nieuzbrojonego oka, jak i czujników czy kamer termowizyjnych.
Jeszcze przez chwilę uważnie lustrował punkt kontrolny i jego bezpośrednią okolicę. Ciała żołnierzy, których zabił, nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia, podobnie jak świadomość, że jego partner zajmujący stanowisko nieco wyżej w podobny sposób wyeliminował strażników z drugiego punktu wartowniczego. Powoli przeniósł celownik na omiatającą drogę przed posterunkiem kamerę. Wiedział, że dokładnie to samo zrobił drugi strzelec, celujący w kamerę drugiego stanowiska karabinu maszynowego. Zgodnie z planem obydwaj powinni jeszcze chwilę odczekać przed unieszkodliwieniem rejestratorów.
***
W pomieszczeniu monitoringu na jednym z holomonitorów pojawiło się czerwone okno. Dyżurny leniwie spojrzał na ekran. Wyświetlany obraz go zdziwił. Informacja mówiła o wykryciu fali grawitacyjnej w okolicy stacji badawczej. Od kiedy półtora roku temu rozpoczął czynną służbę na tym posterunku, widział taki komunikat po raz pierwszy. Przysunął się bliżej monitora i nacisnął unoszącą się w powietrzu ikonę. Na ekranie ukazała się schematyczna mapa z zaznaczonym miejscem wykrycia zjawiska. Pod nią był tekst z sugerowanymi procedurami.
Zgodnie z instrukcją przesłał wiadomość do dowódcy zmiany, a następnie uruchomił opcję zautomatyzowanego zwiadu. Na dachu budynku otworzył się niewielki hangar, z którego powoli wzniósł się dron zwiadowczy. Po osiągnięciu wysokości przelotowej z cichym szumem czterech niewielkich wirników skierował się w stronę wykrytego sygnału. Obrazy z kamery, filmującej w świetle widzialnym, podczerwonym i noktowizyjnym, przekazywane były w czasie rzeczywistym na holoekran komputera.
***
Drugi ze snajperów usłyszał szum zbliżającego się drona. Przeszło mu przez myśl, że nastąpiło to szybciej, niż zakładali, ale nadal w granicach normy. Szum narastał, co oznaczało, że za chwilę żołnierz znajdzie się w zasięgu kamer maszyny zwiadowczej. Podobnie jak jego partner był dobrze zamaskowany, więc obiektyw rejestratora bezzałogowca omiótł jego stanowisko bez zatrzymywania się nad nim i skierował się w stronę miejsca transferu, z którego przybyli on, jego partner i pozostała część grupy uderzeniowej.
Nasłuchując oddalającego się szumu maszyny zwiadowczej, skupił się na kolejnej części planu. W zasięgu wzroku i strzału z obecnego miejsca miał zarówno drugi posterunek kontrolny, jak i stalową bramę budynku. Przed niewielkimi drzwiami wbudowanymi w duże wejście w niedbałych pozach stało dwóch strażników, a nieco dalej zauważył jeszcze dwie pary Rosjan, najwyraźniej patrolujących swoje sektory.
Z kieszeni kamizelki taktycznej wyjął niewielki emiter ultrasonograficzny i postawił obok siebie na trójnogu. Skierował go w stronę zabudowań i włączył, a następnie spojrzał w okular celownika karabinu. Pojawił się w nim niewielki holograficzny obraz, a gdy urządzenie wysłało niesłyszalne dla ludzkiego ucha fale dźwiękowe, wizjer zajaśniał słabym światłem. Część z fal odbiła się od ścian, jednak część, o innej częstotliwości, przez nie przeniknęła i dała żołnierzowi schematyczny obraz wnętrza. Niewielki komputer asystujący natychmiast oznaczył dwunastu żołnierzy znajdujących się w środku.
W słuchawce zatrzeszczał krótki meldunek, po którym snajper wycelował z powrotem w kierunku kamery nad drugim posterunkiem kontrolnym. Po sygnale odczekał dokładnie dwie sekundy i pociągnął za spust.
Działanie karabinów, którymi dysponowali obydwaj strzelcy, nie opierało się na wyrzucie pocisku za pomocą energii ładunku wybuchowego. Dzięki wykorzystaniu poprzecznego pola magnetycznego, wytworzonego przez dwie szyny, pomiędzy którymi znajduje się zbudowany z przewodzącego materiału pocisk, zostaje on wyrzucony całkowicie bezgłośnie. W ich rękach znajdowały się zminiaturyzowane działa elektromagnetyczne, ciche, dalekosiężne i precyzyjne.
***
Dyżurny monitoringu natychmiast zarejestrował brak obrazu z dwóch kamer zamontowanych na posterunkach kontrolnych. Wiedział, że coś jest nie tak. Wyciągnął rękę do komunikatora, ale przeszkodził mu syk otwieranych drzwi. Do pokoju wszedł porucznik Siergiej Firmow.
– Co się dzieje? – zapytał oficer, jednocześnie omiatając wzrokiem ekrany.
Dyżurny nabrał duży haust powietrza, aby odpowiedzieć, przełożony jednak go ubiegł.
– Widzę… – Mówiąc to, złapał za komunikator przypięty do pasa, uruchomił go i zaczął wydawać rozkazy: – Oddział Alfa, skierować się zgodnie z koordynatami Zwiadowcy Jeden – odniósł się do pozycji, na której wisiał niedawno wysłany dron, teraz przekazujący obraz czterech nietypowych, stożkowatych czarnych obiektów stojących na niewielkiej polanie.
Firmow przełączył się na inną częstotliwość.
– Posterunek Pierwszy, nie mamy obrazu z waszej kamery, co się dzieje?
Cisza.
– Posterunek Pierwszy, śpicie tam? – podniesionym głosem rzucił do komunikatora. – Posterunek Drugi, podajcie status Posterunku Pierwszego.
Punkty kontrolne rozmieszczono w taki sposób, aby możliwa była wzrokowa kontrola statusu każdego z nich. Na tak zadane pytanie jeden ze strażników z drugiego posterunku powinien przemieścić się, aby móc ocenić, co się stało na pierwszym punkcie kontrolnym. Żaden z nich nie mógł jednak postąpić zgodnie z procedurą – obydwaj leżeli martwi.
– Posterunek Pierwszy, zgłoście się.
Porucznik już wiedział, że sytuacja jest poważna. Ponownie zmienił częstotliwość.
– Oddział Beta, skierować się w stronę Posterunku Pierwszego. Podchodźcie ostrożnie, możliwy kontakt bojowy.
Kolejne kliknięcie przycisku zmiany częstotliwości nadawania.
– Ochrona budynku, możliwy kontakt bojowy na posterunkach kontrolnych. Zająć pozycje obronne.
Firmow skończył wydawać polecenia i skierował się do wyjścia. W drzwiach rzucił jeszcze do zaskoczonego sytuacją dyżurnego:
– Obudź szefa, najlepiej osobiście.
Nie czekając na odpowiedź, szybko wyszedł z pomieszczenia.
***
Osiem ubranych na czarno sylwetek podniosło się z ziemi zaraz po tym, jak ich snajperska osłona wyeliminowała zarówno wartowników, jak i kamery. Na ugiętych nogach wszyscy pobiegli w stronę punktu pierwszego. Tam dwójka żołnierzy oddzieliła się, obstawiając stanowisko karabinu maszynowego, podczas gdy reszta oddziału ruszyła do drugiego stanowiska. Po chwili je minęli, nie zostawiając jednak nikogo przy drugim karabinie. Rozproszyli się i rozpoczęli ostrożne podejście do budynku.
Z tego samego miejsca, skąd wyruszyli, podniosła się jeszcze jedna postać. Nieco wyższa od reszty, nie niosła ze sobą broni. Ruszyła szybko w kierunku pozostałych.
Oddział uderzeniowy, mając w zasięgu wzroku wejście do budynku H, czekał na strzelca wyborowego, który miał mu utorować drogę do wnętrza.
***
Snajper zobaczył, że żołnierze z patrolu przystanęli. Jednocześnie jeden z tych przy bramie przyłożył rękę do ucha, najwyraźniej słuchając meldunku. Ten cel jednak, podobnie jak jego towarzysz, byli przydzieleni partnerowi, więc nie musiał się nimi przejmować. Wycelował w stronę żołnierzy, którzy się przed chwilą zatrzymali. Ci spojrzeli po sobie i leniwie zaczęli zdejmować z ramion najnowsze wersje automatów A-76217). Najprawdopodobniej zakładali, że to kolejne ćwiczenia, tym razem ogłoszone o wyjątkowo barbarzyńskiej porze.
Dwa bezgłośne strzały, dwóch ludzi upadło w błoto. Strzelec błyskawicznie przeniósł celownik na drugą parę wartowników. Ci szybko zrozumieli, co się dzieje, i biegiem ruszyli w kierunku niewielkiej zapory z ustawionych przed wejściem trójkątnych bloków zbrojonego betonu. Nie zdążyli do nich dotrzeć.
Oddział uderzeniowy już po pierwszych strzałach ostrożnie zaczął przesuwać się ku wejściu do budynku. Wyposażonymi w tłumiki skróconymi lufami karabinków automatycznych QBZ-19118) żołnierze celowali w stronę bramy.
Po oddaniu ostatnich strzałów snajper, tym razem już bez nadmiernej ostrożności, poderwał się na równe nogi i popędził do trzeciego wyznaczonego mu w ramach planu taktycznego stanowiska. Jego kolejnym zadaniem była osłona kierunku, z którego mogą nadchodzić posiłki dla obrońców budynku H.
***
Oddział szybkiego reagowania o kryptonimie Alfa poruszał się pieszo. Brak jakiejkolwiek drogi do miejsca, w którym zatrzymał się dron, uniemożliwiał zastosowanie kołowych pojazdów zwiadowczych. Żołnierze dotarli do skraju zagajnika tuż przed niewielką polaną. Dowódca podniósł w górę zaciśniętą pięść, sygnalizując potencjalne zagrożenie, i cała drużyna przyklękła, mierząc z karabinów w otwartą przestrzeń. W wizjerach celowników noktowizyjnych doskonale widzieli stojące na polanie cztery stożkowate kształty. Słyszeli również szum drona nad głowami. Operator zwiadu na niewielkim podłużnym hologramie, który zaktywował na przedramieniu, wstukał serię poleceń. Dron zareagował zatoczeniem okręgu nad polaną. Żołnierz w skupieniu obserwował, czy na schematycznej mapce pojawi się jakiekolwiek źródło ciepła, mogące sugerować wartę przy urządzeniach. Nic takiego nie zostało wykryte. Dał ręką sygnał dowódcy, na co ten bezgłośnie wydał czterem żołnierzom polecenie ostrożnego wyjścia zza osłaniających ich niskich drzew. Zwiadowcy skierowali się w stronę tajemniczych obiektów. Pozostali przez cały czas omiatali lufami broni okolicę.
***
Żołnierze oddziału Beta, wzbijając niewielką chmurę kurzu, zatrzymali swoje wozy zwiadowcze Chaborz M-619) naprzeciwko posterunku kontrolnego. Nad nimi, nieco z przodu, leciał niewielki dron, gotowy w każdej chwili przekazać informacje o zagrożeniu kryjącym się na drodze. Poruszał się jednak na zbyt niskim pułapie, aby wykryć przykrytego maskującym kocem termicznym snajpera, leżącego w krzakach na wzgórzu.
Z odległości osiemdziesięciu metrów widzieli już wyraźnie zarówno stalową osłonę, otwór strzelniczy, jak i wystający z niego wielkokalibrowy karabin maszynowy. Lufa poruszała się, wyraźnie przez kogoś obsługiwana.
Dowódca wysiadł z wozu i przykucnął. W jednej ręce cały czas trzymał odbezpieczoną broń, drugą przełączył kanał transmisji. Wszyscy żołnierze z wyjątkiem kierowców i operatorów karabinu maszynowego ostrożnie opuścili pojazdy.
– Posterunek Pierwszy, tu dowódca Grupy Szybkiego Reagowania Beta, podajcie identyfikację – rzucił w eter.
Odpowiedziała mu cisza, przerywana jedynie cichymi trzaskami zakłóceń. Powtórzył rozkaz, tym razem również bez odzewu. Zakładając, że komunikacja radiowa została przerwana, wyjął niewielką latarkę i błysnął kilka razy w stronę stanowiska. Z napięciem obserwował posterunek w oczekiwaniu na odpowiedź. Nadeszła ona po krótkiej chwili – jednak nie w postaci błysku, a posłanej w jego stronę serii pocisków kalibru 12,7 milimetrów, rozrywając jego ciało na kawałki. Nie zobaczył już swoich towarzyszy rzucających się na ziemię i otwierających ogień zaporowy w kierunku otworu strzelniczego.
***
Huk strzałów z wielkokalibrowego karabinu maszynowego dotarł do żołnierzy oddziału Alfa w ułamku sekundy. Od razu rozpoznali terkot Korda, umieszczonego prawdopodobnie na stanowisku kontrolnym.
W tym samym momencie ciszę pomiędzy seriami wypełnił dźwięk przypominający szum lub bzyczenie. Nad zagajnik znajdujący się po przeciwnej stronie polany uniosła się chmura małych owadów. To ona była źródłem hałasu. Chmura miała nieregularny kształt i powoli przesuwała się w stronę oddziału. Zwiadowcy ostrożnie przykucnęli, obserwując nietypowe zjawisko. Dźwięk wydawał się coraz bardziej metaliczny.
W jednej trzeciej odległości od znajdujących się w centrum polany obiektów chmura rozdzieliła się na dwie części. Mniejsza poszybowała wyżej, w stronę wiszącego drona, druga rozciągnęła się w poziomie i nadal zbliżała do żołnierzy.
Operator bezzałogowca włączył na swoim hologramie widok z kamer i skierował jedną z nich w stronę zjawiska. Przełączył rejestrator w tryb podczerwony i zamarł. Owady nie wydzielały ciepła, termowizja w ogóle ich nie rejestrowała.
***
Zastępca dowódcy oddziału Beta przeturlał się za niewielki kamień, stanowiący osłonę dla gradu pocisków sypiących się z karabinu umieszczonego za opancerzoną osłoną. Wiedział, że mają niewielkie szanse na zniszczenie stanowiska za pomocą posiadanej broni.
– Posterunek Pierwszy przejęty przez wroga! Potrzebne wsparcie powietrzne lub artyleryjskie! Ogień na Posterunek Pierwszy! – krzyknął do komunikatora.
Usłyszał opanowany głos Firmowa:
– Potwierdzam, wsparcie powietrzne, ogień na Posterunek Pierwszy, czas około trzydzieści sekund.
Zastępca dowódcy Bety potwierdził przyjęcie meldunku i nakazał swoim ludziom pozostanie w ukryciu. Wiedział, że w momencie wysłania Alfy na miejsce fali grawitacyjnej stale patrolujący okolicę dron S-70 „Ochotnik”20) został skierowany w okolice bazy. Uzbrojony w kierowane rakiety był w stanie szybko i precyzyjnie wesprzeć obydwa oddziały.
Gdy wszyscy pozostali przy życiu członkowie Bety skryli się za osłonami terenowymi, karabin z punktu kontrolnego przestał strzelać. Lufa przez chwilę omiatała przestrzeń, z której atakowali Rosjanie, po czym zastygła w miejscu, jakby w oczekiwaniu na kolejną falę ataku. Zamiast niej jednak kilkanaście sekund później żołnierze usłyszeli świst rakiety przelatującej im nad głowami i nieco mroczny jeszcze poranek rozświetlił wybuch, całkowicie niszczący posterunek oraz zagrażające zespołowi stanowisko karabinu maszynowego.
***
Gdy jeden ze snajperów przemieszczał się w miejsce, z którego mógłby obserwować oba posterunki, pierwsze pociski ciężkiego karabinu maszynowego Kord zabiły właśnie dowódcę oddziału. Chwilę później, leżąc już na swoim docelowym stanowisku, widział, jak zaraz po zakończeniu ostrzału dwie postacie zrywają się na równe nogi i biegną w stronę drugiego punktu oporu. Chwilę później opuszczone stanowisko eksplodowało wskutek uderzenia rakiety, prawdopodobnie z drona. Plany zakładały, co prawda, atak moździerzowy, ale jeśli chodzi o efekt, w gruncie rzeczy w obu przypadkach był on podobny.
Znów przeniósł celownik na okolice zniszczonego stanowiska ogniowego. Zobaczył powoli zbliżających się do niego żołnierzy. Odczekał, aż zrównają się z punktem kontrolnym, i ponownie nacisnął spust.
***
Bezgłośny, lecz potężny strzał wyrzucił młodego kaprala w powietrze. Pozostali członkowie grupy szybkiego reagowania zadziałali instynktownie, momentalnie padając na ziemię. Gdy drugi strzał zabił kolejnego żołnierza, zastępca dowódcy Bety nakazał wycofanie się na poprzednie pozycje. Wiedział, że to robota strzelca wyborowego, nie mógł jednak dostrzec błysku gazów wylotowych, przez co zlokalizowanie łowcy graniczyło z cudem. Zdawał sobie sprawę, że musi on być ukryty na którymś z wierzchołków wąwozu. Ponownie zaktywował radiostację.
– Posterunek Pierwszy zlikwidowany, kontakt ze strzelcem wyborowym. Brak jednoznacznej lokalizacji, potrzebne obszarowe wsparcie ogniowe na wierzchołki kanionu.
Porucznik z centrum dowodzenia potwierdził udzielenie wsparcia. Tym razem szacowany czas wynosił piętnaście sekund.
***
Drugi ze snajperów atakującej grupy już unieszkodliwił wszystkie kamery przekazujące obraz do centrum dowodzenia. Żołnierze patrolujący teren leżeli martwi na murawie wokół budynku. Czarne postacie zdążyły przemieścić się do niewielkich drzwi wbudowanych w masywne stalowe wrota. Osłaniany przez kolegów, krępy żołnierz wyjął palnik laserowy i zaczął wycinać otwór o wielkości pozwalającej jego towarzyszom dostać się do środka. Napastnicy ustawili się po obydwu stronach. Jedynie najwyższy z nich stanął naprzeciwko wejścia, wyprostowany, milczący i jakby nieobecny myślami.
Jeden z żołnierzy pchnął drzwi, które wpadły do środka. Zanim jeszcze uderzyły z hukiem o ziemię, za stalową taflę poleciały dwa granaty błyskowo-hukowe. Odgłos upadającego metalu zlał się z serią huków i błysków, po czym do pomieszczenia wpadła grupa uderzeniowa. Pierwszy z atakujących dostał bezpośrednio w pierś, jednak zasłonił w ten sposób dwóch innych, którzy natychmiast zlokalizowali obrońców po obu stronach pomieszczenia i oddali w ich stronę po dwie dwustrzałowe serie. Następny przykucnął zaraz za wejściem i ostrzelał kryjących się za skrzyniami żołnierzy na antresoli. Przesunął się w lewo i zobaczył lądujący tuż obok niego granat odłamkowy. Zdając się na instynkt, kopnął mocno ładunek wybuchowy, posyłając go pod przeciwległą ścianę, i odskoczył w bok, aby skryć się przed skutkami eksplozji. Takim refleksem nie popisał się żołnierz, który jako drugi wpadł do pomieszczenia. Fala uderzeniowa i odłamki trafiły prosto w niego, posyłając jego bezwładne ciało na ścianę.
W tym momencie mur za żołnierzem na antresoli eksplodował. Pocisk ze snajperskiego karabinu elektromagnetycznego, o zdecydowanie większej energii kinetycznej niż w przypadku standardowej broni, przeszedł przez beton jak przez masło i zmasakrował klatkę piersiową obrońcy. Chwilę później podobny los spotkał drugiego, kryjącego się za załomem rosyjskiego żołnierza.
Atak strzelca wyborowego zdezorientował obrońców, co natychmiast wykorzystali napastnicy. Wszyscy poza mężczyzną stojącym naprzeciwko wejścia zdołali dostać się do pomieszczenia i zająć pozycje.
Wysoki, ubrany na czarno żołnierz, ignorując kanonadę, wolnym krokiem zbliżył się do budynku. Zachowywał się tak, jakby szedł na spacer, a wybuchy granatów, eksplodujące od pocisków snajperskich ściany czy stłumione serie z karabinów nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Powoli przeszedł przez zniszczone wejście i rozejrzał się.
***
Żołnierze oddziału Beta usłyszeli syk nadlatującej bomby. Tak naprawdę były to dwa ładunki, które po uderzeniu w obydwa wzgórza okalające drogę zamieniły wysoką trawę i rosnące tam niewielkie drzewa w popiół. Obszarowość ataku w tym przypadku oznaczała zastosowanie precyzyjnych bomb zawierających żel zapalający, wytwarzający temperaturę z powodzeniem mogącą konkurować z piecami hutniczymi.
Dowodzący oddziałem wiedział, że jeśli na którymś ze wzgórz był zagrażający im snajper, nie miał szans na przeżycie.
Bezgłośnie wydał rozkaz ostrożnego podejścia. Żołnierze z lekkim ociąganiem wychynęli zza zasłon i powoli zaczęli przemieszczać się w stronę Posterunku Drugiego. Dotychczasowa noc niemal zmieniła się w dzień, a doskwierające zimno w żar bijący od palących się po obydwu stronach stoków.
Gdy doszli do celu, tym razem już zdecydowanie ostrożniej ustawili się na pozycjach chroniących ich od ognia karabinu. Kiedy tylko zobaczyli poruszającą się w lewo i w prawo lufę, wiedzieli już, że prawdopodobnie nie są to obrońcy. Napastnicy przejęli również drugi posterunek.
***
Wszyscy żołnierze grupy Alfa obserwowali zbliżające się chmury nietypowych owadów. Mniejsza z nich wystrzeliła w stronę drona. Obraz na holomonitorze zniknął, a dane diagnostyczne na temat drona zmieniły kolor na czerwony. Bezzałogowiec spadł na ziemię, pozbawiony energii.
Druga chmura w tym samym momencie szybko ruszyła w stronę żołnierzy. Ci nacisnęli spusty automatów, jednak obiekty były zbyt małe, aby dosięgły ich mierzone pociski. Owszem, kilka „owadów”, trafionych lub potrąconych przez lecącą kulę karabinową, spadło na ziemię, większość jednak przebyła dystans dzielący ich od komandosów i gdy znalazły się jakieś dziesięć metrów od nich, błysnęły niewielkimi kropkami światła. Były to malutkie pola energetyczne, wyrzucające strzałki, które uderzyły w żołnierzy.
Komandosów chroniły kamizelki i hełmy z przyłbicami, jednak na kończynach mieli tylko częściowe pancerze z twardniejącego pod wpływem uderzenia materiału. Pomiędzy komponentami były luki, umożliwiające sprawne poruszanie się operatorów. To w nie trafiły strzałki zawierające silną dawkę środka zwiotczającego, działającego w przeciągu niespełna sekundy po wprowadzeniu do krwi obwodowej.
Komandosi padali jak rażeni piorunem i po kilku sekundach tracili przytomność.
Z zagajnika po drugiej stronie polany cicho wybiegło dziesięciu ludzi ubranych w czarne mundury. Nie mieli hełmów, a karabinki nieśli przewieszone przez plecy. Pozbawieni ciężkiego uzbrojenia, szybko dotarli do leżących żołnierzy specnazu. Każdy z nich złapał jednego, wrzucił go sobie na ramiona i szybko, jakby nie czując ciężaru bezwładnego ciała, przeniósł do czekających stożków. Artefakty mogły pomieścić po pięć osób. Razem z napastnikami do stożków trafiło zatem dziesięciu rosyjskich żołnierzy.
Po ułożeniu nieprzytomnych w stożkach mężczyźni wrócili do miejsca, gdzie została reszta obrońców. Bez chwili wahania, beznamiętnie zdjęli z pleców karabiny i oddali po jednym strzale do każdego z nich. Po wykonaniu zadania zawrócili do pojazdów, wsiedli i zamknęli trójkątne włazy.
Polanę rozświetlił błysk, w którym wszystkie stożki zniknęły.
***
Starszy szeregowy oddziału specnaz stanowiącego bezpośrednią ochronę budynku H zobaczył w dziurze, która jeszcze niedawno była drzwiami, wysoką postać rozglądającą się po tętniącym strzelaniną pomieszczeniu. Niewiele myśląc, wycelował w nią i dwukrotnie nacisnął spust. Dwa pociski pomknęły w kierunku mężczyzny. Żołnierz spodziewał się odrzucenia napastnika do tyłu, jednak mężczyzna stał nadal, a w miejscach, gdzie uderzyły kule, dziwnym światłem jaśniały dwa otwory. Cały czas patrząc przez celownik, szeregowy przeniósł wzrok na głowę postaci. Ubrany na czarno mężczyzna o jasnej cerze patrzył prosto na niego. Jego oczy żarzyły się fioletowym blaskiem.
Żołnierz nie zdążył się dłużej nad tym zastanowić. Kula posłana w jego stronę przez oskrzydlającego obrońców z prawej strony trafiła go prosto w szyję. Złapał się za tryskającą krwią tętnicę i padł, tocząc z góry skazany na niepowodzenie bój o następny oddech.
***
Intensywność kanonady w budynku H zaczęła szybko spadać, aż w końcu strzały niemal całkowicie ucichły. Jedynie nieliczne, pojedyncze stuknięcia wytłumionej broni świadczyły o dobijaniu jeszcze żyjących obrońców przez napastników. Wydawało się, że są kompletnie wyzuci z jakichkolwiek emocji, jakby byli robotami bez krztyny człowieczeństwa. Zabijanie Rosjan nie było wywołane chęcią zemsty czy wrogością, lecz wydawało się zupełnie bezduszne.
Żołnierz, który chwilę wcześniej torował drogę do środka za pomocą palnika laserowego, podszedł do klatki elektromagnetycznej na środku pomieszczenia, z której Starszy niewzruszenie obserwował starcie. Uruchomił palnik i dotknął nim naładowanej elektrycznie klatki.
Posypały się iskry, a dotychczas jarząca się niebieskawym światłem siatka zamigotała i zgasła. Ładunek, który przez ostatnie lata tłumił zdolności istoty pozaziemskiej, zniknął. Starszy odczuł przypływ energii, którą natychmiast spożytkował na odbudowanie swojej zniszczonej powłoki. Wiedział, że wyliczenie obecnej pozycji oraz współrzędnych miejsca, gdzie będzie musiał wykonać transfer powrotny, czyli w bezpośrednią okolicę Słońca, zajmie mu kilka sekund. A kiedy już to zrobi, będzie mógł wreszcie dopełnić swojej misji i zniszczyć zarówno te prymitywne istoty, jak i cały układ planetarny, aby nie mógł się ponownie odrodzić, jak to miało miejsce wcześniej. Nie popełni błędu, jaki popełnili jego poprzednicy. Dokona całkowitej anihilacji, a w tym miejscu pozostanie tylko czarna dziura wsysająca wszystko, co znajdzie się w obszarze jej horyzontu zdarzeń21).
***
Snajper usłyszał świst rakiety, która niecałą sekundę później eksplodowała w samym środku posterunku kontrolnego numer dwa. Nie żałował żołnierzy ze swojego oddziału, obstawiających to stanowisko karabinu maszynowego. Wszyscy znali swoje zadania i w przypadku grupy uderzeniowej nie należał do nich powrót do domu. Misja miała charakter samobójczy – mieli uwolnić obiekt znajdujący się w budynku, a następnie spowolnić posiłki obrońców na tyle, na ile będzie to możliwe. I nie mogli zostać schwytani. Cel oraz motywacja do jego osiągnięcia były jasne i klarowne. Tłumiły również instynkt samozachowawczy – plan oraz jego etapy były jednoznaczne, każdy członek atakującego oddziału wykonywał swoje zadanie bez chwili wahania.
Przeniósł celownik na Rosjan, którzy ostrożnie zaczęli wychodzić zza osłon i przesuwać się w stronę celu. Namierzył pierwszego i pociągnął za spust. W niemal całkowitej ciszy żołnierz padł jak rażony gromem. Pozostali natychmiast zrozumieli, że są w zasięgu kolejnego strzelca wyborowego. Szybko wycofali się na poprzednie pozycje.
Snajper wiedział, jaki los spotkał jego partnera kilka minut wcześniej. Oczami wyobraźni widział dowódcę grupy podającego koordynaty bombardowania. Przekazał odpowiedni meldunek i ponownie szukał celu, który mógłby jeszcze zlikwidować, zanim wsparcie powietrzne go zneutralizuje. Bombardowanie środkami zapalającymi, od których zginął jego partner, było obydwu bardzo na rękę. Nie musieli niszczyć swojego sprzętu; jako zdecydowanie bardziej zaawansowany niż ten, jakim dysponowała Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza, nie mógł trafić w ręce śledczych, którzy przybędą tutaj po całej akcji. Bomby zrobią to za nich, a uzbrojenie oraz wyposażenie pozostałych członków oddziału odpowiadały sprzętowi formacji, której miał być przypisany atak.
Zanim syk nadlatującej bomby, a następnie huk wybuchu i ogień w mgnieniu oka ogarniający wzgórze odesłały w niebyt leżącego żołnierza, zdążył on jeszcze zobaczyć słupy światła rzucane przez reflektory szybko nadjeżdżających samochodów patrolowych, które miały wzmocnić rosyjskie siły nacierające w stronę budynku H. Przekazał następny meldunek i zginął, czując się szczęśliwym z powodu dobrze wykonanego zadania.
***
Dowódca grupy napastników, którzy jeszcze przed chwilą zabezpieczyli budynek H, odebrał wiadomość od snajpera. Widząc łunę ognia, której pojawieniu się towarzyszył ogłuszający huk, gestami przekazał rozkazy. Żołnierze ustawili się w półkolu i klękając na jedno kolano, mierzyli z karabinów w kierunku zakrętu. Wiedzieli, że niedługo pojawią się siły obrońców bazy, wzmocnione przez jeden, a może nawet dwa dodatkowe oddziały.
Nie szukali jednak optymalnych pozycji obronnych. Nie okopali się ani nie skryli za przeszkodami terenowymi. Wiedzieli, że obrona będzie skazana na niepowodzenie. Nie mieli również żadnych planów odwrotu. Podobnie jak strzelcy wyborowi, znali swoją rolę w planie. I wiedzieli, jak ona ma się skończyć. Mieli rozkaz położyć ogień zaporowy i utrzymać go, dopóki którykolwiek z nich jeszcze będzie oddychał. ■
Niedziela, 28.04.2030, godz. 16:45 GMT (04:45 czasu lokalnego), rosyjska stacja badawcza, jezioro Nałyczewo, Kraj Kamczacki, Federacja Rosyjska
Starszy wyszedł z rozciętej klatki, bez słowa mijając żołnierza gaszącego płomień palnika. Te kilka chwil, które zajęło rozcinanie drobnej siatki, wystarczyło, aby odbudował swoją powłokę zewnętrzną i obliczył koordynaty punktu wyjścia w okolicy Słońca. Teraz wokół niego zaczęły pojawiać się niewielkie iskierki, które krążąc wkoło, powoli przybierały kształt stożka.
Nagle obcy odczuł skupioną na sobie wiązkę światła. Niewidoczna dla ludzkiego oka, została natychmiast zarejestrowana przez zewnętrzną, światłoczułą powłokę istoty. Miała charakter wywołania – Starszy natychmiast zrozumiał, że w pomieszczeniu był jeszcze jeden przedstawiciel Świata Centralnego.
Zaskoczony odwrócił się w stronę, skąd padał promień, aby oczy, które stanowiły jedyne uzewnętrznienie jego prawdziwego, energetycznego wnętrza, mogły zlokalizować nadawcę. Bo kim był ów nieznajomy, Starszy wiedział już w momencie, gdy cienki, skondensowany niczym laser słup światła w niego uderzył. Teraz, patrząc na niego, mógł odpowiedzieć swoją częstotliwością.
– Violet Czternasty – popłynął bezgłośny komunikat.
Komunikacja pomiędzy obiema istotami odbywała się w sposób wykraczający poza ludzkie możliwości percepcji. Oparta była na trwających ułamki sekund błyskach w paśmie światła niewidzialnego, generowanych przez ich oczy. Kolejne sygnały pojawiały się w niezwykle szybkim tempie; jedynie bardzo szybki komputer byłby w stanie zarejestrować i odczytać przekaz, a następnie w odpowiednio dłuższym czasie go zinterpretować. Gigabajty informacji wymienianych przez obcych, przetwarzane na poziomie czystych powiązań logicznych, przelatywały pomiędzy nimi z prędkością światła.
– Karmazynie Czwarty – obcy zwrócił się do oswobodzonego Starszego jego uproszczonym, lecz prawdziwym imieniem – zostałeś uwolniony, abyś mógł stawić się przed Kontrolerem Głównym. W imieniu Zgromadzenia Kontroli Populacji Kuli Światów rozkazuję ci zaniechania redukcji niniejszej populacji.
Dla Starszego ułamek sekundy, którego potrzebował do przeanalizowania informacji przekazanych mu przez przybysza, wydawał się wiecznością. Wysłał falę świetlną, od której jego oczy nieco pojaśniały, zmieniając barwę z ciemnej czerwieni w intensywny róż.
– Istniejąca tutaj populacja zagraża naszemu światu i w ramach ochrony życia, nakazywanej przez Prawo, powinna zostać zredukowana. Jako Kontroler jestem za to odpowiedzialny. Aby mi nie utrudniać wykonania tego zadania, powinieneś opuścić ten świat i udać się tam, skąd przyszedłeś, Banito.
Nazwanie Violeta Czternastego Banitą nie było przypadkowe. Obcy pochodził z rodu, który przed ponad czterystoma milionami ziemskich lat został skazany na banicję ze Świata Centralnego za czyny jednego z jego przodków. Violet Dziewiąty sprawował wtedy funkcję Kontrolera, który przybył do tego wszechświata i tego układu planetarnego. W ramach prowadzonych działań na dwóch planetach wykrył rozwijające się życie – w jednym przypadku była to zaawansowana cywilizacja kosmiczna, w drugim jedynie prymitywne organizmy. Przodek ów uznał, że zniszczenie całego układu nie jest konieczne, i ograniczył się do zwiększenia poziomu promieniowania gamma do wartości, które znacząco zredukowały populację na jednej z planet, niszcząc prawie doszczętnie cywilizację na drugiej. Działanie to nie zostało jednak ocenione pozytywnie przez Zgromadzenie, gdyż pozwoliło niedobitkom cywilizacji kosmicznej na ucieczkę i odrodzenie się w innym, trudniej dostępnym miejscu Świata Czwartego, w którym istniała między innymi Ziemia. Kontroler wraz z całym swoim rodem o uproszczonym nazwisku Violet został wygnany ze Świata Centralnego – stali się Banitami, którym nie wolno było nigdy powrócić.
Karmazyn Czwarty pochodził z wysokiego rodu, którego nestor, Karmazyn Pierwszy, od niemal miliarda ziemskich lat piastował funkcję Kontrolera Głównego. Zdobył ją wskutek wojny domowej, zakończonej korzystnym dla niego rozejmem z Granatami, których względy i wpływy w Zgromadzeniu malały niemal przez cały okres od zakończenia sporu. Teraz tylko nieliczni spośród nich, w tym niedawno anihilowany Blue Siedemdziesiąty Ósmy, pełnili funkcje Kontrolerów.
– Przedstawiciele tutejszej populacji pozwolili na osiągnięcie znaczących przełomów w naszej nauce, które stanowiły podstawę decyzji Zgromadzenia o realizacji planu Violetów – odparł Banita. – Oto decyzja z podpisem Kontrolera Głównego.
Do przesyłanej informacji Violet załączył unikalny cyfrowy klucz, stanowiący podpis Karmazyna Pierwszego. Starszy mógł zweryfikować go bardzo szybko – był autentyczny, a to oznaczało, że nie miał wyboru. Musiał podporządkować się rozkazowi swojego przywódcy.
– Chciałbym, aby moje ścieżki wskazywały na poprawność waszego myślenia. Niestety nie jestem w stanie przeprowadzić odpowiedniego toku rozumowania, w ramach którego wasze działania nie oznaczałyby zagrożenia dla naszej rasy.
– To dlatego, że twoje ścieżki są zgodne wyłącznie ze ścieżkami Karmazynów – beznamiętnie odparł Violet. – Nasze są połączeniem ścieżek Granatów i Karmazynów, dlatego możemy wnioskować inaczej, lepiej niż wy. Nie ma to jednak znaczenia w kontekście rozkazów, które ci przynoszę. Zgodnie z Prawem masz obowiązek się do nich zastosować.
Karmazyn wiedział, że przynajmniej w tej kwestii Banita ma rację. Szybko zmienił obliczenia skoku i wyznaczył kurs bezpośredni na salę Zgromadzenia Głównego Kontroli Populacji Kuli Światów w Świecie Centralnym. Nie było to trudne. Obiekty w Świecie Centralnym nie oddziaływały na siebie grawitacyjnie. Koordynaty określonego miejsca w jego ojczystym świecie były zawsze takie same, określane względem uniwersalnego dla tej przestrzeni układu odniesienia.
Ilość iskier dookoła Karmazyna zwiększyła się i jego sylwetka ukryła się w stożku. Po chwili nastąpił błysk i Karmazyn zniknął.
Violet nie czekał, aż przed budynkiem odezwą się strzały ustawionych w półkolu członków oddziału uderzeniowego. W podobny sposób przeniósł się do obranego przez siebie punktu w innym świecie.
***
Pułkownik Wasilij Gubka, weteran starcia ze Starszym z roku 2027, a obecnie awansowany i mianowany dowódcą ochrony stacji, wysiadł z szybkiego samochodu patrolowego, którym podjechał przed budynek H. Dwie drużyny i niedobitki trzeciej zabezpieczały teren, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że nie za bardzo było go przed kim chronić. Najważniejszy obiekt zniknął, a dookoła, w półkolu, leżeli ubrani na czarno Chińczycy, którzy jeszcze niecałą godzinę temu stawiali zacięty opór. Zacięty i na swój sposób bohaterski – żaden z nich nie pozwolił się wziąć żywcem.
– Ale burdel… – wycedził przez zęby pułkownik, rozglądając się dookoła.
– Panie pułkowniku, melduje się… – Obok niego wyrósł potężny, ubrany w nieco zabrudzony mundur polowy i kamizelkę taktyczną żołnierz. Czarny hełm z przyłbicą trzymał w ręce.
– Spocznijcie, Fiodorowicz – przerwał mu Gubka. – Udało wam się kogoś pojmać?
– Nie, panie pułkowniku. Wygląda na to, że wszyscy, którzy przeżyli szturm na budynek, ustawili się tutaj w dość dziwnej formacji. Nie kryli się, nie umocnili pozycji, po prostu klęczeli i kładli ogień zaporowy. Zdejmowaliśmy ich zza osłon terenowych jak na strzelnicy.
– I jak rozumiem, nie wpadliście na to, aby któregoś tylko ranić?