Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy jedne drzwi się zamykają, można próbować je wyważyć albo znaleźć inne…
Jarek to uosobienie męskiej przeciętności. Zarabia niewiele, jeździ starym seicento, mieszka w małym mieście, kupuje w lumpeksie, spotyka się z kolegami, czasem popija, ale przede wszystkim tęskni za kobietą. I choć widzi szarość swojej codzienności, cieszy się każdą chwilą. Dystans do spraw trudnych, pogoda ducha, wytrwałość i erudycja pomagają mu iść przez życie bez frustracji i kompleksów.
Wszystko się zmienia, gdy poznaje Henię, dojrzałą kobietę pracującą w Irlandii. Ona jest przekonana, że to tylko przelotny, mało znaczący romans, on – z każdą minutą spędzoną u jej boku coraz bardziej się zakochuje. A kiedy na horyzoncie pojawia się kolejna kobieta, sytuacja całej trójki zaczyna przypominać tykającą bombę zegarową.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
(Iława – Ostróda – Olsztyn, lata 2010 – 2015)
Literacka fikcja
W Bibliotece Publicznej w Rudzielicach (filii Gminnej Biblioteki Publicznej w Przemieniu, w gminie Iława)
Zadzwonił telefon służbowy. Podniosłem słuchawkę.
– Zapraszam cię na śledzie – rzekł Wiesław (mój kolega, emeryt).
– Wiesz, że nie znoszę śledzi, nie jadam ryb. Smakują mi tylko filety z pangi – odparłem.
– Kiedy skończysz z tą niezdrową żywnością? – zapytał.
– Jak Polacy zostaną mistrzami świata w tenisie stołowym, a przynajmniej Europy.
– Prędzej Polak znów wygra konkurs Szopenowski…
– Śledzisz konkurs?
– Jasne!
– To po pracy do ciebie wpadnę.
– Przynieś mi jakąś książkę – poprosił. Przeczytał tysiące, prawie tyle, ile miał… kochanek.
W mieszkaniu Wiesława (w Iławie)
Nawet nie wziął jej do ręki…
– Połóż ją na inne tomy – powiedział i oddalił się do kuchni.
Leżały na stole dla sześciu osób w pokoju z balkonem. Nie przeczytał ich jeszcze.
Zająłem miejsce na sofie przy kwadratowym stoliku kawowym – przez szklany blat nie sposób rozpoznać koloru moich skarpet. Od jak dawna Wiesław nie przecierał stołu?
Z niestarannie zgaszonych w popielnicy papierosów unosił się duszący mnie dym. Zawsze leciał w moją stronę – pety tliły się bez końca. Przesunąłem popiołkę w kierunku rogówki, na której siadywał Wiesiek, wstałem i uchyliłem balkon.
Wiesław przyniósł talerz śledzi w oleju (z cebulką), pełnych ości, i słoik kiszonych ogórków. Potem dwa szklane spodki i dwa widelce – aluminiowy i z bakelitową rękojeścią. Naczynia postawił na stole dość ostrożnie, sztućce rzucił, aż zadzwoniły – szybko chwyciłem jeden (ten z bakelitową rękojeścią), by nie zdążył zanurzyć się „po kostki” zębiskami w stołowym brudzie.
– Wpierdalaj! – zarządził Wiesiek i zapalił papierosa. Usiadł na rogówce. Pod nosem miał dymiącą kiepownicę. Przez szklany blat nie sposób rozpoznać barwy kapci gospodarza.
Zaczęliśmy rozmowę – Wiesław mówił, ja słuchałem… bezpośredniej transmisji telewizyjnej XVI Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina, Poloneza fis-moll op. 44 (George Sand w liście do doktora Gauberta pisała, że Szopen, pracując nad tym polonezem, złościł się na fortepian, zadawał mu kuksańce). Gdzieś w trzeciej minucie utworu, po drobnym lirycznym akcencie, rozpoczynał się najsłabszy (moim zdaniem) fragment dzieła, najmniej udane w dorobku Szopena „sto sekund”, które brzmiały jak ścieżka dźwiękowa jakiejś prymitywnej gry wideo, jak nakręcanie zegara, jakby skomponował je pańszczyźniany chłop. Nie radzili sobie z nim pianiści, nie potrafili „równo” zagrać, wydobyć z instrumentu dźwięków, których sto siedemdziesiąt lat wcześniej daremnie szukał Szopen – fortepianu oszukać się nie da!
By podkreślić wagę słów, jakie do mnie kierował, i choć na chwilę odwrócić moją uwagę od muzyki Szopena, Wiesław co chwila lekko dźgał mnie w prawy bark palcem wskazującym lewej dłoni. Włożył go sobie do ust i… zaczął dłubać w zębach? Miał ich chyba więcej niż normalny człowiek, w tym kilka naturalnych! Śledzie i cebula przyklejały się do nich. Nie mógł oczyścić ich jęzorem, więc wkładał ów palec do buzi i odklejał nim resztki pożywienia. Pomagał sobie nim jeść, jakby ten stanowił część układu pokarmowego, a jego podstawowym zadaniem była pomoc w konsumpcji i w higienie jamy ustnej.
Zaraz mi go włoży do gardła!
Ponownie mnie nim tknął, jakby nie mógł innym palcem, i zwrócił się do mnie:
– Czuję się bardziej wdowcem po śmierci Eugenii niż mężem Bogusławy. Zakochałem się w Eugenii po uszy…
A w Bogusławie po jaja? – pomyślałem. Nie wytrzymałem…
– A w Bogusławie po jaja? – zapytałem.
Od lat przebywała zagranicą. Ciężko pracowała. Co miesiąc przysyłała do Polski pieniądze. Wiesiek uważał, że za mało!
Wiesiek spojrzał na mnie i…
– Po same jaja! – potwierdził, dotykając mnie wskazicielem lewej dłoni.
Zgodził się, że zakochał się po same jaja? Ale w kim? W Bogusławie czy w Eugenii? W której po uszy, a w której po jaja? W której mocniej? W której jak? Zapomniałem. Lecz byłem pewien, że Wiesław jeszcze kiedyś opowie. Wtedy zapamiętam!
Zastanawiałem się natomiast, czy Wiesiek dotknął mnie palcem wilgotnym od wody po ogórkach, czy tłustym od oleju, w którym przyrządził śledzie. Woda i tłuszcz wsiąkały w sweter, w dzianinę na prawym barku… Sweter wyląduje w pralce! Już dawno powinien w niej wylądować! Pralka już dawno powinna skończyć na złomie! Już dawno powinienem kupić sobie nową! Obecna miała tylko jedną sprawną grzałkę. Ponoć można żyć z jedną nerką.
Ów szary sweter z suwakiem kupiła mi na trzydzieste piąte urodziny Mirka. Podobał mi się. Lubiłem w nim chodzić. Zakładałem go tylko od święta, na wielkie okazje. Na przykład konkurs Szopenowski w telewizji? Zwykle chodziłem do Wieśka mniej uroczyście ubrany!
Słuchając Wiesława, przyglądałem się jego gestom, dłoniom, palcom… Te palce zawsze były wilgotne i lśniące – zawsze były takie przy tym szklanym stole, bo sztućce, którymi się posługiwał, takie były, bo szklanka, z której pijał, taka była, bo kieliszek, z którego pił wódę, taki był, bo cały ten stół po prostu taki był – im bliżej rogówki, tym bardziej ubabrany.
Wiesław perorował, zapatrzony w sufit, gdzieś wyżej nawet. Nie wystarczało mu, że mówił. Chciał mieć pewność, że go słucham. W tym celu szturchał mnie palcem wyjętym z ust, by zmusić mnie do uwagi.
Znów włożył go do buzi i… wtedy milczał, wtedy mogłem coś powiedzieć!
Pianista grał Barkarolę Fis-dur op. 60.
– On gra, jakby nieustannie przysłuchiwał się swojej grze i sprawdzał, czy gra poprawnie, czy się nie myli – zauważyłem.
Pianista grał, mocno się garbiąc. Wyprostowany nie zagrałby tak finezyjnie. Stroił miny… Jak trafić z odpowiednią siłą w odpowiednie klawisze, w odpowiednim tempie? Czyżby nie miał pojęcia?
Obserwowałem grymasy jego twarzy. Były tym, czym dla… linoskoczka tyczka? Pomagały w utrzymaniu rytmu, melodii, siły uderzeń. Ruchy rzęs, powiek, kącików ust, nieobecne spojrzenia, zamknięte oczy, wdechy, wydechy, ruch nozdrzy, języka, bujanie się na krześle – jak boja na Jezioraku… Jakie to piękne! Piękniejsze niż występ gimnastyczki lub łyżwiarskiej pary! Zachwycałem się bardziej ekspresją ruchowo-mimiczną pianisty niż muzyką.
Pianista na dłużej zawiesił nad klawiaturą dłonie. Wiesiek wybałuszył na nie gały i stwierdził:
– Już gdzieś widziałem takie owłosione łapska!
– U kogo? – zaciekawiłem się.
– Ich właściciel donosił na mnie Służbie Bezpieczeństwa.
Trzy lata później…
16 października, Ostróda, w mieszkaniu Heni
Henia zrobiła sobie kolejnego drinka – kilkadziesiąt gramów żubrówki zalała jabłkowym napojem.
– Napijesz się ze mną? – ponownie mnie zapytała, znów podając mi kieliszek wódki, który od dwóch godzin stał pełen na ławie i czekał, bym go opróżnił.
Jadłem faszerowanego szczupaka z dużą ilością ości… Oblizałem palce, chwyciłem szkło i… tak, jak wcześniej, odstawiłem je po chwili na ławę, informując Henię:
– Mówiłem ci, że nie piję, bo jeśli wyprosisz mnie z mieszkania, jak w sierpniu, to będę miał problem z powrotem do domu. – Obawiałem się, że Henia pokaże mi drzwi, jak pierwszego dnia naszej znajomości, a raczej pierwszej nocy, 18 sierpnia (dwa miesiące temu), a nietrzeźwy nie będę mógł usiąść za kierownicą auta i wrócić do Iławy.
– Więc idź już sobie – powiedziała „grzecznie”.
Wstałem z rogówki (podobną miał Wiesław) i podszedłem do drzwi wejściowych mieszkania. A Henia:
– Byłeś na to przygotowany. Posłuszny jesteś. Zostań! – rzekła jak do psa.
– I tak sobie pójdę.
– Kiedy?
– Kiedy kolejny raz mi tak powiesz.
– O, jaki honorowy.
Wróciłem na rogówkę i kontynuowałem spożywanie ryby. Nie było jeszcze dwudziestej trzeciej… Nie dam rady jej zjeść!
– No, napij się ze mną! – znów usłyszałem.
– Mówiłem ci, że nie piję – odparłem stanowczo.
– To zjeżdżaj! – Henia wrzasnęła.
Wstałem od ławy. Oblizałem palce. I ruszyłem do drzwi. Założyłem sweter, który na trzydzieste piąte urodziny kupiła mi Mirka – leżał na komodzie przy drzwiach – kurtkę i buty. Chwyciłem klamkę – drzwi były zamknięte na klucz, klucz był w drzwiach… Nie nacisnąłem jej jeszcze, kiedy…
– No chodź, głupi! – Henia zawołała mnie, widząc, że nie żartuję. Obawiała się, że może ją ominąć… historyczna chwila? Zaczęła się rozbierać. Była naga, więc zostałem.
Zostałem i… I znów Henia nie miała orgazmu! Jeszcze nigdy nie miała. Przecież jej obiecałem, mówiłem, jakie to proste, że wkrótce go osiągnie, ze mną, na pewno. Wyglądała na bardzo rozdrażnioną. Miała czterdzieści siedem lat. Tyle co ja.
– Za bardzo mnie podniecasz. Za rzadko się kochamy – podałem jej prawdopodobne przyczyny niepowodzenia w łóżku.
– Przestań pieprzyć! – krzyknęła.
Jestem człowiekiem honoru. Zawsze dotrzymuję danego słowa…
– Daj mi jeszcze jedną szansę – rzekłem błagalnie.
Co odpowiedziała? Jaką podjęła decyzję? Chyba ją przekonałem. W gruncie rzeczy była cierpliwa, wyrozumiała, za dobra dla mnie, pełna nadziei na miłość.
– Ile ci potrzeba? – spytała.
Z wykształcenia była matematykiem. W Gimnazjum nr 4 im. Olka Groma w Ostródzie uchodziła za bardzo surowego nauczyciela. Pracowała w tej szkole tylko dwa lata. W ogóle tylko te dwa lata pracowała w Polsce. Wcześniej utrzymywał ją mąż. Gdy poznał młodszą kobietę, zmuszona była znaleźć zatrudnienie. Gdy dyrektor gimnazjum rozwiązał z nią umowę, bo zbyt wielu uczniom postawiła na koniec roku szkolnego jedynkę, wyjechała za granicę, do… męża.
„Ile ci potrzeba?” – to pytanie odbiło się echem w mojej łepetynie. Chodzi chyba o czas… – domyśliłem się.
– Piętnaście minut – wypaliłem, jakbym miał… piętnaście lat.
– Piętnaście minut – Henia powtórzyła. W jej głosie słychać było nutę niedowierzania. – No, to zobaczymy…
Niemal rozbawiłem Henię. Czy dokonam niemożliwego?!
Tymczasem nie wiedziałem, czy się ubrać, czy siedzieć kwadrans, goły. Trapiła mnie myśl, że znów sprawiłem Heni zawód.
Spojrzałem na zegar ścienny. Dwa dni wcześniej kupiłem do niego baterie. Wciąż nie chodził – Henia nie włożyła ich do zegara.
– Idź pod prysznic! – usłyszałem. Henia musiała mi podpowiadać, co mam robić.
Nie zamknąłem na skobel drzwi do łazienki. Henia też ich na skobel nie zamykała. Nie zamykaliśmy przed sobą drzwi do łazienki na skobel.
Trzy minuty później…
– No wychodź już, bo też chcę się umyć! – Henia zawołała. I weszła do łazienki.
Wycierałem się w przydzielony mi przed trzema dniami ręcznik, ten sam, co w sierpniu. Czy wisiał w łazience od lata?
– Dokończ rybę! – Henia wydała mi polecenie.
Wybierałem ze szczupaka ości, gdy wróciła do pokoju owinięta szlafrokiem. Zmieniła kapcie na obuwie, które stało przed drzwiami na loggię, i wyszła na loggię na szluga, pociągając za sobą drzwi, by się zamknęły, by dym nie wpadał do mieszkania. Ekspresowo wypaliła papierosa i wróciła do pokoju. Założyła kapcie i usiadła przy mnie.
– Nie katuj się tak tą rybą! – powiedziała. – Idź umyć zęby!
Umyłem.
– Ten kwadrans już chyba minął! – rzekła, spoglądając na ekran smartfona: nie świecił się.
– Ale chodźmy do sypialni – zaproponowałem, niemal postawiłem warunek. Tam stało szerokie łoże małżeńskie.
– Nie będę więcej prać pościeli! – Henia zaprotestowała.
– Ta rogówka jest za wąska… – stwierdziłem, jakbym chciał po ewentualnej (kolejnej) klapie w łóżku mieć prawo do obrony i następująco się z niej tłumaczyć: „A nie mówiłem? Mieliśmy TO zrobić w sypialni. Ta rogówka nie nadaje się do uprawiania seksu!”.
– Chcesz mnie wkurzyć?! Nie jest za wąska! Chodź już! – grzmiała Henia.
Usiadłem obok Heni, zdjąłem z niej szlafrok. Zacząłem ją dotykać, głaskać, całować: po twarzy, szyi, piersiach, biodrach, udach, łydkach, stopach. Położyłem Henię na rogówce, na plecach (jej plecach), jakbym trenował zapasy – skóra rogówki była zimna… Nie stanął mi. Zacząłem lizać srom, wąchać go – lizanie i wąchanie cipy zawsze facetom pomaga. Nie stanął mi.
Nigdy przed dymankiem nie musiałem się onanizować. Spróbowałem. Na próżno. Nie stanął mi.
Spociłem się jak… andropłaz (przechodzący andropauzę mężczyzna), jakby rzecz się działa latem na Sycylii, u podnóży Etny1, a nie jesienią, trzydzieści kilometrów na wschód od Iławy.
Henia zaczęła mnie instruować, że jest taki punkt G, jak go znaleźć i stymulować. Zniecierpliwiona chwyciła palec wskazujący mojej lewej dłoni i namacała nim ów punkt. Lecz ja… jestem praworęczny! Wreszcie sama zaczęła w sobie grzebać, w tej jaskini rozkoszy, po nadgarstek, raz jedną, raz drugą ręką, jak w najbardziej ordynarnych pornosach. Sapała. Nie stanął mi.
Bezradnie spoglądałem na Henię. Męczyła się, jak ja wcześniej z rybą.
– No nie patrz tak, kurwa, tylko rób coś! – wybuchła.
Ponownie włożyłem głowę między jej uda i zacząłem lizać srom. Przytrzymywała mój czerep, jak zmęczony pływak boję. Na nic te wysiłki – pomyślałem. Czy ja jeszcze myślałem?! Nagle Henia odepchnęła mnie z obrzydzeniem, mówiąc:
– Jesteś spocony! Śmierdzisz! Wynoś się ty spocony szczurze i więcej się tu nie pokazuj!
Rozstaliśmy się w milczeniu, nie spojrzawszy sobie w oczy. Czy na zawsze?
17 października, Iława
Oczy bolały mnie od patrzenia na produkty i ich ceny-przeceny: gorzej widzę w sztucznym świetle. To w Kauflandzie wyjątkowo męczy mój wzrok! Bez okularów niedowidzę. Zauważyłem skrzynię z filmami po pięć złotych. Sprzedawane były w ramach Jesiennego Przeglądu Filmowego. Wypatrzyłem pudełko z filmem Dzika namiętność Jonathana Demme’a i…
Początek romansu z Henią był jak początek tego filmu – przyszło mi na myśl. Widziałem go w kinie Kosmos w Szczecinie. Służyłem wówczas w Ludowym Wojsku Polskim, pełniłem zasadniczą służbę wojskową. Film bardzo mi się podobał. Jak mógłby żołnierzowi nie spodobać się taki film?! Zapomniałem już, jak się skończył. W jakim stopniu skończyłem służbę wojskową?!
Wsunąłem płytę z filmem do napędu DVD-ROM w komputerze…
Jednak początek romansu z Henią był inny – lepszy! Henia była bardziej szalona niż Audrey Hankel i ładniejsza niż Melanie Griffith. A ja? Nie jestem tak przystojny jak Jeff Daniels! I Leśna, w której poznałem Henię, to restauracja, a nie pizza bar! Charles Driggs zjadł lunch i za niego nie zapłacił… Ja w Leśnej (wówczas) nie zamówiłem żadnego posiłku! Nie poszedłem tam, by się najeść. Tylko piłem i tańczyłem? Tamtej nocy, z 17 na 18 sierpnia, siedziałem pijany, samotnie, na tarasie lokalu. Grał zespół Remedium, repertuar disco polo, piosenki biesiadne i peerelowskie hity, równie energetyczne jak utwór Wild Thing w wykonaniu Sister Carol. Znacznie lepiej brzmi ten numer w wersji zespołu The Troogs! Potem Henia wywiozła mnie do Ostródy srebrną corsą. Zielona fura, którą Audrey porwała Charlesa, z pewnością była szybsza. Ciekawe, jakiej była marki? No i ja za wszystko zapłaciłem. Czy za wszystko? Za wódkę, choć jej nie wypiłem.
*
Wspominałem tamtą noc, z 17 na 18 sierpnia. Szukałem w pamięci momentu, w którym stała się niezapomniana. Zaczęła się po… zachodzie słońca, po dwudziestej. W Nowej Wsi pod Iławą trwał festyn zorganizowany przez Radę Sołecką przy wsparciu licznych sponsorów i Gminnego Ośrodka Kultury w Przemieniu – mojego zakładu pracy. Bawiłem się znakomicie, jak zawsze, kiedy Broda (dyrektor GOK-u) do czegoś przyłożył rękę, a ja miałem wolne. Od dziewiętnastej do dwudziestej drugiej – zabawa taneczna. Na zakończenie pikniku – pokaz tańca z ogniem w wykonaniu grupy Tynwałdzki Taniec Ognia. Rozgrzany byłem do czerwoności! Nie zamierzałem gasnąć. Zamówiłem taksówkę. „Do Leśnej” – wydałem kierowcy dyspozycję. Pojechaliśmy na przeciwległy kraniec Iławy, cztery kilometry drogą krajową nr 16 (w kierunku Grudziądza). W Leśnej niestety straciłem energię. „Nie przysypiaj!” – ktoś upomniał mnie, potrząsając mym ramieniem. Podniosłem głowę z blatu ławy. Otworzyłem oczy. „Bo cię zaraz stąd wyleją” – dodał młody mężczyzna. „Napij się ze mną!” – zaproponowałem. „Jasne” – odparł. „Albo wypij wszystko” – rzuciłem po chwili. Na ławie stały dwie „pięćdziesiątki” wódki, w kieliszkach o pojemności czterdziestu mililitrów. „Bartek” – przedstawił się młodzieniec. Wypił alkohol z jednego kieliszka… Zawartość drugiego mnie zostawił? „Nie widziałeś przypadkiem mojej matki?” – spytał. Pokręciłem głową, że… nie widziałem Jadźki Płotki. Wypił alkohol z drugiego kieliszka i zniknął.
Trzy godziny po rozmowie z Bartkiem posprzeczałem się z Henią w Ostródzie, w jej mieszkaniu. O co poszło? Stwierdziłem, że Ostróda to większa dziura niż Iława. Nie natychmiast żeśmy się pokłócili, ale jednak. Do niczego między nami nie doszło… Owszem, w aucie, które prowadziła koleżanka Heni, tak – takie cacy macy, z czego zresztą oboje, ja i Henia, byliśmy niesłychanie radzi. I gdy Henia zakończyła ze mną spór słowami: „Idź już, nie chcę cię więcej widzieć!” (a oboje nie byliśmy trzeźwi), wyszedłem z jej mieszkania posłusznie, nie byłem napastliwy. Nawet chciała dać mi pieniądze na powrót do Iławy. „Weź!” – nalegała. Nie wziąłem, pewny, że zatrzymam taryfę i wrócę do domu, w Iławie zapłacę kierowcy. Która to była godzina? Chyba trzecia. Na mieście nie było ruchu – ani ludzi, ani aut. Ostróda była opustoszała. Pół godziny się po niej błąkałem. Aż dotarłem do miejsca, z którego wyszedłem – do budynku, w którym mieszkała Henia. W pobliżu był postój taksówek, lecz żadna nie czekała. Gdybym, opuściwszy mieszkanie Heni, poszedł w przeciwnym kierunku… Kląłem na całe gardło. „Co za zasrane miasto!” – wykrzykiwałem – „Nawet policji nie ma!”. Po chwili przyjechała… taksówka. Miałem przy sobie sześć dych. Taryfiarz żądał stówy, z góry. Co miałem robić? Pomyślałem: Wracam do tej wariatki. Wariatka, ale jaka fajna. Drzwi na klatkę schodową były niedomknięte. Wszedłem na trzecie piętro, zapukałem pod numer 99. Zapamiętałem, gdzie mieszka. Otworzyła. Nie musiałem pukać drugi raz. Ucieszyła się, że wróciłem i spytała: „O co poszło? Po co, głupi, poszedłeś?”. I zostałem u niej. Już wtedy byłem w niej zakochany – zakochałem się w niej już w tej Leśnej, już w tej corsie. (Przed dziesiątą opuściłem jej mieszkanie. Poszedłem na dworzec PKP).
Od wczoraj nie dzwonimy i nie piszemy do siebie. Ja już do niej nigdy nie zadzwonię. Numery jej telefonów usunąłem z komórki zaraz po powrocie do Iławy, nie pamiętam, nie mam na papierze. I nie napiszę listu. Choć został jej e-mail w bazie adresowej mojej poczty elektronicznej i nazwa użytkownika na Skypie. I nie spotkamy się. Nie wierzę w taki przypadek, byśmy się jeszcze kiedyś spotkali. Gdyby taki przypadek miał miejsce, to dopiero byłby przypadek! Ucieszyłbym się pewnie. Ale nie wierzę w cuda.
***
Zakupy w szmateksie Jak Ulał to od trzech dni moje ulubione zajęcie. Jak długo krępować mnie będzie przymierzanie ciuchów w tej norze?! Nikogo oprócz właścicielki lumpeksu nie było…
– Szukam czegoś pod kurtkę, na podkoszulkę – poinformowałem sprzedawczynię.
Wziąłem trzy bluzy: brązową – bo to ulubiony kolor Heni(!), czarną i granatową. I dwa T-shirty: jeden w szaro-czarne pionowe paski, z kieszonką na piersi, drugi fioletowy z guzikiem i szarą lamówką przy dekolcie.
– Czy to nie dla pań? – zapytałem o T-shirty.
– Nie – usłyszałem odpowiedź. I przyszło mi na myśl, że gdyby wybrała je kobieta i spytała: „Czy nie dla mężczyzn?”, też usłyszałaby „nie”.
– A ten sweterek się panu nie podoba? – kobieta zapytała, pokazując mi sweter w poziome czarno-białe pasy. Niski jak ja osobnik nie prezentowałby się w nim korzystnie. Wyglądałbym na niższego niż jestem. Taki pasiak odbiera dużo centymetrów wzrostu!
– Gdyby był w pionowe paski… – odparłem.
– A spodnie?
– Słyszałem, że najsensowniej przyjść z najlepiej dopasowanymi portkami na tyłku.
– A czapka?
– Nie za wcześnie na czapkę?
Sprzedawczyni przeszła w jakiś bardziej efektywny tryb pracy z klientem…
– Przymierzy pan!
Wszystko, co podsunęła mi pod nos, podobało mi się i leżało na mnie jak ulał.
*
Przechodziłem przez jezdnię w niedozwolonym miejscu. Kierująca passatem nadusiła klakson i zahamowała! Obejrzałem się… Pasażerowie volkswagena machali do mnie rękoma! Urbańscy! – domyśliłem się. Ta kupa złomu to auto synowej Michała. Rozpoznali mnie, choć schudłem dziesięć kilo, miałem na sobie ciuchy, które właśnie kupiłem w lumpeksie, i czapkę z dzianiny na głowie, nasuniętą aż na okulary, której nie posiadałem, gdyśmy się ostatnio widzieli – latem, przy okazji wyjazdu do Susza. No ale latem nie chodzi się w czapce z dzianiny, najwyżej w czapce z daszkiem, by chronić oczy przed słońcem! Teraz odkryty miałem tylko fragment twarzy. Więc po czym mnie poznali? Nie miałem pojęcia. Czyli to jeszcze jestem ja!? A może pomylili mnie z kimś innym? Chciałem wyglądać tak, jakby chciała, bym wyglądał, Henia! Być takim, jakim pragnęła mnie widzieć! T-shirty, bluzy, spodnie, te łatwo wymienić. Dwudziestu centymetrów nie urosnę!
– Pieprzona Henia! – syknąłem.
U Urbańskich w Iławie
Napomknąłem o romansie z Henią…
– Gdzie się poznaliście? – zapytała mnie Grażyna.
– 17 sierpnia, na tarasie Leśnej, przed północą… – odparłem i kontynuowałem: – Na ławce po przeciwnej stronie ławy, przy której siedziałem sam, usiadły trzy kobiety, na oko w moim wieku, i zapaliły papierosy. Nie znoszę dymu fajek, zwykle na mnie leci. Tamtej nocy nie leciał. Rozmawiały. Nie interesowało mnie o czym. Nie słyszałem ich rozmowy. Na tarasie było gwarno, głośniej niż w lokalu, gdy grało Remedium. W pewnej chwili… „Ej, ty!” – jedna z nich, Henia, zwróciła się do mnie. Sprawdzała, czy coś kumam? „Ej, ty!” – powtórzyła, dotykając mnie palcem, jak jakiegoś znieruchomiałego gada czy owada, by sprawdzić, czy się poruszę, czy żyję. I dalej mówiła jak do „dzikiego”, jak do obcego, co nie zna języka polskiego, jak do niespełna rozumu człowieka, co nic nie pojmuje, by koleżanki miały ubaw. Słuchałem obojętnie, nie wdając się w polemikę. Nie rozumiałem, co mówiła. Wyszły na fajkę, spalą i wrócą na parkiet, przepadną – byłem pewien. Gdy kolejny raz wyszły zapalić i usiadły przy mnie, już zwróciłem na Henię uwagę. Znów zaczepiała mnie słownie i choć nie wydała mi się wcale ładna, to na tle koleżanek wyglądała atrakcyjnie. „Ej, ty, co nas nie podrywasz?! Dlaczego milczysz?! Chciałbyś się z którąś z nas ożenić?! Chciałbyś się ze mną ożenić?! A może ty masz żonę?!” – prowokowała mnie, bym zabrał głos. Patrzyłem na nią i tylko się uśmiechałem. „A może ci przeszkadzamy?!” – zapytała. Pokręciłem głową, że nie. „A może dym ci przeszkadza?!” – nie odpuszczała. Zaprzeczyłem ruchem głowy, marszcząc nos. Wypaliły papierosy i… wtedy poprosiłem ją do tańca, bez słowa.
– Jak? – spytała Grażyna.
– Wstałem i wyciągnąłem po nią rękę, w środku piosenki. To był ostatni utwór muzycznego bloku. Nie odmówiła. Byłem pewny, że nie tańczyła jeszcze tamtej nocy. Za swój układ otrzymalibyśmy w Tańcu z Gwiazdami rekordową notę. Nim zespół skończył grać, zdecydowała, że to koniec zabawy: „Muszę wracać” – oznajmiła mi. Ostatni weszliśmy na parkiet i zeszliśmy z niego pierwsi. Czy spotkałem Kopciuszka? – zastanawiałem się. Już dawno minęła północ. Wyszliśmy z lokalu. Jej koleżanki czekały na nią w samochodzie. „Jedziesz z nami?” – spytała mnie niespodziewanie. Kiwnąłem głową, że tak. Nie odezwałem się do niej jeszcze słowem tamtej nocy. Wyraziłem zgodę natychmiast. Cóż złego może mi się przytrafić? – pomyślałem. Zgodziłem się jak aktor, który właśnie nieoczekiwanie otrzymał rolę życia. Auto prowadziła jedna z jej kumpeli. Ja z Henią zajmowaliśmy kanapę. Przejeżdżaliśmy przez centrum Iławy, minęliśmy budynek należący do Wspólnoty Mieszkaniowej Raj, w którym mieszkam… Wtedy dowiedziałem się, że jedziemy do Ostródy. Po drodze całowaliśmy się, trzymaliśmy się za ręce. „Ale wynalazek!” – powtarzała dziewczynom (że trafił się jej taki oryginalny facet). Ewidentnie była mną zachwycona. Nie dowierzałem, że to się dzieje naprawdę. „Czuły jesteś, umiesz się całować, pewnie miałeś dużo kobiet” – zauważyła. Gdybym wtedy domyślał się, ilu ona miała mężczyzn… To nie może się dla mnie źle skończyć – byłem przekonany. Więcej słów Heni z początku naszej znajomości nie pamiętam. Tych ostatnich nie zapomnę nigdy… „Jesteś spocony! Śmierdzisz! Wynoś się ty spocony szczurze i więcej się tu nie pokazuj!”. Padły trzy dni temu. Ubierałem się po nich w milczeniu, jak najszybciej, domyślając się, że to koniec naszej znajomości, że więcej Heni nie zobaczę, że nie będzie mnie już chciała więcej widzieć. Bezpowrotnie usunęła mnie ze swego życia – z takim przekonaniem opuściłem 16 października jej mieszkanie – opowiedziałem Urbańskim ze szczegółami i w dużym skrócie o romansie z Henią.
– To historia jak z naszego ulubionego serialu! – podsumowała Grażyna i zwróciła się do męża: – Michał, włącz telewizor! Obejrzymy powtórkę ostatniego odcinka.
Właśnie… – rozmyślałem, oglądając z Urbańskimi Niewolnika namiętności. Od nocy w Leśnej z 17 na 18 sierpnia do odjazdu Heni na lotnisko w Gdańsku w czwartek 22 sierpnia czułem się jak bohater serialu, od którego Henia nie mogła oderwać oczu – mogła obejrzeć kilka odcinków naraz. Gdy wróciła do Irlandii (komunikowaliśmy się przez Skype’a), przypominałem bohatera telenoweli, która zaczęła Henię nużyć – kolejne odcinki takiego tasiemca ogląda się z przyzwyczajenia. Gdy Henia przestała pokazywać się na Skypie, poczułem się jak uczestnik programu talent show, któremu jury chce przerwać występ, bo był słaby – naoglądałem się tych programów! Gdy (w minionym tygodniu) znów przyleciała do Polski, obchodziłem ją tyle co zakurzony telewizor, którego nie warto włączyć, bo nic ciekawego w nim nie leci. Włączyła go tylko z kobiecej ciekawości. I… się popsuł. Wyniosła go pod śmietnik. Pewnie sprawi sobie nowy.
– Bez telewizora nie ma życia! – krzyknął Michał, gdy skończył się film. – Chcesz nasz stary telewizor? – zwrócił się do mnie.
– Tradycyjne telewizory mają tę przewagę nad nowymi, że można na nich coś postawić – stwierdziła Grażyna. – Na płaskim się nie da!
Wziąłem stary telewizor Urbańskich, choć w domu miałem trzy i wszystkie działały, były eksploatowane. Wziąłem, bo był stereo, miał pilota, a na nim przycisk mute, którym szybko można uciszyć reklamę – do kuchennego pilot zaginął! Wziąłem, bo był głośny. Czy usunąć elemisa czy funai? – miałem dylemat. Oba były monofoniczne.
*
Telewizor Urbańskich grał teraz w kuchni. Słyszałem, jak gra, choć stał za dwiema ścianami i zamkniętymi drzwiami. Jego dźwięki docierały do mnie nawet, kiedy głośno słuchałem piosenek, przy których chciałem zapomnieć o Heni, których nie znałem, gdy spotykałem się (i korespondowałem) z Henią, które miały wyprzeć z pamięci nagrania, do których linki mi wysyłała. Telewizor miał być głośny, by mój tata Jan słyszał, jak gotują celebryci, i był głośny! Funai był za cichy. Ten grał tylko na jedną drugą mocy. Aparatu słuchowego Jan nie chciał. Uważał, że nie ma problemu ze słuchem.
Jaki telewizor miała Henia? Dużą, czarną skrzynię, chyba Sony. Stał na niej kwiat doniczkowy zamiokulkas – nie wymaga wiele słonecznego światła. Tylko raz, 16 października, był włączony. Nadawany był program rozrywkowy z Davidem Copperfieldem, lecz… nie interesowała nas telewizja. Henia leżała na rogówce obitej brązowym, skóropodobnym materiałem, popijała drinka, faszerując mnie niedojrzałymi orzechami laskowymi, wbrew mojej woli. Potem poczęstowała mnie ościstymi rybami, które usmażyła specjalnie na moje czterdzieste siódme urodziny: okoniem i szczupakiem. Uważała, że skoro mieszkam nad jeziorem, to lubię ryby. A ja je tylko lubiłem łowić, a nie jadać. Skoro nie jadam ryb, nie powinienem był ich łowić! „Nie jestem głodny!” – wzbraniałem się przed ich konsumpcją. Im bardziej się wzbraniałem, tym bardziej Henia nakłaniała mnie, bym jadł. Co miałem robić? Jadłem. W pewnej chwili Henia rzekła: „Kurwa, pierdolony, się obżera, naprawdę głodny”. Powiedziała to z pogardą, pod nosem, tak bym nie usłyszał. Lecz usłyszałem. Chciałem puścić mimo uszu, zapomnieć… „Dobra, przestań! Bo nie mogę patrzeć, jak jesz!” – przerwała mi posiłek. „Może szczupak będzie ci smakował” – odezwała się z nadzieją, że będę go jadł. Odsunęła ode mnie talerz z okoniem. Przyniosła ze szczupakiem. Dokończyła okonia. Potem… Co potem? Potem był ten nieudany seks. Nie jestem iluzjonistą, nic z tego kapelusza nie wyciągnę – przyszło mi na myśl, gdy ostatni raz pieściłem Henię, śliniłem srom, grzebałem w kuciapie, majstrowałem przy niej, lecz bez wiary, że kutas się podniesie, domyślając się, że to koniec… tej nocy, znajomości, potencji? Nie sprawiało mi to żadnej przyjemności, tylko ból, że dotykam Henię ostatni raz i to w taki nieskuteczny sposób, bez najmniejszej już chęci na seks z nią, na seks w ogóle, z kimkolwiek kiedykolwiek.
***
– Przesadziłeś z tym kwadransem – stwierdził Wiesiek.
– Ale to nie był wyśrubowany wynik – rzekłem.
– Henia nie była zdumiona, że tak szybko znów będziesz gotów?
– Celowo przystała na tak krótki czas.
Telewizja transmitowała mistrzostwa świata w podnoszeniu ciężarów w Hali Stulecia we Wrocławiu.
– Ty, co to za baby? – zapytał mnie Wiesław.
– Sztangistki – odparłem. I przyszło mi do głowy: Gdyby tak moją kuśkę potrafiły podnieść…
Od rozstania z Henią nie miałem erekcji!
„Polka próbowała atakować sto cztery kilogramy” – mówił spiker. „Niestety, nie zdołała zarzucić sztangi i zajęła piąte miejsce z wynikiem sto siedemdziesiąt pięć kilogramów w dwuboju”.
„Jestem silna duchowo, fizycznie i psychicznie, ale smutna, bo nie pokazałam kibicom, na co mnie tak naprawdę stać” – mówiła mistrzyni Europy z 2012 r. w kategorii 48 kg Marzena Karpińska. – „Niech uwierzą we mnie, bo dla mnie najważniejsze są igrzyska olimpijskie. Na dzisiejszym dniu świat się nie kończy”.2
Ja, przeciwnie, byłem zupełnie załamany, bo nie pokazałem Heni, „na co mnie stać”. Cztery dni temu mój świat się zawalił.
***
Raz w tygodniu, zwykle w środy, jeździłem do Gminnej Biblioteki Publicznej w Przemieniu – wchodziła w skład GOK-u w Przemieniu. Była kulą u nogi GOK-u.
Pracowałem w niej w charakterze pracownika… Działu Gromadzenia i Opracowania Zbiorów.
Przeglądałem Internet. Znalazłem! Co? Spodnie Heni! Heni? Takie, w jakich chodziła Henia! I bez przerwy gapiłem się w monitor – nie pracowałem, nie dopisywałem książek do katalogu.
Poprosiłem Andżelę, nową pracownicę biblioteki w Przemieniu, by zaniosła faktury do GOK-u.
Andżela wróciła… Kaszlała. Przeziębienie? Grypa?
– Broda pana wzywa! – powiedziała.
Spojrzałem na dziewczynę.
– W sprawie faktur – sprecyzowała.
Poszedłem „na górę”.
– Proszę tak nie podpisywać faktur! – dyrektor GOK-u, Makary Broda, zwrócił mi uwagę. – Mówiłem, że całym imieniem i nazwiskiem!
Poprawiłem podpisy na fakturach i wróciłem do biblioteki.
– I co? – spytała mnie Andżela.
– Chodziło o podpis.
– Ma pan prawdziwie męski – stwierdziła Andżela.
– Słucham?
– Taki… plemnik – wyjaśniła.
Już tylko podpis pozostał mi z męskości – przyszło mi na myśl. I syknąłem pod nosem: – Pieprzona Henia!
***
Od rozstania z Henią jakby z większym zapałem pozbywałem się z mieszkania zbędnych rzeczy. To trudne zajęcie, wymaga wiele determinacji, budzi wiele rozterek. Niekiedy minie kilka godzin i nic z domu nie ubędzie, upłynie tylko czas. Bywały dni, że udało się przełożyć coś z szuflady do szuflady, a nawet z pokoju do pokoju! Tego dnia w koszu na śmieci wylądowało parę nieaktualnych już kart gwarancyjnych na rzeczy, które, o dziwo, jeszcze się nie popsuły! Niech służą jak najdłużej! Skoro wciąż były w stu procentach sprawne, nie ma sensu wymieniać ich na lepszy model. Chyba, że się lepszy dostanie za darmo!
– Co zrobić ze świętymi obrazkami? – zapytałem ojca.
Nie miał bladego pojęcia.
– Usuń ten telewizor z klatki schodowej! – wiercił mi dziurę w brzuchu. – I wyrzuć to pęknięte lustro!
Miało rozmiary pięćdziesiąt na sto centymetrów. Stało w przedpokoju, oparte o ścianę. Przez ostatnie dwa lata pobytu mamy w mieszkaniu wisiało na drzwiach wejściowych (wewnątrz mieszkania). Mama lubiła spędzać przed nim czas. Zaprzyjaźniła się ze swym odbiciem. Godzinami z nim dyskutowała. Nieraz na nie nakrzyczała, pogroziła mu i… vice versa. Nigdy nie podniosła na nie ręki. To lustro było już w mieszkaniu niepotrzebne. W bibliotece w Rudzielicach na pewno się przyda! Choćby podczas festiwalu pieśni i piosenki polskiej, by mogli się w nim przeglądać wykonawcy przed wyjściem na scenę.
Szukałem na nie miejsca w bibliotece, gdy zadzwonił mój Sony Ericsson. To Andżela…
– Ja się chyba zabiję! – powiedziała.
– Co się stało? – zapytałem zaniepokojony.
– Nie mogę dopisywać książek do MAK-a, bo popsuł się komputer.
***
– Sprawdziłeś kupon totolotka? – zapytał mnie Jan.
Wyłączyłem komputer. Zakładałem obuwie…
– Zajrzyj do skrzynki! Może przyszła faktura od Multimedii! – usłyszałem polecenie ojca.
Wyszedłem z mieszkania z reklamówką. Miałem w niej kupon Lotto. Wiedziałem, że nic nie wygrałem. Wcześniej sprawdziłem w Internecie wyniki trzech ostatnich losowań – nie było nawet trójki. Jeszcze nigdy nic nie wygrałem. A niedawno wszystko przegrałem!
– Pieprzona Henia! – syknąłem.
– A kluczyk do skrzynki na listy?! – krzyknął Jan.
Zawróciłem z półpiętra po kluczyk. Włożyłem go do kieszeni spodni.
– To, że go zabrałem, wcale nie znaczy, że zapłacę… – powiedziałem. – Mogę przejść obok skrzynki i nie zorientować się, że ją mijam. I na poczcie stwierdzić, że nie mam faktury.
– To weź go do ręki! – poradził Jan.
– To też nie gwarantuje, że otworzę skrzynkę – odparłem. Od rozstania z Henią gorzej funkcjonowałem. – Mogę przejść obok niej z kluczem w ręku.
– Ty jesteś nienormalny! – stwierdził ojciec.
A forsa? – w porę przypomniałem sobie o niej. Przecież nie zapłacę za media pieniędzmi z wygranej (bo nic nie wygrałem)!
Ledwie przez ramię przerzuciłem ciężką teczkę, zawsze pełną drobnych, dokumentów i kluczy, ta runęła na ziemię. Zerwał się pasek. Nie będę jej dźwigał w dłoni! Wyjąłem z niej kilka banknotów i upchałem je w tylnej kieszeni spodni. Teczkę dałem ojcu do naprawy.
Dokąd pójść? – zastanawiałem się na dworze. W kierunku poczty! Muszę zapłacić za Internet i telewizję! Jeśli będzie zamknięta, to…
W soboty nieczynne! Dokąd teraz? Do najbliższego punktu Lotto! Był w Galerii Handlowej Jeziorak. Przeszedłem przez przejście dla pieszych na ul. Kazimierza Jagiellończyka. Zatrzymałem się przed Domem Handlowym Feniks. Niedawno byłem w nim w księgarni Metis po książki zamówione do GBP w Przemieniu i jej czterech filii w ramach Programu Biblioteki Narodowej Zakup nowości wydawniczych do bibliotek – Priorytet 1.
Minąłem słup reklamowy – wciąż wisiały na nim plakaty reklamujące III Iławski Półmaraton LA RIVE im. Antoniego Gierszewskiego.
Galeria miała kilka wejść. Chciałem się do niej dostać od strony Amfiteatru im. Louisa Armstronga (to wejście prowadzi od razu na piętro). Lecz na tym poziomie galerii nie było kiosku Ruchu (w którym mieścił się punkt Lotto). Wszedłem do galerii od strony restauracji Yellow. Przed kioskiem kolejka. Stanąłem w niej. Moja kolej. Podałem sprzedawczyni kupon.
– Pusty – usłyszałem.
Podarłem go i wyrzuciłem do kosza. Kupiłem zakład na cztery losowania, z plusem. Zapłaciłem szesnaście złotych. Płaciłem banknotem dwudziestozłotowym. Otrzymałem dwie dwuzłotówki reszty.
– Poproszę jeszcze pepsi w puszce – rzekłem.
– Dwa pięćdziesiąt – sprzedawczyni podała cenę.
Oddałem jej dwuzłotówki. Wydała złotówkę oraz pięćdziesięciogroszówkę i wręczyła mi paragon. Schowałem wszystko do kieszeni kurtki.
W Biedronce (w galerii) był tłum. Ależ ja to wszystko mam w lodówce! Nie jestem głodny! Nie chcę jeść! We wrześniu schudłem pięć kilo! W ostatnich dniach kolejne pięć!
W aucie nie ma zapałek! – przypomniałem sobie. Pewnie są przy kasie. Stanąłem w kolejce do kasy.
– Poproszę pudełko zapałek – zwróciłem się do kasjerki.
– Są na chemii – udzieliła mi informacji.
Trzy razy okrążyłem regały z chemią. Nie znalazłem zapałek.
„Na chemii” kręciła się uczennica-pracownica Biedronki, z przypiętym do kołnierza koszulki identyfikatorem „uczę się”, układała towar. Spytałem ją o zapałki. Poprowadziła mnie do odpowiedniej półki. Wróciłem do kasy, z zapałkami.
Każdy klient płacił stówą, więc ja też!
– Nie ma pan drobnych? – spytała mnie kasjerka.
– Nie!
Zapytała koleżankę z sąsiedniej kasy, czy rozmieni jej stówę. Niestety, ta stanowczo odmówiła. Nie kupiłem zapałek! Opuściłem sklep. Ruszyłem w kierunku Galerii Nenufar.
Minąłem pomost, z którego od 1 maja do 30 września w godzinne rejsy po Jezioraku zabierał pasażerów tramwaj wodny Ilavia. W ręce trzymałem reklamówkę – wpadał do niej wiatr. Przypominała czaszę spadochronu. Wewnątrz fruwała niezapłacona faktura od Multimedia Polska S.A. i nowy kupon Lotto plus. Czym ją obciążyć? Nabrać wody? Wrzuciłem do niej złoty pięćdziesiąt. Otworzyłem pepsi. Przystawałem co kilka kroków, przykładałem puszkę do ust i przechylałem ją coraz bardziej, aby wypić cały napój. W końcu trzymałem ją do góry dnem. Kropla po kropli pepsi wpadała mi do gardła. Czyżbym chciał wypić nawet niedającą się wypić resztkę? Opróżniłem puszkę i… do kosza na śmieci przy galerii nie chciałem wracać. Wrzuciłem ją do reklamówki, by obciążyć torbę. Lecz folią dalej targał wiatr. Dorzuciłem jeszcze paragon za pepsi… Po co tak łażę z tymi śmieciami?! Dotarłem aż pod ciucholand Jak Ulał. Stał przy nim kosz na odpady, pełen, czubaty. Włożyłem do reklamówki rękę – zamoczyłem dłoń! Wyjąłem kupon zalany pepsi, sklejony z fakturą i paragonem. Przecież wszystko wcześniej wypiłem! Wydobyłem puszkę i cisnąłem ją do kosza. Był pełen, stoczyła się na chodnik. Podniosłem ją i upuściłem do reklamówki. Dłoń wytarłem w spodnie.
W lumpeksie natknąłem się na Grześka. Nie widzieliśmy się kilka lat. Podaliśmy sobie ręce. Coś z jego dłonią było nie tak – nie miała kciuka! Znaliśmy się z ping-ponga, więc o czym tu rozmawiać, jak nie o nowym sezonie pingpongowym?! Nie będziemy przecież o szmatach!
– Wyobraź sobie, że gram teraz lewą ręką! – rzekł entuzjastycznie. I dodał: – Nadgarstek mnie nauczył!
– To wspaniały trener… – odparłem.
– Dlaczego nie przychodzisz pograć? – spytał. – Skończyłeś z ping-pongiem?
– Gdy zachorowała mama.
– Miała udar? Jak się czuje?
– Alzheimera. Zmarła w styczniu.
Zrobił minę człowieka zaskoczonego przykrą informacją.
– Gracie teraz… w jakiej lidze? – zapytałem.
– W trzeciej.
– Kto was sponsoruje?
– Przewaga.
– Wciąż ma fioła na punkcie ping-ponga?
– Jego firma prężnie się rozwija…
– Trenujecie na hali widowiskowo-sportowej?
– Na tej przy szpitalu.
– W jakie dni?
– Codziennie, od osiemnastej do dwudziestej.
– Może wpadnę w poniedziałek, to pogramy.
– W poniedziałki jest świeża dostawa towaru! – poinformowała nas właścicielka szmateksu, usłyszawszy nazwę dnia tygodnia „poniedziałek”!
Grzesiek grał czopami na bekhendzie. Był niewygodnym przeciwnikiem. Nie lubiłem z nim grywać. Nie lubiłem grywać z czopiarzami. Zwykle z nimi przegrywałem. Nie leżał mi ich styl gry. I nasunęła mi się refleksja: Z kobietami jest jak z rywalami w grze w ping-ponga. Styl jednego ci odpowiada, innego nie. Z tym pierwszym nie przypuszczasz, że przegrasz. Z tym drugim z góry wiesz, że poniesiesz porażkę.
Nie sądziłem, że nie powiedzie mi się z Henią!
– Pieprzona Henia! – syknąłem.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Is this love
ISBN: 978-83-8313-429-1
© Wojciech Zieliński i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Maria Bickmann-Dębińska
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Magdalena Czmochowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk