36,90 zł
Co łączy wydarzenia na odwrotnej stronie Księżyca z atakiem chińskiej grupy uderzeniowej na rosyjską stację badawczą? Czy niezwykłe spotkanie polskiego laureata Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, ewakuacja rosyjskiego szpiega oraz prace nad tajemniczym artefaktem znalezionym na miejscu katastrofy tunguskiej mogą mieć wpływ na bezpieczeństwo świata?
To tylko niektóre z pytań towarzyszących najważniejszej kwestii: czy jesteśmy wyjątkowi we wszechświecie, a jeśli tak, to co nas wyróżnia?
Odpowiedź może determinować zmianę istniejących układów geopolitycznych w imię wyższych celów. Jedno jest pewne ‒ Kontroler sprawi, że zarówno nasz, jak i inne światy nigdy już nie będą takie same…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 425
© 2021 Wojciech Zieliński
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Word_Factor
Korekta: Agnieszka Pietrzak
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Corinna Wróbel // INTERMARUM
ISBN 978-83-65904-91-1
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 65 43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Mojemu Tacie,który nie tylko wprowadził mnie do świata fantastyki, ale również zwrócił uwagę, że śmigłowiec nie może lądować przez trzy strony.
Sobota, 29.10.1927, godz. 16:12 GMT (17:12 czasu lokalnego), park Leopolda, Bruksela, Belgia
Niebo nad parkiem Leopolda w Brukseli było czyste, jedynie nieliczne białe obłoki przecinały błękit. Rześki październikowy wietrzyk poruszał leżącymi na ziemi żółtymi liśćmi.
Fotograf zakończył naświetlanie i naukowcy zaczęli rozchodzić się po pozowaniu do pamiątkowego zdjęcia. Część z nich ukradkiem spoglądała na stojącego nieco z tyłu, skrytego w cieniu drzew średniego wzrostu mężczyznę. Jego włosy koloru ciemny blond przykrywał brązowy kapelusz. Z lekko śniadą karnacją mocno kontrastowały ciemne oczy – wydawały się czarne, jednak po bliższym przyjrzeniu się można było zauważyć granatowe refleksy w tęczówkach. Usta miał mocno zaciśnięte, a gładko ogolone policzki sprawiały wrażenie, jakby nigdy nie pojawił się na nich nawet cień zarostu.
Mężczyzna ubrany był w ciemnobrązowy garnitur z kamizelką o lekko jaśniejszym odcieniu. Nosił perfekcyjnie zawiązany krawat w kolorze marynarki, odcinający się od śnieżnobiałej koszuli. Kieszeń kamizelki miał pustą, co było dość nietypowe w tych czasach, gdy większość eleganckich panów trzymała w niej zegarki na łańcuszku.
Tym, co również odróżniało go od większości innych mężczyzn, którzy w tym dniu zebrali się w parku Leopolda, był brak płaszcza. Dzień, mimo że pogodny, przypadał mimo wszystko na końcówkę października – temperatura nie nastrajała więc do przechadzek w samym garniturze. Chłód wydawał się jednak nie robić na mężczyźnie najmniejszego wrażenia.
Stał prosto, niczym żołnierz. Sprawiał wrażenie osoby pewnej siebie, ale brakowało mu odrobiny luzu, który powinien pojawić się u przekonanego o swej wartości człowieka. Jednocześnie był tak nieruchomy, jakby nie oddychał – przypominał manekina lub wycinek zdjęcia.
Niels Bohr zdążył już wyjść z kąta, w którym ustawił się do fotografii, i powoli podszedł do Alberta Einsteina. Twórca teorii względności wkładał właśnie płaszcz, którego pozbył się podobnie jak wszyscy uczestnicy pamiątkowego zdjęcia. Teraz jednak obydwu zaczął dokuczać chłód jesiennej aury.
– Sądzisz, że go przekonaliśmy? – spytał cicho Bohr, lekko wskazując głową mężczyznę pod drzewami.
Einstein zwrócił wzrok we wskazanym kierunku i zasępił się nieco.
– Jeśli nie, dowiemy się o tym dość szybko… – odpowiedział równie cicho.
Naukowcy spojrzeli po sobie i skierowali się ku drzwiom Instytutu Fizyki i Chemii.
Mężczyzna stojący niczym posąg pod drzewami odwrócił się i zdecydowanym, lecz niezbyt szybkim krokiem ruszył w stronę Chaussée d’Etterbeek. Bez zatrzymywania się przeszedł przez ulicę i wszedł do pobliskiej bramy. Zniknął w jej cieniu, lecz nie pojawił się z drugiej strony. Gdyby ktoś go śledził, mógłby powiedzieć, że człowiek ten rozpłynął się w mroku. ■
Sobota, 23.10.2027, godz. 10:25 GMT (22:25 czasu lokalnego), chińska grupa uderzeniowa lotniskowca „Shandong”, około 100 kilometrów na północ od wyspy Attu, Morze Beringa
Kontradmirał Jang XiuXiu szybkim krokiem przemierzał korytarz pokładu jednego z największych chińskich lotniskowców typu 001A1) o nazwie „Shandong”, okrętu flagowego grupy uderzeniowej. Wiadomość o najwyższym priorytecie zastała go w jego kabinie podczas cowieczornego rytuału analizy jednego z rozdziałów słynnej Sztuki wojny autorstwa Sun Tzu. Książka ta, choć powstała ponad dwa i pół tysiąca lat wcześniej, zawierała prawdy, które nadal były aktualne, pomimo zmian doktryn czy sposobów prowadzenia operacji militarnych wymuszonych postępem technologicznym. Wiadomość przyszła bezpośrednio z Qingdao2) i miała najwyższy poziom tajności, toteż zapoznanie się z jej treścią oraz wykonanie rozkazów w niej zawartych nie mogły czekać.
Dowódca grupy uderzeniowej minął wyprężonego w salucie strażnika kabiny radiooperatorskiej i wszedł do środka. Dwaj pełniący wachtę oficerowie zerwali się z krzeseł i również oddali honory swojemu przełożonemu. Ten odpowiedział przepisowym salutem.
– Oficera politycznego jeszcze nie ma? – zapytał Jang.
– Został poinformowany o wiadomości, powinien zaraz być, towarzyszu admirale – odrzekł starszy stopniem z marynarzy, zastygły w pozycji zasadniczej.
– Dobrze… Spocznijcie – powoli odparł admirał i usiadł na wolnym krześle.
Wiedział, że nie otrzyma rozkazów bez obecności przedstawiciela Partii.
Pułkownik Ginu Hin, w nienagannie dopasowanym mundurze, wszedł do pomieszczenia, starannie zamykając za sobą drzwi. Jang zawsze zastanawiał się, czy oficer polityczny kiedykolwiek zdejmuje uniform. Niezależnie bowiem od pory nie tylko zawsze wyglądał, jakby kij połknął, ale jego ubiór sprawiał wrażenie, jakby właśnie opuścił pralnię. A może Ginu miał tych mundurów tyle, ile dni trwał rejs? Ewentualnie kilka, zmienianych rotacyjnie?
Rozmyślania nad sposobem utrzymania wizerunku pułkownika przerwał admirałowi wyższy rangą oficer, podając w milczeniu kopertę, w której schowane były rozkazy otrzymane zaledwie pół godziny wcześniej. Dowódca wyjął spod bluzy mundurowej małą saszetkę z kartą kodową. Podobny kawałek plastiku bez słowa z kieszeni na piersi wydobył również Ginu.
Admirał otworzył kopertę i wręczył jeden z niewielkich arkuszy papieru zadrukowanych ciągami chińskich znaków oficerowi politycznemu, samemu biorąc drugi. Obydwaj przez chwilę studiowali kartki, porównując je ze swoimi kartami kodowymi.
– Potwierdzam autentyczność wiadomości – pierwszy stwierdził pułkownik i spojrzał pytająco na kontradmirała.
– Również potwierdzam autentyczność rozkazów – odparł po chwili oficer marynarki, nie odrywając wzroku od części kartki zawierającej wytyczne.
Im dalej zagłębiał się w treść wiadomości, tym większe zdumienie malowało się na jego twarzy. Zrozumiał przerażenie mieszające się z podnieceniem, jakie zaobserwował u swoich podwładnych, gdy tylko wszedł do pomieszczenia komunikacyjnego. Oficerowie ci bowiem jako pierwsi poznali treść korespondencji. Nie byli, co prawda, w stanie potwierdzić jej wiarygodności, jednak zakładali ją już wcześniej.
Dowódca grupy i oficer polityczny doczytali wiadomość do końca prawie jednocześnie i spojrzeli na siebie. Rozumieli się bez słów.
– Ogłosić alarm bojowy dla całej grupy. Z mostka przemówimy do załogi – wydał rozkaz Jang i wraz z pułkownikiem Ginu opuścili pomieszczenie komunikacyjne, szybkim krokiem kierując się ku punktowi dowodzenia.
Zdążyli przejść zaledwie kilka metrów, gdy na całym okręcie, a po chwili również na towarzyszących mu jednostkach osłony rozległy się syreny, stawiając na baczność wszystkich członków załogi.
***
Półmrok panujący na mostku „Shandonga” rozświetlały czerwone lampy oznaczające mobilizację całego okrętu. Podobna atmosfera panowała na towarzyszących lotniskowcowi dwóch niszczycielach typu Renhai3) i pięciu fregatach typu Jiangwei4). Załoga całej grupy uderzeniowej postawiona w stan najwyższej gotowości bojowej zajmowała miejsca na swoich stanowiskach. Do niedawna pusty pokład lotniskowca zaroił się od żołnierzy i techników przygotowujących stacjonujące tam myśliwce do alarmowego startu. Dyżurujący piloci pośpiesznie ubierali się w kombinezony i zbierali w sali odpraw.
Oficer polityczny spojrzał porozumiewawczo na kontradmirała. Ten odpowiedział lekkim skinieniem głowy, po czym pułkownik Ginu wziął do ręki mikrofon. Przełączył go na komunikację do całej grupy.
– Mówi pułkownik Ginu Hin, oficer polityczny grupy uderzeniowej lotniskowca „Shandong”, do całej załogi grupy uderzeniowej – zaczął uroczystym tonem. – Towarzysze… Wczoraj, tuż po godzinie siedemnastej czasu GMT, nasza stacja badawcza znajdująca się na Księżycu została zaatakowana. Pomimo przewagi liczebnej wroga oraz zastosowania tajnych technologii militarnych naszym siłom szybkiego reagowania udało się odeprzeć atak. Ponieśliśmy jednak znaczące straty, zarówno w ludziach, jak i w bezcennym sprzęcie naukowym. Stacja badawcza na Księżycu jest jednostką cywilną, prowadzącą pokojowe działania. Atak ten, przypuszczony przez Rosjan, jest wobec tego całkowicie niesprowokowaną agresją na obywateli i mienie naszego kraju i nie tylko zostanie potępiony, ale również spotka się z naszą surową reakcją. Przewodniczący Partii podjął decyzję, że dokonamy odwetu o proporcjonalnej skali, niszcząc rosyjską stację badawczą nad jeziorem Nałyczewo. Zaszczyt przeprowadzenia tej akcji spotkał naszą grupę uderzeniową. Towarzysz admirał Jang za chwilę przedstawi szczegóły operacji, ja pozwolę sobie jedynie wyrazić radość z możliwości spełnienia patriotycznego obowiązku w tak szczytnym celu. Partia, jak i cały naród chiński liczą na nas i ich nie zawiedziemy! – zakończył przemowę chiński odpowiednik politruka.
Nikt nie odważył się przerwać ciszy, jaka zaległa na wszystkich okrętach. Żołnierze patrzyli jednak na głośniki, z których dobiegał głos, raczej ze zrezygnowaniem. Nie byli uszczęśliwieni otrzymaniem możliwości spełnienia „patriotycznego obowiązku”. Większość doskonale zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa związanego z akcją opisywaną przez oficera politycznego. I nikt tak naprawdę nie miał ochoty na wszczynanie wojny. Żyli jednak w Chińskiej Republice Ludowej – kraju, w którym dobro jednostki jest niewiele warte względem dobra ogółu. Nawet jeśli tym ogółem głównie była Partia, a tak naprawdę jej najwyższe władze.
Pułkownik oddał mikrofon dowódcy grupy. Jang z lekko cierpiętniczą miną rozpoczął swoją, dużo zwięźlejszą i bardziej konkretną część przemowy.
– Towarzysze. Przeprowadzimy atak rakietowy z powietrza. Szczegóły operacji lotniczej zostaną przekazane w ciągu piętnastu minut pilotom w sali odpraw. Oficerowie uzbrojenia otrzymają w najbliższych minutach informacje o koniecznych przezbrojeniach myśliwców pod kątem operacji. Jednocześnie proszę dowódców okrętów obstawy o zmianę szyku na obronny na wypadek potencjalnego kontrdziałania ze strony wroga. Cała grupa pozostaje w najwyższej gotowości aż do odwołania. Partia i nasz naród liczą na nas – zakończył pompatycznie, jak nakazywał obyczaj w Marynarce Wojennej Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.
***
Piloci samolotów, biegnąc po pokładzie lotniskowca, pośpiesznie nakładali hełmy. Przy maszynach kręcili się jeszcze technicy, sprawdzając umieszczone w otwieranych lukach bombowych rakiety CM-400AKG5). Pierwszy samolot ustawił się naprzeciwko wzniesienia pokładu ułatwiającego start. Na znak sygnalisty z myśliwca buchnął płomień dopalacza. Szybko rosnące przeciążenie, spowodowane zarówno działaniem silników, jak i pracą katapulty, wcisnęło pilota w fotel i samolot już po krótkiej chwili zaczął zwiększać dystans od lotniskowca. Maszyna położyła się łagodnie na skrzydło, rozpoczynając wznoszenie, i przeszła na zewnętrzny krąg, czekając na resztę klucza. Sytuacja ta powtórzyła się pięciokrotnie, a gdy ostatni z myśliwców dołączył do eskadry, samoloty zniżyły lot do poziomu minimalizującego wykrycie z większej odległości i pomknęły z prędkością nieco przewyższającą jednego macha w stronę oddalonej o dziewięćset dwadzieścia kilometrów bazy Nałyczewo.
Kontradmirał Jang obserwował maszyny, dopóki nie zniknęły z ekranu radaru. W momencie, gdy obrały swój docelowy kurs, spojrzał na zegar. Atak miał zostać przeprowadzony za niecałą godzinę.
***
Sto kilometrów na południe od grupy uderzeniowej, w bazie Navy Town, podoficer marynarki wojennej USA przyjrzał się dokładniej monitorowi radaru, na którym śledził chińską eskadrę okrętów. Komputer na chwilę oznaczył pięć nowych punktów, identyfikując je jako myśliwce klasy J-316). Po chwili, gdy samoloty zniżyły lot, punkty zniknęły, jednak w tym samym czasie można było zaobserwować zmiany w szyku okrętów wchodzących w skład grupy.
– Panie poruczniku, może pan na to spojrzeć? – zwrócił się sierżant do swojego przełożonego.
Zwięźle przedstawił mu wyniki obserwacji. Porucznik sięgnął po tablet i zaczął coś w pośpiechu sprawdzać.
– Hmm… – zadumał się – nie mamy żadnych informacji o planowanych manewrach. Niedawno również przechwyciliśmy zaszyfrowaną transmisję o najwyższym priorytecie… Wyślę meldunek. Dziękuję, sierżancie.
Odpowiedź na raport porucznika przyszła w niecały kwadrans. W bazie zawyły syreny oznaczające alarm bojowy. ■
Nie lekceważcie nigdy zjawisk, które wydają wam się niezwykłe. Zdarza się, że pozory mylą i że jest to fałszywy alarm, ale może też się zdarzyć, że będzie to odkrycie jakiejś ważnej prawdy.
Alexander Fleming (1881–1955),
szkocki bakteriolog i lekarz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny
Wtorek, 19.10.2027, godz. 12:15 GMT (20:15 czasu lokalnego), około 100 kilometrów nad powierzchnią Ziemi, okolice Xichang, prowincja Syczuan, Chińska Republika Ludowa
Cztery dni przed startem myśliwców z lotniskowca „Shandong” na wysokości linii Kármána7) prom nadal ogarniała czerń kosmosu. Schodzący pod niewielkim kątem statek transportowy należący do Chińskiej Narodowej Agencji Kosmicznej8) z napisem „Hu Jintao” wymalowanym czerwonymi literami na burcie swoją jasnoszarą barwą odcinał się od otaczającej go pustki. W skali kosmicznej stanowił jedynie niewielki punkcik powoli zbliżający się do ziemskiej mezosfery9). Jego poobijana i porysowana powierzchnia zewnętrzna świadczyła, że nie była to pierwsza podróż kosmiczna tego pojazdu.
„Hu Jintao” był jednym z dwóch statków transportowych przypisanych do bazy naukowej znajdującej się na niewidocznej z Ziemi stronie Księżyca. Nazwany na cześć przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej, w latach 2002–2012 służył jako transportowiec dla budowanej stacji orbitalnej. Wykonał najwięcej lotów ze wszystkich pojazdów będących obecnie w dyspozycji CNSA, więc pomimo stosunkowo krótkiego czasu eksploatacji jej intensywność spowodowała, że trapiły go częste usterki i awarie.
Czterej pasażerowie – dwaj piloci, nawigator i naukowiec – siedzieli przypięci pasami w kokpicie. Po kilkunastu godzinach spędzonych w stanie całkowitej nieważkości zaczynali odczuwać wpływ pola grawitacyjnego niebieskiej planety.
Wszyscy byli ubrani w białe kombinezony ochronne, które w połączeniu z przymocowanymi obok foteli kaskami miały zapewnić im przynajmniej podstawową ochronę w razie dekompresji kabiny. Oczywiście nie stanowiły wystarczającego zabezpieczenia w przypadku dłuższego przebywania w przestrzeni kosmicznej ani nie gwarantowały zapasu tlenu pozwalającego na prawdziwy spacer na zewnątrz, jednak zdecydowanie mniej ograniczały ruchy i były wygodniejsze od pełnowymiarowych kombinezonów próżniowych.
– Za dwadzieścia dwie minuty rozpoczniemy wchodzenie w górne warstwy atmosfery. Proszę o przygotowanie hełmów i sprawdzenie szczelności kombinezonów – zakomenderował starszy stopniem pilot pełniący funkcję kapitana statku. Na fakt, że był wojskowym, podobnie zresztą jak drugi pilot i nawigator, wskazywała naszywka z rangą i nazwą jednostki na prawym ramieniu – w jego wypadku mówiła ona, że właścicielem kombinezonu jest kapitan Chei Yo z Sił Strategicznych Chińskiej Republiki Ludowej.
Ostatni z członków załogi, reprezentujący Chińską Akademię Nauk10) profesor fizyki jądrowej Lee Huang, w tym samym miejscu nosił jedynie logo – ciemnoniebieską śnieżynkę otoczoną nazwą organizacji, na górze zapisaną chińskim, a na dole arabskim alfabetem. Kombinezony naukowców nie miały oznaczeń rangi czy tytułu naukowego.
Wszyscy pasażerowie posłusznie sprawdzili status swoich skafandrów na ekranach komputerów wszytych w lewe rękawy każdego z nich. Cisza, która nastąpiła po tej operacji, oznaczała, że nikt nie zauważył żadnych nieprawidłowości.
– Wszystkie przedziały szczelne, wskazania w normie – chwilę później zameldował drugi pilot.
Do meldunku dołączył się również nawigator:
– Jesteśmy na poprawnym kursie, za cztery minuty i pięćdziesiąt sekund korekta kąta schodzenia o dwanaście stopni.
Niedługo potem statek przekroczył stratopauzę11) i można było wyczuć narastające drgania spowodowane zwiększonym oporem wyższych warstw atmosfery. Piloci w skupieniu obserwowali wskaźniki na tradycyjnych ekranach LED zamontowanych przed nimi. Hologramy, które w ostatnich latach coraz częściej zastępowały normalne, płaskie ekrany, nie zostały zamontowane na „Hu Jintao”. Modernizacja awioniki pojazdu była odkładana już kilka razy, w efekcie czego kokpit statku wyglądał dość tradycyjnie, jeśli go porównać z pojazdami wprowadzonymi do służby rok czy dwa lata temu. Plotki głosiły wręcz o pomysłach zezłomowania statku, z uwagi na bardzo wysokie koszty wiążące się z jego unowocześnieniem.
Profesor Lee od momentu, gdy dowiedział się o decyzji dotyczącej transportu znajdującego się obecnie w jednym z przedziałów ładunkowych artefaktu z bazy księżycowej, nalegał, aby odbył się on nowszym statkiem. Miał niejasne przeczucie, poparte historią awaryjności tego egzemplarza, że lądowanie może nie być tak miękkie, jak by sobie tego życzył. Sama stacja księżycowa leżała, co prawda, w strefie wpływów kręgów naukowych, gdzie profesor miał dużą siłę przebicia, logistyka jednak nadal pozostawała w gestii wojska. A tam nie tylko nie sięgała jego władza, ale również możliwości nacisku były niemal równe zeru.
Zresztą w Chinach od zawsze wszystkie gałęzie przemysłu, jak i nauki znajdowały się w hierarchii zdecydowanie niżej niż wojsko, które wydatnie pomagało władzom utrzymać ład i porządek w tym przeludnionym kraju.
Pikując pod kątem z jednej strony umożliwiającym efektywne hamowanie, z drugiej minimalizującym tarcie o wysłużone osłony termiczne statku, zbliżali się do krańca stratosfery12), gdy uwagę drugiego pilota przykuła czerwona kontrolka, która zapaliła się na jednym z monitorów.
– Mamy nieszczelność w przedziale ładunkowym numer trzy. Komputer wskazuje na postępującą dekompresję – zameldował.
Dowódca statku przełączył swój monitor na tryb diagnostyczny pozwalający mu na samodzielną ocenę sytuacji. Zgodnie ze wskazaniami nieszczelność rosła szybko. Zbyt szybko.
– Dekompresja przedziału ładunkowego numer trzy – rozkazał oficer i nacisnął odpowiedni przycisk na monitorze dotykowym. Profesor Lee spojrzał na niego z lekkim niepokojem.
– To ten przedział, gdzie jest obiekt. Czy uważa pan, że mamy zagrożenie ładunku? – spytał naukowiec.
– Teoretycznie nie… – zaczął dowódca, lecz przerwał, gdy jego monitor dosłownie rozbłysnął czerwonymi kontrolkami. Statkiem poważnie wstrząsnęło, a głośny metaliczny trzask wdarł się do uszu wszystkich pasażerów.
– Straciliśmy osłonę termiczną na przedziale trzecim! – krzyknął drugi pilot. – Czy możemy ustabilizować zejście? – rzucił do nawigatora.
– Nie wcześniej niż za trzydzieści sekund, inaczej odbijemy się od tropopauzy13). Musimy kontynuować zejście pod tym samym kątem – odpowiedział oficer nawigacyjny.
– W przedziale trzecim jest artefakt, nie możemy go stracić! – rzucił naukowiec z lekką paniką w głosie.
Kapitana statku pochłonęły szybkie obliczenia wykonywane na ekranie. Po kilku sekundach spojrzał na profesora. Jego twarz wyrażała determinację.
– Odstrzeliwujemy przedział trzeci, w przeciwnym razie stracimy cały statek. Osłony na grodziach powinny nas ochronić – podjął szybką decyzję. Rozumiał, z czym się ona wiąże, jednak uznał, że lepiej spędzić resztę życia na jakiejś zapomnianej placówce w górach graniczących z Nepalem niż zakończyć je tu i teraz.
Profesor nie skomentował. Wiedział, że w tym przypadku nie ma prawa głosu. Konsekwencjami będzie musiał zająć się później. Zresztą utrata artefaktu nie będzie jego winą. Zawsze może przypomnieć o swoich obiekcjach co do wyboru pojazdu do transportu.
„Hu Jintao” ponownie wstrząsnęło i statek wyraźnie przyśpieszył, jakby ktoś z tyłu solidnie go popchnął. Kontrolki na pulpitach wszystkich trzech członków załogi na przemian migały albo świeciły ciągłym jaskrawoczerwonym światłem.
– Przedział ładunkowy numer trzy odstrzelony. Pozostała struktura statku nienaruszona. Piętnaście sekund do stabilizacji – zameldował drugi pilot.
Naukowiec tylko przymknął oczy. Na Ziemi czekała go trudna przeprawa i długie dyskusje, jak mógł do tego dopuścić. To było jednak nic w porównaniu ze stratą dla nauki. Otworzył oczy i spojrzał w iluminator. Niewiele mógł dostrzec, gdyż tarcie o atmosferę tworzyło wokół samego statku plazmową zasłonę. Dopiero po wyrównaniu lotu, już poniżej tropopauzy, mógł zobaczyć błękit nieba.
Na jego tle, dużo wyżej, zauważył ognistą łunę ciągnącą się za spadającym elementem statku. Przedział ładunkowy pozbawiony stabilizacji powoli spalał się w atmosferze. Zanim jednak zniknął mu z oczu, nagle eksplodował jasnym światłem. Profesor przymknął powieki, a gdy oślepienie spowodowane błyskiem minęło, zobaczył zbliżające się niebiesko-różowe źródło światła. Wyglądało jak piorun kulisty14), ale było znacznie większe i samodzielnie poruszało się w skoordynowany sposób. Ewidentnie pędziło w ich stronę, korygując trajektorię tak, aby pozostawała na kursie kolizyjnym z „Hu Jintao”.
– Kapitanie, czy widzi pan ten obiekt z lewej? – Nawigator również musiał dostrzec nietypowe zjawisko. – Na radarze nic nie ma… – dodał po zerknięciu na jeden z ekranów. Iskrzący się obiekt nadal ewidentnie chciał staranować pojazd.
– Zwiększenie kąta o trzydzieści stopni i zwrot o piętnaście w lewo! – krzyknął dowódca, chwytając za stery, do tej pory prowadzone przez autopilota. Pojazd zareagował natychmiast, a kombinezony pasażerów zacisnęły się na ich ciałach, próbując zniwelować skutki nagłego wzrostu przeciążenia. Naukowiec wpatrywał się w iluminator aż do momentu, gdy w oczach całkowicie mu pociemniało i stracił przytomność15). Na ułamek sekundy przed tym zobaczył tylko, jak obiekt zbliżył się do statku na kilka metrów, zrównał lot, jakby zatrzymując się przed iluminatorem profesora, a następnie ostro, pod niemożliwym do uzyskania przez jakikolwiek pojazd ziemski kątem, zapikował w stronę rozciągających się daleko pod nimi gór. Mając już kompletną ciemność przed oczami, profesor usłyszał jeszcze dowódcę statku wydającego rozkaz stabilizacji toru lotu i nawigatora informującego o wejściu w wyższe warstwy atmosfery. Przeciążenie zmalało zbyt późno – naukowiec wisiał nieprzytomny na pasach, którymi był przypięty do fotela.
Okaleczony statek zatoczył koło, wytracając prędkość, i lotem ślizgowym rozpoczął podejście do lądowania na pasie Centrum Startowego położonego około sześćdziesięciu kilometrów od miasta Xichang.
***
Artefakt, wcześniej transportowany w zniszczonym module transportowym numer trzy, teraz leciał w stronę góry Atibacun. W ostatniej chwili lekko skręcił, nie uderzając w sam szczyt, a kierując się w stronę przełęczy pomiędzy pierwotnym celem a sąsiednią górą Asaxiang. Jakieś pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią ziemi wytracił błyskawicznie prędkość do zaledwie kilkunastu kilometrów na godzinę i miękko spłynął na polanę. Zawisł na wysokości około metra nad podłożem.
Niebiesko-różowe światło stanowiące epicentrum świetlistej kuli zaczęło lekko pulsować. W rytm tego pulsowania dookoła pojawiły się niewielkie świetlne punkty, które ze zwiększającą się prędkością wirowały wokół osi obiektu. Było ich coraz więcej, a kształt, jaki tworzyły, zaczął przybierać ludzką postać. Gdy zataczane okręgi stały się już na tyle szybkie, że dla ludzkiego oka stanowiłyby linie, i przesłoniły całkowicie znajdującą się w środku niebiesko-różową iskrę, intensywność emitowanego światła zaczęła się powoli zmniejszać.
Teraz już wyraźnie widać było kształt ludzkiej postaci stojącej na trawie. O tym, że była ona zbudowana ze światła, świadczył brak jakiegokolwiek odcisku stóp na murawie. Powodowało to, że postać, nieposiadająca ani twarzy, ani większości szczegółów anatomicznych, sprawiała wrażenie niematerialnej, stworzonej z czystej energii. Po kilku sekundach to również zaczęło się zmieniać.
Źdźbła trawy wpierw lekko i niemal niezauważalnie, zaraz jednak już wyraźnie ugięły się pod tworzącym się humanoidem. Jednocześnie wraz z materializacją dotychczas emanujące światłem fragmenty przygasały i przybierały ciemnoszary kolor. Gdyby nie nieskazitelnie gładka powierzchnia materii, w którą przemieniała się świetlna sylwetka, przypominałoby to stygnącą lawę.
Reszta ciała zaczęła przybierać również coraz bardziej ludzkie kształty. Mężczyzna, którego formę przyjmował obiekt, ubrany był w proste spodnie, koszulę z długim rękawem i wysokie buty wojskowego typu. Początkowo wyglądał jak rzeźba, jednak po chwili na postaci pojawiły się naturalizujące kolory.
Coś, co było jeszcze przed chwilą tylko kulą w miejscu głowy, uzyskało rysy męskiej twarzy. Uformowały się uszy, nad czołem pojawiły się lekko kręcone włosy koloru ciemny blond. Prosty, nie za duży i nie za mały nos, zmaterializował się na cienkimi wargami zaciśniętych ust. Oczy początkowo rozbłysły czerwonym, później różowym blaskiem, takim samym jak emitowane przed momentem przez epicentrum kuli światło, z którego powstała postać. Po chwili jednak przygasły do poziomu bardzo ciemnej, przechodzącej w czerń czerwieni.
Na polanie stał mężczyzna ubrany w spodnie koloru khaki, koszulę w wojskowym, zielonym kolorze i czarne wojskowe buty za kostkę. Na jego twarzy nie było śladu zarostu, a skóra miała lekko śniady odcień.
Po zakończeniu transformacji mężczyzna rozejrzał się po otoczeniu, podniósł głowę i ponownie otoczyły go różowo-niebieskie światełka. Było ich jednak zdecydowanie mniej niż poprzednio i raczej drgały w miejscu, aniżeli zataczały kręgi. Przyjęły kształt ostrosłupa o podstawie kwadratu całkowicie skrywającego obcego. Gdy jego sylwetka otoczona została szczelną siatką iskierek, pojawił się biały błysk i postać zniknęła. Poza lekkim wgłębieniem w miejscu, gdzie stała, nie pozostał po niej żaden ślad.
Z daleka słychać było głuchy łopot wirników nadlatujących śmigłowców wojskowych.
***
Statek „Hu Jintao” miękko dotknął nawierzchni pasa startowego kosmodromu Xichang. Delikatne uderzenie ocuciło naukowca, który dopiero teraz odzyskał przytomność po blackoucie, którego doznał wskutek nadmiernego przeciążenia. Dowódca statku, drugi pilot i nawigator w milczeniu obserwowali przyrządy. Miny mieli grobowe. Wiedzieli, że utrata przedziału ładunkowego numer trzy, a przede wszystkim jego cennej zawartości, nie wróży im nic dobrego. Z drugiej strony zachowali życie i w głębi duszy, jak każda ludzka istota, to przecież je cenili sobie najbardziej.
Pojazd wytracił prędkość na końcu pasa i zatrzymał się. Podjechał do niego holownik, który po zaczepieniu przedniego koła promu rozpoczął podróż na miejsce postoju. Jeszcze zanim ruszyli, dowódca statku połączył się przez radio z kontrolą lotów.
– Kapitan Chei Yo ze statku transportowego Chińskiej Państwowej Agencji Kosmicznej „Hu Jintao”. Melduję zakończenie lądowania w bazie dwadzieścia siedem16). Podczas wejścia w atmosferę mieliśmy awarię, wskutek której osłona termiczna przedziału ładunkowego numer trzy uległa zniszczeniu. Konieczne było odstrzelenie modułu, co spowodowało całkowite zniszczenie zarówno modułu, jak i ładunku – służbiście, ale jednocześnie lekko ściszonym, jakby smutnym głosem zameldował dowódca statku. – Całkowitą odpowiedzialność za usterkę, spowodowaną, według mojej oceny, zejściem pod zbyt dużym kątem, ponoszę ja – dodał jeszcze ciszej.
Profesor Lee spojrzał na żołnierza z uznaniem. Co prawda, wiedział, że jego wyznanie nie będzie miało większego znaczenia w kontekście rysującej się raczej w czarnych barwach przyszłości całej załogi statku, niemniej jednak doceniał odwagę cywilną kapitana, zwłaszcza że nie była to cecha powszechna w strukturach wojskowych armii chińskiej.
– Meldunek przyjęty. Po zdaniu statku proszę stawić się u generała Chow Honga w celu zdania pełnego raportu – sucho odpowiedział kontroler z centrum dowodzenia.
Chei wolno odpiął pasy i wyciągnął się na fotelu. Miał jeszcze jakieś dziesięć minut kołowania do miejsca postojowego. Później rozpęta się piekło. ■
Wtorek, 19.10.2027, godz. 13:02 GMT (14:02 czasu lokalnego), Warszawa, Polska
Jesień już od kilku lat nie przypominała złotej polskiej pory roku. Na drzewach nadal widniały zielone liście, gdzieniegdzie tylko przetykane brązowymi lub żółtymi kolorami. Jedynie liczne kałuże na ulicy i błotniste trawniki sugerowały, że lato już się skończyło.
Z przejścia podziemnego przy ulicy Emilii Plater po stronie Dworca Centralnego wyszedł średniego wzrostu mężczyzna ubrany w jasnoszarą koszulę, do połowy rozpiętą, brązową kurtkę w lotniczym stylu, ciemnoniebieskie dżinsy i brązowe sportowe buty. Wyglądał na nie więcej niż trzydzieści lat, choć dzięki ostatnim postępom medycyny estetycznej trudno było określić jego rzeczywisty wiek. Krótkie, zaczesane do tyłu i nieco na prawą stronę włosy koloru ciemny blond okalały pociągłą, lekko śniadą twarz. Gładkie policzki i broda nie nosiły śladu zarostu. Dość głęboko osadzone oczy uważnie lustrowały otoczenie. Jedynie bystry obserwator mógł zauważyć granatowe refleksy łamiące niemal całkowitą czerń tęczówek.
Minął Pałac Kultury i Nauki i doszedł do parku Świętokrzyskiego – jednej z niewielu oaz zieleni, jakie ostały się w centrum Warszawy. Usiadł sztywno na ławce o oryginalnym kształcie, zbudowanej z zimnego, twardego tworzywa sztucznego. Kiedyś były tutaj ławki drewniane, jednak dzięki „programowi rewitalizacji” zmieniono je na nowocześnie wyglądające, a jednocześnie kompletnie niepasujące do scenerii parku, pozbawione „duszy” siedziska. Ich oparcia były za to wyposażone w panele słoneczne, które w ramach promowania ekologii kumulowały energię słoneczną, w nocy wykorzystywaną do zasilania oświetlenia alejek. Ot, taki listek figowy, który miał przysłaniać fakt, że większość energii w tym europejskim kraju pochodzi z paliw kopalnych spalanych w zatruwających środowisko elektrowniach.
Mężczyzna nie musiał długo czekać, gdy zauważył nadchodzącego od strony Marszałkowskiej starszego człowieka, który szedł nieśpiesznym krokiem, lekko powłócząc nogami. Już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie roztargnionego, z myślami szybującymi daleko ponad chmurami tego dnia wiszącymi nad miastem. Ubrany w wytarte skórzane buty, brązowe sztruksowe spodnie i lekki, noszący wyraźne oznaki zużycia płaszcz koloru beżowego zdecydowanie odróżniał się od pozostałych przechodniów. Tych zresztą nie było wielu, co nie dziwiło w dzień roboczy o tej porze. Lunch w pobliskich biurowcach już dawno się skończył. Nawet pracownicy, którzy mogli sobie pozwolić na nieco dłuższy pobyt w pobliskich restauracjach, wrócili już do swoich obowiązków. Ci natomiast, którzy śpieszyli na jakieś spotkania, raczej nie skracali sobie drogi przez park w strachu przed pobrudzeniem swoich idealnie wypastowanych butów czy nogawek spodni.
Starszy człowiek miał na głowie brązowy zamszowy kapelusz z dość szerokim rondem, a w ręce trzymał zapinaną na zatrzask skórzaną, wysłużoną teczkę. Szczególnie ten drugi element był nietypowy – kapelusz mógł być odbierany jako pewna ekstrawagancja, chęć zaznaczenia swojej indywidualności, ale teczka ze skóry była uznawana za przejaw zdecydowanie złego gustu. W dobie ekologii na pokaz wszyscy nosili raczej plecaki lub torby o nowoczesnych krojach, ale przede wszystkim z przyjaznych środowisku materiałów. Torby z prawdziwej skóry wyszły z mody jakieś pięć lat wcześniej i od tamtej pory były bardzo źle postrzegane.
W parku oprócz ciemnookiego mężczyzny i starszego człowieka można było zauważyć jedynie młodą mamę wolno idącą za samoczynnie poruszającym się przed nią wózkiem i grupę ubranych w obcisłe stroje kobiet ćwiczących jogę na trawniku. Fakt, że akurat znajdowały się w pozycji „psa z głową w dół”, zwróciłby uwagę chyba większości przechodniów płci męskiej, jednak starszy człowiek przeszedł obok nich, nawet nie podnosząc wzroku. Przybysz natomiast, pomimo bacznego lustrowania otoczenia, zdawał się nie zauważać kompletnie niczego. A przynajmniej najmniejszy mięsień na jego twarzy czy błysk ciemnogranatowych oczu tego nie zdradzał.
Starszy człowiek podszedł do ławki, na której siedział mężczyzna, i zapytał, czy może się dosiąść. Przybysz grzecznie, choć dość sztywno skinął ręką, wskazując przeciwległy kraniec siedziska, i przesunął się, aby zrobić miejsce. Jego nowy towarzysz podziękował, nieco staroświecko dotykając palcami kapelusza. Rozsiadł się wygodnie w rogu ławki, otworzył teczkę i wyjął z niej plik gęsto zapisanych kartek. Był to kolejny element odbiegający od rzeczywistości. Mało kto już korzystał z tradycyjnego papieru. Czytniki e-papieru i przeżywające drugą młodość elastyczne tablety były głównymi narzędziami zarówno do sporządzania notatek, jak i do późniejszego dzielenia się nimi. Tradycyjny papier, nie tylko zawodny, mniej praktyczny, ale przede wszystkim całkowicie nieekologiczny, a przez dodatkowe akcyzy również stosunkowo drogi, w zasadzie wyszedł z powszechnego użycia. Notatki papierowe robili już jedynie albo zamożni ludzie, albo ekscentrycy i tradycjonaliści. A biorąc pod uwagę wygląd i zachowanie starszego człowieka, prawdopodobnie należał on co najmniej do jednej, jeżeli nie do obydwu grup naraz.
– Cieszę się, że pan przyszedł – odezwał się nagle mężczyzna w skórzanej kurtce.
Starszy człowiek podniósł wzrok znad papierów. Nieco zaskoczone, roztargnione spojrzenie sugerowało, że nie do końca zarejestrował treść wypowiedzi, pochłonięty czytaniem. W pierwszej chwili pomyślał, że albo się przesłyszał, albo mężczyzna mówił do kogoś innego. Dookoła nich jednak było pusto, a człowiek po drugiej stronie ławki patrzył bezpośrednio na niego. Niemal czarne oczy wydawały się przewiercać go na wylot, ale twarz nie wyrażała żadnych emocji. Starszy człowiek wręcz zaczął zastanawiać się, skąd słowa, które usłyszał, się wydobyły – przybysz miał bowiem tak mocno zaciśnięte usta, że wargi były słabo widoczne.
– Przepraszam, czy mówił pan coś do mnie? – zapytał.
– Tak, panie profesorze. Mówiłem, że bardzo się cieszę, że udało nam się spotkać – odparł beznamiętnie człowiek w skórzanej kurtce.
I tym razem jego twarz pozostała niewzruszona. Usta jednak poruszyły się, co z ulgą zarejestrował naukowiec przed chwilą nazwany profesorem.
Użycie tego tytułu było całkowicie na miejscu. Adam Korsewicz był profesorem zwyczajnym Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Hipoteza wykorzystania Einsteinowskiej jednolitej teorii pola w celu zagięcia czasoprzestrzeni i zakończone sukcesem doświadczenie przesłania obiektu na ponad dwa i pół tysiąca kilometrów w relatywnym dla tego obiektu czasie nieco powyżej dziewiętnastu minut przyniosły mu Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki dwa lata temu. Co prawda, w jego doświadczeniu w przestrzeni ziemskiej upłynęły niespełna dwie godziny, jednak zegar sondy jednoznacznie wykazywał, że dla niej minęło jedynie niepełne trzy minuty i pięćdziesiąt trzy sekundy, co można byłoby luźno porównać do podróży z prędkościami zbliżonymi do prędkości światła. Sam transport ponadto nie wymagał uwzględnienia potencjalnych przeszkód na jego drodze. Pozwoliło to zdefiniować teorię o podróży, która odbyła się z pominięciem naszej czasoprzestrzeni – w innym wymiarze.
– Czy my się znamy? – zapytał profesor, gdy jego uwaga całkowicie skupiła się na mężczyźnie siedzącym z nim na ławce.
Jednocześnie zauważył, że w parku oprócz tej ławki, na której siedzieli, znajdowało się jeszcze z osiem innych. Fakt, że obydwaj wybrali tę samą, zdawał się całkowicie przypadkowy.
– Proszę mówić do mnie „Kontroler”. Chciałem z panem porozmawiać, profesorze. Czy może mi pan poświęcić chwilę? Jest pan umówiony dopiero za godzinę, a i tak pański gość spóźni około trzydziestu minut… Wierzę wobec tego, że ma pan trochę czasu…
Profesor szeroko otworzył oczy. Wszystko, co powiedział mężczyzna przedstawiający się jako Kontroler, było zgodne z prawdą. No, może z wyjątkiem spóźnienia Jana Bielskiego, biznesmena, z którym Korsewicz miał się spotkać w sprawie grantu badawczego oferowanego przez reprezentowane przez niego linie lotnicze. To ostatnie nie mogło być faktem, gdyż miało zdarzyć się dopiero w przyszłości. Cała reszta jednak zgadzała się, co wcale nie wzbudziło zaufania naukowca. Wręcz przeciwnie, zdając sobie sprawę z wagi swoich badań, a tak naprawdę z wagi konsekwencji odkrycia możliwości szybkiej podróży na dużych dystansach, profesor starał się trzymać z daleka od wszelkich służb specjalnych czy agencji rządowych. Wiedział, że jego odkrycia mogą być zarówno zbawieniem dla ludzkości, jak i źródłem jej zagłady. Poziom wiedzy nieznajomego jednoznacznie jednak sugerował służby specjalne lub agencje rządowe.
– Nie podoba mi się pański ton. Prosiłbym, aby pan się wylegitymował, w przeciwnym razie nie będę z panem rozmawiał. Jak pan się nazywa i dla kogo pan pracuje? – noblista dał upust swojej frustracji spowodowanej niezrozumieniem sytuacji, w jakiej się znalazł.
Nie miał zamiaru się tłumaczyć, tym bardziej że nie wiedział komu, dlaczego, a przede wszystkim w jakim celu i jak jego informacje zostaną wykorzystane.
– Jak mówiłem, proszę, aby nazywał mnie pan Kontrolerem. Chciałem tylko porozmawiać. Skąd u pana taka agresja? – Wypowiedź nieznajomego sugerowała zdziwienie, jednak ton głosu i mimika nie zmieniły się ani trochę.
Ta niespójność tylko zirytowała profesora jeszcze bardziej. Odnosił wrażenie, że Kontroler traktuje go z góry, jakby nieznajomy, wbrew temu, co mówił, nie był zainteresowany tak naprawdę rozmową, a jedynie chciał okazać swoją wyższość względem naukowca.
– Kontroler to może co najwyżej sprawdzać bilety w tramwaju – wypalił już mocno zdenerwowany Korsewicz. – Jeśli nie ma pan zamiaru się przedstawić, to nie mamy o czym rozmawiać. Proszę się ode mnie odczepić, w przeciwnym razie będę zmuszony wezwać policję – zagroził, choć w głębi duszy wiedział, że wezwanie funkcjonariuszy byłoby ostatnim, co by uczynił.
Jeśli nieznajomy jest ze służb, policją akurat najmniej zaprzątałby sobie głowę. Prokuratura czy mundurowi byli bowiem z reguły powiązani z potencjalnymi akcjami służb. A nawet jeśli nie, to nie odważyliby się interweniować – podlegali w końcu ludziom z tego samego obozu. A o apolityczność czy niezależność prokuratur i sądów w Polsce było ciężko już od drugiego dziesięciolecia dwudziestego pierwszego wieku.
– Nie chciałem pana urazić. Proszę jedynie o chwilę rozmowy. Nie mam złych zamiarów. – Teraz przekaz miał charakter przeprosin.
Kontroler siedział przez cały czas nieruchomo, przeszywając naukowca wzrokiem. Żadna część jego ciała nie drgnęła od momentu, w którym odwrócił się w stronę Korsewicza. Jedynie usta poruszały się, beznamiętnie wypowiadając słowa, które nie trafiały do wzburzonego starszego człowieka. Tym bardziej że ten drugi był przyzwyczajony raczej do szacunku, z jakim odnosili się do niego inni ludzie z racji wieku i pozycji w świecie nauki.
– Nie będę uczestniczyć w pańskich gierkach. Odchodzę i proszę za mną nie iść. Nie będę z panem rozmawiał ani teraz, ani w innym czasie. Żegnam. – Naukowiec szybko wstał, a kilka kartek, które studiował jeszcze przed chwilą, wypadło mu z ręki i powoli wylądowało na chodniku.
Jedna z nich spadła blisko buta Kontrolera, ale ten nadal się nie poruszył. Laureat Nagrody Nobla, mrucząc coś pod nosem, szybko zebrał papiery i wcisnął je do teczki. Spodziewał się, że dziwny nieznajomy wykaże się elementarną grzecznością wobec starszego od siebie człowieka i przynajmniej pomoże mu pozbierać notatki. Ewentualnie, w najgorszym razie, podniesie chociaż tę kartkę, która upadła tuż obok jego buta. Kontroler jednak obserwował naukowca, przechylając tylko głowę. Wprawny obserwator mógłby wszak zauważyć subtelną zmianę. Jego oczy nie były już ciemnogranatowe jak jeszcze chwilę temu. Odcień tęczówek lekko zbłękitniał, a oczy stały się wyraźnie jaśniejsze. Nie trwało to długo. Zanim profesor skończył zbierać kartki i rzucił mężczyźnie na pożegnanie gniewne spojrzenie, kolor jego źrenic wrócił do wcześniejszej, niemal czarnej barwy.
Profesor wstał i szybkim krokiem podążył w stronę budynku hotelu Marriot. Po minięciu Pałacu Kultury i Nauki przeszedł przez Emilii Plater na wysokości kawiarni Hard Rock Cafe. To tam miał spotkanie z biznesmenem. Co prawda, pozostała do niego jeszcze niecała godzina, ale wolał usiąść już przy stoliku, aniżeli narażać się na dalsze dyskusje z agentem służb każącym się nazywać Kontrolerem. Zanim wszedł do kawiarni, obejrzał się jeszcze za siebie, ale nie zauważył, aby ktokolwiek za nim podążał.
„Muszę się uspokoić…” – pomyślał, gdy usiadł w pubie i na tablecie wbudowanym w stolik zamówił kawę. Po chwili podeszła do niego kelnerka i z uśmiechem podała parującą filiżankę. Jej uśmiech nieco zbladł, gdy zobaczyła na krześle obok skórzaną torbę, jednak z racji profesjonalizmu nie pozwoliła sobie na jakikolwiek komentarz. Żałowała tylko, że nie pozwoliła kawie nieco wystygnąć, zanim ją przyniosła.
Profesor nie zwrócił uwagi na ten szczegół. Zresztą nawet gdyby padł jakikolwiek komentarz, był przygotowany na ripostę, ba, nawet na dyskusję na ten temat. Nieraz zdarzało mu się uświadamiać młodym, że nie wystarczy na pokaz obnosić się z ekologią. Trzeba zrozumieć, co można zrobić i jak, zamiast jedynie powtarzać slogany, które korporacje wykorzystują, aby promować swoje produkty. Na takie dyskusje był zawsze przygotowany – w przeciwieństwie do tego, co go spotkało w parku. Tamto zdarzenie, mimo że usiłował je wyprzeć z myśli, wracało co chwilę i nie pozwalało się skupić na przygotowaniu do spotkania.
Rozłożył kartki na stole, powodując jeszcze większe zgorszenie młodych pracowników kawiarni, rozprostował pogniecione egzemplarze i zaczął je studiować.
***
Sylwetka Jana Bielskiego pojawiła się w wejściu do kawiarni. Naukowiec spojrzał na zegarek – było dokładnie dwadzieścia osiem minut po godzinie, na którą byli umówieni. Gość, ignorując kelnerkę pytającą go, czy wskazać mu stolik, szybko podszedł do Korsewicza.
– Dzień dobry, panie profesorze, bardzo pana przepraszam za spóźnienie. Był korek na alei Krakowskiej, jakiś wypadek. Mam nadzieję, że nie czekał pan długo? – lekko zdyszanym głosem usprawiedliwił się biznesmen.
Noblista patrzył na niego zdumionym wzrokiem. Natychmiast bowiem przypomniał mu się Kontroler mówiący o tym, że jego gość się spóźni. Skąd wiedział? Czy on albo jego mocodawcy spowodowali korek? A może wypadek? Tylko po co? Jeśli profesor i tak odmówił rozmowy, nie musieli „kupować” sobie więcej czasu. Niezależnie od przyczyny, sytuacja nie wyglądała najlepiej.
Bielski, nie czekając na odpowiedź naukowca, na tablecie zamówił piwo. Po chwili ta sama kelnerka, która obsługiwała profesora, przyniosła duży kufel złotego napoju. Nie była już tak uśmiechnięta jak przy pierwszym spotkaniu.
– Hmm… Ciepłe piwo. Ta knajpa schodzi na psy… – wycedził biznesmen przez zęby po pierwszym łyku. – Jednak wydaje mi się, że powinniśmy przejść do rzeczy. Już i tak przez moje spóźnienie zmarnowałem dość dużo pańskiego cennego czasu, profesorze.
Korsewicz skinął powoli głową, nadal nic nie mówiąc. W głowie kłębiły mu się tysiące myśli. Heroicznym wysiłkiem zmusił się do skupienia na spotkaniu. Grant oferowany przez linie lotnicze był bardzo ważny. Pozwalał na znaczące zwiększenie liczebności zespołu badawczego, jak i zakup kilku nowych urządzeń. Nie mógł pozwolić sobie na rozkojarzenie spowodowane wcześniejszym spotkaniem. Z drugiej strony wiedział, że rozmowę z Kontrolerem musi jeszcze, na spokojnie, uważnie przeanalizować. ■
Środa, 20.10.2027, godz. 01:15 GMT (13:15 czasu lokalnego), rosyjska stacja badawcza, jezioro Nałyczewo, Kraj Kamczacki, Federacja Rosyjska
Temperatura dopiero niedawno zaczęła oscylować wokół zera stopni Celsjusza. Wskutek efektu cieplarnianego nawet w Kraju Kamczackim jesień stała się cieplejsza – zimy jednak pozostały mroźne i niejednokrotnie ciężkie do przetrwania bez specjalistycznego sprzętu. Na całym świecie zimowe i letnie pory roku stały się znacznie bardziej „płaskie” – okresy przejściowe takie jak jesień czy wiosna zatarły się, a ich ślady pozostały jedynie w kalendarzach czy w postaci bardzo nagłych, niespodziewanych zjawisk atmosferycznych.
Wody jeziora Nałyczewo, kiedyś w tym okresie już pokryte lodem, teraz nadal lśniły odblaskami słońca. Zieleń dookoła zdążyła już wyblaknąć na skutek zimnych nocy, lecz nie pokryła się jeszcze śniegiem. W efekcie ziemia wydawała się brudna i błotnista.
Wielki śmigłowiec Mi-26T2W17) schodził do lądowania nad polowym lądowiskiem niedaleko stacji badawczej. Ogromne łopaty przecinały powietrze, huk turbin był ogłuszający.
Maszyna niespodziewanie miękko jak na swoje rozmiary osiadła na wypalonej trawie. Śmigło główne zwolniło obroty, łopaty nieco opadły ku dołowi. Zanim rotory w pełni się zatrzymały, tylna klapa ładunkowa otworzyła się, ukazując wnętrze podzielone na części transportową i pasażerską. Bliżej wejścia, solidnie przymocowane pasami do podłogi, stały wysokie na półtora metra i szerokie na metr skrzynie w brudnozielonym kolorze. Z obydwu ich boków były jedynie wąskie przejścia, którymi zaczęli wysypywać się podróżujący w dalej umiejscowionej przestrzeni pasażerskiej ludzie.
Większość pasażerów, którzy przybyli do bazy, ubrana była w czarne kombinezony. Wojskowe buty, spodnie z wieloma kieszeniami wypełnionymi różnymi zasobnikami i kurtki z wysokim kołnierzem opięte kamizelkami taktycznymi sugerowały formację wojskową. Na prawych rękawach mieli naszywki z flagą Rosji, a pod nimi plakietki z czarnym nietoperzem umieszczonym w schematycznym celowniku na granatowym tle. Na żółtej obwódce można było przeczytać po rosyjsku „Wojska Specjalnego Przeznaczenia”, choć powszechnie kojarzono tę formację pod bardziej zwyczajową nazwą – specnaz18). Czarne hełmy z przyłbicą nieśli w rękach lub przypięte do pasa, przez ramię mieli przewieszone najnowsze wersje automatów AK-30819).
Ostatni wychodzący sprawnie odpięli taśmy mocujące i wyciągnęli skrzynie po trapie na zewnątrz śmigłowca. Tam czekał już samochód ciężarowy z podnośnikiem, na który żołnierze wpakowali ładunek, i po chwili ciężarówka, buchając spalinami ze skierowanych w górę rur wydechowych, ruszyła w kierunku stacji.
Całej operacji uważnie przyglądał się jeden z pasażerów, strojem różniący się od reszty. Ubrany był również w wysokie buty, ale koloru piaskowego, niebieskie dżinsy i jaskrawoczerwoną kurtkę. W ręce trzymał niewielki, lecz solidnie wyglądający prostokątny neseser. Na tle brudnozielonej równiny, jak i otaczających go czarno odzianych żołnierzy wyglądał jak marzenie snajpera. Nikt nie spodziewał się jednak tego rodzaju zagrożenia – można było powiedzieć, że baza znajdowała się na końcu świata.
Żołnierze skierowali się w stronę ciemnozielonych baraków okalających główny budynek stacji – spłaszczoną, podłużną kopułę w czarnym kolorze z szeregiem wystających anten na jej czubku. Budynek o wysokości mniej więcej czterech standardowych pięter był pozbawiony okien i miał tylko jedno, łamiące geometryczną harmonię kształtu wejście poprzedzone niewielkim wiatrołapem. Jedna droga do kompleksu była uzasadniona względami bezpieczeństwa – kontrola, jak i ewentualne zamknięcie budynku stawały się zdecydowanie prostsze aniżeli w przypadku, gdyby wejść czy ramp załadunkowych było więcej.
Drzwi pilnowało dwóch mężczyzn w pełnym rynsztunku bojowym. Pomimo z pozoru niedbałej pozy nie pozwolili oni sobie na zdjęcie hełmów, jedynie przyłbice z prostokątnym otworem na oczy mieli podniesione. Wzmożony ruch w ośrodku badawczym spowodował, że czujnie obserwowali wszystko, co działo się dookoła.
W stronę wejścia samotnie skierował się człowiek w czerwonej kurtce. Strażnicy natychmiast go zauważyli i poprawili wiszące na ramionach karabinki maszynowe. Mężczyzna podszedł do nich, rozpiął kurtkę i spod niej wyciągnął identyfikator wiszący na cienkiej czerwonej smyczy. Żołnierze zlustrowali zdjęcie na pokazanej im karcie i porównali je ze stojącą przed nimi osobą. Ponowny rzut oka starszego stopniem strażnika na identyfikator celem odczytania nazwiska przybysza wskazywał, że porównanie wizerunku z rzeczywistością wypadło pomyślnie.
– Witamy z powrotem, doktorze Rozjakow – powiedział i przesunął się nieco, aby gość mógł swobodnie podejść do drzwi, które z cichym sykiem rozsunęły się przed nim.
Michaił Aleksandrowicz Rozjakow był doktorem habilitowanym na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Moskiewskiego. Cztery lata wcześniej, tuż przed nominacją profesorską, wykryto o niego bradykardię wymagającą wszczepienia stymulatora serca. Po zabiegu musiał poddać się rocznej rekonwalescencji, która odsunęła go od głównego nurtu życia naukowego. Zbiegło się to z okresem napięć w kooperacji rosyjsko-chińskiej, w ramach której kraje te współpracowały przy badaniach nad zastosowaniem pola elektromagnetycznego. Gdy Rozjakow wrócił na uczelnię, został przydzielony do stacji badawczej nad jeziorem Nałyczewo jako jedyny z poprzedniego zespołu pracującego wspólnie z Chińczykami. Po odwołaniu jego ówczesnego przełożonego, profesora Andrieja Konstantynowicza Kobylewa, pozostała część zaangażowanych w projekt naukowców albo sama zrezygnowała, albo została przeniesiona do innych, w większości mniej prestiżowych placówek. Innymi słowy, „czystka kadrowa”, jaka nastała po zerwaniu współpracy z Państwem Środka, ominęła Michaiła tak naprawdę dzięki jego problemom zdrowotnym.
Awans na szefa ośrodka w takich okolicznościach nie pozostał obojętny dla Rozjakowa. Nie był on zwolennikiem polityki swojego kraju, w szczególności jeśli chodziło o współpracę naukową. Rosyjskie zapędy imperialistyczne oparte na przewadze militarnej nie były zresztą również zgodne z jego prywatnymi poglądami. Z drugiej strony jednak zdawał sobie sprawę z potencjalnych konsekwencji nieprzyjęcia stanowiska na Półwyspie Kamczackim. Jego poprzednik, Kobylew, niedługo po powrocie do Moskwy został śmiertelnie potrącony przez samochód, który w niewyjaśnionych okolicznościach odjechał z miejsca wypadku. Śledztwo, przeprowadzone dość pobieżnie, nie doprowadziło do wskazania sprawcy. Zarówno pojazd, jak i kierowca zapadli się pod ziemię.
Rozjakow pamiętał aż za dobrze migawki z pogrzebu na cmentarzu Nowodziewiczym20) w Moskwie, gdzie po ceremonii długo jeszcze chodził wśród grobów Lwa Landaua21), Andrieja Tupolewa22) czy Siergieja Iljuszyna23). To, że wypadek z losowością miał niewiele wspólnego, wiedział już w momencie, gdy dowiedział się o śmierci profesora. Trudno mu było jednak zrozumieć, jak Federacja Rosyjska mogła pozbyć się tak światłego umysłu, jakim był Andriej Kobylew – dwukrotnie nominowany do Nagrody Nobla. Stanowił dla swoich podwładnych wzór do naśladowania, nie tylko w dziedzinie naukowej, ale również jeśli chodzi o postawę moralną i umiejętność zjednywania sobie ludzi. Wysoka pozycja nie przeszkadzała byłemu dyrektorowi ośrodka opowiadać o skomplikowanych rzeczach w sposób możliwy do zrozumienia przez ucznia szkoły podstawowej, a podejście do współpracowników cechowała bezpośredniość, niepozbawiona typowej rosyjskiej jowialności.
Niestety, otwarte komunikowanie swojego niezadowolenia w kontekście zamknięcia się na współpracę nad pokojowym wykorzystaniem wyników badań zaprowadziło profesora nie tylko z powrotem do Moskwy, ale finalnie na tę nekropolię dla zasłużonych ZSRR i później Federacji Rosyjskiej.
Następca Kobylewa starał się uczyć na błędach innych, niekoniecznie własnych, i w związku z tym o wiele umiejętniej maskował swoje przekonania. Z zapałem godnym przodownika pracy realizował zadania mu powierzone i prowadził zespół naukowy ku opracowaniu nowego rodzaju broni nazwanej potocznie miotaczem ładunków elektromagnetycznych. Z pomocą całej armii asystentów udało mu się zbudować prototyp urządzenia wytwarzającego ładunek elektromagnetyczny, który można było wyrzucić z ogromną prędkością w stronę celu. Do sukcesu brakowało jeszcze utrzymania skupienia ładunku na dystansie dłuższym niż dwadzieścia metrów. Wysyłana „kula” energetyczna ulegała bowiem na dłuższym dystansie postępującemu w tempie geometrycznym rozpadowi, co ograniczało jej skuteczność do niewielkich odległości. Dodatkową niedogodnością była wielkość samego miotacza, uniemożliwiająca jego transport bez użycia solidnej ciężarówki.
Pierwsze testy broni wyglądały jednak obiecująco dla mocodawców w Moskwie. Wiedzieli oni, że rozwiązanie problemów to już kwestia czasu, a decyzję o zerwaniu współpracy w dziedzinie pokojowego zastosowania technologii oceniali więcej niż pozytywnie. Dużo mniej entuzjastyczny, oczywiście jedynie w głębi duszy, był sam Rozjakow. Nigdy nie służył w wojsku, nie współpracował ze służbami, był urodzonym naukowcem. W szkole i na studiach poświęcał się fizyce bez reszty, podobnie jak później, gdy pozostał na uczelni, aby kontynuować swoje badania. Nauka pochłonęła go tak bardzo, że nawet się nie spostrzegł, gdy dobił pięćdziesiątki, nie mając żony czy dzieci. Szczególnie mocno odczuł to, gdy zachorował, a jego głównymi towarzyszami najpierw w szpitalu, a później w ośrodku rekonwalescencyjnym na Krymie były książki i komputer. Oczywiście dzięki temu drugiemu miał kontakt z kolegami ze środowiska naukowego z całego świata, jednakże nie były to prawdziwe przyjaźnie, jedynie znajomości na gruncie zawodowym.
Pustkę w sferze emocjonalnej zaczął wypełniać przemyśleniami natury etycznej, które rodziły wątpliwości w kwestii efektu podjętych przez niego prac. Coraz częściej wieczorami, leżąc na łóżku polowym w swoim niewielkim pokoiku znajdującym się w części mieszkalnej kopulastego głównego budynku stacji badawczej, kwestionował w myślach moralny sens i zasadność prowadzonych badań.
Naukowiec przeszedł przez otwarte wejście i znalazł się w śluzie bezpieczeństwa. Przed nim były kolejne drzwi, tym razem masywne, z błyszczącego srebrnego metalu. Po prawej stronie stało niewielkie biurko, przy którym siedział ubrany w czarny mundur żołnierz, po lewej na czerwono błyskał skaner twarzy. Na suficie można było zauważyć czarną bulwę kamery.
Żołnierz skrzywił się nieco, gdy zimne powietrze owiało jego twarz. Bez słowa pytająco spojrzał na naukowca. Ten w odpowiedzi rozpiął kurtkę i pokazał identyfikator. Ogolony na zapałkę młody mężczyzna niespecjalnie zwrócił uwagę na kawałek plastiku i wymownie zerknął na skaner twarzy. Wiedział, że identyfikator mieli obowiązek sprawdzić strażnicy przy wejściu do śluzy, toteż nie zawracał sobie tym głowy. Ponadto znał uczonego. Od dwóch lat widywał go prawie codziennie. I niespecjalnie lubił. Wywodził się z małej wsi pod Woroneżem, z rodziny rolników. Swoim uporem i ciężką pracą piął się po szczeblach kariery wojskowej, aby w końcu dostać się do wymarzonych oddziałów specnazu. I teraz, po miesiącach morderczego szkolenia, wyrzeczeń i codziennego upokarzania przez sadystycznych instruktorów, kazano mu siedzieć w niewielkiej kanciapie w miejscu, do którego pies z kulawą nogą nie zagląda, i weryfikować tożsamość jajogłowych. Jedynym, co go powstrzymywało przed strzeleniem sobie w łeb, a przedtem odstrzeleniem kilku tych wyniosłych inteligentów, był fakt, że pozostały mu jeszcze tylko cztery miesiące służby, po której ze swoim wyszkoleniem mógł zatrudnić się w jednej z licznych firm świadczących usługi rosyjskim oligarchom robiącym interesy w najbardziej zapalnych miejscach na Ziemi.
Rozjakow bez słowa podszedł do skanera, który omiótł wiązką lasera jego twarz. Nie minęła nawet sekunda, gdy lampka nad skanerem rozjarzyła się na zielono. Zarówno cechy biometryczne twarzy, jak i wykonany jednocześnie skan siatkówki oka potwierdziły tożsamość naukowca, a serwer centralny systemu bezpieczeństwa zweryfikował poziom dostępu jako najwyższy możliwy dla cywila. Stalowe drzwi rozsunęły się, a doktor skierował się do wejścia.
– Chwileczkę – powiedział żołnierz nagle, wskazując głową na neseser. – Pokaż, co tam jest.
Odniesienie się na „ty” do naukowca, który mógłby być ojcem, jeśli nawet nie dziadkiem funkcjonariusza, nie było tylko nieregulaminowe. Rozjakow uznał jednak, że nie ma co się tym irytować, i bez słowa podszedł do stolika, za którym siedział młody funkcjonariusz. Położył neseser na blacie i przyłożył kciuk do zamka na linie papilarne. Dwie klamry odskoczyły ze stukiem, uchylając nieco wieko. Doktor otworzył walizkę i odwrócił ją w stronę żołnierza.
W wyłożonym elastyczną pianką środku leżał czarny sześcian o nieco obłych, długich na dziewięć centymetrów bokach. Teczka wydawała się zdecydowanie za duża jak na to, co skrywała w środku – pianka wypełniała całą pozostałą przestrzeń.
– Co to jest? – zapytał z ciekawością strażnik.
Może jednak ten dzień nie będzie dla niego aż tak nudny i monotonny jak wszystkie pozostałe?
– Ma pan zbyt niski poziom dostępu do informacji, szeregowy – odpowiedział z lekką satysfakcją naukowiec, przesadnie akcentując słowo „pan”. – Czy mogę iść?
Żołnierz obrzucił uczonego morderczym spojrzeniem, ale skinął głową. Mógłby się pokusić o przeszukanie przybysza, ale wiedział, że może sobie tym tylko napytać biedy. Skanery i tak prześwietliły Rozjakowa już raz, gdy przeszedł przez pierwsze drzwi, a prześwietlą jeszcze ze dwa razy, kiedy będzie przechodził przez drugie. Żołnierz w duchu machnął więc ręką i pomyślał o pieniądzach, które zarobi, jak tylko się stąd wydostanie… I o nowym modelu GAZ-a, jaki sobie kupi, gdy już te pieniądze będzie miał w kieszeni…
Rozjakow zamknął walizkę, wziął ją w lewą rękę i przeszedł przez otwarte drzwi, które zasunęły się za nim z lekkim zgrzytnięciem. Wszedł do jasno oświetlonego korytarza i skierował się w prawo w stronę windy. Naciśnięcie przycisku przywołania spowodowało natychmiastowe otworzenie się drzwi. Naukowiec wybrał przycisk z opisem „poziom mieszkalny” i winda posłusznie zawiozła go na górę. Wysiadł, skierował się w lewo i po kilku metrach dotarł do wejścia do swojej kwatery mieszkalnej. Przyłożył do czytnika swój identyfikator, ukryta pod czarną bulwą kamera zlustrowała osobę przed wejściem i drzwi się otworzyły, ukazując mały, skromnie urządzony pokoik. Przypominał bardziej jednoosobową kajutę aniżeli mieszkanie – przestrzeń życiowa w ośrodku badawczym miała mniej więcej podobną wartość co w przypadku wojskowych okrętów podwodnych.
Drzwi za naukowcem zamknęły się. Rozjakow położył teczkę na łóżku i zdjął kurtkę, którą powiesił na wieszaku przy wejściu. Z szafki nad biurkiem wyjął trzynastocalowego laptopa. Komputer wyglądał dość staroświecko w porównaniu z najnowszymi, płaskimi modelami dostępnymi na rynku. Zamiast przeziernej tafli szkła miał klasyczny, LED-owy monitor oraz fizyczną klawiaturę. W większości konsumenckich sprzętów tego rodzaju klawiaturę zastępowały ekrany LED wyświetlające odpowiednie funkcje w zależności od potrzeb. Komputer naukowca był jednak dużo bardziej tradycyjny, wyposażony w płaskie klawisze ze znakami cyrylicy. Tego rodzaju urządzenia, rzadko spotykane w biznesie, nadal były używane przez wojsko czy organizacje paramilitarne.
Spod blatu biurka Rozjakow odkleił przymocowaną za pomocą niewielkiego kawałka taśmy malutką kartę pamięci i włożył do laptopa. Nacisnął przycisk włącznika i w ciągu niecałej sekundy na ekranie zobaczył okno otwartego terminala z pytaniem o hasło. Podobnie jak sam komputer stanowiło ono zabezpieczenie bardziej tradycyjne niż popularne skany twarzy wykonywane przez wbudowane kamery, ale jednocześnie dużo mniej zawodne i wbrew pozorom trudniejsze do złamania – chociażby z uwagi na jego nietypowość w tych czasach. Przebiegł palcami po klawiaturze i nacisnął Enter.
Oprogramowanie autentyfikujące przeanalizowało zarówno poprawność hasła, jak i rytm jego wpisania, unikalny i zakodowany w pamięci mięśniowej każdego człowieka, a przez to bardzo trudny do podrobienia przez inną osobę. Po poprawnym zweryfikowaniu użytkownika na ekranie wyświetliła się informacja o nawiązywaniu bezpiecznego połączenia VPN24). Samo zestawienie tunelu trwało dłuższą chwilę. Specjalistyczne oprogramowanie musiało zidentyfikować zabezpieczenia bezprzewodowej sieci udostępnianej przez ośrodek, odpowiednio je obejść i dopiero wtedy nawiązać szyfrowane połączenie. Laptop nie miał własnego modułu przesyłu danych. Ryzyko wykrycia nieautoryzowanej transmisji było zbyt wysokie. Dlatego też projektanci systemu zapisanego na karcie pamięci, z której wystartował sprzęt naukowca, przygotowali specjalne oprogramowanie wykorzystujące istniejącą infrastrukturę sieciową do zestawienia trudnego do wykrycia szyfrowanego tunelu.
Na terminalu wyświetlona została informacja, że połączenie jest bezpieczne. Michaił wpisał komendę wysłania wiadomości. Treść była krótka: „Mam artefakt”. Po potwierdzeniu wysyłki wiadomości naukowiec wyjął kartę z komputera, z cichym trzaskiem zamknął pokrywę i schował urządzenie z powrotem do szafki. Nośnik pamięci ponownie przykleił pod blatem biurka.
Zdjął walizkę z łóżka i postawił ją na zwolnionym przez siebie przed chwilą krześle. Rozsznurował buty, rozciągnął się na cienkiej kołdrze ułożonej na łóżku i włożył ręce pod głowę, przymykając oczy. Jedyne, co mu jeszcze przemknęło przez myśl, zanim zasnął, to wspomnienie młodego strażnika przy wejściu. Chłopak pewnie nie zdaje sobie sprawy, czego pilnuje. Czuje się, jakby był na zsyłce, podczas gdy przebywa w miejscu, gdzie tworzy się najnowsza historia tego świata. Czy jednak aby na pewno Rozjakow chce taką historię tworzyć? Nie zdążył znaleźć odpowiedzi na to pytanie – zmęczony wielogodzinnym lotem śmigłowcem o wątpliwym komforcie zapadł w głęboki sen.
***
Naukowca obudził brzęczyk oznajmiający, że ktoś stoi przed drzwiami jego kwatery. Nieprzyjemny dźwięk wwiercał się w czaszkę, w dość brutalny sposób przerywając sen. Mężczyzna przetarł oczy, wstał i podszedł do panelu przy drzwiach. Na małym ekranie zobaczył twarz strażnika, z którym miał wątpliwą przyjemność spotkać się przy wejściu do ośrodka. W pierwszej chwili zamarł. Pomyślał, że jego transmisja mogła zostać wykryta. Szybko jednak uspokoił się. Gdyby tak było, to nie dzwoniliby do drzwi, ale weszliby „bez pukania” i pewnie nie byłby to wyłącznie żołnierz w czarnym polowym mundurze, a cały oddział interwencyjny uzbrojony po zęby.
Rozjakow nacisnął przycisk na panelu i drzwi się otworzyły. Mina młodego funkcjonariusza jednoznacznie sugerowała, że pamiętał o niewielkiej scysji przy wejściu.
– Oczekują pana w sali konferencyjnej numer sześć. Proszę za mną – nieco bezceremonialnie, ale zdecydowanie grzeczniej niż wcześniej tego dnia rzekł funkcjonariusz.
Doktor przez chwilę pomyślał, że żołnierz zapomniał użyć jego tytułu naukowego, a poza tym mógłby przynajmniej zapytać, czy jest gotowy, aby natychmiast za nim podążyć, ale uznał, że uczenie manier tego młodego człowieka jest misją z kategorii tych niemożliwych.
– Pan przodem, szeregowy – odpowiedział Michaił i ruszył za nim.
Idąc korytarzem, zauważył podążającego z przeciwka pilota śmigłowca, którym jeszcze niedawno przybył do stacji. W ułamku sekundy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a mijając naukowca, pilot wcisnął mu do ręki malutką karteczkę, którą ten natychmiast schował do kieszeni spodni. Idący przed nim żołnierz na chwilę skręcił głowę, jakby chciał się obrócić, ale zaniechał tego, wyprostował się i szedł dalej, nie zwalniając kroku.
Dotarli do znajdującej się na tym samym poziomie sali konferencyjnej i funkcjonariusz zaprosił naukowca do środka. Sam przyjął formalną, wyuczoną pozycję spoczynkową przed drzwiami, tyłem do wejścia. Rozjakowowi przeszło przez myśl pytanie, czego ten chłopak chce pilnować. Czy ktoś planuje ucieczkę z krzykiem z sali? Przyjął jednak to zachowanie jako normalne wśród niskich stopniem żołdaków. Jakoś w końcu musieli zaznaczyć swoją pozycję w łańcuchu pokarmowym stacji. A na to, że do ich dość ograniczonych umysłów nie docierało, że w ten sposób narażają się jedynie na pobłażliwe spojrzenia ze strony naukowców, nie znał recepty.
Spotkanie było długie. Przydługie i pozbawione konkretnych treści. Poszczególni naukowcy zdawali raport z tego, czego nie udało im się osiągnąć, znajdując miliony powodów, które to uzasadniały. Rozjakow nie słuchał zbyt uważnie. Myślami był gdzie indziej, kartka, którą otrzymał, a która teraz spoczywała w jego kieszeni, wydawała się ciężka i gorąca. Wręcz paliła go – wiedział bowiem, że w przypadku kontroli osobistej, która w losowych okolicznościach zarządzana była przez ochronę stacji, miałby problemy z wytłumaczeniem się, skąd ją ma i po co. A treść widniejąca na tym skrawku papieru mogłaby przysporzyć sporych kłopotów nie tylko jemu, ale również osobie, która kartkę przekazała. Po dokładnym przeanalizowaniu zapisów z kamer monitoringu z pewnością można byłoby dojść, jak znalazła się w posiadaniu naukowca.
Nie bez znaczenia dla obojętnego stosunku doktora do składanych raportów było również zmęczenie. Jak zauważył, patrząc na wyświetlany na jednym z monitorów na ścianie sali konferencyjnej zegar, spał niecałe pół godziny. Przeszło mu przez myśl, że zwołanie spotkania w tym akurat czasie miało ukryty sens. Jego podwładni mogli dostrzec cienie pod oczami przełożonego i zakładali, że w takim stanie nie będzie drążył powodów niekompetencji czy zwykłego ludzkiego lenistwa. Rozjakow nie był bowiem typem, który swoją złość czy kiepskie samopoczucie odreagowywał na innych. I wszyscy obecni w sali o tym wiedzieli.
Po niecałych dwóch godzinach prowadzący zebranie ogłosił koniec. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Szef naukowy stacji podziękował za obecność i udał się w stronę drzwi. Gdy te otworzyły się, znów zobaczył stojącego za nimi młodego żołnierza. Kiedy go minął, funkcjonariusz cicho ruszył za nim. Naukowcowi zrobiło się gorąco. Pomyślał, że ktoś z góry mógł mu przydzielić ochronę lub, co gorsza – opiekuna. Choć w przypadku rosyjskich realiów jedno i drugie było tak naprawdę jednoznaczne. Skomplikowałoby to jednak jego plany, jeśli kompletnie by ich nie pokrzyżowało. Przekazana mu przez pilota śmigłowca kartka opisywała bowiem dzień i godzinę, kiedy miał dyskretnie, wraz z walizką, którą przywiózł ze sobą, stawić się na lądowisku, aby nieoficjalnie dołączyć do załogi lotu powrotnego na lotnisko Ocha na wyspie Sachalin.
Nikt go jednak na tym lotnisku nie oczekiwał, a i on nie miał zamiaru się tam stawić. Piloci śmigłowca zostali przekonani hojnym wsparciem finansowym wypłaconym w funtach brytyjskich do dokonania międzylądowania nad rzeką Awacza w pobliżu Koriakskoje, gdzie będzie czekała szybka łódź z przewodnikiem, która przetransportuje naukowca na Zatokę Awaczyńską. Dalszy etap podróży Michaił odbędzie na pokładzie śmigłowca US Army25), który zabierze go do bazy Navy Town na wyspie Attu należącej już do Alaski. Stamtąd samolot MI626) przewiezie go do Londynu, gdzie otrzyma azyl i nowe życie w zamian za zawartość teczki, którą jeszcze niedawno przywiózł do rosyjskiej stacji badawczej.
Idący za Rozjakowem żołnierz stawiał jednak całą eksfiltrację pod znakiem zapytania. Doktorowi nie uda się przecież wyślizgnąć z pokoju, jeśli ten służbista będzie warował przed drzwiami.
Naukowiec szedł, a w jego głowie kotłowały się myśli. Był, co prawda, szefem stacji, ale tylko cywilnym. Ochrona była kompletnie niezależna i nie podlegała mu. Co więcej, to on tak naprawdę podlegał ochronie, która stanowiła również element kontrolujący naukowców w aspekcie ich wierności i lojalności wobec Matuszki Rosji. Musiał coś zrobić, pozbyć się natręta.
Dochodził już do drzwi swojej kwatery, gdy zaświtał mu pewien pomysł. Nie był do niego przekonany, tak naprawdę wydawał się bardzo ryzykowny, żeby nie powiedzieć, że głupi. Doktor czuł jednak, że nie ma wyjścia. Już miał obrócić się za siebie, gdy kątem oka zobaczył, że żołnierz nagle skręcił w korytarz tuż przed kwaterą Rozjakowa.
Zszokowany i jednocześnie cały mokry ze zdenerwowania naukowiec postanowił nie dociekać, co się wydarzyło. Uznał, że kroczący za nim żołnierz robił to przypadkiem, udając się po prostu w tę samą stronę. Czy aby jednak na pewno? Skręcił w korytarz prowadzący do centrum monitoringu, choć mógł do niego dotrzeć również inną, krótszą drogą od sali konferencyjnej numer sześć. Dlaczego poszedł tędy? Czy chciał coś zamanifestować, pokazać naukowcowi?
Rozjakow uznał, że nie dojdzie, co mogło siedzieć w głowie funkcjonariusza. Wszedł więc do swojego pokoju, starannie zamknął drzwi i dyskretnie, jakby obawiał się podglądu, wyjął z kieszeni kartkę. Zawierała ona, jak się spodziewał, jedynie datę i godzinę – „20.10, 23:30”.
***
Ogolony na zapałkę młody szeregowy specnazu szedł przez chwilę za naukowcem. Zastanawiał się, czy obserwowany również tym razem nawiąże jakiś kontakt z inną osobą, jak w przypadku gdy szedł na spotkanie ze swoimi podwładnymi. Jego uwadze nie umknęło porozumiewawcze, trwające dosłownie ułamek sekundy spojrzenie, jakim obdarzył Rozjakowa pilot śmigłowca. Kątem oka zauważył również muśnięcie dłońmi, które wykonali mężczyźni. Wtedy podjął decyzję, że zaczeka na uczonego i zobaczy, czy sytuacja rozwinie się w drodze powrotnej. Miał przeczucie, dodatkowo podparte faktem, że szef stacji wyraźnie denerwował się, gdy żołnierz za nim szedł. Człowiek, który nie ma nic na sumieniu, tak się nie zachowuje.
Żołnierz odprowadził jajogłowego prawie pod drzwi kwatery. Oprócz lepiącej mu się na plecach od potu koszuli nic innego podejrzanego nie zauważył. Postanowił pójść do centrum monitoringu. Może kamera z korytarza coś uchwyciła? Może pokaże więcej, aniżeli jemu udało się dostrzec?
W pokoju dozoru przed ogromnym, podzielonym na szesnaście części ekranie, z butami na stole siedział Vadim Kałużynow. Starszy stopniem od młodego strażnika, gburowaty, wielki jak niedźwiedź żołnierz leniwie odwrócił się do wchodzącego kolegi po fachu.
– Pietia, ki diabeł cię tu przygonił? Nie skończyłeś czasem już swojej służby? – tubalnym głosem zapytał funkcjonariusz odpowiedzialny za monitoring.
– Cześć, Vadim. Tak, skończyłem, ale coś mnie niepokoi… Potrzebowałbym zobaczyć zapis z kamery dwadzieścia trzy i może dwadzieścia sześć sprzed dwóch godzin – zagadnął Piotr Gorczyn, żołnierz, który jeszcze przed chwilą śledził Michaiła Rozjakowa.
– Lepiej niech cię po służbie nic nie niepokoi… A już zdecydowanie, jeśli nie masz odpowiedniego polecenia od Starego… – Vadim wyraźnie nie był skory do współpracy.
Zresztą nie było to nic nowego. W specnazie służył wystarczająco długo, aby wiedzieć, że inwencja własna i chęć pomocy kolegom, szczególnie wbrew regulaminowi, nie są specjalnie mile widziane.
– Spadaj, młody – wycedził jeszcze przez zęby i odwrócił się do monitorów, udając zajętego przyglądaniem się niemal pustym korytarzom stacji.
– Vadim, to naprawdę głupstwo… Chcę coś sprawdzić, zanim będę niepokoił Starego – błagalnym tonem zaczął Gorczyn. – Przecież wiesz, że jeśli pójdę do niego po rozkaz, a nic z tego nie wyjdzie, przez następny miesiąc poranki będę zaczynał przebieżką dookoła jeziora. A ponad dwadzieścia kilometrów w pełnym rynsztunku nie jest niezbędne dla zachowania formy…
– A jeśli ja ci to pokażę bez rozkazu, to z kolei ja będę biegał. W najlepszym wypadku. Spadaj, mówiłem – nie odwracając się, odburknął Vadim.
Gorczyn musiał uznać, że rozmowa została zakończona. Może i wyższy stopniem kolega miał rację? Może po służbie nie powinny go niepokoić inne rzeczy aniżeli to, czy w barku ma wystarczającą ilość wódki pozwalającej się znieczulić do następnej zmiany? Jednak to przeczucie… Nie wiedział, co z nim zrobić… ■
Środa, 20.10.2027, godz. 08:35 GMT (09:35 czasu lokalnego), Warszawa, Polska
Adam Korsewicz, lekko dysząc, wpadł z impetem na salę wykładową. Wszystkie miejsca były zajęte, niektórzy studenci stali na końcu auli lub siedzieli na schodach. Gwar rozmów niczym na komendę przerodził się w cichy szmer, a po chwili, kiedy wszyscy zauważyli nowo przybyłego, zanikł całkowicie. W normalnych warunkach, gdyby wykładowca spóźnił się ponad pół godziny, nie zastałby w sali już nikogo. Studenci po kwadransie uznaliby, że czeka ich wolne półtorej godziny, i opuścili salę.
Noblista pamiętał, jak w czasach, kiedy był jeszcze świeżo upieczonym doktorem i dotarł do sali spóźniony o dwadzieścia minut, spotkał się w drzwiach z ostatnimi ze swoich podopiecznych. Jeszcze bardziej kuriozalny był fakt, że wychodząca grupka na wykładzie była chyba po raz pierwszy, gdyż nie skojarzyła prowadzącego i z uśmiechem doradziła mu również „urwanie się”, bo kwadrans studencki minął. Adam był wtedy niewiele starszy od nich, ale nieznajomość wykładowcy na miesiąc przed sesją i tak wprawiła go w znaczne zdumienie. Nie zdradził się jednak, a na egzaminie bardzo dokładnie wybadał wiedzę delikwentów – w ramach zarówno pierwszego terminu, jak i dwóch następnych.
Tym razem przychodził na wykład już jako laureat Nagrody Nobla, co samo w sobie nadawało mu status gwiazdy świata naukowego. Przybyli studenci natomiast nie stanowili zbieraniny osób z jednego roku, a grupę naprawdę zainteresowanych tematem przyszłych magistrów czy doktorów. Stąd pojawienie się po czasie nie miało dla nich większego znaczenia. Przez chwilę profesor pomyślał wręcz, że zapewniło mu odpowiednie „wejście”.