Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Illegitimi thori, łac. ‘nieślubne dziecko’, inaczej bękart, był traktowany w północnych legendach jako Wybraniec, dziecko, któremu pisany był wyjątkowy los. Wierzono, że bogowie przeznaczyli je do rangi plemiennego wodza, rozjemcy sądowego czy kapłana. U Celtów na przykład, zakładano z góry, że ojcem dziecka musi być ktoś ważny, choćby i jeden z bogów. Bękartem był zatem Mordred z legend Arturiańskich, jak i jego ojciec, Artur. Podobnie Wilhelm Zdobywca, zwycięzca spod Hastings. Bękartem jest... Thorgal Aegirsson. I Geralt z Rivii.
Prezentujemy Wam Naszego Bękarta. Opowiadania w tej antologii zawarte nie są żadnymi niechcianymi dziećmi. Tym tytułem chcemy jedynie podkreślić Naszą buntowniczą naturę jako twórców, aktorów, pisarzy.
Nasz Bękart to dziecko pasji, talentu, ale i uczciwego serca. Znajdziecie w nim utwory autorów z ugruntowaną pozycją, ale i takich, o których dopiero będzie głośno. Nie brakuje opowiadań premierowych, a wszystkie mają znaczenie w powoli tworzącej się Sadze o Studiu Grozy.
Życzymy Wam przyjemnej lektury!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotrków Trybunalski 2024
Nazywam się Monika Sochacka. Niektórzy z Was kojarzą mnie jako Zmorę z bloga recenzenckiego Okiem Umarlaka, który prowadzę wspólnie z Joanną Trzaską od ładnych paru lat. Dziś chciałabym opowiedzieć Wam historię pewnej rodziny, której życie podstępny los z dnia na dzień wywrócił do góry nogami.
Byli normalną rodziną jakich wiele. On prowadził niewielką firmę, ona zajmowała się domem, rozwijając jednocześnie swoje pasje. Mieli plany na przyszłość i całkiem przyziemne marzenia, które wydawały się możliwe do spełnienia, bo do szczęścia nie potrzebowali wiele. Życie mijało im na codziennych perypetiach. Owszem, zdarzały się wzloty i upadki, jak to w życiu, ale na to, co szykował im los, w żaden sposób nie mogli się przygotować.
I wtedy przyszedł ten dzień, gdy mała firma stanęła, a plany i pasje odeszły w cień. Diagnoza: postępująca niewydolność żylna z zaawansowanym procesem martwiczym owrzodzeń kończyn dolnych.
Ich świat stanął w miejscu, a każdy dzień jest walką z ogromnym bólem i rosnącymi kosztami leczenia. Na jej barkach spoczywa teraz niewyobrażalny ciężar – swym umysłem musi ogarnąć to, czego przez całe życie bała się najbardziej. Teraz ma być siłą dla siebie i innych.
Na szczęście ona ma wokół siebie cudownych ludzi, których dziełem jest ta oto książka. Bękart, antologia Studia Grozy, jest darem od serca dla serca w potrzebie.
Ktoś powiedział kiedyś: Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, co ci się trafi. Takie też są antologie. Ta dojrzewała długo, nabierając kształtu i barw pod czujnym okiem Autorów i rodziców – redaktorów. W rezultacie otrzymują Państwo dzieło dopieszczone w najdrobniejszym calu. Dzieło szczególne, bo choć ociekające grozą, to zrodzone z czystego serca i ludzkiej solidarności.
Na koniec pragnę podziękować Autorom zaangażowanym w powstanie antologii, kochanej i najdzielniejszej babeczce, jaką znam, czyli Asi, która swoim uporem doprowadziła to wszystko do finału, znosząc przy tym moje biadolenie, a także Wam, Drodzy Czytelnicy, za to, że dokładacie swoją cegiełkę do tego, bym z nadzieją mogła spoglądać w przyszłość.
Dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna!
Życzę Wam niezapomnianych wrażeń z lektury!
Monika Es
Okiem Umarlaka
* Баба Анујка czyt. Baba Anujka (przyp. red.).
Łóżko było wygodne, a rozrzucone poduszki pachniały lawendą i ziemistym mchem. Delikatny powiew wieczornego wiatru poruszał przytwierdzonym do sufitu łapaczem snów. Drewniane kołki postukiwały niespiesznie, dając nadzieję na przespaną w spokoju noc. U pobielonej powały wisiały makramy, odcinając się od turkusowych pasów zdobiących ściany. Anna przymknęła oczy.
– Rozważam po prostu, czy niechcący nie rzuciłam na niego klątwy – rzekła po dłuższej przerwie do popijającej whisky Martusi. Korpulentna blondynka poprawiła okulary i skończyła drinka.
– Może – sięgnęła po opróżnioną do połowy butelkę. Ponownie nalała alkohol do swojej szklaneczki, dodając tylko lód. Jej przyjaciółka nie piła. Po ostatnim ataku paniki zakończonym doraźną wizytą w szpitalu psychiatrycznym zażywała silne leki przeciwlękowe. Wizyta u powierniczki, która wraz z córką i ojcem wreszcie wyprowadziła się od toksycznej matki, miała zwieńczyć start w nowe, samotne życie.
Mężczyzna, z którym Anna związała się na krótko po rozwodzie, był życiową pomyłką. Martusia znała go jedynie z opowieści przyjaciółki i nie darzyła sympatią. Łysy, brodaty wesołek przedkładał wolność nad życie w rodzinnym stadle. Nęcił wizją wspólnej przyszłości, a gdy czterdziestolatka przyjęła go pod swój dach, pewnego dnia zniknął niczym duch. Pozostał po nim smród, niewykorzystany termin w urzędzie stanu cywilnego oraz dwie zamknięte lokaty pieniężne. Nic dziwnego, że Anna się załamała.
Martusia, pracująca wiele lat w charakterze stewardesy, z niejednego pieca chleb jadła. Osiadłszy z rodziną na wsi, trudniła się zielarstwem, poradami sercowymi, wyplataniem ozdób ze sznurka i wyrobem świec. Nie zarabiała kokosów, ale wraz z ojcem mogli żyć przyjemnie i od niedawna spokojnie.
– Kiedy zamiast mnie wspierać, chlał z kumplami jak świnia, życzyłam im, żeby z nich flaki wyszły – ciągnęła Anna. – Dwa tygodnie później wiozłam go z ropniem tyłka na operację. Potem przyplątała się ta przetoka.
– Naiwna byłaś i tyle. – Blondynka zaniosła się śmiechem. – Przepraszam. Wyobraziłam sobie, jak ich przeklinasz.
– Wydaje mi się, że związek to przyjaźń i wsparcie – ciągnęła Anna ponuro. – Ja zdałam egzamin z człowieczeństwa. Żałuję tylko, że zmarnowałam pieniądze na operację w prywatnej klinice. Nie mogłam znaleźć miejsca w żadnym szpitalu z powodu pandemii.
Martusia zamyśliła się i sięgnęła po telefon, by poszukać w Internecie informacji medycznych o tym dziwnym schorzeniu.
– Przetoka odbytu… Bardzo ciekawe. Totalna biologia mówi tu o kryzysie…
– Po prostu nie warto się z nikim wiązać, wiesz? Wieczni kawalerowie mogą samodzielnie rozwiązywać swoje kryzysy. Myślisz, że to moje złorzeczenie wywołało chorobę? Anka szamanka postawiła mi karty, podobno jakaś kobieta rzuciła na nas czar. Może jego była żona, co?
Martusia popukała się palcem w czoło.
– Kochana, za często każesz sobie wróżyć. – Upiła łyk alkoholu. – Z całym szacunkiem, ale twoja szamanka nie dorasta do pięt znanym zielarkom. Tarota może postawić każdy. Kupujesz podręcznik i karty, a jeśli masz jakiekolwiek umiejętności socjotechniczne, wróżysz. Ot, cała tajemnica, a ty za bardzo spoglądasz w przeszłość. Zajmij się sobą, skoro jesteś w rozsypce.
– Biorę leki…
– Gówno tam, a nie leki, sama chemia, tylko szkodzi. Wiesz, czym ja bym cię wyleczyła w pół roku ze wszystkich depresji, lęków i innego świństwa? Dlaczego nie chcesz spróbować?
Anna wzruszyła ramionami. Przetarła palcem podkrążone oczy. Martusia zauważyła, że jej przyjaciółka bardzo schudła.
– Amanita muscaria, muchomor czerwony. Mikrodawkowanie. Przygotowuję go samodzielnie, ale to bezpieczna terapia. Mówiłam ci już, że w kilka miesięcy uzdrowiłam nim sceptycznego tatusia? Ledwo powłóczył nogami po rozwodzie z matką. Widziałaś, jak teraz wygląda? Chłopina kwitnie!
– Martusiu, mam dzieci. Nie mogę otruć się grzybem, muszę funkcjonować – zaprotestowała brunetka. – Czytałam o Amanicie, bo zrobiła się dość popularna. Ludzie żrą to na potęgę, a ja się boję.
– Ludzie chorują przez własną ignorancję. Amanita to święty grzyb, ale niewłaściwie przygotowany i spożyty zaszkodzi. Zobaczysz, ona zawoła cię w odpowiednim momencie, a wtedy sama poprosisz, bym opowiedziała, jak przygotować ceremonię. Zażywanie Amanity pomaga zintegrować ciało i duszę. Nie martw się, mikrodawki nie odurzą cię ani nie zabiją, poczujesz po prostu wewnętrzny spokój. Oczywiście twój psychiatra musi zarabiać pieniądze, więc będzie truł cię chemią i namawiał do złodziejskiej psychoterapii. Ja oferuję ci to samo, ale w sposób naturalny i – tu zrobiła wymowną pauzę – gratis.
Anna podłożyła jedną z poduszek pod głowę. Miała wrażenie, że wygodne łóżko kołysze ją do snu. Ziewnęła.
– Czy kiedyś zdarzyło się zatrucie Amanitą? – zapytała. – Czy jest tak samo zabójcza jak muchomor sromotnikowy?
– Żadna szanująca się trucicielka nie stosowała Amanita muscaria w zbrodniczych celach. – Zielarka roześmiała się głośno, niemal upuszczając szklankę. – Matka natura wyposażyła nas w daleko skuteczniejsze, niemożliwe do wykrycia narzędzia zbrodni. Szeptuchy wiedziały, jak przynieść zdrowie, a jak śmierć. Opowiadałam ci kiedyś o Babie Anujce?
– Nie przypominam sobie.
– Spróbuj zasnąć, a ja będę mówiła. – Martusia nakryła przyjaciółkę kocem. – Anujka była twardo stąpającą po ziemi znachorką i zielarką, która co prawda nie wierzyła w żadne klątwy, ale doskonale manipulowała klientami. Wśród lokalnej społeczności uchodziła za wiedźmę, siostrę samego diabła. Mówiono, że posiada dar jasnowidzenia. Jej magiczna woda pozbawiła życia wiele istnień ludzkich. Nie złamało jej nawet ciężkie więzienie, do którego trafiła w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. Ta postać od dawna mnie fascynuje. – Kobieta popatrzyła tęsknie na zachodzące za oknem słońce. – Powiem ci w tajemnicy… Słuchasz mnie?
Anna westchnęła przeciągle. Zasnęła.
***
Izba tonęła w mroku. Mdłe światło świec ledwo wydobywało kontury stojących przy ścianach mebli i sprzętów: przeszklonej komody z fajansowym serwisem do kawy, skrzyni, w której przechowywano odzież, oraz pryczy okrytej barwnym kocem. Powietrze wypełniała woń kadzidła. Na dębowym, niewielkim stole okrytym białym lnem stał blaszany, niebieski dzbanek z wodą. Obok ułożono kolejno korę dębu, buchającą dymem miedzianą kadzielnicę, spodek z odrobiną soli, zasuszone liście dziurawca, filiżankę mleka i kawałek drożdżowego ciasta.
– Babo Anujko, a to mleko i ciasto po co daliście? – szepnęła młoda, szczupła kobieta w chustce na głowie. Nie czuła się komfortowo w otoczeniu rytualnych symboli. Ceremoniał napawał grozą, jednak była gotowa wiele poświęcić, by obłaskawić los.
– Ano, dla diabła – prychnęła starucha, unosząc dłonie nad naczyniami. – I duchów lasu. Sam czort musi dopomóc w rozwiązaniu twojego problemu, kochana.
Odziana w czerń, osłonięta gęstą woalką wdowa wsypała odrobinę soli do wody, a następnie sięgnęła po zioła i dorzuciła je do kadzielnicy. Ofiara miała się dokonać.
– Podaj naczynia, dziecko, krew utoczoną z białego oraz czarnego koguta musi przekazać sama zainteresowana. Wlej po trochu do ognia, z każdego kubka – rzekła. Przestraszona klientka zbliżyła się do stołu i zrobiła to, o co prosiła stara. – Dobrze, teraz wypowiem zaklęcie…
Baba zaintonowała pieśń w nieznanym języku. Jej wątły głos odbijał się głucho od drewnianej powały, wypełniając niewidzialne granice pomiędzy światami. Młoda kobieta zadrżała, słysząc szuranie w kącie i odgłos delikatnego drapania w okienną framugę, gdy znachorka kończyła rytuał. Poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.
– Przyzywam pana ciemności! Przyzywam zastępy piekielne! Wypełniłam ofiarę, przeklnijcie wodę! Po trzykroć przeklęty niech będzie ten, kto ją spożyje. – Odgryzła kawałek placka, upiła łyk mleka. – Spożywając ciało i krew demona, mocą nadaną mi przez samego diabła zaklinam cię, wodo, byś czyniła choroby i przyniosła śmierć ku chwale Lucyfera, naszego pana i władcy!
Resztką krwi pokropiła kankę, następnie wygarnęła popiół z kadzielnicy i rozsypała w każdym z czterech kątów niewielkiej izby. Okna oraz drzwi pomieszczenia zostały uprzednio szczelnie zamknięte, jednak młoda kobieta poczuła na skórze nieprzyjemny powiew chłodnego wiatru. Pachniał zgnilizną i rozkładem.
– Niech będzie przeklęta ku chwale pana naszego, Lucyfera. – Stara, skłoniwszy się, przelała zawartość dzbanka do niewielkiej butelki, zakorkowała ją i podała przerażonej klientce. – Twój eliksir miłości, córko. Pamiętaj, by dozować go dokładnie tak, jak ci powiedziałam. Zbyt mała ilość nie przyniesie rezultatów, a zbyt duża sprowadzi gwałtowny zgon. Śmierć lubi przychodzić powoli, po cichu. Jeśli zastosujesz się do wszystkich wskazówek, ósmego dnia twój problem na zawsze się rozwiąże.
Nabywczyni pośpiesznie schowała pakunek za pazuchę.
– Dziękuję, Babo Anujko – powiedziała drżącym głosem. – Obym wreszcie zaznała spokoju…
– Będziesz jeszcze szczęśliwa, dziecko. – Staruszka uśmiechnęła się do niej dobrotliwie. – Zasługujesz na to, co najlepsze. Następnym razem wybierz mądrze. Mężczyźni są podli, pamiętaj. Musisz być teraz silna. Mąż odpokutuje za wszystkie krzywdy, jakie ci wyrządził. Zadba o to sam diabeł.
***
Drzwi pokoju uchyliły się z bezceremonialnym plaśnięciem.
– Dość, Anujko! – Około pięćdziesięcioletni mężczyzna stanął w pokoju córki, która leżała na posłaniu jak cień. – Matka cię ostrzegała, a tyś się w zaroślach gziła na ukrytce jak bydlę jakie! Teraz żal, ale czasu nie cofniesz.
Dwudziestolatka ani drgnęła. Od tygodnia nie wstawała z łóżka, odmawiała posiłków, płakała, a służące co rusz odsyłały chorych przychodzących do domu znachorki po poradę.
Jan był sporo starszym wojskowym. Wysoki, smukły i szpakowaty przewiercał dziewczynę spojrzeniem piwnych oczu. Poznali się przypadkiem na wiejskiej potańcówce. W przeciwieństwie do innych dziewcząt Anujka trzymała się na uboczu, obserwując rozbawiony tłum spod figlarnie podkręconych rzęs. Odkąd pamiętała, unikała towarzystwa, poświęcając czas nauce. Pasjonowała się historią, chemią i anatomią. W ekskluzywnej szkole, do której posłał ją zamożny ojciec, nauczyła się władać pięcioma językami. Marzyła o karierze lekarki i wspieraniu potrzebujących, a fascynacja ziołolecznictwem wzbogaciła szybko jej warsztat pracy o naturalne mikstury. Zakończywszy edukację, wróciła do rodzinnego domu, by rozpocząć prywatną praktykę.
Młoda zielarka szybko zyskała sympatię okolicznej ludności. Spokojna, poważna, zbierała obszerny wywiad o chorym, przenikając go spojrzeniem zielonych oczu w kształcie migdałów. Zanim postawiła diagnozę, pytała, co trawi duszę pacjenta. Aplikowane medykamenty przynosiły uzdrowienie tym, którym mogły pomóc, zaś konającym wyczekiwaną ulgę. Gdy jej rówieśniczki rodziły dzieci, ona oddawała się samotnym lekturom grubych ksiąg o medycynie naturalnej. Była nieocenioną pomocą podczas skomplikowanych porodów.
Austriacki żołdak od razu zwrócił uwagę na posągową piękność. Anujka szybko odwzajemniła jego uczucia. W dniu, w którym spodziewała się upragnionych oświadczyn, doświadczyła najboleśniejszego w życiu odrzucenia.
Był słoneczny majowy dzień. Jabłonie w sadzie uginały się pod ciężarem białych, obłędnie pachnących kwiatów. Anujka i Jan odpoczywali na kocu, w cieniu najwyższego drzewa, sycąc się spokojem po miłosnym uniesieniu. Kobieta milczała w obawie przed rozmową o wspólnej przyszłości, ponieważ Jan otrzymał rozkaz powrotu do koszar. Oczekiwała, że zrzuci mundur i zamieszka z nią w domu ojca. Przez ostatni rok byli przecież nierozłączni, a wścibscy sąsiedzi coraz częściej dopytywali o datę zaślubin.
– Muszę ci coś wyznać, Anujko…
Uniosła się na przedramionach, zaglądając w oczy kochanka.
– Jesteś wspaniałą kobietą i zasługujesz na kogoś lepszego niż ja…
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Zamrugała, zbita z tropu. – Jednak wyjeżdżasz? Zostawiasz mnie tutaj po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam…?
Awantura wisiała w powietrzu. Gdzieś w oddali dało się słyszeć złowróżbne krakanie.
– Nie chodzi o ciebie, Anujko – wybąkał żołnierz. – Kocham cię, ale chcę być sam. Muszę być teraz sam, pogubiłem się. Wiesz, ja tam zostawiłem żonę i dzieci…
Anujka wyprostowała się gwałtownie, jej twarz stężała.
– Nigdy o tym nie wspomniałeś…
– Jakoś tak… nie było okazji. Przysięgam, nie kocham mojej żony, zmuszono mnie do tego małżeństwa. Luda nie jest nawet w połowie tak piękna jak ty. Muszę poukładać siebie, Anujko. Obiecuję, że rozwiążę sprawy i wrócę, to nie potrwa dłużej niż…
– Daruj sobie. – Kobieta wstała, otrzepując sukienkę. – Między nami skończone. Nie masz po co tu wracać. Żegnaj.
Świat młodej znachorki zawalił się w jednej chwili. Doznała szoku. Mieszanina gniewu, lęku, poniżenia i beznadziei wylała się kilometr dalej, wraz z rzęsistymi łzami. Od momentu powrotu do domu nie opuszczała swej izby, cierpiąc samotnie katusze. Podczas schadzki chciała wyznać Janowi, że spodziewa się jego dziecka. Porzucona, nie mogła skazać niewinnej istoty na życie z piętnem bękarta. Tego samego wieczoru spędziła płód, wtrącając złamane serce w odmęty najczarniejszej rozpaczy.
– Anujko, mamy gościa. – Głos ojca wyrwał ją z zadumy. – Przyniosą ci zaraz wodę i czystą suknię, ubierz się i wyjdź do ogrodu. Pan di Pištonja to zacny gospodarz, będziesz z nim szczęśliwa. Mam nadzieję, że przypadniecie sobie do gustu.
– Nie wyjdę za mąż, tatku! – Kobieta zerwała się z posłania. – Żadnych mężczyzn! Chcę się dalej uczyć i leczyć ludzi!
– Bzdury pleciesz, głupie dziecko. – Pavel Drakšin nie krył irytacji. – Ludzie już gadają, żeś stara panna i dziwaczka. Brakuje, żeby cię jeszcze o jakie czary posądzili. Od kiedy ten wojak wyjechał, świecę za ciebie oczami. Twoja matka przewraca się w grobie, a ty mówisz, że nie wyjdziesz za mąż?
Przedrzeźniał biedaczkę, podkręcając nerwowo wąsa.
– Oczywiście, że wyjdziesz! Wstań, przygotuj się i marsz do ogrodu. Myśmy już wszystko ustalili z panem di Pištonja.
Wymierzył jej siarczysty policzek, po którym Anujka upadła na łóżko.
– Wola rodzica jest święta. Czekamy na ciebie.
***
– Widzisz, nie tylko ciebie tak potraktowano. – Martusia uruchomiła ekspres do kawy. – Źródła mówią, że Baba Anujka wiodła ustabilizowane życie rodzinne przez kolejnych dwadzieścia lat, do czasu śmierci męża. Zaniechała praktyk medycznych, skupiła się na garach i rodzeniu dzieci. Ja w to nie wierzę.
– To znaczy? – Anna pochyliła się nad kubkiem aromatycznego napoju. – Moja babcia wyszła za dziadka z rozsądku i przeżyli razem pół wieku. Dawniej ludzie byli pragmatyczni.
Zielarka pokręciła głową.
– Wydaje mi się, że di Pištonja, sporo starszy od Anujki, był tyranem. Zobacz, urodziła jedenaścioro dzieci, a tylko syn dożył dorosłości. Grzebała jedno, zachodziła w ciążę z drugim, a wiesz, jakie to obciążenie zarówno dla organizmu, jak i psychiki kobiety? Sądzisz, że dobrowolnie rozkładała przed mężusiem nogi? Szczerze wątpię. Zmuszał ją do seksu, miała rodzić mu potomków, bo to był obowiązek kobiety. Zresztą jej szanowny tatuś, straciwszy starszych synów na jakiejś wojnie, też chciał mieć wnuka, by ojcowizna nie przepadła. Młodsza o połowę od małżonka Anujka zapewne wielokrotnie słyszała, że nic nie wie, jest głupia i nie zna życia.
Anna piła kawę w milczeniu, a Martusia opowiadała dalej.
– Wiesz, że ten austriacki kutas zaraził ją kiłą? Podejrzewam, że właśnie z tego powodu dzieci rodziły się z ciężkimi wadami wrodzonymi. Przecież to była znachorka! Miała w domu leki, umiała ich użyć, a jednak maleństwa umierały.
– Biedaczka, pewnie sądziła, że to klątwa za aborcję – szepnęła Anna. – I nie mogła robić tego, co kochała, nie mogła leczyć ludzi.
– Dokładnie. – Martusia zajęła się przygotowaniem śniadania. – Mądra, inteligentna i wykształcona kobieta została zmuszona do życia, którego tak naprawdę nigdy nie chciała. Przez dwadzieścia lat nie zdejmowała czarnych sukien.
– Sądzisz, że to usprawiedliwia wszystkie morderstwa, których się dopuściła?
– Myślę, że na pewno wiele wyjaśnia. Nienawidziła mężczyzn, przecież ta awersja musiała mieć jakieś źródło. Anujka przeżyła małżeński terror, stąd zrozumienie, jakim darzyła odwiedzające ją później klientki.
– Może to ona przyczyniła się do śmierci męża i ojca?
Martusia zaprzeczyła.
– Wątpię, wtedy była na to za słaba psychicznie. Myślę, że w jej życiu wydarzyło się coś, co przewartościowało pojęcie dobra i zła. Coś się w niej zacięło, skamieniało i dopiero wówczas zyskała gotowość do zabijania, nie wcześniej. Zjedz. – Nałożyła na talerz przyjaciółki parującą jajecznicę. – Jesteś chuda jak szczapa. Potem pójdziemy w góry, mój ojciec zajmie się dziećmi.
***
– Ażebyś się, kurwo, tymi grubymi kulasami nakryła!
Trzasnęły drzwi. Petru di Pištonja powrócił z cotygodniowej libacji. Listopadowy, chłodny wieczór przygnał go do chałupy wcześniej niż zwykle. Zdjął z głowy mokrą od deszczu czapę i zimowe palto uwalane błotem. Najwidoczniej droga go zmogła i odpoczywał gdzieś na miedzy. Trzydziestokilkuletnia brunetka wpadła za nim do izby, dociskając rękaw do krwawiącej wargi.
– Połóżże się spać, Petru, tyś pijany…
– Andrei! Andrei, psia mać! – nietrzeźwy protoplasta nawoływał kilkuletniego syna. – Gdzie się podziewasz, ty kurwo austriacka?!
Bełkocząc, upadł nieprzytomny.
– Toś mnie, Chrystusie Pantokratorze, pokarał pijanicą – rozpłakała się żona, szarpiąc ciężkie cielsko ku leżance w kuchni. – Uczyłam się, przykazań przestrzegałam, do cerkwi chodziłam, to mam! Najpierw żołnierz, a teraz moczymorda, żeby go piekło pochłonęło! Ach! Chodźże, suczy synu, jakiś ty ciężki! – stęknęła. – Wszyscy święci pańscy, ile ta swołocz waży!
Siedmioletni Andrei stanął w drzwiach sypialni rodziców.
– A tatko co, znowu pijany?
– Jak zwykle na zakończenie tygodnia. Jakbym mało problemów miała… Yh! – szarpnęła z całej siły, by cisnąć małżonka na siermiężne posłanie, gdy ten nagle otworzył oczy.
– A tuś mi, moja piękna. – Odzyskawszy równowagę, pchnął niczego niespodziewającą się kobietę na pryczę i sprawnie rozpiął spodnie. – Dawno mi nie dawałaś, kurwo jedna. Pewno latasz po chałupach i dupczysz się z byle kim. Ja ci teraz pokażę. No chodź!
– Andrei, wracaj do izby! Nie patrz, synku, idź do siebie!
– A niech się uczy, kurwi syn, jak ruchać. – Petru di Pištonja zaśmiał się rubasznie. – Obowiązek małżeński, byś dupy dawała! Ślubowałaś przed popem.
– Pamiętam treść przysięgi i jakoś o zadzie mowy w niej nie było – warknęła Ana przez zaciśnięte zęby. – Puść mnie, rozumiesz? Nie będę twoja, pijanico! Jeszcze mi dzieciaka zrobisz! Ile już ich pochowałam? Mało ci żałoby w chałupie?!
Gospodarz wymierzył kobiecie siarczysty policzek.
– Jakbyś się nie gziła po krzakach, dziwko, z austriackimi parobkami, to byś dzieci mogła rodzić normalne, a tak, szwabska jego mać, skundlone.
– Nie mów tak!
– Tu czoło krzywe, tu wodogłowie, lepiej, że wyzdychały. To nie moje dzieci były, tylko z austriackiego nasienia. No dopuśćże mnie wreszcie, krowo, to chwilę potrwa!
Ana wyrywała się i szarpała, ale mocarne, gospodarskie ramię przygwoździło ją do twardego materaca. Petru di Pištonja wszedł w nią szybko, natarczywie i prawie od razu ejakulował, a potem zaległ na pochlipującej małżonce, niemal momentalnie zasypiając.
Następnego dnia obudził się chory. Bolała go głowa i odczuwał wzmożone pragnienie, jak to przy kacu, ale dziwna słabość mięśni wskazywała, że mógł się dodatkowo przeziębić. Ana krzątała się po obejściu dumna, wyprostowana, z opuchniętą twarzą, ignorując wszelkie próby nawiązania dialogu.
– Anujka, nu – nawoływał Petru, czując, że oblewa go zimny pot. – Taka z ciebie gołębica, że trudno ptaszka na uwięzi przytrzymać. Wody byś dała choremu!
Andrei przyniósł ojcu kubek.
Ana biła się z myślami. Chciała odejść od męża, ale bała się gniewu ojca. Groził jej też społeczny ostracyzm. Odkąd zamieszkała z Petru, zaniechała praktyki znachorskiej, więc nie zarabiała. Poza tym nie miała interesu, by odchodzić, w końcu była u siebie, na ojcowiźnie. Niechby Petru spakował tobołek i poszedł precz te parę chałup dalej. Byłby to wstyd na całą wieś, a jej ojciec zapewne umarłby ze zgryzoty lub co gorsza sprał córkę na kwaśne jabłko. Nie miała wyjścia, musiała znosić kolejne gwałty, cięgi i ciąże.
Następnego dnia stan chorego znacznie się pogorszył. Drżał, miewał nerwowe tiki. Zwymiotował tylko raz, lecz torsje były tak męczące, że padłszy jak martwy, przespał kolejną dobę.
– Tatko coś nie dobrzeje. – Andrei nie odstępował matki. – Może by doktora wezwać?
Ana spojrzała na syna wymownie.
– Pewnie spił się byle czym, to i cierpi – odparła kwaśno. – Ja nad nim litości nie mam, niech mi Bóg wybaczy. To o nas oboje chodzi, Andrei. Wszystkie pieniądze, co dziadek na twoje szkoły przeznaczył, to-to przechlało. Bije ciebie, bije mnie, tygodnia nie ma bez awantury. Niech zdycha, na drugi raz pomyśli, zanim samogon do pyska weźmie. Idź, synku, z dziadkiem drew nanieść, bo wieczór chłodny.
Szóstego dnia Petru zaczął załatwiać się pod siebie. Ana opiekowała się chorym mężem, zmieniając zakrwawione prześcieradła. Parzyła mu zioła, których nie chciał pić. Kilka razy zwymiotował czarną mazią. Późnym wieczorem zmieniła kompres na rozpalonym czole, a gdy zapaliła gromnicę, stary otworzył na chwilę oczy.
– Anujka – szepnął przytomniej. – Anujka ty moja!
Na usta wystąpiła mu mlecznobiała, cuchnąca piana. Wychudzone tygodniowym postem ciało wiło się i drżało, trawione wewnętrznym ogniem.
– Anujka, ratuj! – wycharczał ostatkiem sił. Bąbelki śliny towarzyszyły ostatniemu oddechowi umierającego.
Petru di Pištonja skonał.
***
Obudził się w ciasnym, dusznym wnętrzu. W ustach czuł nieprzyjemny posmak krwi, amoniaku oraz przypalonych ziół. Gdzie ja, u diabła, jestem? – pomyślał. Wyrzut adrenaliny do krwi obudził zmysły i przywrócił mu pamięć. Tak, tamtego wieczoru przesadził z samogonem. Jak przez mgłę pamiętał, że rzucił się na żonę i zgwałcił ją na oczach ich siedmioletniego syna.Potem chyba zachorował. Anujka, choć obrażona, doglądała go, karmiła, poiła i zmieniała kompresy. Codziennie odprawiała nad nim jakieś czary. Wiadomo, była znachorką, więc potrafiła zaklinać choroby, żeby odeszły z ciała nieszczęśnika. A potem… Umarł.
– Jezusie… Gdzie ja jestem?!– młócił pięściami powietrze, uderzając głucho o twardą dębinę. Był uwięziony. – Jestem we własnej trumnie!
Przed jego oczyma mimowolnie przesuwały się kolejne obrazy. Przed rokiem odwiedziła ich gustownie odziana kobieta, która odjechała dorożką pod osłoną nocy. Przypomniał sobie, że żona karczmarza przyszła po przepis na wyborny placek, tydzień później pogrzebała męża, a burmistrz jakiś czas po wizycie w ich chacie nagle owdowiał. Kiedyś odwiedził ich pewien chłopak, Petru wparował do izby akurat, gdy tamten rozmawiał z Anujką. Pomimo nietrzeźwości wyraźnie zapamiętał słowa żony. Spokojnie, to poradzi sobie z każdym – powiedziała wówczas. Nie pamiętał, by wcześniej trup tak gęsto słał się w okolicznych wioskach. Epidemia cholery, która przetaczała się co kilka lat, nigdy nie dobierała ofiar w metodyczny sposób. Majątki zmarłych przechodziły na młode wdowy, które szybko wychodziły ponownie za mąż. Czy to możliwe, by moja żona, kobieta o miękkim, zadumanym spojrzeniu, była… trucicielką?! Petru bezskutecznie orał paznokciami zabite na głucho wieko lub dno trumny.
Uspokój się, przecież i tak umrzesz – szyderczy szept przemknął tuż obok jego głowy. Mężczyzna na moment znieruchomiał, nasłuchując. – Moja córka, Ana, otruła cię, wiesz? Wystarczyło delikatnie pokierować jej dłońmi. Szczypta arsenu, jedna uncja rtęci, wyciąg z jagody wilczego łyka oraz sproszkowana łodyga datury. Wszystko wymieszać w wodzie z dodatkiem srebra. Do dna, Petru! Pij, skurwysynie!
Wilczy chichot pulsował w skroniach nieszczęśnika, gdy ten przypomniał sobie wyraz twarzy żony nachylającej się nad nim z ziołowym naparem.
Wiesz, kim jestem? – kontynuował głos. – Jestem nicością, próżnią i zwątpieniem. Jestem chucią, która usypia rozsądek, i kwasem roztapiającym ostatni z wyrzutów sumienia. Jestem…
– Jesteś szatanem – wyjęczał Petru, a potem zaczął wrzeszczeć. Jego rozpaczliwy krzyk pochłonęły zwały zgrabnie usypanego kopczyka, na którym smutni żałobnicy kilka godzin wcześniej złożyli wieńce.
***
– Baba Anujka wykorzystywała prozdrowotne właściwości Amanita muscaria – upierała się Martusia. – Jak wyjaśnić relacjonowaną przez świadków żywotność dziewięćdziesięciodwuletniej oskarżonej? Oczywiście, święty grzyb!
– Dobrze. – Anna zatrzymała się gwałtownie. – Zgadzam się.
– Na co?
– Na twoją grzybową terapię. Trudno, najwyżej zdechnę. Chciałabym spróbować.
Martusia uścisnęła przyjaciółkę serdecznie.
– Najpierw poczujesz wszechogarniający spokój, jakby zewnętrzny świat zobojętniał, a potem przypływ koncentracji. Twój umysł zatrzyma się na moment, spojrzysz na bieżące problemy z pozycji obserwatora. Obie półkule mózgu zaczną pracować bardziej harmonijnie. Wypracujesz nowe rozwiązania i spostrzeżesz, że kłopoty można rozwiązać niezwykle prosto.
Anna nie kryła fascynacji.
– Jeśli to prawda, być może przetrwam najbliższe tygodnie w domu i w pracy – westchnęła. – Wiesz, co jest najbardziej niesamowite?
– Oczywiście, trucizna może okazać się lekarstwem.
– I odwrotnie, Martusiu.
***
Podmiejski targ tętnił życiem. Kolorowo przybrane stragany nęciły zapachami świeżo wypiekanego chleba, swojskiej kiełbasy i placinta cu branza**. Przekupki nawoływały przechodniów, kusząc domowymi przetworami, w tym butelkami țuică***. Złotowłosa Ljubina Milankov spacerowała między kramami, wyłuskując z otaczającego gwaru strzępki rozmów kobiet i mężczyzn.
**Placinta cu branza ― rodzaj regionalnych rumuńskich placuszków z bryndzą (przyp. red.).
***Țuică (czyt. cujka) – własnoręcznie pędzona przez mieszkańców Rumunii śliwowica (przyp. red.).
Praca nie należała do ciężkich, chociaż niekiedy bolały ją nogi. Baba Anujka była już stara, a czasy bardzo się zmieniły. Niewiele osób z własnej woli zachodziło do chaty znachorki. Należało aktywnie pozyskiwać klientów. Zielarka przygarnęła sierotę, oferując jej posadę asystentki. Dziewczyna nie należała do rozgarniętych, więc pełne przyuczenie do zawodu nie wchodziło w grę. Rumiana, pyzata Ljubina budziła jednak zaufanie potencjalnych nabywców. Słysząc utyskiwania kobiet na zły los, umiejętnie włączała się do rozmowy, polecając skorzystanie z usług lokalnej uzdrowicielki. Tego dnia do jej uszu częściej niż zwyczajowe narzekanie dobiegały plotki o pogrzebie młodej generałowej, na którą Baba Anujka rzekomo rzuciła urok.
– Ljubina, a ty nie boisz się pracować u tej zielarki? – zaczepiła dziewczynę starsza kobieta. Pomocnica szamanki była już kojarzona przez miejscową społeczność.
– A czego mam się bać? Baba Anujka nakarmi i pościeli, dobrze mi u niej.
– Ludzie po wsiach mówią, że ona z diabłami paktuje – wtrąciła druga, starsza. – Ja w zabobony nie wierzę, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.
– Ja tam żadnego diabła nie widziałam.
– Ljubina, co który zajrzy do waszej chałupy, za miesiąc pogrzeb ma w rodzinie. – Rozmówczyni nie dawała za wygraną. – Może to jakieś przekleństwo? I to już nie tylko biedota wącha kwiatki od spodu, ale i te bogate, wyżej postawione.
– No, daleko nie trzeba szukać, komendanta żona, bidulka, dwadzieścia pięć lat. Świeć Panie nad jej duszą…
– I aptekarz. Ta cycata harpia ino polowała na majątek, od razu mówiłam. Przed ołtarz pociągnie, w majątek wejdzie i wykończy chłopinę. Ljubina, ona też do was zachodziła, widziałam na własne oczy!
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– A bo ja wiem, droga pani? Ja w ogródku plewię, drwa rąbię, po zakupy chodzę, to i skąd mnie wiedzieć, kogo Baba Anujka przyjmuje? Może tamta po zioła jakie przyszła? Przecież Baba Anujka od lat ludzi leczy.
– A podług mnie truje. – Stara tupnęła. – Ty uważaj, Ljubina, z czyjej ręki jadasz. Młoda jesteś, życia nie znasz, niewiele wiesz o świecie, a ja się na ludziach znam. Tej znachorce źle z oczu patrzy, jakby sam czort przez nią spozierał, w imię Ojca i Syna…
Ljubina ujęła się pod boki.
– Ludzie ciemne, to i głupie plotki klepią z pyska do pyska – fuknęła. – A nie powiadali, że Baba Anujka na miotle w księżycową pełnię lata? Oj, chciałabym ja, chciała, pofrunąć nad ziemią nawet z czarownicą.
Młodsza z kobiet przysunęła się bliżej dziewczyny.
– Ty się nie gorączkuj. – Uścisnęła jej dłoń. – My cię od dziecka znamy, wiemy, żeś z sierocińca. Ładna jesteś, mądra dziewczyna, życzymy ci dobrze. Mało to roboty po wsiach? Nawet w aptece u cycatej wdowy znalazłoby się dla ciebie miejsce. Chcesz się uczyć o lekarstwach, możesz, byle z dala od tej szatańskiej wywłoki…
– Baba Anujka niejeden poród odebrała – licytowała się Ljubina. – Dziewuchy umierające w połogu do życia wracała…
– Szatan podstępny bywa, kusi, a potem rogami ubodzie. Szkoda by cię, dziecko, na katowski postronek. Udowodnią morderstwo, to zawiśniesz. Na razie ludzie tylko gadają między sobą, a władza w nosie ma wszystkie donosy. Niby stróże prawa, a boją się diabła jak ognia. Żaden nie chce do Baby Anujki na rewizję jechać, a już broń Boże nieboszczyków wykopywać. Nie wiadomo, co za upiór w ziemi leży, może nieumarły, to i strach. My ci tu po dobroci, dziecko, tłumaczymy. Może i baba mądra jest, ludzi leczyć potrafi, ale kostucha żniwo zbiera u nas niemałe. Co pójdę do mojego Vasila na cmentarz, to nowe groby.
– Ludzie chorują. – Ljubina wzruszyła ramionami. – Cholera, tężec, gruźlica…
– Dziwnie ta cholera celuje. – Stara wyciągnęła ostrzegawczo palec. – Uważaj, dziecko, by was ludzie widłami nie pogonili ze wsi.
Dziewczyna wzdrygnęła się mimo woli, pożegnała się i odeszła, wierząc, że jej chlebodawczyni znajdzie słowo pociechy.
***
Milica i Goran trzymali się za ręce, biegnąc leśną ścieżką. Powoli zmierzchało, a letnie słońce zalewało niebo krwistoczerwoną łuną. Lekko podchmieleni wracali z własnego hucznego wesela. Białą suknię siedemnastolatki pokrywały liczne plamy. Przetańczyła dwa dni. Przed nastaniem zmroku uciekli gościom, by w leśnej głuszy, mając duchy przodków za świadków, skonsumować świeżo zawarte małżeństwo.
– Wiesz, Milica, że tu niedaleko stoi chatka wiedźmy? – szepnął konspiracyjnie Goran. Dziewczyna zachichotała. Pochodziła z odległej wsi i dopiero poznawała lokalną społeczność. – Ona podobno paktuje z samym diabłem. Pochowała dziesięcioro dzieci, może taka była cena za jasnowidzenie i dar magii?
– Magii? Nie wierzę w magię. – Dziewczyna zarzuciła ukochanemu ręce na szyję. – Chyba że twoją. Za chwilę wydobędziesz różdżkę i mnie zaczarujesz…
– Naprawdę nie jesteś ciekawa? – Chłopak nie dawał za wygraną. – Zakradłem się tam raz, będąc dzieciakiem. Ponura rudera, ciarki mnie przechodzą na samą myśl.
– A jak wiedźma nas nakryje? Nie chcę, żeby rzuciła na mnie klątwę.
– Przecież nie wierzysz w magię. – Goran puścił oko do młodej żony. – Chodź, zobaczymy tylko z daleka, stoi na skraju tamtej wsi.
– No dobrze. – Dziewczyna zatrzepotała rzęsami. – Zrobię to dla ciebie, ale obiecaj, że tylko rzucimy okiem i wracamy.
Zaczaili się w krzakach jałowca otaczających puszczę, skąd rozciągał się najlepszy widok na bieloną, drewnianą chatkę oraz rozległy sad. Starucha mieszkała samotnie, odwiedzana jedynie przez reflektantów i swoją uczennicę.
– Żywego ducha w obejściu – szepnął chłopak. – Podejdźmy bliżej.
– Nie. – Milica wyszarpnęła się z objęć męża. – Przecież obiecałeś!
– Daj spokój, nie ma się czego bać. Stara pewno już śpi. Nie ma płotu, a mnie pić się chce. Tam pod sadem jest studnia, nawet nas nie zauważy.
– To przeklęte miejsce, czuję to…
Dziewczyna zadrżała. Maleńka chatka oświetlona promieniami zachodzącego słońca rzucała złowróżbne cienie.
– Ach te baby – żachnął się Goran. – Zostań, pójdę sam, ale wody ci nie przyniosę. Wiaderko jest przywiązane, widzisz?
– Sam nie pójdziesz. Idę z tobą. Kto wie, jakie licho tam siedzi?
Przemknęli niepostrzeżenie pomiędzy drzewami. Od sadu dzieliły ich dwa łany bursztynowego zboża. Milica czuła, jak mocno bije jej serce. Nim opuścili bezpieczne schronienie, chłopak ponownie zlustrował okolicę.
– Droga wolna. Idziemy.
Podmurowana studnia rzucała długi cień. Dziewczyna usiadła, czekając, aż mąż wciągnie wiadro.
– Jeśli chcieliście pić, wystarczyło zapukać i poprosić. – Starucha niespodziewanie wyrosła obok, szeleszcząc czarną spódnicą. Jej pomarszczona twarz nie pasowała do bystro spoglądających szarych oczu i żwawych, niemal młodzieńczych ruchów. Chłopak upuścił kubeł, rozlewając świeżo dobytą wodę. – Jestem zwykłą znachorką, nie ma się czego obawiać. Nowożeńcy?
Milica podniosła się i dygnęła.
– Z wesela wracamy, a dziś gorąco. Jesteśmy bardzo spragnieni.
– Z wesela… – Oczy staruchy zasnuła mgła. – Szczęśliwe, spragnione siebie dzieci. Chodźcie do chaty, nie będziecie z cebrzyka jak bydło pić. Jak was zwą?
Godzinę później napojeni i przerażeni nowożeńcy ruszyli w swoją stronę. Oddaliwszy się od chaty Baby Anujki, Milica rzuciła się na męża z pięściami.
– Wiedziałam! Wiedziałam, że tak się to skończy! Ostatni raz w życiu posłuchałam cię, głupku! Wiesz, że żegnałam się z życiem? Te jej opowieści, te porozwieszane wszędzie zioła… Brrr. Widziałeś derkę na łóżku? Wyglądała jak zrobiona z mysich skórek. Jak ona na mnie patrzyła… Miałam wrażenie, że przenika moją duszę. Nigdy wcześniej tak się nie bałam. Wszystko przez ciebie.
– Woda była bardzo smaczna, a babci widocznie brakuje towarzystwa, to i gadała. – Chłopak przytulił żonę i pogładził ją po włosach. – Nic się nie stało. Chodźmy do domu, dość atrakcji na dziś. Moją magiczną różdżkę wyciągnę jutro.
***
– Milica! Milica! Jezus Maria!
Naga kobieta leżała nieruchomo na wspólnym posłaniu. Jej twarz przybrała sinozieloną barwę, a ślady piany wokół ust świadczyły o gwałtownej śmierci. Goran wyrzucał sobie, że tego wieczoru popił z przyjaciółmi i padł zmożony kamiennym snem.
– Ojciec! Ojciec, chodźcie! Milica! Trzeba lekarza!
Gospodarz wpadł do izby, zwabiony krzykami pierworodnego.
– Cóżeś jej, pieronie jeden, zrobił?!
– To nie ja, ojciec! Obudziłem się, patrzę, a ona… Lekarza trzeba!
– Lekarz to w mieście trzydzieści kilometrów stąd. Poślę po Babę Anujkę, może ona co więcej poradzi. – Gospodarz zdjął czapkę, rzuciwszy wzrokiem na młodą synową. – Nie żyje. Przykryj ją, nie przystoi, żeby nieboszczka goła leżała. Zawołam matkę i pojadę po znachorkę.
Goran łkał, złapawszy się za głowę.
– To jej wina! Tej wiedźmy! Myśmy do niej zaszli przed tygodniem, po weselu. Dała nam wody. – kołysał się w przód i w tył. – Milica mówiła, że to przeklęte miejsce, ale ja nie posłuchałem… Ta stara tak na nią patrzyła…
Gospodarz podrapał się po łysinie.
– Ubierz żonę. Zaprzęgnę wóz, pojedziemy do miasta po policję.
***
– Tłumaczyła, że nie miała z ich śmiercią nic wspólnego – ciągnęła Martusia, przycupnąwszy na skalnej półce. Z Miedzianki rozpościerała się panorama na Góry Świętokrzyskie. – Dziewczyna zmarła ósmego dnia po wizycie u starej, a młody mąż cztery dni później. Przyjechała policja, był proces, Babę Anujkę aresztowano. Przesłuchano świadków. Ostatecznie z braku dowodów domniemaną morderczynię uniewinniono. Jak było naprawdę, nie wiadomo. Przed sądem ludzie nabierali wody w usta, obawiając się uroku albo diabelskiej zemsty. Niektórzy, szczególnie młodzi chłopcy, którzy korzystali z usług zielarki, by uniknąć służby wojskowej, mogli narazić się na odpowiedzialność w przypadku skazania znachorki. Podobnie żony przychodzące do niej po osławiony eliksir miłosny. Legenda Anujki rosła w siłę, a władza pozostawała bezradna.
– Ile ofiar można jej przypisać? – Anna podała przyjaciółce butelkę z wodą mineralną. – Kilkadziesiąt?
– Podobno od pięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu. Nieźle, co? Okoliczne cmentarze mocno się rozrastały. Rtęć, arszenik, trutka na szczury i alkaloidy roślinne. Przez wiele lat nie przeprowadzono bodaj jednej ekshumacji. Baba Anujka nie czuła się winna, ostatecznie truciznę aplikował klient. Szybki pochówek i kolejny ożenek, interes się kręcił.
Anna zamyśliła się, sięgając po herbatniki.
– Dlaczego zabijała? I to tak… masowo.
– Na pewno chodziło o pieniądze. – Martusia była wiedźmą mocno stąpającą po ziemi. – Po śmierci męża i ojca musiała utrzymać siebie oraz wkraczającego w dorosłość syna, a czasy były ciężkie. Rozwój medycyny spowodował, że na wsiach pojawili się pierwsi udzielający darmowej pomocy lekarze. Znachorka straciła przynajmniej część klientów, musiała więc nieco zmienić zakres usług. Inna sprawa, że z jakiegoś powodu szczerze nienawidziła mężczyzn. Powiadają, że było to pokłosie miłosnego zawodu, ale moim zdaniem wpłynęła na to ogólna sytuacja kobiet tamtej epoki. Zdane na mężczyzn, pozbawione prawa głosu, cierpiały w milczeniu. Zależne od woli ojców czy mężów, zepchnięte na margines życia miały rodzić dzieci i siedzieć cicho.
– Mam tylko nadzieję, że ofiar Anujki nie chowano żywcem. – Anna otrząsnęła się z obrzydzeniem. – Wiesz, temu za mało arszeniku dała, tamtemu znowu ziołowego gówna. Ostatecznie była stara. Nawet nie chcę o tym myśleć.
– Racja. Dość mroczny scenariusz… – przyznała Martusia. – Baba Anujka była mistrzynią naciągania. Często przyjeżdżali do niej klienci z odległych miejscowości. Podobno kręciła wówczas nosem, mawiała, że nie ma czasu albo gwiazdy nie sprzyjają. Przyjezdni byli gotowi zapłacić znacznie więcej za usługę, byleby nie wracać z kwitkiem. Anujka oferowała im wówczas za dodatkową opłatę ciepły pokój, smaczną strawę, a następnego dnia wróżby i warzenie mikstury. Stosowała daleko posuniętą socjotechnikę, pauzy, przenikliwe spojrzenia. Wierzyli jej wszyscy. Przybywali do niej ministrowie, generałowie, oficjele chcący poznać przyszłość, a ona zawsze mówiła im dokładnie to, co pragnęli usłyszeć. Nic, tylko uczyć się od mistrzyni!
Anna zerknęła na przyjaciółkę nieufnie.
– Sporo wiesz o Babie Anujce – stwierdziła.
Martusia wzruszyła ramionami, po czym posłała jej chytry uśmieszek.
– Powiem ci coś w sekrecie – zniżyła głos. – Udało mi się dotrzeć do zapisków jej syna. Jedynego, który dożył dorosłości.
– Nie mów! – Anna wytrzeszczyła oczy.
– Wyjechał do miasta, ożenił się, ale często odwiedzał matkę. Jej losy opisał w pamiętniku. Znajduje się tam również kilka receptur, prawdopodobnie zanotowanych przez samą znachorkę. Niesamowita lektura. Odcyfrowanie ich zajęło mi sporo czasu. Rozumiesz, obcy język, smarowane piórem bazgroły, gdzieniegdzie nieczytelne. Prócz tego o Babie Anujce, wbrew pozorom, rozpisywała się prasa. Ja, w odróżnieniu od twardogłowych, wierzę, że miała konszachty z diabłem. Jej pojmowanie dobra i zła nieco różniło się od współczesnego. Będąc dzieckiem, lunatykowała i zdarzało jej się mówić w nieznanym języku. Rówieśnicy nie chcieli spać z nią w tej samej izbie. Moim zdaniem była mądra, a w dodatku opętana.
– Zaraz mi powiesz, że wierzysz w opętania.
Martusia popatrzyła na brunetkę znacząco.
– Możliwe. Wiesz, czym jest klątwa rodowa?
***
Dorożka zatrzymała się pośród pól. Złote łany przetykała gdzieniegdzie gorejąca czerwień maków i błękit bławatków. Droga urwała się gwałtownie, ustępując miejsca wydeptanej w trawie, wąskiej ścieżynie. Marta Drakšin zerknęła na męża, szukając w jego oczach otuchy i zrozumienia.
– Na pewno nie pójdziesz tam ze mną?
– Przecież wiesz, że mi nie wolno. – Mężczyzna zawiązał lejce i zaciągnął hamulec powozu. Przytulił mocno żonę. – Chatki nie widać, ale jest za pagórkiem, jakieś dwieście metrów stąd. Nic ci nie grozi, będę tu na ciebie czekał.
Marta pocałowała go, po czym szybko zeskoczyła z kozła.
– W drogę. Im szybciej, tym lepiej.
– Jakby pieniędzy wołała, to już zapłaciłem z góry, pamiętaj! – krzyknął na odchodne.
Pavel Drakšin bardzo pragnął potomka. Był bogatym, dobijającym czterdziestki kupcem. Od dekady bezskutecznie starali się z żoną o dziecko. Młoda kobieta, choć przykładała wielką wagę do żywienia i higieny, każdą kolejną ciążę roniła. Ostatnie z dzieci urodziło się martwe w ósmym miesiącu ciąży. Jakiś znajomy wspomniał, że w pobliskiej wsi przyjmuje znachorka, Wala. Nie tylko zamawia choroby, ale też leczy kobiety z niepłodności. Pavel odnalazł staruchę, której schludna, choć skromna chata odcinała się jaskrawą bielą od zielonej ściany lasu.
Marta bała się czarów. Wiedziała, że cerkiew potępia magiczne praktyki znachorek, nie było jednak wyjścia. Droga terapia u lekarza w mieście zakończyła się martwą ciążą. Szeptucha jawiła się jako ostatnia deska ratunku dla spragnionych rodzicielstwa małżonków. Ruszyła przed siebie. Po kilku minutach dotarła do opłotków siedliska. Stara już na nią czekała.
Wala miała niezwykle przyjemną, pulchną, ale pooraną zmarszczkami twarz. Z bezzębnych ust nie schodził uśmiech, a błękitne oczy lśniły młodzieńczym blaskiem. Nosiła się kolorowo: wzorzysta zapaska, bordowa chustka na głowie, zielona spódnica. Pomachała Marcie na powitanie.
– Szczęść Boże! – Młoda kobieta skinęła nerwowo. – Mój mąż był u pani przedwczoraj, Pavel Drakšin.
– Tak, chodź, dziecko. Obejrzę cię w izbie. Piękna, dorodna dziewczyna. Zaraz się przekonamy, dlaczego duszyczki nie chcą wstępować do łona. – Zamknąwszy drzwi, usadziła Martę pośrodku pokoiku. Spojrzała jej w oczy, posłuchała oddechu. – Ile to poronień?
– Sześć – szepnęła kobieta.
– Hmm… – Stara rozejrzała się po izbie. Sięgnęła po naczynie i rozbiła jajko. Do słoja wypłynęło czarne jak smoła żółtko. – Klątwa.
– Klątwa? – zdziwiła się Marta.
– Klątwa. Rodowe przekleństwo. – Widząc niepokój klientki, dodała pospiesznie: – To się zdarza, moja droga. Wystarczy, że ktoś rzucił urok na ciebie, twoją matkę, babkę i prababki do siódmego pokolenia wstecz. Nie możesz zajść w ciążę lub donosić dziecka. Twoim przeznaczeniem jest płacz nad nienarodzonymi.
– Czyli…?
– Możemy zmienić koleje losu – ciągnęła staruszka tajemniczo – ale musisz być tego absolutnie pewna. Grzebanie w przeznaczeniu kładzie się cieniem na dalszych losach całego rodu. Nie wiem, w jaki sposób, ta wiedza jest dla mnie zakryta. Możesz stąd odejść i pogodzić się z myślą, że nigdy nie doczekasz się potomstwa. Zostając, przyjmiesz na siebie bagaż, jaki przyniesie nowa dola. Decyzja należy do ciebie.
Marta Drakšin zawahała się. Przywykła do konsultowania każdej decyzji z ojcem, potem z mężem. Nie była gotowa na przyjęcie tak wielkiej odpowiedzialności.
– I jak? – dopytywała starucha.
– Pavel bardzo pragnie dziecka – rzekła niepewnie. – Niech się zatem stanie. Wyrażam zgodę.
Znachorka zarzuciła jej na głowę białą chustę. Zapaliła świece, wykonała znak krzyża. Następnie ujęła w dłoń wiązkę lnu. Podpaliła ją i umieściła na materiale okrywającym głowę i ramiona kobiety. Poczęła szeptać. Melodyjne słowa języka starocerkiewnego koiły, dając nadzieję na lepszą przyszłość. Marta poczuła błogość. Dziwne ciepło umiejscowiło się w dole jej brzucha, wędrując kolejno przez splot słoneczny, mostek, gardło i łuk nad brwiami. Gdy płonący len dogasł, staruszka jednym ruchem zgarnęła popiół i zawinęła go w kawałek chleba. Następnie ściągnęła chustę, przetarła trzykrotnie twarz klientki i splunęła za siebie, nie przestając szeptać. Po izbie rozszedł się zapach kadzidła. Chlebową kulkę zawinęła w skrawek materiału, obwiązała sznurkiem i wręczyła oszołomionej dziewczynie.
– Wyrzucisz to na pierwszym mijanym rozstaju dróg – przykazała. – Nie wolno wtedy spoglądać za siebie. Po najbliższym krwawieniu odczekaj dwa tygodnie. Współżyj z mężem tylko przy blasku księżyca, a najlepiej w pełnię, i przyjedź dziewięć miesięcy później. Chciałabym pobłogosławić dziecko.
Pewność w głosie starowinki sprawiła, że oczy Marty zaszkliły się od łez.
– Dziękuję – zdołała wydusić. – Bardzo dziękuję.
Staruszka wyprowadziła ją z chaty i wskazała ścieżkę. Wzruszona Marta puściła się biegiem w kierunku mężowskiej dorożki. Szeptucha patrzyła na nią przez chwilę. Czując napierający w krtani ciężar, odkaszlnęła. Wiedziała, że inne dzieci urodzone po jej zamawianiu zdradzały objawy opętania. Taka była cena za próby zmiany torów losu. Zły upominał się szczególnie o dziewczynki. Przychodził po nie w różnym wieku. Wala znała historie o słyszanych przez nie głosach czy widywanych postaciach. Jedna z dziewcząt popełniła nawet samobójstwo. Znachorka nigdy nie wspominała o tym pacjentkom, pozostawiając sprawy w boskich rękach. Kobiety miały prawo nacieszyć się macierzyństwem, którego jej nie było dane posmakować. Miała nadzieję, że Marta powije chłopca. Westchnąwszy, spojrzała na słońce. Nadchodziło południe, czas warzyć strawę i zajrzeć do zwierząt.
Znachorka nie zdążyła pobłogosławić małej Any, która urodziła się kilkanaście miesięcy później. Mądra Wala zmarła jeszcze tej zimy.
***
Reprezentacyjna sala Sądu Okręgowego w Pančevie powoli zapełniała się tłumem gapiów. Już po kilku minutach w pomieszczeniu zapanował zaduch. Początek lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku był upalny, zapowiadając nadejście nawałnic. Przewodniczący składu sędziowskiego sprawdził obecność. Po jego lewej stronie, na ławie oskarżonych, zasiadała około dziewięćdziesięcioletnia starowinka w czarnej spódnicy, swetrze i chustce zawiązanej pod obwisłą brodą. Obok – jej obrońca z urzędu, a dalej Stana, Sofija i Sima Momirov, Ljubina Milankov, Danica Stojić i Olga Struza. Pozostali adwokaci zajmowali drugi rząd ławy. Szmer rozmów przetoczył się po sali, gdy prokurator zakończył odczytywanie kilkunastostronicowego aktu oskarżenia. Jakiś dziennikarzyna wykonał szybko zdjęcie, inny, siedząc na brzegu ławki, szkicował wnętrze pomieszczenia wraz z podsądnymi. Młodsze kobiety płakały. Ljubina, pomocnica i powierniczka Baby Anujki, kołysała się miarowo, wycierając oczy lnianą chustką.
– Oskarżona Ana di Pištonja, proszę wstać – zwrócił się sędzia do skurczonej staruszki. Jej spojrzenie było zadziwiająco bystre. Babinka z trudem uniosła się z siedziska. – Sąd odbierze od pani dane osobowe. Czy z racji podeszłego wieku oskarżona jest w stanie utrzymać pion, czy woli składać wyjaśnienia, siedząc?
– Ja stara, proszę sądu. Wolałabym siedzieć. Nogi słabe. – Staruszka pokiwała głową. Przypominała dobrotliwą babcię.
Sędzia kiwnął głową na znak zgody.
– Proszę zaprotokołować, że za zgodą sądu oskarżona Ana di Pištonja będzie składać wyjaśnienia w pozycji siedzącej z uwagi na podeszły wiek i ograniczone możliwości ruchowe. Proszę oskarżoną o odpowiedzi na kolejne pytania. Jak się nazywa?
Staruszka westchnęła.
– Ana di Pištonja.
– Nazwisko rodowe?
– Drakšin.
– Imiona rodziców?
– Pavel i Marta – brzmiała odpowiedź.
– Data i miejsce urodzenia?
– O, dawno, proszę wysokiego sądu. Dziewiątego października tysiąc osiemset trzydziestego szóstego roku, a miejscowość Petrovo Selo.
– Wykształcenie?
– Ogólne, proszę sądu. Ukończyłam prywatną szkołę dla dzieci z dobrych domów w Pančevie.
– Zawód?
– Znachorka i położna.
– Stan cywilny?
– Wdowa od czterdziestego roku życia.
– Czy oskarżona ma kogoś na utrzymaniu?
Babina pokręciła głową. Poprawiła chustkę.
– Nie mam nikogo. Syn dorosły, mieszka w mieście, ma swoją rodzinę. Ja mieszkam sama.
– Z czego się oskarżona utrzymuje?
Staruszka wzruszyła ramionami.
– A z tego, co dobrzy ludzie dadzą. Jak komu pomogę, wyleczę, to koguta zabije, przyniesie. Inny chleba napiecze i się podzieli. Kozę mam, to mleka i sera nie brakuje.
– Czy leczyła się psychiatrycznie albo jest uzależniona?
– Ja? – Stara popatrzyła na sędziego urażona. – Nie jestem wariatką. O, głupiej to ze mnie na pewno nie zrobicie. Alkoholu też nie piję, mam uraz.
Sędzia zrobił pauzę, by sekretarz zdążył odnotować podane informacje.
– Oskarżona usłyszała akt oskarżenia. Czy rozumie zarzut?
– Ja, proszę sędziego, nic nie rozumiem. Jestem niewinna. Niesłusznie mnie oskarżają, bo nic nie zrobiłam. Ja leczę ludzi, a nie truję…
W sali rozległ się gniewny pomruk. Przewodniczący przerwał, ruchem dłoni nakazując ciszę.
– Werbalnie czy rozumie? Słowa aktu oskarżenia czy zrozumiała?
– Jak mówiłam, nic nie rozumiem…
– Dobrze – sędzia sapnął niecierpliwie. – Czy oskarżona chce składać wyjaśnienia, czy odmawia?
– No przecież, że chcę. – Starowinka uniosła się w ławce. – Ja wszystko powiem, bo jestem niewinna. Prawdy się nie boję. To wszystko jej wina. – Wskazała palcem na zapłakaną Ljubinę Milankov. – To ona mnie niesłusznie oskarża. Przygarnęłam to-to, sierotę i niespełna umysłu, wykarmiłam, uczyłam zielarstwa. Tak mi się odpłaca, swołocz. Plotki rozsiewała, że niby ja ludzi truję. Od prawie siedemdziesięciu lat leczę, często darmo, porody odbieram, rany opatruję. Jak kogo krowa ubodzie, pielęgnuję w chałupie jak w szpitalu jakim, aby wydobrzał. Czyraki spędzam. Choroby oczu zamawiam. Czy z kurzajką, czy z urokiem, czy z dzieckiem chorym do mnie przychodzili, nigdy nie odmówiłam. Nieraz dali coś do jedzenia, innym razem nic. Ja na pieniądze nigdy nie patrzyłam, w przeciwieństwie do tej wywłoki, Ljubiny, psia jej mać. Ta to dobra była, larwa. Po wsiach latała, proszę sądu, ludzi naganiała. Czy kto chciał, czy nie chciał, zachwalała. Potem chętnych dużo było, to prawda, ale kazała sobie płacić za stręczycielstwo.
– Czyli oskarżona nie przyznaje się do zarzucanych jej otruć?
– A skądże znowu, wysoki sądzie! W żadnym wypadku! Ja leczyłam ludzi, a nie mordowałam. To te szatańskie pomioty musiały dosypać trutki na szczury czy czego. Takich świństw ja nawet w domu nie trzymam. Tylko lekarstwa mam i zioła.
– Czy prokurator ma jakieś pytania? Obrońca?
Zaprzeczyli w milczeniu. Na tym etapie nie mieli więcej pytań do najstarszej z oskarżonych.
Drugą przesłuchiwaną była Ljubina Milankov. Podawszy dane osobowe, których po części z racji lekkiego upośledzenia nie kojarzyła, rozpoczęła wyjaśnienia:
– Wszystko, co Baba Anujka powiedziała o mnie, to jest kłamstwo, proszę sądu. Mieszkam u niej dziesiąty rok. Wzięła mnie z sierocińca, rodziców nie znam. Nie jestem zbyt bystra. Powiedziała, że mam jej w obejściu pomagać za dach nad głową i strawę, to i pomagałam. Izby sprzątałam, gotowałam, wodę nosiłam, drwa rąbałam, zioła pomagałam zbierać. Jak kto chory przyjeżdżał, asystowałam. Baba Anujka chciała mnie uczyć na swoją pomagierkę. Jakby jej brakło, żeby wieś bez znachorki nie została. Jak osiedlił się tu medyk, ludzie przestali do baby zachodzić, bo tamten lepiej szkolony i całkiem darmo usługa. Przyjeżdżali tylko ci zainteresowani miłosnymi wodami Baby Anujki, o których w okolicy głośno było.
– Co oskarżona wie o otruciu Lazara Ludoški i Nikoli Momirova? – Sędzia przerwał wyjaśnienia z obawy, że przesłuchiwana zbyt mocno odbiegnie od przedmiotu sprawy. – Znała oskarżona ofiary osobiście?
– Nie znałam. – Ljubina potarła czerwone od płaczu oczy. – Te tutaj panie kojarzę.
Wskazała palcem.
– Proszę zaprotokołować, że w tym miejscu oskarżona wskazuje na obecne na sali rozpraw Stanę oraz Sofiję Momirov. Proszę kontynuować. – Ponownie spojrzał na podsądną.
– Przyszły do Baby Anujki z mojego polecenia – kontynuowała Ljubina. – Pierwszą z nich, tę Stanę, spotkałam na targu. Na męża narzekała, że pijak, awanturnik, ale pieniądze ma. Dla tych pieniędzy z nim siedziała. Powiedziałam, że moje wszystkie problemy rozwiązała Baba Anujka, teraz żyję szczęśliwie. Nie kłamałam, przecież mi dobrze było. Miałam co jeść i gdzie spać. Zaprowadziłam ją do chatki.
– Co było potem? – dopytywał sędzia.
– Przyszła, a Baba Anujka zapytała: Jak duży jest twój problem, dziecko?
– Co to miało znaczyć?
– Ona w taki sposób pytała o wagę ofiary. Stana podała, ile ważył mąż. A ciężki był, skurczybyk. Widać, że w dobrobycie żył. Potem Baba Anujka zaprowadziła ją do osobnej izby, gdzie odbywał się rytuał czarowania wody. Ja musiałam dmuchawy brać i między drzwi powietrze puszczać, że niby sam diabeł nawiedza chałupę. Zawsze w dmuchawę pakowałam truchło znalezione w lesie lub nieświeże mięso, żeby cuchnęło. Baba Anujka odprawiała jakieś gusła, po czym klientka wychodziła z dzbanuszkiem miłosnej wody. Zawsze instruowana, ile dokładnie kropel ma dodać do potrawy albo napoju, żeby zaklęcie mogło zadziałać.
– To kłamstwo! Nie wierzcie tej diablej pokrace! – Staruszka zerwała się z ławy. Rozcapierzyła palce w wyrazie skrajnego gniewu, gotowa rozszarpać dziewczynę. Jeden ze strażników wraz z obrońcą skutecznie powstrzymali atak. – Niedorozwinięta jest to i bujdy opowiada! Ile razy, pijanicę, spod drzwi sprzątałam? Chłopów chciała przyjmować, dziwka jedna, cichodajka z ulicy! Powiedziałam, że z mojej chałupy burdelu nie pozwolę zrobić, to się mści, darmozjad. Sąd jej nie wierzy. – Nagle spokorniała. – To głupia dziewucha, bez rodziców chowana, to i obycia nie ma. Nie rozróżnia, co fantazja, a co prawda. Na pewno uknuły obie ten spisek, razem z tą Staną. Tak, na pewno! – Znów się ożywiła. Jej oczy lśniły niezdrowym blaskiem. – Stana Momirov szantażowała mnie, kurwa jedna, pieniędzy wołała. Nie miałam, bo ja biedna. Wszystko wyssane z palca, każde jedno słowo.
Sędziowie cierpliwie słuchali wybuchu staruszki. Wreszcie przewodniczący składu nie wytrzymał.
– Upominam oskarżoną, że jeśli nie zachowa powagi i nadal będzie przerywać porządek obrad, zostanie wydalona z sali bez prawa głosu.
Obrońca szepnął coś staruszce na ucho. Obrażona, założyła ręce na piersi i rozsiadła się, milcząc.
– Jaką sumę otrzymała znachorka za sprzedaż magicznej wody Stanie Momirov? – sędzia kontynuował przesłuchanie. – Pamięta oskarżona?
– A co mam nie pamiętać! – Ljubina żachnęła się. – Że ja niby głupia? Jakbym była taka głupia, to bym sobie tych sum nie notowała. A notowałam! Sprawdziłam przed rozprawą. Stana Momirov zapłaciła dwa tysiące trzysta dinarów za truciznę.
Baba Anujka ponownie zerwała się z miejsca, wykrzykując przekleństwa, jednak adwokat uspokoił ją, kładąc dłoń na jej ramieniu i uparcie coś tłumacząc. Sędziowie tym razem zignorowali wybuch.
– Co było potem?
– Za jakiś czas jej mąż się podobno pochorował i umarł. – Ljubina spojrzała mściwie na swoją protektorkę. – Może i jestem niedorozwinięta, ale pamięć mam dobrą. Ta pani Stana jeszcze raz przyjechała, później. Znowu chciała zamówić wodę magiczną, tym razem dla stryja. On też umarł po kilku miesiącach.
Stana Momirov łkała głucho, wtulając twarz w zaciśnięte jak do pacierza dłonie. Ljubina patrzyła na nią obojętnie.
– Proszę sądu, za każdym razem podobnie to wyglądało. Jedna znajoma drugiej poleciła Babę Anujkę jako sposób na rozwiązanie niewygodnego problemu. Ten pan Nikola za dużo pił. Co z tego, że bogaty, jak okładał dzieci i wnuki? Podobno bardzo się kłócili. Któregoś dnia przyszła do nas do chaty pani Olga Struza. Ją znam osobiście, ale ja jej nie naraiłam. Sofija ją przysłała, żeby w razie czego było na nieletnią, to kary uniknie. Olga Struza była wnuczką pana Nikoli. Znów odbyły się rytuały w zamkniętej izbie, tym razem dodatkowo brzękałam krowimi łańcuchami za oknem i drapałam w ościeżnice paznokciami. Sąd rozumie, dla efektu. Wyszła z flakonikiem wody, a dwa tygodnie później wieść gruchnęła, że dziadyga nie żyje. Majątek przeszedł na dzieci i wnuki. Mogli się podzielić nim w spokoju.
– Jaką kwotę przyjęła oskarżona Ana di Pištonja od Olgi Struzy?
– Pięć tysięcy dinarów.
– I to oskarżona Struza przekazała te pieniądze?
– Tak – przyznała Ljubina.
Zarzuty obejmowały również spędzanie niechcianych płodów. Asystentka zielarki zaprzeczyła pogłoskom.
– Ciągnęły dziewuchy i kobiety, co były w niechcianej ciąży. Baba Anujka odprawiała inny rytuał i dawała im proszek.
– Co to był za proszek? – dopytywał prokurator.
– A bo ja, panie, wiem? No, proszek. – Ljubina wzruszyła ramionami. – Potem te klientki przychodziły w dziewiątym miesiącu albo tuż po rozwiązaniu z pretensjami. Chciały zwrotu pieniędzy i awanturowały się, że babka sprzedała im zwykły kurz.
– Czyli oskarżona Ana di Pištonja oszukiwała te kobiety? – kontynuował rzecznik oskarżenia.
– Nie, ona nie chciała krzywdzić dzieci. Nie chciała zamykać im drogi na świat. Truła dorosłych, ale dzieci uwielbiała. Sama straciła ich dziesięcioro. Jak mogłaby odebrać życie kolejnym?
Wyjaśnienia współoskarżonych jeszcze bardziej pogrążyły Babę Anujkę.
Przyjęta przez Sofiję i Simę Momirov linia obrony zakładała przyznanie się do wizyt w chacie zielarki oraz brak wiedzy o trujących właściwościach wody magicznej. Stana Momirov, zalewając się łzami, przekonywała sąd, że mikstura Baby Anujki miała wyleczyć męża z alkoholizmu, a nie go zabić. Wkraczająca w dorosłość Olga zasłaniała się wiekiem, naiwnością i nieświadomością trucicielskich właściwości dolanej do napoju dziadka substancji, co skutecznie storpedowała jej ciotka, Sofija. Wezwani na świadków mieszkańcy okolicznych wiosek powoływali się na składane uprzednio donosy, dotąd ignorowane przez władze. Znachorka zachowywała się niezwykle teatralnie. Niektóre wypowiedzi przerywała, z innych wprost drwiła. Na dodatkowe pytania prokuratora nie chciała odpowiadać, sugerując, iż jest głucha i nie słyszy ani jednego słowa.
Koronnym dowodem miało być przesłuchanie lekarza sądowego. Branko Vurdelja, złożywszy przyrzeczenie, oświadczył zwięźle:
– Co prawda ciała ofiar ekshumowano po upływie kolejno czterech i dwóch lat od daty zgonu, jednak podczas sekcji udało się stwierdzić książkowe objawy, kolokwialnie mówiąc, otrucia. Narządy wewnętrzne były powiększone i przekrwione. Przełyk drugiego z mężczyzn dodatkowo obrzęknięty, podrażniony gwałtownymi torsjami poprzedzającymi śmierć. Z tkanek denatów pobrano próbki, z których udało się wyodrębnić arsen. Tylko pewien minimalny odsetek ludzi jest odpornych na pochodne tego pierwiastka. U większości populacji już po kilku godzinach od intoksykacji pojawiają się zaburzenia ze strony układu nerwowego, nieżyt żołądkowo-jelitowy, niekiedy żółtaczka oraz krwiomocz.
– On bredzi, proszę wysokiego sądu! – Baba Anujka nie wytrzymała i znów powstała z ławy. – Jakim cudem dwa lata po pogrzebie w truchle dziadka wątroba się zachowała? Taki medyk, a gówno się zna. Rozłożone wszystko, robactwo stoczyło. Krzywoprzysięzca, żeby cię piekło pochłonęło!
Tym razem przewodniczący składu podtrzymał pytanie.
– Owszem, zwłoki były w stanie rozkładu. Niemniej jednak zmarłego złożono w krypcie, nie zaś w ziemi. Ocynkowana trumna skutecznie odcinała dopływ powietrza. Współczesna medycyna jest w stanie wykryć arsen nawet w kościach.
– Czy dostęp do tej substancji jest powszechny? – dopytywał sędzia.
Lekarz wzruszył ramionami.
– Wysoki sądzie, jeszcze w osiemnastym i dziewiętnastym wieku arsen był szeroko stosowany w farmakologii, stanowiąc podstawę past, roztworów czy tabletek do zwalczania większości przewlekłych bolączek. Leczono nim reumatyzm, astmę, malarię, gruźlicę, nadciśnienie, a nawet wrzody żołądka. Dopiero od niedawna stosujemy mniej toksyczne dla ludzi związki. Biorąc pod uwagę ścieżkę zawodową oskarżonej di Pištonja, można przyjąć, że dysponowała zapasem tej substancji w różnorodnej formie. Pozostali oskarżeni również mogliby wejść w posiadanie medykamentów na bazie arsenu. Pytanie brzmi, czy potrafiliby dozować je w sposób, który sprowadziłby na ofiarę stosunkowo spokojną, niebudzącą sensacji śmierć…
– Ty kłamliwy, niegodziwy wężu! – Znachorka wygrażała lekarzowi pięścią. – Nie boisz się zemsty diabła? Takie oszczerstwa na mnie, spokojną starowinę?! Ażeby ci ozór kołkiem w pysku stanął, psia twoja mać! Ażebyś tak kutasem nie ruszył, gadzie chędożony! Tfu!
– To wszystko, co mam do powiedzenia – rzucił biegły, kłaniając się z galanterią. – Rachunek za opinię złożę na piśmie. I nie, pani di Pištonja, nie boję się zemsty diabła, ponieważ jako człowiek nauki zwyczajnie w niego nie wierzę.
Szóstego dnia procesu zapadł wyrok. Przeszło dziewięćdziesięcioletnią staruszkę skazano na piętnaście lat ciężkiego więzienia.
***
Spacer mocno zmęczył Annę. Marzyła o wygodnym łóżku. Zamiast tego przyjaciółka pociągnęła ją w wielkiej tajemnicy ku niewielkim drzwiom prowadzącym z jej domu do garażu.
– No dobrze, złotko. Jak duży jest twój problem?
Martusia stała w przepastnej piwnicy. Przestrzeń zajmowały drewniane regały wypełnione słoikami z niezidentyfikowaną cieczą, pojemniki zawierające proszki i inne magiczne paskudztwa. Na dwupalnikowej kuchence stał gar służący kobiecie do wyrobu aromatyzowanych świec oraz mydeł. Obok urządzono suszarnię na zioła, których pęki zwieszały się kaskadami ze sznurków.
– Po śmierci męża i ojca Baba Anujka przekształciła swoje domostwo w prawdziwy warsztat alchemika. Udoskonalała stare przepisy poznane zapewne w szkole, a także tworzyła nowe. Szczególnym powodzeniem cieszyła się jej woda miłosna, która pomagała pozbyć się majętnego współmałżonka. Po okresie przymusowej żałoby wdowiec lub wdowa szybko wstępowali ponownie w związek. Jeśli pożycie nie układało się po ich myśli, wracali do znachorki po kolejną porcję tejże wody.
– To straszne – szepnęła Anna.
– Żartujesz? Wiesz, jakie to były czasy? Rozwód nie wchodził w grę. To była największa ujma dla rodu. Żony gotowe były wybaczać mężom zdrady, przepuszczanie majątku w karty, pijaństwo, bijatyki, byle tylko utrzymać małżeństwo. Kiedy w grę wchodziły pieniądze, sprawa jeszcze bardziej się komplikowała. Dla takiej żony, sponiewieranej i poniżonej, wdowieństwo było stanem błogosławionym. Szczególnie gdy cierpiały dzieci, kobiety gotowe były zapłacić każdą cenę, byleby pozbyć się tyrana z domu. Ty się rozwiodłaś, ale nasze prababki nie miały tego przywileju. Cierpiały częstokroć w milczeniu.
Martusia podeszła do kredensu i ustawiła na tacy kilka słoiczków.
– Tu nie ma miejsca na czary, liczy się chemia i… – sięgnęła po niewielką karafkę z żółtawym płynem i czystą, zapakowaną pipetę – …odpowiednie zarządzanie marką. Podaj kubek z mlekiem i ciasto drożdżowe.
Anna w milczeniu spełniła prośbę.
– W gruncie rzeczy to doskonała precyzja w doborze składników, a nie sugerowany dar jasnowidzenia pozwoliła naszej bohaterce prowadzić zbrodniczy proceder przez dekady. Teraz zaczarujmy wodę – mruknęła Martusia. – Kadzidło, zaklęcia, poczęstunek dla duchów. Mam wszystkie składniki. Zaraz, jeszcze wyciąg z datury…
– Z czego?
– Z bielunia, głupia. Zawiera duże ilości alkaloidów roślinnych, w tym atropinę, skopolaminę i hioscyjaminę. Te związki czynne są znane od czasów prehistorycznych. Wprowadzają organizm w stan delirium połączony z nieprzyjemnymi halucynacjami. Zbyt duża ilość potrafi zabić, a przecież o to właśnie nam chodzi.
– Słucham? – Anna wytrzeszczyła oczy. – Co ty wygadujesz?
Martusia nie przestawała się uśmiechać.
– Przecież pytałam, jak duży jest twój problem. Ile on waży?
– Kto?
– Osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt kilogramów? Chodzi na siłownię, jak mówiłaś, więc załóżmy, że osiemdziesiąt. Zaraz, ile to będzie kropel…
Pogrzebała w notatniku, wyjęła pipetę i odmierzyła właściwą ilość trucizny.
– Teraz dodamy arszenik, rtęć…
– Martusiu, czy ty robisz eliksir miłości na mojego byłego narzeczonego? – Anna czuła, że serce łomocze jej w piersiach. – Nie mówiłam, że chcę się go pozbyć. Skrzywdził mnie, ale…
– Skrzywdził i powinien ponieść karę. – Głos blondynki brzmiał twardo. – Wiesz, że tacy jak on nigdy się nie zmienią. Byłaś ty, będzie kolejna nieszczęśnica. Omota ją, wycycka z pieniędzy, zostawi smród za dupą i spieprzy. Trzeba dziada wykończyć, to wyższa konieczność. Żadna kobieta nie zasługuje na takie traktowanie. Wystarczy piętnaście kropel dodanych do napoju przez siedem kolejnych dni o stałej porze. Mikstura nie zmieni smaku ani zapachu tego, co zaserwujesz. W przypadku sekcji zwłok pozostanie niewykryta.
Anna zaniemówiła. W milczeniu obserwowała poszczególne etapy warzenia cienkuszu.
– Musimy obejść się bez kurczaków. Mam tylko kilka, ojciec od razu zauważyłby zniknięcie dwóch – dodała zaabsorbowana Martusia. – Myślę, że diabłu będzie bez różnicy. Jak ma ubić, to ubije. Niech będzie przeklęta, na chwałę pana naszego, Lucyfera! – Kobieta skłoniła się, a następnie przelała zawartość dzbanka do niewielkiej butelki, zakorkowała ją i podała przerażonej Annie. – Twój eliksir miłości, siostro. Pamiętaj, by dozować dokładnie tak, jak ci powiedziałam. Zbyt mała ilość nie przyniesie rezultatów, a zbyt duża sprowadzi gwałtowny zgon. Śmierć lubi przychodzić powoli, po cichu. Jeśli zastosujesz się do wszystkich wskazówek, ósmego dnia twój problem na zawsze się rozwiąże.
Kadzidło powoli dogasało. Anna nie czuła wonnego dymu, wpatrywała się w niewielkie naczynie, usiłując opanować drżenie rąk. Zimny wiew o zapachu zgniłych jaj mroził jej odkryte łydki.
***
Żeliwne, okratowane drzwi otworzyły się z tępym skrzypieniem. Dwóch umundurowanych funkcjonariuszy Wehrmachtu, przyświecając latarkami, zajrzało do środka. W kącie, pośród zbutwiałej, pokrytej ekskrementami słomy siedziała odziana w łachmany babina. Przymknąwszy pokryte bielmem oczy, kołysała się miarowo to w przód, to w tył.
– Kurwa, jak tu cuchnie! – Jeden z żołnierzy przycisnął rękaw marynarki do nosa. – Jakby coś zdechło!
– Ta jeszcze żyje. – Towarzysz szturchnął go w bok. – Zobacz, jaka stara. Dzień dobry, babciu! – krzyknął do więźniarki. – A za co wy siedzicie? Za nielegalną sprzedaż marchewek?
Roześmiali się obaj, podchodząc do starowinki.
– Jazda, babciu! Swoje odsiedzieliście.
Kobieta nie zareagowała. Pomarszczone, zapadnięte, bezzębne usta poruszały się bezgłośnie w tajemniczej modlitwie.
– Głucha jest. – Mundurowy szarpnął kobietę do góry. – Idziemy, babciu! Raus!
Z podniesionego ciała wydobył się jeszcze bardziej odstręczający zapach moczu, kału i zjełczałej starości. Staruszka zapewne nie myła się od wielu miesięcy, załatwiając potrzeby fizjologiczne pod siebie.
– Zastrzelmy ją na miejscu – zaproponował drugi z żołnierzy. – Strach ją tykać, trup za życia, kurwa.
– Przypomina mi prababcię, co mnie wychowała. Puśćmy ją. Pewno zdechnie gdzieś w lesie, ale na wolności. No dalej, babko, idziemy!
Staruszka ledwo powłóczyła wymizerowanymi nogami. Wieloletni bezruch spowodował atrofię mięśni. Wolną rękę wyciągnęła przed siebie, starając się namacać ewentualne przeszkody.
– Nie dość, że stara, to jeszcze ślepa. Szkoda kuli na taką.
Wyprowadzili ją przed mury więzienia. Starszy stopniem żołnierz zatrzymał prowadzoną przed pluton egzekucyjny młodą kobietę. Krzyczała, że w domu czekają na nią bliźnięta.
– Weźmiecie tę tu babcię i zaprowadzicie do najbliższej wioski.
Kobieta zamilkła, patrząc na niego rozszerzonymi lękiem oczyma.
– Wykonać. Precz!
Młoda więźniarka przypadła do na oko stuletniej staruszki, ujęła ją pod rękę i ruszyła w stronę lasu. Oglądała się, dopóki żołnierz nie zniknął za wzgórzem.
***
Minęły dwa lata. Waląca się chatynka na skraju młodnika stała się domem cudem ocalałej starowinki, młodej więźniarki i dwojga jej dzieci. Pomimo sędziwego wieku starucha szybko odzyskała siły. Całe dnie spędzała w osobnej izbie, zaglądając do kuchni jedynie na posiłki. Młoda kobieta zauważyła z pewną dozą trwogi, że niewidoma do niedawna babcia rozróżnia kształty i kolory. Wraz z nadejściem lata starucha zaczęła znikać na długie godziny. Zbierała okoliczne zioła, które następnie suszyła nad piecykiem.
Pewnego razu, gdy starej nie było w domu, więźniarka postanowiła zajrzeć do zakazanej izby. Klucz, na który starowinka zamykała drzwi, dorobiła w tajemnicy kilka dni wcześniej. Odesławszy dzieci na podwórze, zajrzała do lokum tajemniczej zielarki.
Pośrodku izby stał stół, stary i pokryty wymalowanymi kredą inskrypcjami. Rozpoznawszy pentagram, kobieta pośpiesznie wykonała znak krzyża. Wokół wyrysowanego znaku ustawiono mlecznobiałe świece oraz naczynia zawierające różnokolorowe proszki i płyny. Drewniane, naprędce sklecone półki służyły starej za kredens. W fajansach przechowywała wywary produkowane zapewne na niewielkiej kuchni szamotowej. Pomieszczenie wypełniała woń kadzidła.
Przez uchylone okno wpadł wiatr. Pomimo upału powiew był wyjątkowo chłodny. Pachniał zgnilizną i zbutwiałymi liśćmi. Młodą kobietę przeszył dreszcz. Tylko mi się zdaje – pomyślała, dodając sobie otuchy. – Więzienie odcisnęło swoje piętno, nadwrażliwa jestem, ot co.
Wzrok więźniarki zatrzymał się nagle na jednym z niewielkich słoiczków. Żółta etykieta opatrzona została napisem nakreślonym przez starą, niesprawną już dłoń. Eliksir miłości. Młoda kobieta niemal podskoczyła z wrażenia. Babina rzeczywiście jest zielarką! To cudownie – ucieszyła się w duchu. – Mam nadzieję, że wywar zadziała na Pavla. Dzieci rosną, a ich ojciec ani myśli się ze mną ożenić. Przestanie on biegać za spódnicami, oj przestanie! A stara na pewno nie zauważy braku jednego maleńkiego słoiczka. Pełno ich tu stoi. Powiodła wzrokiem po rządku równo ustawionych naczyń, z których każde opatrzone było taką samą karteczką. Tak, teraz Pavel na pewno się z nią ożeni. Wystarczy, że spotka się z nim i doleje odrobinę do świeżo zaparzonej kawy. Odrobinę lub nieco więcej, aby jego miłość była silniejsza. Roześmiała się, schowała zawiniątko za pazuchę i wybiegła z izby.
***