Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obrazoburcza, śmiało czerpiąca z popkultury, powieść o woli życia i pragnieniu śmierci na gruzach zrujnowanego świata. Bezlitosne spojrzenie na Europę, nie tylko ubiegłego wieku. A także komentarz do dzisiejszej Polski: podzielonej, wrogiej „obcym”, rządzonej resentymentem i pozbawionej wizji przyszłości.
Koniec wojny, polskie „ziemie odzyskane”. Tropiony przez nową władzę pułkownik Szest zawiera swoisty pakt z diabłem, by ocalić nadmorskie miasteczko i uwięzionych tam ludzi. Staje na czele bojówki uformowanej z wyklętych i ludowców, ale wspólny triumf nie odwraca biegu historii. Co gorsza, nikt nie wie, jaki będzie świat, który wyłoni się z wszędobylskich zniszczeń.
Wycofujące się armie, uchodźcy i przesiedleńcy, przemoc i strach. W tej infernalnej scenerii pojawia się jednak nadzieja: niemiecka branka, polska wyklęta i „tutejsze” dziecko łączą się w rodzinę, dla której z ruin dawnego świata warto odzyskać jedno – miłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
Cieniom
ORESTES:
Nie! To się nie dzieje naprawdę!
ERYNIE (chórem):
Tak! To się dzieje naprawdę!
z Ajschylosa
Idzie ich siedmioro, przez kraj bez map, przez bezmiar. Wokół mają bezpański świat – skrwawione prześcieradło ziemi, całun o świcie. Nie królestwo zgody, lecz zdeptane boisko milenium. Nowa ziemia wyłania się przed nimi z niebieskiego oparu, ukazuje niemy piach, las suchy, w który idąc, wnikają niby drapieżne rośliny. Są przemytnikami, co ze starej ziemi unieśli jedynie szelest krwi, spółgłoski pospolitej mowy polskiej, rozwiewane po niebie przedzimia.
Idzie ich siedmioro, lecz liczba to przypadek: ósmy utopił się niedawno. Od tygodnia idą przez bezludne lasy, nareszcie spokojni, że nie spostrzeże ich lotnik – choć przestwór nad drzewami wymarł, jak gdyby brak paliwa lub skoki grawitacji ucięły latanie. Wszystko tu dla nich nowe, nawet drzewa, tak dziwnie srebrne – na ziemi wypisanej ze starych map, lecz niewciągniętej jeszcze w żaden kolejny rejestr. Czują pogoń, ale to nie nowina. Idą już długo. Po paru zmianach kalendarza stracili rachubę. Kiedy skostniali podnoszą się z popasu, wiedzą tyle, że robi się coraz zimniej. Jeżeli wszystko to baśń – myślą skrycie – baśń o Polsce, to bezlitosna.
Po tygodniach marszu schodzą z moreny w dolinę. W dole majaczy sześcian małej elektrowni wodnej. Pułkownik Tyński przystaje: „Waruj!”, szepcze i gestem każe zalegnąć w liściach, wśród zimnych pni. Sięga po szkła. Brudnobiała hala w załomie jaru wygląda jak obdarta czaszka. Za nią drzewa przeciwzbocza. Bliżej: żelazna brama, szpaler iglaków. Obok hali domek śluzowego czy dozorcy. Trafostacja – słupy, kłęby zerwanych przewodów. Mur ze stawidłami i zalew, wielkie rury schodzą po pochyłości w toń nurtu. Przy drugim, oddalonym brzegu, niby trupia ręka, skosem wystaje z wody samolotowy wrak – podwójny ogon z wyblakłymi znakami na usterzeniu.
Od tygodni szli, z dala od ludzkich osad, próbując nie pobłądzić. Zawsze na północny zachód. Kryły ich sosnowe lasy, później labirynty srebrnych buków na kolejnych wzgórzach moreny. Mijane wioski za dnia mżyły obco czerwienią dachów. Czasem z szosy dobiegło buczenie silników. Kto miał teraz paliwo? Wiadomo: nikt dobry. Odskakiwali głębiej w las. Czerwone liście w mazi pod nogami. Każdego ranka trawę obłaził coraz gęstszy szron.
Tyński kieruje lornetkę hen za elektrownię, ku ujściu doliny. W dali majaczą zabudowania wsi. Nie dymi żaden komin, psy milczą. Pusto.
– Idziemy!
Uspokojeni, całą gromadką wychodzą zza drzew i w mżawce człapią ku bramie. Błoto cmoka pod nogami, wilgoć spływa po kurtkach i płaszczach. Tyńskiego łupią kolana. Byle do przodu. Nie ma dokąd wracać. Ani myśli wspinać się tam, skąd zeszli. Dolina bez powrotu, która już z rzędu? Od sierpnia szli, kryjąc się na popas w lasach czy opuszczonych bunkrach, aby kolejnym świtem znowu ruszać przez odludzia. Bez powrotu.
Może w budynku znajdzie się apteczka, coś na ból? Pewnie nie, cała kraina rozgrabiona – gasi sam siebie Tyński. Gdzie ci miejscowi, milion czy dwa tutejszych? Przepadli w wielkiej ewakuacji poprzednich zim, rozwiali się w zadymce? A może któryś bierze ich właśnie na cel z wysokich okien hali? Dla Tyńskiego to także byłoby jakieś rozwiązanie.
– Zero, panie pułkowniku! Nikogo! – Nie ma snajpera, z okna macha wysłany przodem Kluge. Jego okrągłe szkła puszczają zajączki. – Maszyneria tylko, piękny werk! Na każdym kadłubie czaszka z błyskawicą!
Kolejno przekraczają bramę. Jej oderwane skrzydło rozorało trawnik. Tyński znów pierwszy. Za nim zakapturzony porucznik Dred, dalej drobna, zgięta pod plecakiem Spinka. Wchodzą ostrożnie na podwórze. Psia buda, pusta. Tyński od bramy ogląda się na północ, ku wylotowi doliny. Tamtędy pójdą jutro. Ale najpierw jeść, spać! Z krwawych stóp na parę godzin zzuć buty.
– Kleryk, ty wracaj do bramy i kikuj – poleca Tyński najmłodszemu. Tchórzyk z niego, niech się sprawdza. – Dred, daj mu maszynkę.
Młody coś burczy, skrobiąc się po bródce, ale pod wzrokiem pułkownika milknie i bierze dziurkowane żelastwo do rąk. Staroświecki marston to ich jedyny poważny oręż. Cała dobra broń została na wschodzie. Są po cywilnemu, w pelerynach z kapturem, w kurtach i czapkach bez dystynkcji. Tylko wieczny błazen Tubka ma na głowie strażacki hełm, dla fasonu. Wyglądają jak bandyterka, nie wojsko. Krótką lufę łatwiej ukryć pod suknem. Na początku nieśli jeszcze zdobyczny miotacz z okrągłym bębnem. Utopił im się nocą, gdy przekraczali rzekę nieszczelną łódką. Mieli do pokonania kilometr zimnego nurtu. Przy drugim brzegu trafili na głębinę i wiry. Gdyby nie palczaste wikliny u brzegu, potopiliby się wtedy wszyscy jak szczenięta. Dopiero na skarpie spostrzegli, że stan oddziału zmniejszył się do siedmiu.
Teraz tupią po schodach, pchają drzwi i zbijają się w grupkę przy wejściu, zamarli z podziwu, bo hala jest jak wnętrze wielkiego kryształu. W górze piętrzą się dwa rzędy turbin – ślimaki z czarnej blachy, wczepione w nieruchome koła zamachowe. Dźwigary, guma, miedziane grube sploty. Posadzka z betonu, usłana szkłem i gruzem. Porwane, pocięte kable. Trupie czaszki i emaliowane obce tablice.
– Farlig… – sylabizuje Tubka, zsuwając z głowy złoty hełm. – Znaczy?
– Cobyś palców nie wkładał – poucza go Kluge, błyskając szkłami. – Bo sam popiół zostanie.
– Ja się już kostuchy nie boję. Tylko żeby nie męczyli… – wykrzywia się do niego Tubka.
Z żelaznej galeryjki zbiega Dred i chwiejnie strzela obcasami przed Tyńskim. Na zapleczu także żywej duszy! Pułkownik machinalnie kiwa głową. Rozkładają się obozem w zimnej nastawni, pełnej metalowych szaf z wyświetlaczami. Szkło zegarów ktoś metodycznie roztłukł na milion odłamków. Zrzucają na cement mokre łachy. Błyska ogienek.
– Ostatnia konserwa – melduje Kluge z ustami zaklejonymi sucharem.
Gryzie łapczywie, a z lewej dłoni odwija mu się bandaż. Znowu pokazuje światu szare bąble, purpurowe blizny poparzeń. Tyński, odporny na gorsze widoki, wzrusza ramionami.
– Pruj i dziel! Byle równo.
– Spinka tylko nie może…
– Wykonać – uciął Tyński.
Próbuje o krawędź ściany zetrzeć błocko z buta, żeby dało się choć namacać sznurówki. Słabo mu idzie. Kolana ciągle bolą.
Spod burzy czarnych włosów wykrzywia się do nich Spinka, zmęczona i zła:
– Ja nie muszę jeść. Podmyć się muszę. Wam dobrze, szczać możecie na stojaka i wszystko. A mnie już dwa dni leci po nogach. Może w tym domku obok znajdę. Jakaś miednica, coś.
– Nie leź tam sama.
Spinka klepie się po żelastwie u pasa.
– E, tam. Z mety jebnę między oczy. Boziu, może nawet szare mydło się znajdzie? Boziu, boziu…
Za pancernymi drzwiami hali deszcz siecze po placu. Spinka przeskakuje rząd kałuż, dopada domku dozorcy i zagląda przez okno. Szydełkowa firanka, co w środku – nie wiadomo. Wyciąga zza paska broń i na palcach skrada się do drzwi. Raz, dwa, dwa i pół… Mocno kopie klamkę i szepcząc „trzy!”, kuli się przy framudze. Drzwi zataczają łuk do środka, walą o ścianę. Spinka daje susa w korytarzyk i celuje. Dalszą drogę zagradza jej przeraźliwie chudy kot bez oka. Prawdziwy bandyta. Lepiej go ominąć. Zwierzak zbliża się i czule ociera o jej nogi. Kiedy Spinka próbuje go potraktować czubkiem buta, pryska na dwór i niepomny na deszcz, chciwie chłepcze wodę z kałuży.
– Od dawna tu tkwisz, łachudro jedna? – Dziewczyna odprowadza go lufą.
W korytarzyku dziwny medyczny zaduch. Spinka marszczy nos. Na prawo widzi drzwi, małą kuchnię. Rzędy garnków, makatka z tęczą. Spora misa. Spinka już się po nią schyla, lecz odwraca się w ułamku sekundy, bo w izbie po lewej ktoś stęknął. Dziewczyna robi trzy długie kroki. Kuchnia, sionka, drzwi. Wpada do pomieszczenia. Wisi tu szpitalny smród, z ostrą nutą jodyny i moczu. Miga jej rozbebeszone łóżko, a na nim bezwładne starcze ciało. Nagle trzask rozbijanego naczynia. Spinka czuje jasny ból. Pada plackiem, a ten, kto rozbił jej przedmiot na głowie, rzuca się na nią i próbuje wbić jej palce w oczy. Spinka okręca się i zmienia we wściekłe wrzeciono. Wali łokciem na ślepo, wprost w oczodół napastnika. Drugi cios łokciem. Chybia. Obce palce zaciskają się na jej grdyce. Wczepiona pazurami w ubranie wroga, Spinka wyczuwa pod nim kobiecą miękkość. Bez różnicy. Bić!
Walczą, jakby tańczyły poziome tango. Spinka czuje sól w ustach, w skroniach ma huk pociągu. Przywiera do wrogiego ciała, przyciska je do desek, wymyka się ciosom w lewo i w prawo, wreszcie chwyta tamtą za włosy, szczęśliwa, że zaraz zobaczy jej krew. Bije się jakby ze sobą, zaciekle, na oślep. Toczą się obie po podłodze, rozwścieczone zwierzę z dwojgiem pleców, gdy naraz Spinka czuje pod barkiem upuszczony pistolet. Jej własny. Rzuca ciałem w bok, w kolejnym pas. Ściska grubą lufę palcami.
Tamta kobieta – pachnąca mlekiem? cudownie wonnym, ciepłym mlekiem z łąk? – zdążyła się mocno wczepić w jej krtań, więc Spinka pcha żelazo przed siebie i szybko w dół. Pac, jak pięścią w skórzaną kanapę. I od razu orkiestra stop. Koniec tanga. Spinka spycha z siebie napastniczkę, podnosi do ust rozharataną dłoń i syczy. Przed nią, na deskach, leży biodrzasta dziewczyna o bardzo jasnych włosach. W burej spódnicy i pokrwawionej białej bluzce. Ale to nie ona jęknęła ponownie. Spinka okręca się ku wiejskiemu łóżku pod ścianą. W brudnej pościeli majaczy wysuszona, żółtawa twarz. Starzec. Nie porusza się nawet pod szturchnięciem, nie podnosi powiek. Ale oddycha. Spinka wzrusza ramionami. Pochyla się i łapie tamtą za kołnierz. Po drugim szarpnięciu panna odmyka prawe oko i szybko zerka ku łóżku. Drugie oko zaczyna nabiegać opuchlizną.
– Vati!
– Stul się. Albo kapota – poucza ją beznamiętnie Spinka, rozcierając sobie głowę. Przy słowie „kapota” stuka jasną pannę butem między żebra. – Twój ojciec? – upewnia się.
– Vati. Ojciec, jo… – potwierdza dziewczyna z podłogi usianej odłamkami porcelany. Skorupa, którą Spinka dostała w głowę, na całe szczęście okazała się tylko fajansową cukiernicą.
– Miednica, gdzie? Woda? – dopytuje się Spinka, krępując przeguby tamtej makatką ze ściany. Wypukłe litery sentencji o jagniętach zwijają się w tęczowy sznur. – Mówisz, ty… Jak ci na imię?
– Nata… – Jasnowłosa wreszcie zrozumiała. – Ja, Nata Moelke. Wy, kto?
– Nikt dobry. – Spinka wykrzywia wargi. Rozgląda się za wiadrem. Nata wskazuje jej brodą kopulasty zlew z jednym kranem. Woda okazuje się rdzawa, ale jest.
– Ty, tam! Frojlajn Moelke… Jak mi jeszcze znajdziesz mydło, nie rozwalę cię tak od razu. He, he.
Nata przytakuje. Podnosząc się, ukradkiem zerka w stronę łóżka.
– Dobra, starego na razie też nie – uspokaja ją rozkraczona nad wiadrem dziewczyna z pistoletem. Zimna woda aż parzy, ale jest cudowna, koi i łagodzi. Zmywa wszystko i zabarwia się krwią.
Blondi z podbitym okiem patrzy na to bez słowa, choć jeszcze się trzęsie.
– No i co się gapisz? – syczy Spinka.
Zawstydzona Nata odwraca wzrok, przysiada przy bezwładnym ojcu i ostrożnie maca swoją opuchliznę.
Tyński ma pod stopami całą wielką halę. Zamarłe maszyny. Jeszcze noc, więc bardziej się ich domyśla, niż je widzi. Wciąga w nozdrza swąd smaru i izolacji, miedzi z uzwojeń. Wczoraj czuł leśne butwienie, dzisiaj to, a jutro… Sól morską? Przytula się do betonowego filara, chłodzi czoło o jego chropowatość, a potem, raz i drugi, stuka czołem w zimny kamień. Ból jest znośny. Pociesza. Oznacza, że Tyński wciąż żyje.
Teraz pułkownik prostuje się i po omacku przechodzi galeryjką. Ćwieki butów dzwonią o żebrowaną blachę. Echo odbija się od ścian, umyka i gaśnie. Tyński kontynuuje straż, mijają minuty, za szybami zaczyna szarzeć. Kaszle głośno. Z legowiska w dole podnosi nieprzytomną głowę samozwańczy porucznik Dred.
– Co jest? Alarm? Alarm, kurwy!
– Odbój! Spać jeszcze! – rozkazuje Tyński z pomostu.
Dred, niepomny na nic, rozciera szczecinę na brodzie, pociąga nosem, opiera głowę na ramieniu i w mig zasypia. Przez dziurawe szybki wpada do wnętrza wczesny wiatr. Tyński lustruje swój oddział, szóstkę śpiących rycerzy. Wieczorem padli tam, gdzie stali. Śpią jak podłużne głazy, ciepłe worki, skonani od tygodniowego marszu. Pyzaty, wielki Diplodok, który nawet nie zzuł butów, posapuje, marząc pewnie o boczku, baleronie, choćby o zwykłej białej kiełbasie. Śpi milczkiem czarniawy Kleryk, oddziałowy cwaniak i lawirant. Świszcze oddechem mechanik Kluge. Zachrapał znów Dred. Błazen Tubka wierci się, przez sen obmacuje swój hełm. Spinka i jej zakładniczka ukryły się gdzieś w kącie.
Oto cała jego, Tyńskiego, kieszonkowa łachmaniarska armia. Zmokłe szczury, bida – nie wojsko. Narwany mechanik, dwóch wsiowych, jeden cwaniak z przedmieścia, jeden były rzeźnik i jeszcze trącona chuda dziewucha. Tylu ich ocalało ze Zgrupowania „Marcel”, które kilkanaście miesięcy temu szło przed nim, pułkownikiem Szestem, w leśnej defiladzie. Dawno, dawno temu, tysiąc kilometrów na wschód od tej dolinki.
Tyński rozciera sobie lewe ramię, rozbolało go nagle i ostro. Schodzi na poziom hali, marszczy czoło. Kto miał trzymać wartę? Z taką dyscypliną może i nikt. Inaczej kiedyś bywało, przed obławami. Były mir i posłuch. Jak ich tu teraz wziąć za mordę, żeby mu nie uciekli? Jak długo można się kryć? A samo miejsce – niebezpieczne. Wielkie maszyny, dwa rzędy generatorów – dziw, że tu jeszcze stoją, w hali pośród głuszy, nierozkradzione. Nawet niezdemontowane do wywózki. Wyzwoliciele ich nie chcą ani nowa władza. Źle, bo to oznacza, że dopiero przyjdą. Goście w mundurach koloru pleśni. Na przykład dzisiaj. I już dzisiaj, lada moment, trzeba będzie powlec się dalej.
Coraz mocniejszy powiew tłucze okiennicą, budzi w nastawni Spinkę, która długo nie otwiera oczu. Nie bardzo wie, skąd i dlaczego się znalazła w tym ciepłym, ciemnym miejscu, ciasno wtulona w… Co lub kogo? Sięga dłonią w przód, obejmuje to ciepłe coś i spiesznie cofa rękę. Nata mruczy przez sen. Spinka wtula się jeszcze mocniej, jak kot. Zasypia. Śni jej się najpierw fioletowa chmura nad polami, skłębiona, zimnym tumanem sięgająca ku ziemi i ku niej. Zdjęta lękiem, dopada szopki w szczerym polu. Zatrzaskuje drzwi, zostawiając za sobą lodowy opar. W szopce jest pełno siana. Spinka nurkuje w nie i zasypia, czuje, jak suche źdźbła łaskoczą ją w nos. Teraz jest ciepło i prawie bezpiecznie, więc przygarnia ku sobie więcej jasnego siana, zanurza w nie dłoń i zaciska na czymś obłym, jeszcze cieplejszym i miękkim. Pod pierwszą warstwą snu jest kolejna, obszar gorąca i narastającego pulsowania krwi. Spinka czuje w sobie wielką ulgę, w tej bezpiecznej kryjówce, ale zarazem w skroniach, w dole brzucha prawdziwy tętent, niby w saunie, gdy żar rozsadza serce, a skóra staje się mokra. Ciężar pod dłońmi Spinki także gorący, paruje czarnym niewidzialnym światłem. Spinka – ta ze snu – myśli, że się zsikała, więc wsuwa dłoń głęboko pod brzuch i natrafia tam nie na rzadkie, ciepłe siki, lecz na gorącą, gęstą lawę. I wtedy jej trzewiami targa wstrząs tak przemożny, tak łaskawy i bezpieczny, że przenika wszystkie warstwy snu, a Spinka wydaje z siebie krzyk aż pod niebo i budzi się od niego, zdezorientowana, w ciemnej hali, czując, jak łaskoczą ją w nos już nie źdźbła, tylko rozpuszczone włosy Naty.
Jest jej dobrze, ale i bardzo wstyd, i nie pojmuje – woli nie pojmować – co się stało, a Nata tylko na mgnienie podnosi głowę z legowiska i z głębi swego snu pyta:
– Ty?
Spinka wciąż nie może wykrztusić słowa, nie chce też zbudzić innych, więc tylko mokrą dłonią gładzi Natę po policzku, zawstydzona, bo na skórze tamtej zostaje lepka wonna smuga. Na szczęście Nata znów śpi. Nawet pochrapuje. Spinka wtula się w nią, by uciec od własnych myśli, nakrywa się po czubek nosa i tak schowana, także zasypia.
Przedświt budzi najpierw Natę, która nie może wstać, od wieczora przytroczona do Spinki gumowym kablem. Dziewczyna przeciąga się sennie, próbuje się obrócić na bok i nagle szeroko otwiera niezapuchnięte oko, bo tuż przed sobą napotyka czarne źrenice Spinki. Oko Naty, w kolorze niebieskiej farbki, jest jak oko porcelanowej lali, którą mała Spinka podziwiała przed niedzielną mszą na wystawie sklepiku w Buruniach. Tego samego, w którym później, przy likwidacji, z miotacza spalili starego Aksamita i jego bratanka. Spinka przytomnieje i prędko przegania myśli o Buruniach. W głowie ma ciasną obręcz. Czuje, że się wyspała za wszystkie czasy.
– Leż spokojnie – syczy w ukryte w puszystych włosach ucho i na wszelki wypadek chuderlawym ciałem przydusza dziewuchę. – Leż. Co się mówi?
– Rozumim – odpowiada posłusznie Nata. Tutejsza, ale idzie się dogadać. – Ja, ale. Vati, tam… – Wskazuje brodą za okno, gdzie w mżawce majaczy domek dozorcy.
– Leżeć, powiedziałam…
Spinka zaciska dłoń na kablu. Dziewczyna traci oddech. Spince dobrze się leży na odkarmionej Natalii, z głową na jej dużych piegowatych piersiach. Jak na sporym, ciepłym zwierzęciu, które jednak wierci się uparcie.
– Co znowu?
– Muszę… Pi-pi muszę, jo? – szepcze tamta, zawstydzona.
– Nie ty jedna – wzdycha Spinka. Bierze broń i z kablem w dłoni wyprowadza Natę przez boczne drzwi w półmrok. Za rogiem budynku kucają zgodnie obok siebie. Nata wygląda jak młoda krówka z parującą żółtą kałużą pod nogami. Jest bardzo cicho i chłodno. Szumią drzewa.
Ile to miesięcy, odkąd nie słychać huku na niebie? Nie ma już stref zniszczenia, pożarów na pół widnokręgu. Nie ma wojny, ale przecież trwają obławy, a uzbrojeni hycle, parami i trójkami, stoją na stacjach i skrzyżowaniach. Trochę łatwiej o trociniasty chleb. Cztery noce temu Diplodok zastukał bronią w lufcik wiejskiej piekarni. Raz, drugi. Trzeci. W mroku nie padło ani jedno słowo, ale na parapet wjechały zaraz dwa parujące bochny. Spinka uśmiecha się na to wspomnienie. Gdzieś z daleka dolatuje powolny szum pociągu. Beton ziębi w stopy, więc dziewczyny co prędzej wracają na legowisko. Spinka znowu na chwilę zasypia, wtulona ciasno w ciepłą, dużą Natę. Śni o porcelanowej lali. Ukradkiem zbiera odłamki jej głowy z kocich łbów rynku w Buruniach i szepcze: „Żegnaj, moja piękna. Tak cię chciałam, tak bardzo cię chciałam”.
Nata posapuje. Może też śpi, a może gniecie ją gumowy stryczek.
Po półgodzinie budzą się na dobre. Szare powietrze pachnie deszczem. Szkło chrzęści pod buciorami, gdy ludzie Tyńskiego zwijają koczowisko.
– Spytaj ją, mała. Na pewno mają gdzieś zadołowane żarcie! – poleca jej Dred.
Spinka nachyla się do ucha Naty. Ta nieśmiało duka:
– Monka. Monka je.
– Tylko mąka? Jaja może? Słonina?
Nata rozkłada ręce. Omletów nie będzie.
Po chwili na cementowej posadzce raźno zaczyna migotać ognisko z mebli z kantorka, a Tubka wylewa na kawał blachy ciasto na podpłomyki. Zapach jest słodki, jak w dawno utraconych czasach. Na chwilę można zapomnieć o wilgotnych łachach, wszach, dławieniu w gardle. Beżowe ciasto pachnie paloną wanilią. Domem, o którym nie wiadomo, czy naprawdę był, czy tylko się przyśnił podczas kolejnej ucieczki. Samozwańczy porucznik Dred wyciera dłonie o bryczesy i dyskretnie przybliża się do Tyńskiego.
– Jakie rozkazy, pułkowniku?
– Ja ci, gnojku, dam pułkownika! „Panie pułkowniku” ma być, Dred. Jak w regulaminie. Nie rób takiej oślej miny, żartuję. Zapomnij o szarżach, to się skończyło. Ale do przełożonego nie odzywaj się bez pytania!
– Mnie tam z obowiązku nikt nie zwalniał – obrusza się młodszy. – „Dowódcy będę bezwzględnie posłuszny”, tego się nie zapomina. A moim dowódcą jest pan pułkownik Szest. Jak mam mówić? „Panie Tyński”? Nie wypada.
– Przyzwyczaimy się – ucina Tyński i znów się zasępia. – Znajdzie się jakiś papier? Poszukać! Rozpiszemy, w czym rzecz.
Okazuje się, że papier w postaci planu instalacji, owszem, był w kantorku, ale durny Diplo zerwał płachtę ze ściany i użył jej na podpałkę. Ocalał tylko skrawek z literami BEZI… i coś tam. Tyński opierdala strzelca, który chyli głowę, miętosi w ręku kawał burego placka i chichocze. Pułkownik notuje to sobie w pamięci.
– Siedzieć mi tu i uważać. Broń i buty wypucować na błysk! Jeśli wam ta młoda blondi spierdoli, chuje wam w precel powiążę. Tylko tobie nie, Spinka, z całym szacunkiem. My z porucznikiem Dredem idziemy się przejść – oznajmia Tyński swojej kieszonkowej armii, z drwiącą nutką przy słowie „porucznik”.
Kiedy oficerowie znikają za drzwiami hali, Spinka oddycha z ulgą. Dred to dla niej od pewnego czasu problem. Nie chciałaby zostawać z nim sam na sam. Nawet mając w rękawie ukryty nóż spadochroniarski. Do niebłahych przecież trosk Spinki doszło niedawno jeszcze to. A właściwie doszedł dylemat: jeśli ten młody byczek znowu wyciągnie do niej łapy, to lepiej go porżnąć kosą na amen czy tylko pokaleczyć, przeciąć mu ścięgna? Swoją drogą, odważny jest. Gdyby pułkownik się dowiedział o jego zalotach, rozmowa byłaby krótka.
Tyński wspina się po zboczu pierwszy, zastanawiając się mimochodem, czy młody Dred wsadzi mu zaraz ołów między łopatki. Może jeszcze do tego nie dojrzał. Na szczęście Dred to gorliwiec. Wierny przysiędze. Wspaniale. Kolejny zapalczywy młody idiota, lojalny do bólu. Niczego to nie zmienia. Jak u Szekspira, wśród świty Tyńskiego nagłe wolty przydarzały się nawet najlepszym. Albo – zwłaszcza takim. Niektórych pułkownik Szest musiał rozwalać osobiście.
Pną się, depcząc stosy czarnych i czerwonych liści. Ścieżka kluczy między bukami, wspina się trawersem, omija zmarzłe oka szlamu. Na szczycie stara wieża triangulacyjna, którą Tyński wypatrzył wczoraj. Czepiając się rdzawych szczebli, włażą na górną platformę. Nad poziomem lasu ubraniem zaczyna szarpać wiatr. Białe niebo dopiero nabrzmiewa siną farbką. Ani pół samolotu, co za ulga. Znak, że całemu światu zabrakło w końcu paliwa.
Pod sobą Tyński i Dred mają bezmiar bezlistnej puszczy. Tyński kieruje szkła lornetki ku wylotowi doliny. Nad wieżą i wzgórzami przemyka kolejna chmura i nagle Tyńskiego oślepia daleki blask, biały rozżarzony metal przez pół widnokręgu.
– Morze!
– Morze! Dotarliśmy! – zaśmiewa się Dred i by to uczcić, rozpina spodnie i z wysokości skrapia odległą ziemię żółtym deszczem. – Morze!
Zły Tyński odwraca się od niego. Lornetuje horyzont. Na tle dalekiej tafli równiny majaczą patyki kościołów. Podaje instrument Dredowi.
– O, miasteczko!
– Prawie miasto. Kościołów, wież jest kilka, zobacz sobie. Nazywało się Lanzig. Teraz pewnie inaczej. Węzeł kolejowy.
– To tam idziemy?
– Dużo dalej.
– Jak to? – dziwi się Dred i przeczesuje palcami płową czuprynę.
Wystarczy wyjaśnień. Tyński odbiera szkła i znowu patrzy. Wstążki drzew znaczą przebieg okolicznych dróg. Do iglic mniej niż dwadzieścia kilometrów. Jaki zatem plan? Rozrysować by go. Tyński od małego uwielbiał mapy, ale tutaj może liczyć tylko na wyobraźnię. Drogowskazy obce albo zerwane, w słuchawkach szum, zapytać też nie ma kogo. Dolina bez powrotu. Ale u jej końca wyczuwa się niewidzialne już teraz – morze! A przed nim jeszcze ten oto cierń na horyzoncie: Lanzig. Mimo chłodnego wiatru Tyński czuje na łysinie kropelki potu.
Złażąc po szczeblach, zapisuje sobie w pamięci charakter okolicy. Otwarte pola, wątłe zagajniki. Goło. Ze wzgórz trzeba będzie zejść jak najbliżej miasta. Co więcej, przyjdzie się rozdzielić. Dwa patrole. Plus Spinka, która otrzyma odrębne zadanie.
Przysiadają na dole. Tyński sięga do srebrnej tulei po codziennego papierosa. Jeszcze z mołdawskich. Ostatnie sztuki.
– Panie puł… Panie Tyński! – odzywa się nagle Dred, który mianował sam siebie porucznikiem w dniu, kiedy jedyny, tylko z dolarową kasą pułkową i najurodziwszą sanitariuszką, ocalał z wielkiej obławy sierpniowej.
– Czego?
– Bo… Kiedy wreszcie będzie walka?
– A o co niby?
– O prawdziwą Polskę.
– Żadna walka, do kurwy. Czas relaksu. Nie podoba ci się okolica, młody? Jak na Riwierze Francuskiej tu masz. Sam popatrz.
– Ale idziemy znów walczyć? – nie odpuszcza Dred.
Tyński robi się zły. I tak szczęście, że zaszli aż tutaj, przez pół świata, bez zadawania durnych pytań.
– Dred… Normalnie bym ci kazał stulić ryja i słuchać rozkazów – zaczyna. – Ale podobno jesteś oficerem, więc zrobię wyjątek – cedzi dalej zza chmurki gryzącego dymu. W pamięci ma okropną śmierć tamtej Dredowej sanitariuszki. Przełyka ślinę.
– Tak jest, panie pułkowniku! – Dred wypręża się u stóp drabiny i patrzy starszemu w oczy: wąskie, piwne, okolone zmarszczkami. Trochę jakby skośne.
– Stul się. Walczyć, uważaj… Walczyć to umie każdy głupi. Tak samo jak ginąć. Mamy inne zadanie. Domyślasz się chyba. Po nagły chuj od miesiąca dymamy, głodni i bosi, na północ?
– Po nagły chuj, panie pułkowniku?
– Powiem ci, ale na razie ani pary z gęby pozostałym. Jest tak: dostaliśmy zadanie. Z tych najważniejszych. Mamy z morza odebrać wysłannika. Co się patrzysz? – pyta nagle i idąc za wzrokiem Dreda, dodaje: – Dobrze zgadłeś. Wysłannik przyjdzie z morza. Mamy go bezpiecznie odebrać. A dalej…
– Jakiego wysłannika? Przecież…
– Najważniejszego. I więcej nie pytaj. Przyjdzie pora, to się wszystkiego dowiesz – ucina Szest i powoli, płacąc bólem nóg za każdy krok, rusza w las. Dred idzie za nim, a w piersi czuje radosny dygot. Znów wojna!
W dolince rozjaśniło się już na dobre. W tafli wody rozbłyskuje blade słoneczko. Przycupnięta w kącie hali Spinka uważnie rozczesuje włosy gęstym grzebykiem. Na metalowych zębach zostają czarne kłaki. Grzebień na wszy to jedyna cenna rzecz, jaka jej została. Posuwa się wolno, bo co i rusz natrafia to na rzep, to na grudkę żywicy. Szarych żywych kropek znajduje na szczęście mało. Szarpnięcia wywołują ból. Dziewczyna prostuje dłoń. W palcach zostaje kolejne pasemko kruczych włosów. Dwa z nich – siwe. Trochę wcześnie jak na siedemnastolatkę. Czując na sobie wzrok dziwnie skrępowanej Naty, Spinka od niechcenia upuszcza kosmyk. Potem, sama się sobie dziwiąc, zaczyna czesać Natę. Grzebień zahacza się w grubych jasnych włosach dziewczyny jak w wełnie. Nata syczy i zwraca ku Spince proszący wzrok.
– Co znowu? Nie szarp się. Czego?
– Mój Vati. Muszę. Do niego. Tam! – Nata głową wskazuję ścianę, za którą domek dozorcy.
– Nic nie musisz.
– Tak proszę…
– Zapomnij – gasi ją Spinka.
Dla porządku sprawdza więzy. Potem nadstawia ucha, bo wśród kompanów pod przeciwległą ścianą hali latają ostre słowa.
– Siadaj i morda! – piskliwie upiera się Kleryk. – Mamy tu czekać! Siad!
– Ciągną za nami! Węszą. Na co mi czekać, aż złapią i pastę ze mnie zrobią? – odwrzaskuje Diplo. – Mnie już flaki puchną od czekania. Jak w piekle jakim: czekać, a potem leźć dwa tygodnie po błocie i czekaj, znów czekaj! Przestali dawno strzelać, miasta puste, nic, tylko do domu wracać.
– Jakiego znowu domu? – Kluge wyszczerza do nich żółtawe zęby. Podnosi okularki na wysokie czoło i dorzuca: – Tam teraz wszędzie popiół. A tak fajnie się żyło. Bujał się ten nasz kraj w zieloności. Jak jebany konik morski, ta nasza Polska. Błogosławiona między rekinami. Aż się dobujała. Puść go już, Diplo.
– Tam popiół, a tu niby lepiej? Pustynia. Obca dzicz – wtrąca się Tubka. – Chłopaki, ale posłuchajcie. Opowiem wam w końcu ten numer z żabą…
– Zamknij się, pajacu – gasi go Kleryk podniecony swoją wizją. – Tutaj to dopiero muszą być miasta. Wielkie, piękne. Magazyny z żarciem, z jedwabiami. Europa. Żeby to człowiek mógł wyjść z tego lasu nareszcie. Krążymy jak w złym śnie. Jak mnie te chaszcze męczą!
– Miasta, mówisz. No nie wiem. – Kluge, od zawsze ponury śledziennik, spluwa na beton. – Popieliska, nie miasta.
– Takiemu miastowemu jak ty to pewnie żal, co nie? Nie pękaj, na pewno jakieś ocalały.
– Gówno, a nie na pewno – odpowiada im Kluge. – A jak ocalały, to są puste. Nie słyszeliście o lampie kosmicznej? Puszczają z nieba pęk promieni, pyk, i nie ma ludzi. Goła gleba tylko, jeszcze ciepła. Domy stoją jak stały, ale bez ludzi. Odparowani co do jednego. Myślicie, że dlaczego były te rozejmy? – Zadowolony z efektu swoich słów, Kluge wstaje z betonu i naciąga Diplodokowi daszek czapki na oczy. – Do miasta się parobkom zachciewa!
Diplodok oburącz uwalnia skronie z obręczy i bulgocze pod adresem Klugego:
– Te, miastowy… Kop se mogiłę. Idę po ciebie, złamasie!
– Zabij gazola, zanim złoży jaja! – podszczuwa go filut Tubka.
– Niejeden już mi grób kopał, baranie. I jakoś tak było, że sami poszli w piach. – Chudzielec Kluge przeciąga się, poprawia okulary i napomina Kleryka: – Za takie gadanie o rabunkach pan pułkownik zrobi sobie z twojej durnej czachy nową popielniczkę. Za tę srebrną, coś mu podjebał i zgubił.
– Nie gadaj mu, że to ja! – W szepcie Kleryka pobrzmiewa lęk. – Nie rób mi tego… Proszę. Odpalę ci, co chcesz. Złodziejskie słowo.
Kluge wzrusza ramionami.
– Zgoda. Ale jeśli wyjdziemy z tej matni, będziesz mi coś winien – ucina.
– Wyjdziemy. On nas wyprowadzi. Kto, jak nie on? – mówi Kleryk.
Diplodok także się rozmarza:
– To nie jest zwyczajny człowiek, nasz pan pułkownik Szest. Łebski, ale nie tylko. Skąd w nim tyle siły? On ma pięćdziesiąt parę lat, a jak dojebie, lecisz na dechy jak świerk. Gadali, że on się taki dziki zrobił, od kiedy mu tam na wschodzie rodzinę wydali. Żonę i córeczki. Na stracenie.
– Niby kto je wydał? – pyta Kleryk.
– Nie wiadomo dokładnie. Jakaś ważna baba, mówią. Ponoć to była kochanka jego. No co? Tak gadają. Dosyć, że teraz lepiej mu nie wchodzić w drogę.
– W takim razie czekamy grzecznie – kwituje Diplodokową opowieść Tubka i głaszcząc się po sflaczałym brzuchu, patrzy po hali. – Tyle metalu, oliwy, lin stalowych, cementu. A żreć nie ma czego.
– Wiecie co? Podroby mi się śniły – oznajmia Diplo.
Kleryk śmieje się krótko, w łomocie blachy przemierza stalowy ganek i staje nieruchomo nad legowiskiem Spinki i Naty.
– Hej, pacany! Żarcia może nie ma, ale… Jest myśl! – drze się falsetem tuż nad głowami dziewczyn.
– Co znowu? Idź na gałąź – dobiega z przeciwnej strony maszynowni.
– Który tam chciał podrobów? Mamy tutaj całą jałóweczkę…
Szerokim gestem Kleryk wskazuje na Natę, która najpierw nie rozumie, a potem kuli się prędko i próbuje zniknąć. Nie chce widzieć jego opryszczonej twarzy, sinych kropek przy oku. Tamci podchodzą, bez pośpiechu. Diplodok, wciąż zły, że z niego drwią, szczerzący się Tubka, chudy Kluge. Kleryk zachodzi od wezgłowia i mocno chwyta Natę za włosy.
– Nie wrzeszcz! – napomina. – Łapcie, chłopaki! Rzuca się toto jak chuda ryba. Jeszcze wypuszczę. Diplo, orientuj się! Za nogi ją chwyć!
Krzyk Naty podrywa się pod wysoki sufit. Mocne ramiona wloką ją po betonie, wciągają głębiej między cielska turbin. Nata wije się, wrzeszczy i drapie, próbuje się czepiać barierek. Choć krzyk niesie się po całej hali, wolty i ampery z wielkich zegarów ani drgną.
– Przyduś ją!
– Który pierwszy rucha? – dyryguje Kleryk przez zgięte ramię. Zdążył już purpurowej Nacie założyć nelsona.
Diplodok unosi wzrok, na jego pucy pojawia się uśmiech. On, on! Uprzedza go Spinka, która zdążyła odtoczyć się na bok i sięgnąć po coś głęboko ukrytego w chlebaku. Zrywa się, staje okrakiem nad brzuchem Naty i podnosi dłoń na wysokość twarzy. Drugą szarpie za metalowe kółko i odrzuca między maszyny. Tamci zamierają: staroświecki granat, odbezpieczony.
– No, to jak…? Który pierwszy rucha? – Palce przyciskające łyżkę granatu do skorupy coraz bardziej bledną.
– Spina, o co te nerwy? – rzuca zestrachany Kleryk, puszcza Natę i unosząc ręce nad głowę, odskakuje. – Maszyny cenne uszkodzisz. A ta dziewucha to twoja własność jest czy jak?
– Na pewno nie twoja.
– To czyja? – droczy się z nią złodziej.
– Może niczyja. Nikogo z nas. Jest taka możliwość? – pyta Spinka. Mijają sekundy. – To jak, który pierwszy, a?
Tamci cofają się krok po kroku, choć wiedzą, że odłamki i tak dosięgną ich wszędzie w hali. Kluge wlecze po ziemi rozsupłany bandaż. Już z odległości parska do Spinki:
– Dziewczyno, odjebało ci w tym gąszczu do reszty!
– Normalny się znalazł! – odkrzykuje Spinka.
Wszyscy odeszli daleko, lecz przecież nadal mogą lada moment zginąć. Spince mdleją już palce zaciśnięte na żelazie. Odstępuje na bok. Nata podnosi się prędko, obciąga spódnicę. Spinka patrzy na jej drżący podbródek i rozkudłane włosy, w których coś błyska. Zanurza wolną dłoń między loki Naty i wyszarpuje metalową wsuwkę. Drżącymi palcami przesuwa ją przez oczko w korpusie, dla pewności rozgina druciane końce i upuszcza granat na posłanie.
– Nie próbujcie tego więcej – chrypi. – Ona nie jest wasza, zrozumiano?
– Hej, dziewczyno. Bez urazy… – próbują tamci.
Diplodokowi latają ręce. Kleryk wygląda, jakby się miał rozpłakać. Nie zauważa, że od uchylonych wrót idą do niego Tyński i Dred.
– Kto trzyma wartę? – pyta niegłośno pułkownik. – Odpowiadać!
Milczenie.
– Komu powierzyłem straż?
Nadal cisza.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Copyright © Piotr Siemion
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Filtry, 2022
Published by arrangement with Beata Stasińska Literary Agency
Wydanie I, Warszawa 2022
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Redakcja: Dariusz Sośnicki
Korekty: d2d.pl
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Projekt okładki: Marta Konarzewska / Konarzewska.pl
Projekt typograficzny, redakcja techniczna i skład: Robert Oleś
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
ISBN 978-83-963911-5-5