Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bezbronna kreska to mikropowieść pełna aluzji do popkultury oraz wielkich dzieł literackich, łącząca w sobie wielkomiejski romans, komiks oraz prozę poetycką. W warstwie fabularnej mamy do czynienia przede wszystkim z historią romansową o - zdawałoby się - rozrywkowym charakterze, jednak autor Czarnego kwadratu ze swadą podrzuca nam pogłębiające lekturę tropy, żongluje konwencjami, szuka luk w miłosnym dyskursie, przyjemnie cierpi i nieprzyjemnie się bawi, badając granice swoje i swojego języka. To gorzki, choć tryskający dowcipem, portret uczucia w postnihilistycznych czasach, w których radość, ból, potrzeba bliskości i bezpieczeństwa, szczerość i zaufanie zostały zamienione w liczman, a wartości etyczne zastąpiono estetyką przyjemności i poddano dyktatowi gry. Głównym bohaterem Bezbronnej kreski jest jednak język: silnie zmetaforyzowany, lecz dynamiczny, poetycki, ale precyzyjny, bezlitosny, a zarazem czuły.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 113
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tadeusz Dąbrowski
Bezbronna kreska
Biuro Literackie • Stronie Śląskie 2017
Proza 40
Tadeusz Dąbrowski Bezbronna kreska
Redakcja i korekta: Joanna Mueller
Projekt okładki: Justyna Boguś / Mile Widziane
Projekt typograficzny i skład wersji elektronicznej: Mateusz Martyn
Copyright © by Tadeusz Dąbrowski
Copyright © by Biuro Literackie, 2017
Fragmenty opowiadania „Break It Down” z The Collected Stories of Lydia Davis Lydii Davis Copyright © 2009 by Lydia Davis
Przedrukowano za zgodą Farrar, Straus and Giroux, LLC
Copyright © for the translation by Aleksandra Kamińska, 2016
Biuro Literackie
www.biuroliterackie.pl
ISBN 978-83-65358-52-3
Wszelkie powielanie lub wykorzystywanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
W trakcie pracy nad książką Autor korzystał ze Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska
Spis treści
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
Przeliczyć to wszystko (Lydia Davis)
1
Znacie dobrze ten obrazek z kreskówek i najlepszych filmów trzeciej kategorii: bohater płynący środkiem wielkiej rzeki na łódce, tratwie, albo uczepiony kawałka pnia, spostrzega nagle, że horyzont się urywa, że łagodnie wzmaga się szum opadającej z wysokości wody, rzeka jest zbyt głęboka, by wryć się dłońmi w dno, więc nasz zajączek, kowboj czy uczestnik familijnego pikniku zaczyna desperacko wiosłować w stronę brzegu, przegania wodę za siebie, ale woda jak na złość miękka, śliska, wodnista, szum się wzmaga i miesza z szumem krwi uderzającej do skroni, nasz bohater wie już, że nie zdąży, w ostatniej chwili godzi się na wodospad, nie liczy na wiele, ale jednak pojawia się w nim wątła nadzieja, że upadek będzie bezbolesny, że pogrąży się w czarnej toni z płucami pełnymi powietrza i po niedługim czasie wynurzy, dryfując ku zielonym zakolom.
A co jeśli bohater jest sam sobie pniakiem, wodospadem i rzeką? Co jeśli jedyny wodospad, jaki zna, burczy mu teraz w żołądku, gdy siedzi na peronie i słyszy narastający szum tłumu i metra linii G, pchającego przed sobą kilka niewidzialnych wagonów stęchlizny?
– Czy to jest jakaś aluzja do Malewicza? – zapytała głosem przypominającym tasiemkę.
– Tak – odpowiedziałem odruchowo – to taka wariacja polskiej artystki na temat Czarnego kwadratu, dosyć bezlitosna, ale dowcipna, tak mi się wydaje, w każdym razie świetnie pasuje na okładkę mojej książki.
– To twoja książka? – tasiemka zafalowała w powietrzu.
Dopiero teraz odwróciłem się w jej stronę i zeskanowałem w spokoju jej twarz z czułością i precyzją dłoni niewidomego. Miała dwadzieścia parę lat, oczy tak intensywnie niebieskie, że gdybym zobaczył je w filmie, na obrazie lub zdjęciu, uznałbym je za szczyt kiczu, rudawe brwi, wysokie czoło, nos lekko zadarty z dziurkami tak małymi, że nie mogą służyć do oddychania, są po prostu, by być i cieszyć, i śmieszyć, długie włosy w kolorze makaronu (jedno jajko na kilogram mąki), spięte niedbale w samurajski kok, i bladą skórę, jak piaszczysty pejzaż poprzecinany rzekami i rzeczułkami żył.
– Tak, wiersze…
To zawsze brzmi niezręcznie, jakby się człowiek przyznawał do jakiejś wstydliwej choroby.
– Wspaniale, gratuluję. Mogę zerknąć?
– Jasne.
Poznałem parę dni temu aktora, nazywa się Steve, grał niewielką rolę w Skazanych na Shawshank, podwożąc mnie na lotnisko, kazał mi czytać na głos. „Czytaj po angielsku – mówił – nie pozwól nikomu robić tego za siebie, bo spieprzy sprawę, czytaj sam, będziesz miał lepszy kontakt z publicznością”. Najbardziej interesowała go wymowa słowa copulation. „Włóż w nie więcej energii – naciskał. – Czy było to zwykłe, techniczne pieprzenie, czy miałeś z tego chociaż trochę frajdy? Jeśli miałeś, daj mi to poczuć. No, jeszcze raz, trochę silniej i z większą wibracją w głosie!”. Dopiero w okolicach lotniska zorientowałem się, że Steve chciał mnie przelecieć.
– Podczytuję sobie przed jutrzejszym spotkaniem – tłumaczę się, żeby jakoś zagadać ten nieznośny czas, gdy jej patyczkowate dłonie wertują moją książkę, gdy jej kiczowate oczy rozbierają mojego bohatera, mnie, do rosołu.
– Dlaczego zaciekawił cię Malewicz, masz coś wspólnego ze sztuką? – pytam, by nie dawać jej przewagi.
– Skończyłam architekturę, robię doktorat, mamy ze znajomymi studio na Manhattanie, w Chelsea.
Wreszcie pojawia się metro.
– Architektura, wspaniale! – wciąż nie potrafię dobrze zagrać amerykańskiego entuzjazmu.
– Miło było cię poznać – mówię z przyklejonym uśmiechem, biorę tomik z jej rąk i wsiadam do ostatniego wagonu absolutnie innymi drzwiami niż ona.
Wstaję od komputera, idę do łazienki, przemywam twarz, przez chwilę szukam w lustrze nowych siwych włosów, nie dezerteruj, pisz, wracaj do biurka, jeśli wystraszysz się, przegrasz, pisz, a raczej spisuj, bo to wszystko już jest, nic nie wymyślaj, twoja zaokrąglona od żarcia i picia twarz przywołuje cię do porządku, twój nowy siwy włos każe ci wracać.
Metalowa puszka – czy wagony robi się tu ze zrecyklingowanych puszek? – trzęsie się i przechyla na zakrętach jak bobslej. Nie patrzeć na drugi koniec, skupić się na popisie bezdomnego czarnoskórego komika, który wygłasza swój monodram o złym rządzie, kredytach i dyskryminacji rasowej bez najmniejszego zająknięcia, z perfekcyjnym wyczuciem czasu, dokładnie pomiędzy Nassau i Lorimer Street.
Wysiadam, niesie mnie ludzka masa w stronę przystanku szarej linii, a pośród tej masy, tuż przede mną, podejrzanie pojedynczy obiekt – ona w swoim beżowym płaszczu, legginsach i białych płóciennych kapciach (inne określenie nie przychodzi mi do głowy) z odsłoniętymi piętami wielkości kurzych jaj (co ja z tymi jajami?). Nie mogłem tak iść za nią w ścisku, dysząc jej w kark, w pokrytą białym pierzem deltę kręgosłupa. Przyspieszyłem kroku i zostawiłem ją w tyle na pastwę innych zboczeńców.
Szare metro ruszyło, usiadłem między Chinką, rozmawiającą ze swoim iPodem, a młodym elegancikiem w spodniach w kant, brązowym kraciastym swetrze pod taliowaną marynarką, z paznokciami pokrytymi bezbarwnym lakierem. Facet był wyraźnie poirytowany, szukał swojego miejsca w świecie, ale gdy metro wjechało w czerń, jego GPS przestał działać.
Po kilku minutach znów ją widzę, stoi trzy, cztery metry ode mnie, wie, że ją zauważyłem. Trzyma w ręce półlitrową kawę (kiedy zdążyła ją kupić?) i patrzy na mnie przez moment z ciepłą przekorą, jej zaczerwienione powieki otwierają się i zamykają w zwolnionym tempie jak wysuwane światła austina, w którym Steve udzielał mi bezinteresownie lekcji wymowy, nie ma najmniejszego zamiaru do mnie podchodzić, a jednak cała jej perfekcyjnie niewymuszona kontrapoza, drobne stopy w odjechanych kapcio-tenisówkach, skrzyżowane na wysokości kostek tak, że prawa dotyka podłogi tylko czubkami palców, cała ta architektura ciała wydaje się jednym wielkim zaproszeniem do jakiegoś ambitnego międzynarodowego projektu.
Przecież nie będę tak siedział i udawał, że jej nie znam, ale wrócić do przerwanej rozmowy, to jak żebrać o uwagę, jak wlecieć nocą bez autopilota w przestrzeń kontrolowaną przez wieżę obcego lotniska.
– Znowu się spotykamy. Pomyślałem, że skorzystam z tego zbiegu okoliczności i zapytam, co ciekawego mógłbym tu obejrzeć. Jakieś wystawy czy coś w tym rodzaju… Tak się wyszedłem powłóczyć bez planu – posłałem w jej kierunku zdanie jak origami.
– Nie ma sprawy, nie spieszy mi się, podjadę z tobą parę przystanków i coś wymyślimy – odpowiedziała życzliwie, ale automatycznie niczym kasjerka w supermarkecie.
Jechaliśmy przez kilka minut w uciążliwej ciszy, głośniejszej niż stukot kół i komunikaty motorniczego, który zapowiadał kolejne stacje, jakby ogłaszał nazwisko zdobywcy Oscara w kategorii „najlepsza rola pierwszoplanowa”.
Wyszliśmy z tunelu gdzieś w okolicach Ósmej Alei i Czternastej Ulicy, koleżanka zaczęła szukać w telefonie adresu. Fatygując ją, czułem się głupio, tym bardziej że nie miałem ochoty na żadne muzeum. Po chwili zadzwoniła, by się upewnić, że wystawa jest czynna.
– Musisz pójść parę przecznic na północ. Gagosian Gallery. Richard Serra – jeden z moich ulubionych rzeźbiarzy.
– Dzięki, to bardzo miło z twojej strony. Jak się nazywasz? – spytałem, by mieć na pamiątkę chociaż jej imię.
– Megan.
– Może wpadniesz jutro na moje spotkanie, Megan?
– Chętnie, o której i gdzie?
– O piątej, w Bowery Poetry Club, adresu nie pamiętam, ale sobie wygooglujesz (udawana nonszalancja).
– OK, postaram się – odpowiedziała tonem, który równie dobrze mógł znaczyć: „muszę tam być”, co: „odpierdol się, chłopcze”.
2
Serra był równie płaski i nieoczywisty jak spotkanie z nowojorską dziewczyną. Zapraszał do środka, który znienacka okazywał się powierzchnią, czekał na moje współdziałanie, ale niczego nie obiecywał; błądziłem między gigantycznymi zwojami zardzewiałej blachy, jej łagodne krzywizny przyprawiały o zawrót głowy. Użyto mnie jako dłuta do obróbki przestrzeni.
Gdy wyszedłem z galerii, miasto było już sine. Po drugiej stronie ulicy samochody grzecznie spały na piętrowych metalowych łóżkach.
Z Glenwood, gdzie pomieszkiwałem u znajomych, jechało się do Bowery wieczność. W okolicach Columbii pojawił się w wagonie chłopak ze sporym plikiem papieru na przedramieniu, wyglądał jak kelner. Zagadał do mnie, że jest poetą i sprzedaje po dolarze swoje wiersze z autografem. Kupiłem trzy. Nie wspomniałem mu, czym się zajmuję i dokąd jadę, bo nie ma nic smutniejszego niż konfrontacja dwóch iluzjonistów.
W Bowery Poetry Club przywitał mnie roześmiany pucułowaty właściciel, portret Ginsberga, napis przy barze: Bowery beef is currently closed… but… Bowery Poetry Club is open, join us for poetry performance and libations, oraz pusty, pogrążony w półmroku podest z brunatną kotarą w tle i mikrofonem pośrodku. Mikrofonem, który był jak wyzwanie. Trochę bardziej tu depresyjnie niż przedwczoraj w dusznej podłużnej salce Cornelia Street Café, która wyglądała jak wielki teatralny tabor.
Gdy wychodziłem do ludzi ze swoim towarem, byłem zbyt spięty, by pamiętać o Megan. Zresztą nie wierzyłem, że się pojawi.
W okolicach trzeciego wiersza otwierają się drzwi klubu. Podnoszę wzrok znad książki i widzę, jak idzie prosto na mnie, wystudiowanym, lecz swobodnym krokiem, a każdy jej ruch zagina czasoprzestrzeń. Zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie i z miną podstawówkowej prymuski zamienia się w słuch.
Odzywa się we mnie niezawodny głos Steve’a: „copulation – mocniej, dobitniej, z emfazą, stać cię na to. Przyjemnie było czy nie? Jeśli tak, to już – dołóż do pieca!”. Zaczynam profilować repertuar: więcej tekstów lepkich, więcej ciała. Ale też Boga trochę, żeby nie wyjść na zwierzę.
Spotkanie autorskie to cholernie podejrzana sprawa, pisarz pisze, żeby się zasłonić, ukryć za własnym tekstem, odgrodzić od ludzi, powiedzieć: „dzisiaj też nie mogę zjeść z wami lunchu”, i wcisnąć im w zastępstwie swojego kuzyna, bardziej zresztą interesującego. A potem wychodzi zza kulis jak spomiędzy wersów, albo jeszcze inaczej: przebija ten podświetlony od tyłu papier, za którym się ukrył, za którym był wyrazistą sylwetką bez rysów twarzy i innych znaków szczególnych, i wpada na scenę jak parodia Supermana, dwa razy mniejszy, spłoszony. Z tomikiem w trzęsącej się dłoni. Żadnych kręcących ósemki reflektorów, żadnych serpentyn i fanfar. Tylko milczenie publiczności, która przyszła zobaczyć poetę. A tak całkiem serio: wyobraźcie sobie teatr lalkowy, w którym aktor przysłania sobą swoją kukiełkę – właśnie coś takiego czuję, czytając ludziom wiersze, i wtedy mam tylko jedno wyjście: zapomnieć, że jestem autorem, mówić tak, jakby mówił mój bohater. Czytać tak, jakby czytał o sobie mój bohater. Być nim.
– Zakończę wierszem, który powstał po tym, jak spotkałem po wielu latach swoją pierwszą miłość. Ale coś takiego zdarzyło mi się raz w życiu. Na ogół dziewczyny z przeszłości nie chcą mnie więcej widzieć. Nie mam pojęcia dlaczego.
Na wszystko za późno, na nic za wcześnie
Znowu niespodziewanie spotkamy się po latach,
będziemy z premedytacją mieszać piwo i wino
z wódką, by w środku nocy jeździć rowerami
po osiedlu, niespodziewanie uderzając w wysokie
krawężniki, tratując klomby, tnąc policzki
o wyrosłe niespodziewanie gałęzie, by się nie-
spodziewanie potem wywrócić i, prowadząc
zwichrowane rowery, przyjść do mnie, by opatrzyć
rany, a potem położyć się spać, by rano
kopulować niespodziewanie jak zwierzęta, ze
strachu, że powróci niespodziewanie coś,
co czuliśmy przed laty, kopulując jak ludzie.
Brawa jeszcze nie ucichły, kiedy Megan podniosła się z krzesła i ruszyła w stronę wyjścia. Foch? Chce, żebym ją gonił, wypytywał, co jej się nie spodobało, co mógłbym w przyszłości zrobić lepiej? Bez przesady. Kim ta panienka jest, żebym od jej opinii uzależniał swoje samopoczucie?
– No nieźle, jaka charyzma! – powiedział Gary, właściciel mojej mety, wkładając mi do kieszeni prezerwatywę z kolorowym napisem „New York”, którą wyjął z miski stojącej na barze.
Spodobał mi się ten sztubacki żarcik, w każdym razie nie spodziewałem się czegoś podobnego po sześćdziesięcioletnim doktorze fizyki.
Następny kwadrans spędziłem na pogawędce z szefem klubu, Bobem, który też pisze wiersze, i innymi tutejszymi poetami. Ale nie byłbym w stanie przypomnieć sobie teraz, czego dotyczyła ta rozmowa, bo przez cały czas myślałem tylko o jednym: co stało się z Megan.
Na zewnątrz było jasno jak w typową nowojorską noc. Chłodny deszcz w sprayu łagodnie osiadał na twarzy. Na środku chodnika stała moja architektka, a przy niej Gary, który był już po kilku piwach i nachalnie ku niej grawitował. Zbliżyłem się do nich niespiesznie, a po chwili doszła także Miranda, żona Gary’ego, jego planeta-matka, przy której nagle skorygował swoją trajektorię.
– Muszę zapalić, chociaż w tym kraju to bardziej naganne niż branie w żyłę – powiedziałem.
– Poczęstujesz mnie? – spytała Megan.
– Nie wierzę, byłem pewien, że żywisz się tylko organicznymi kiełkami.
– Dlaczego? – jej oczy nabrały trollowego wyrazu.
– Jak to dlaczego? Skórę masz gładszą niż embrion, poza tym tu wszyscy oszaleli na punkcie organicznych produktów, Gary je tylko jabłka z robakami.
– Ja jestem z Kanady, przyjechałam do Nowego Jorku trzy miesiące temu. Nie dbam o kalorie, lubię fast foody i palę. Coś jeszcze?
– Mam tylko jedną fajkę, możemy się podzielić.
Liczyła, że będziemy palić na zmianę, ale nic z tego, to ja zdecyduję, kiedy skrócić dystans.
– Wybierasz zdrową czy niezdrową część? – zapytałem, wystawiając na próbę jej feminomaczyzm.
Przełamałem papierosa na pół i spojrzałem na nią, oczekując szybkiej decyzji. Jej oczy złagodniały, prosiły o litość.
Dałem jej więc połówkę z filtrem, a sam zabawiłem się w kowboja. Albo polskiego robola, który na fajrancie lubi sobie popluć tytoniem.
Miranda miała polskie korzenie i znała wszystkich na Greenpoincie. A nawet poza. Bardzo chciała urozmaicić mi czas, więc wynalazła ogłoszenie o koncercie w siedzibie Fundacji Kościuszkowskiej. Pieśni Karłowicza plus fragmenty sławnych operetek. Wyborne połączenie. Nie mogłem pozwolić, by Kościuszko, który wywalczył Stanom wolność, stanął mi teraz na drodze do korzystania z jej uroków.
– Megan pójdzie z nami OK? – rzuciłem, zerkając pytająco, a raczej nakazująco, w stronę dziewczyny, która najwyraźniej miała tego wieczoru więcej czasu, niż sądziłem.
W tunelu metra Gary chciał nam zrobić zdjęcie, ale Megan konsekwentnie wyślizgiwała się z kadru. Jakby nie chciała pozostawiać po sobie śladów.
W wagonie, jak zwykle o tej porze, panował tłok. Trzymałem się lewą ręką poręczy, prawą miałem wolną, a blondynka o kiczowatych oczach była niebezpiecznie blisko. Czułem, jak mój pot reaguje z zapachem pożyczonym od Gary’ego bez jego wiedzy i tworzy mieszankę, która odstrasza wszystkie obce samice, a przyciąga tylko tę jedną, zdecydowaną na wszystko. Cokolwiek znaczy dla niej „wszystko”.