Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
71 osób interesuje się tą książką
Dwie kobiety, dwa światy… Tajemnica ukryta na kartach burzliwej historii
Trwa Wielka Wojna, gdy Jessie porzuca pracę w nowojorskiej bibliotece, by pomagać ludziom w sercu wojennej zawieruchy we Francji. Na miejscu organizuje wieczory czytelnicze dla lokalnej społeczności. Podczas jednego z nich poznaje stacjonującego nieopodal żołnierza. Jessie i Tom zakochują się w sobie i piszą listy, które pomagają im przetrwać. Kiedy na froncie robi się naprawdę niebezpiecznie, dziewczyna musi udowodnić swoją odwagę i pokazać, że książka jest bronią, która zmienia świat.
1987 Początkująca pisarka Wendy natrafia w archiwach Nowojorskiej Biblioteki Publicznej na przelotną wzmiankę o Jessie Carson. Zafascynowana jej losem, odkrywa, że historia bibliotekarki w zaskakujący sposób splata się z jej własnym życiem. Jaki sekret skrywa Jessie? Co znajdzie Wendy na końcu swych poszukiwań?
Książka inspirowana prawdziwymi losami nieustraszonych kobiet z Amerykańskiej Komisji ds. Zniszczonej Francji, które działały zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od linii frontu pierwszej wojny światowej.
Wciągająca historia o prawdziwych bibliotekarkach, które mogły odejść do lamusa historii. Idealna dla czytelników, którzy lubią powieści historyczne z silnymi postaciami kobiecymi.
„Library Journal”
Fascynująca powieść o potędze bibliotek i bibliotekarzy. Czytelnicy poznają nieustraszoną Jessie Carson, która wraz z książkami niosła nadzieję w rozdartej wojną Francji. Najnowsza powieść Janet Skeslien Charles jest nieodkładalna!
Marie Benedict, autorka bestsellerów „New York Timesa” Pani Einstein i Wszystkie życia Hedy Lamarr
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Janet Skeslien Charles
Bibliotekarka na froncie
Przełożyła Agnieszka Szmatoła
Mojemu mężowi
Nigdy nie zapomnę tych wiosek.
Męstwa ludzi i odwagi, z jaką wracają, by żyć pośród ruin…
Czy wiesz, że hrabina d’Evry mieszka w wozie na dziedzińcu stajni i pomaga żołnierzom oczyścić ogrody swoich poddanych, by mieli do czego wracać?
A na wzgórzu jej zamek leży w gruzach.
Teraz trzeba działać.
List Anne Morgan do matki
Zawartość szafy może nam wiele o kimś powiedzieć. Stoję dziś przed swoją i zastanawiam się, co by tu włożyć, przeciągam dłonią po kardiganach i dopasowanych spodniach, po tych pamiątkach mojej kariery. Z boku tłoczą się relikty przeszłości: kapelusz czarownicy i kitel, o którego włożenie w każde Halloween błagali mnie uczniowie, suknia ślubna, która nigdy nie ujrzała ołtarza, mundur Amerykańskiej Komisji ds. Zniszczonej Francji[1] – szarobłękitny niczym niebo na horyzoncie, kolor bleu horizon, ten sam, jaki nosiło francuskie wojsko. Nie mogę się powstrzymać przed dotknięciem rąbka spódnicy. Ma siedemdziesiąt lat, a wełna, ciepła i lekka, wciąż uosabia jakość, z której słynie Paryż. Historie, które skrywa ten mundur… splot osnowy i wątku życia podczas wielkiej wojny. Widział miłość i nienawiść, poświęcenie i wyrachowanie, tęsknotę i nadzieję, rozpacz i odwagę. Tak wiele odwagi.
Przesuwam palce wzdłuż rękawa, ku rdzawej plamie na mankiecie. Nieważne, czym bym ją czyściła – przecierałam wodą gazowaną, namaczałam w jodynie, szorowałam szarym mydłem – krew nie schodziła. Nieważne. Tkanina jest wystarczająco ciemna, by plama nie rzucała się w oczy, a za odbarwienie można winić ratatouille.
Żeby wyciągnąć mundur z szafy, zsuwam najpierw z wieszaka ramiona żakietu i ciągnę go, obejmując niczym żywą osobę. Coś mnie kłuje w pierś. To medal w klapie, przypięty na pasiastej, biało-niebieskiej wstążce. Srebro pociemniało, ale wciąż mogę dojrzeć gryfa, godło CARD. Rewers zaś głosi: „Czyń, co należy, i nie lękaj się”.
Czy mundur będzie na mnie pasował, gdy go włożę? Jest tylko jeden sposób, by się przekonać. Tak, żakiet na mojej bluzce wygląda elegancko. Zachęcona tym zsuwam spodnie i czuję, że spódnica uciska mnie w talii. Mimo to mam wrażenie, że to dobrze, jakby mundur chciał być noszony. Jeszcze chusteczka, znoszona, dotknięta zębem czasu. Wsuwam ją do kieszeni.
Spoglądam na zegarek. Niemal siódma. Nie wiedziałam, co włożyć, ale decyzja podjęła się sama – jeśli zaraz nie wyjdę, spóźnię się.
Opuszczam mieszkanie i Piątą Aleją spieszę do Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Wyprostowana pokonuję schody, jak robiłam to setki razy wcześniej. Od kiedy przybyłam na Manhattan, to miejsce było moją szkołą, towarzystwem, domem.
W holu przeciągam palcami po śladach na ścianach. Niektórzy widzą w nich tylko niedoskonałości, ale ja pamiętam dostarczane tymi korytarzami skrzynie, staczający się ze schodów wózek z książkami, stażystki, jak ja, niechcący rozmazujące na białym papierze czarny atrament, który tulił się do skóry niczym perfumy.
Przeszłość tłoczy się wokół mnie, wspomnienia wirują w powietrzu. Ściskam chusteczkę i wiem, że wreszcie nadszedł czas.
Jessie Carson
Północna Francja, styczeń 1918 Sześćdziesiąt kilometrów od linii frontu
Wąską polną drogę szpeciły ślady po ostrzale. Kierowczyni Lewis manewrowała pomiędzy szrapnelami i lejami po pociskach. Ja na miejscu pasażera kurczowo trzymałam się drzwi. Gdy samochód pokonywał koleinę, moja głowa podskoczyła boleśnie wraz z nim. Skrzywiłam się, nie tylko z powodu kłującego bólu, ale i na widok pól połatanych drutem kolczastym.
Zniszczenia ciągnęły się po horyzont. Wokół żywej duszy, nawet źdźbła trawy, a okolica zlewała się z szarymi chmurami w pozbawiony barw, ponury krajobraz. Ci, którzy niegdyś tu mieszkali, uciekli lub trafili do niewoli. Niemcy zrównali z ziemią domy i szkoły, kościoły i szpitale oraz biblioteki, zdusili wszelkie oznaki życia. Na polach zbombardowali sprzeciwiające się im łany pszenicy. W sadach ruszyli z toporami na niewinne jabłonie. Ziemię zasłały konary, a więdnące liście szeptały na wietrze.
W punkcie kontrolnym przed wkroczeniem w strefę wojny zwolniłyśmy i zatrzymałyśmy się za pięcioma wojskowymi ciężarówkami. Lewis zgasiła silnik i zapaliła papierosa, co oznaczało, że spędzimy tu chwilę. Uniosłam kołnierz wełnianego płaszcza, chroniąc się przed zimną wilgocią. Lewis przerzucała papiery: paszporty, zezwolenia i zgody ostemplowane błękitnym tuszem, a ja spod przymkniętych powiek przyglądałam się ukrytym w kąciku przedniej szyby resztkom mrozu i odkrywałam kalejdoskopy wzorów. Srebrzyste motyle skrzydła. Dziecięce rękawiczki. Ojciec miał rację: nawet w najmroczniejszym miejscu trwa piękno, jeśli wiesz, gdzie go szukać.
– Kij ma w dupie! – Lewis wskazała francuskiego żandarma, który, jak się zdawało, analizował dokumenty kierowcy literka po literce. – W tym tempie nigdy stąd nie wyjedziemy.
Czekałyśmy, a głowę miałam pełną obrazów z mojej podróży, przemykających niczym karty książki przewracane przez wiatr. Podróż przez ocean i moja współpodróżniczka, wolontariuszka Czerwonego Krzyża, która przez całe trzy tygodnie nie zdejmowała kapoka. I choć się bała, że nasz okręt zostanie storpedowany niczym „Lusitania”, nie zrezygnowała z podróży. Cóż za odwaga! Gdy przybyłyśmy do Bordeaux, spróbowałyśmy prawdziwego francuskiego wina, a ja rzuciłam okiem na kamienne cherubiny i gargulce. Drogę do Paryża naszemu fordowi ocieniały szpalery topoli. W stolicy Lewis pomogła mi zdobyć zezwolenie na wkroczenie w strefę działań wojennych. Wystawałyśmy w komisariatach godzinami, żeby wbito nam błękitny stempelek, i ruszałyśmy kocimi łbami do Ministerstwa Wojny, by tam utknąć w następnej kolejce. Trzy irytujące, pełne utrudnień dla obcokrajowców dni. Byłam we Francji dziesięć dni, wystarczająco długo, by zrobiły na mnie wrażenie dwie rzeczy: olśniewająca architektura i ogłupiająca biurokracja.
W końcu ciężarówka przed nami, ta wypełniona skrzyniami z kapustą i beczkami prochu, ruszyła. Przyszła nasza kolej. Na widok papierów żandarm ściągnął brwi.
– Nie denerwuj się – powiedziała do mnie Lewis, widząc, jak nerwowo szarpię chusteczkę.
Żandarm wskazał wers na dole dokumentu. Lewis przewróciła stronę i stuknęła palcem w idealne pismo.
– Zrobiłyśmy, co do nas należało. Teraz ty zrób swoje i nas przepuść.
Żandarm spojrzał na mnie.
– Ale tu jest napisane, że ona jest bi…
– Należymy do Brygady Morgan – poinformowała go Lewis suchym, cierpliwość-mi-się-kończy tonem.
Żandarmowi opadła szczęka.
– Merci. – Gestem nakazał nam jechać.
Spytałam, czemu nam podziękował. Lewis wyjaśniła, że praca Anne Morgan jest w tych okolicach dobrze znana. Nie tylko tu zresztą. To panna Morgan była powodem, dla którego tu przybyłam. Zażyczyła sobie fotografa i filmowca do uwiecznienia skutków wojny. W rodzinnym mieście w kinie, tuż za rogiem Nowojorskiej Biblioteki Publicznej, widzowie wpatrywali się w zdjęcia wątłej pary siwowłosych rolników od stóp do głów odzianych w czerń. Ich pociągłe twarze opowiadały o życiu spędzonym w polu, pod bezlitosnym słońcem. Niemcy zarżnęli im kozę i wałacha, spalili ich zboże, dom zmienili w kupę gruzu. Z rękami bezwładnie opuszczonymi wzdłuż ciała para stała przed zbombardowaną stodołą niczym duchy, które nie mają czego nawiedzać. Po seansie nie mogłam bezczynnie siedzieć w domu i tylko się modlić.
Z Paryża pojechałyśmy z Lewis prosto do kwatery głównej CARD w Blérancourt, gdzie stawiłam się na służbę jako najnowszy nabytek Le Comité américain pour les régions dévastées de France, Amerykańskiej Komisji ds. Zniszczonej Francji. Przejeżdżałyśmy przez to, co niegdyś było miasteczkiem, witane przez otwarte wybuchami domy i ich poczerniałe okiennice. Tuż za budynkami minęłyśmy przydrożny grób: hełm na krzyżu i tuż obok zardzewiały bagnet wbity pionowo w ziemię. Zbliżałyśmy się tak powoli, że zdołałam odczytać napis na tabliczce: „Nieznany żołnierz, sierpień 1914”.
Przemówił do mnie ten obraz, to osamotnienie.
– Lewis – poprosiłam – zatrzymaj się.
W CARD używałyśmy nazwisk. Kiedy usłyszałam, że moim kierowcą ma być ktoś o nazwisku Lewis, wyobraziłam sobie łysego mężczyznę z monoklem, nie spodziewałam się radosnej brunetki rodem z Vassar. Obie nosiłyśmy mundur, szaroniebieskie żakiet i spódnicę.
Lewis zakręciła wielką kierownicą i przez gruzowisko dotarła do oczyszczonego kawałka drogi. Pochyliłyśmy głowy nad grobem. W Nowym Jorku uliczni sprzedawcy krzyczeli do utraty tchu, konie rżały, przemierzając Piątą Aleję, wozy mleczarzy jękliwie uginały się pod ciężarem butelek ze śmietaną, tłuste gołębie gruchały miłośnie, z rzadka odpowiadało im samotne krakanie wrony. Tu była tylko cisza.
Zmęczone godzinami spędzonymi w fordzie, skierowałyśmy się z Lewis w stronę domów, teraz będących kupami gruzu, które sięgały mi zaledwie do pasa. W ogrodzie zastałyśmy resztki królikarni, powyginane, poszarpane drewno. Na ziemi granaty ręczne i niewybuchy. W środku, tam gdzie niegdyś musiała być jadalnia, teraz widziałyśmy tylko roztrzaskany stół i resztki krzeseł, dziecięce łóżeczko, podartą i brudną koronkę.
Nie mogłam uwierzyć, że w końcu dotarłam, że jestem tu, pośrodku tego niemego, opustoszałego obłędu. Pamiętam, co powiedziała mi szefowa, gdy się dowiedziała, że się zaciągnęłam:
– A co, u licha, ma do roboty bibliotekarka w strefie działań wojennych?
– Wszystko, co jakoś pomoże.
– A niby jak się dostaniesz do Europy? – spytała z kpiącym uśmieszkiem.
Obie wiedziałyśmy, że podróż przez ocean kosztuje więcej, niż wynosiły moje całoroczne zarobki.
Pamiętam, z jaką satysfakcją ją poinformowałam, że podróż sponsoruje mi panna Morgan. A właściwie brygada panny Morgan. I choć raz moja szefowa Winnifred Smythe, najjaśniejsza, najstarsza gwiazda w konstelacji działu dziecięcego Nowojorskiej Biblioteki Publicznej, zaniemówiła.
Nigdy dotąd cisza nie cieszyła mnie tak bardzo.
– Skąd niby cię zna? – spytała w końcu. – Jesteś nikim.
Nie było wielu możliwości na to, by drogi bibliotekarki i dziedziczki największego amerykańskiego imperium bankowego się skrzyżowały. Odpowiedziałam, że panna Morgan mogła usłyszeć o moim zaangażowaniu w działania Narodowej Ligi Służby Kobiecej[2], założonej, byśmy mogły wspomóc żołnierzy. Panna Morgan, rzecz jasna, była skarbniczką. Ja, jedna z dwustu pięćdziesięciu tysięcy ochotniczek, kierowałam działem biznesowym. Zgodnie z tym, co przekazała sekretarka dyrektorki biblioteki, panna Morgan poprosiła o mnie osobiście.
– A czegóż miałaby chcieć od ciebie? – mamrotała pod nosem moja szefowa. – Dlaczego ty, a nie ja?
Moja matka utrzymywała, że fragment „szukajcie, a znajdziecie” (Mt 7, 7) oznaczał, że większość odpowiedzi znajduje się w książkach. Przypomniałam sobie manifest Ligi z 1917 roku: „Uchwalono, iż Narodowa Liga Służby Kobiecej będzie uświęceniem kobiecej mocy; będzie wolna od egoizmu i polityki”…
Wolna od egoizmu i polityki. Dlatego.
Szłyśmy z Lewis brukowaną ulicą. Obok studni się schyliła, by podnieść okopconą szmacianą lalkę.
– To moja dziesiąta podróż w te rejony. – Otarła twarz. – Ale nigdy się nie przyzwyczaję do tych śladów pozostawionych przez rodziny, które zmuszono do opuszczenia domów.
Mijałyśmy wspomnienia przeszłości. Tam gdzie niegdyś było podwórko z chatką, minęłyśmy strzaskaną witrynkę i przemoczoną otomanę. Na krześle z odrąbanymi nogami Lewis posadziła lalkę. Tuż za miasteczkiem grzęzłam w miękkiej ziemi pól. Żaden buntowniczy kwiatek nie odważył się zapuścić tu korzeni. Nie przemknęła mi pod nogami nawet jedna polna mysz. Nie powitało nas ćwierkanie wróbla. Czy ptaki kiedyś tu powrócą?
Krajobraz przywiódł mi na myśl opisywane przez Willę Cather Wielkie Równiny. Nagle opuściłam to miejsce i znalazłam się w bibliotece mojego umysłu. Jedno piętro. Ruchoma drabinka, dzięki której mogłam sięgnąć do tomów na najwyższych półkach. Wzywała mnie wnęka okienna i jej puszyste poduchy oraz puchowa kołdra, zwijałam się tam z książką i patrzyłam na mój tajemniczy ogród rozrastający się różami i lawendą. I teraz szybko przecięłam skrzypiący pod stopami parkiet, by sięgnąć po Moją Antonię. „Pragnąłem iść pośród traw, przekroczyć nieodległą przecież krawędź świata”.
– Carson! – Usłyszałam krzyk Lewis.
Wróciłam z mojej przytulnej biblioteki do rzeczywistości, udało mi się od niej oderwać w samym środku błotnistego pola.
– Pole jest zaminowane – powiedziała Lewis. – Wróć do mnie po swoich śladach. Powoli.
Odwróciłam głowę. Szarobrązowa ścieżka za mną prowadziła do oddalonej ode mnie o nieskończoność Lewis. Spojrzałam na swoje ślady… Czy to bruzda? Gdzie jest ślad mojego obcasa? Zadrżałam, trochę z zimna, choć głównie ze strachu, jakiego nigdy dotąd nie czułam. Już pierwszego dnia w strefie działań wojennych udało mi się, jak przewidziała to moja szefowa, wpakować w tarapaty. Właściwie to przewidziała, że dam się zabić. Biadoliła, że bujam w obłokach, że nie stąpam twardo po ziemi. Sprzeciwiała się mojemu przyjazdowi tutaj. W ogóle była przeciwko mnie. Udowodnię jej, że się myliła.
Zerknęłam na bryłki błota – ta kałuża była tu wcześniej czy skrywa odcisk mojego buta? Serce biło mi głośno i mocno. Marzłam, ale pot rosił mi czoło. Otarłam brew chusteczką ojca i zrobiłam pierwszy krok. Nie chciałam umierać. Nie chciałam, żeby szefowa miała rację. Prawa, lewa. Prawa, lewa.
Przy samochodzie całe moje ciało pulsowało paniką i z trudem oddychałam. Spodziewałam się, że Lewis powie mi coś do słuchu, ale ona tylko westchnęła:
– Co za curfuggle!
Słowo to oznaczało „bajzel”, ale nie miałam pojęcia, czy ma na myśli mnie czy sytuację.
Opadłam na siedzenie obok kierowcy. Lewis nie trzasnęła drzwiami, jak na to zasługiwałam, ale delikatnie je zamknęła.
– Biedactwo, bladaś jak śmierć na chorągwi – powiedziała. Jej troska ogrzała mnie, otuliła niczym koc i lęk w końcu zniknął.
Wyjeżdżając na drogę, Lewis wyjaśniła, że jesteśmy w czerwonej strefie, że Niemcy zostawili tu materiały wybuchowe, jakby sadzili ziemniaki. Przypomniałam sobie, co wyczytałam w raporcie CARD: „Zdewastowane kompletnie. Szkody mienia: 100%. Szkody w rolnictwie: 100%. Oczyszczenie niemożliwe. Zasiedlenie niemożliwe”.
Jak dotąd szczebiotała nieustannie, patrząc to na mnie, to na drogę. W czwartek skończyła dwadzieścia pięć lat, była więc o piętnaście lat młodsza ode mnie. Pamiętałam, jak to było w tym wieku, te wszystkie pytania, które się z nim wiązały. Spotykasz się z kimś? Co robi? Oświadczył się już? Ile dzieci zamierza mieć? Odetchnęłam z ulgą, gdy się skończyły, choć matka co jakiś czas szeptała z nadzieją Jeszcze masz czas.
– Dziewczynom udało się zdobyć szampana – wspominała Lewis. – Wspaniałe miałam urodziny! W CARD pracujemy z całych sił, ale jak już się bawimy, to na całego. Sama zobaczysz.
Lewis była tu już od pół roku i zajmowała się konserwacją pojazdów. W domu miała własny samochód i kierowcę, tutaj wymieniała przebite opony, naprawiała silniki i zeskrobywała błoto z podwozi.
– W branży motoryzacyjnej – mówiła – nazywamy się les chauffeuses.
Lewis lubiła obserwować Francuzów, którzy mijali forda.
– Nigdy nie widzieli kobiety prowadzącej samochód i uważają, że to nienaturalne. Oczy im wychodzą na wierzch! Szczęki opadają! Dobijające! – powiedziała i się zaśmiałyśmy. – Nie ma wystarczająco dużo gorącej wody i paznokcie mam poczerniałe od smaru. Biedna mama, pierwsza dama Filadelfii, byłaby zbulwersowana!
Unosi dłonie otulone drogą jagnięcą skórką. Odruchowo zasłaniam wytarte miejsce w moich wełnianych rękawiczkach. Większość Cardek była jak Lewis – bogate wolontariuszki, które płaciły za siebie, podczas gdy ja pobierałam pensję, a wydatki, takie jak lekcje odświeżające mój francuski przed wyjazdem, pokrywała panna Morgan. Mundurek nie wystarczał, żeby zatuszować dzielącą nas przepaść.
Powiedziałam jej, że byłam bibliotekarką dziecięcą i moje dłonie cierpiały jedynie od zacięć papierem, czasem barwiły się na niebiesko od tuszu, którym stemplowałyśmy książki.
– To musiało być niesamowite, tak dzielić się wiedzą z maluszkami – odpowiedziała. Obawiałam się kpin, ale dodała: – Miałam korepetytorów z francuskiego i łaciny. A kiedy skończyłam college, ojciec zabronił mi szukać pracy.
I nagle poczułam, że jest mi jej, dziedziczki, żal.
– A tłumaczenia? – spytałam. To mogła robić w domu.
– Ojciec twierdził, że moja wiedza należy do mojego przyszłego męża. Oczekiwał, że na męża wybiorę któregoś z jego pracowników, młodych, prężnych brokerów.
– Moja matka robiła to samo. W kościele przed naszą ławką nieustannie paradowali zalotnicy.
– Wystarczy, żeby z dziewczyny zrobić ateistkę!
Zachichotałam.
– Nigdy nie winiłam za to Boga. I nigdy się nie dowiedziałam, skąd matka wytrzasnęła tylu kawalerów.
Prawdę mówiąc, chciałam być samodzielna i byłam zadowolona ze swojego życia zawodowego. Ale też dojrzałam do zmiany i pragnęłam poznawać nowych ludzi. Było też trochę spraw, o których wolałabym zapomnieć. Lewis i ja mogłyśmy mieć różne korzenie, ale tę okaleczoną drogę przemierzałyśmy wspólnie, dwie Cardki, których celem była pomoc mieszkańcom Francji.
Smutek francuskiej ziemi udzielił się i nam. Dokończyłyśmy podróż, jakby jadąc w kondukcie pogrzebowym; milcząc, oddawałyśmy cześć zmarłym. Lewis nie spuszczała wzroku z drogi, podczas godziny jazdy przez puste okolice wciąż wypatrywała dziur i kolein.
– Mam nadzieję, że zabrałaś kalosze – powiedziała, gdy zaczęło padać. – Mżawka praktycznie nie ustaje, błoto zaczyna nas pokonywać.
Gdy nacisnęła sprzęgło, by zmienić bieg, zapatrzyłam się na jej zamszowe botki z guzikami, buty, które przylegały do jej nóg niczym druga skóra, a skrojone były specjalnie dla niej. Ja nosiłam zwykłe buty robocze, jedyne, na jakie było mnie stać. Czy wymieniłam trudną szefową na rozpuszczoną bywalczynię salonów?
– Jak inne Cardki, dobrze się z nimi pracuje? – spytałam.
– Dziewczyny są miłe i ciężko harują. Panna Morgan i medyczka M.D., tak nazywamy przewodniczącą CARD, doktorkę Anne Murray Dike, rządzą żelazną ręką. Kiedy jedna z nowych wylegiwała się w łóżku do dziesiątej, M.D. odesłała ją do Bostonu.
Na myśl o tym, że mogę zostać odesłana jak wadliwy towar, zdjęła mnie groza. Moja szefowa skomentowałaby to ze śmiechem: A nie mówiłam?
– Jedna z dziewczyn niezbyt sobie radziła – mówiła Lewis. – Po dwóch tygodniach uciekła do Ritza.
Zastanawiałam się, dlaczego się poddała. Nie mówiła wystarczająco dobrze po francusku? Przytłoczyła ją tęsknota za domem? Ja podpisałam umowę – przez dwa lata nie zobaczę siostry ani matki. Co ja sobie wyobrażałam? Tak bardzo chciałam już być we Francji, że nie przejęłam się zbytnio tym, że zostawiam rodzinę.
– I jesteśmy – ogłosiła Lewis.
Do zniszczonego wojną Blérancourt wjechałyśmy o zmierzchu. Gasnące światło nie zdołało ukryć ruin miasteczka. Pod szczątkami dachu, na stosie gruzu przycupnęła nastolatka, której płaski nos przywodził na myśl mopsa. Pochylona była nad książką. Tak wciągnęła ją czytana historia, że nawet nie zauważyła snopów światła rzucanych przez nasz samochód.
– To Marcelle Moreau – przedstawiła ją Lewis. – A to był kiedyś jej dom. Tyle z niego zostało i teraz mieszkają w kopalni. Jej ojciec zginął na polu bitwy. Jej matka jest praczką i szwaczką, a Marcelle opiekuje się trzema nadzwyczaj żywymi braćmi. Pani Moreau nie daje jej chwili wytchnienia.
– Książki mogą być takimi chwilami. – Pomaganie dzieciom takim jak ona było powodem, dla którego tu przybyłam. Musiałam pokonać moje lęki mówiące mi, że jestem niepotrzebna. – Przedstawisz nas?
– Mogę spróbować. – Zwolniła. – Zwykle ucieka.
Sięgnęłam do torebki i wyciągnęłam Anię z Zielonego Wzgórza, którą próbowałam czytać po francusku. Ania „zapamiętała na zawsze owo jasnosrebrne, pełne spokoju piękno i pachnącą ciszę owego wieczoru. Była to ostatnia noc przed ciężkim smutkiem, jaki dotknął młodą dziewczynę. Ale są pewne dotknięcia losu, które na zawsze kładą smutny cień na życie”[3]. Miałam wrażenie, że ta dziewczyna by ją zrozumiała. Wystawiłam książkę przez okno, oferując ją niczym marchewkę Czarnej Piękności. Zgarnęła ją błyskawicznie.
– Chciałabyś może jakieś inne? – spytałam po francusku.
– Ma zabroniła mi rozmawiać z diablicami!
Diablesses. Zdusiłam śmiech. Pochlebiało mi to, nikt dotąd nie posądzał mnie o wywieranie złego wpływu.
– Kocham czytać. Jak ty. Jestem nową bibliotekarką.
Przechyliła głowę na bok.
– Kłamiesz! Wszyscy wiedzą, że w bibliotekach pracują tylko mężczyźni.
– Świat się zmienia – odpowiedziałam.
– Nie tu. – Marcelle zmierzyła Lewis wzrokiem. – Ma mówi, że tylko zdziry palą papierosy albo ścinają włosy.
– A mężczyznom wolno palić i odwiedzać balwierzy? – spytałam.
Marcelle przygryzała koniuszek jednego z kucyków, gdy zastanawiała się nad moimi słowami.
– Przemyśl te podwójne standardy – dodałam.
– I znajdź mnie, gdy do ciebie dotrze, jakie to niesprawiedliwe – powiedziała Lewis. – Nauczę cię „chauffowania”.
Książki i prowadzenie samochodu? Któż by się oparł takiej kuszącej propozycji? Marcelle podeszła bliżej.
– Wysłałam cię, żebyś napełniła wiadra! – Usłyszałyśmy kobiecy głos. – Ile razy mam ci powtarzać, żebyś paniom nie przeszkadzała?
Oczy dziewczyny się zaokrągliły, po czym uciekła.
– Nie powinnyśmy za nią pójść? – spytałam Lewis.
– Nic nie poradzisz. Nawet ja się boję mamy Marcelle.
Ford toczył się po kocich łbach, a Lewis wskazała mi ratusz, a potem jednopiętrowy budynek, który gościł miejską bibliotekę. Jakimś cudem przetrwały wszystkie cztery ściany. Odruchowo pogłaskałam aktówkę, w której miałam plany biblioteki dziecięcej. Nie mogłam się doczekać, kiedy uda mi się je przedstawić pannie Morgan. Ojciec zaszczepił we mnie przekonanie, że pierwsze wrażenie nigdy nie znika. Musiałam udowodnić Morgan, że się nie myliła, gdy mnie zatrudniała.
Przed nami pojawiła się nasza siedziba główna, zniszczony zamek. Tylko część nadawała się do użytku. Wzywało mnie ciepłe, złote światło płynące z okien na parterze. Przekroczyłyśmy most nad suchą fosą, minęłyśmy kilka cherlawych świerków. Nigdy dotąd widok drzew nie sprawił mi takiej radości. Jak pisała Willa Cather: „Drzewa były w tym kraju taką rzadkością i toczyły tak ciężki bój o przetrwanie, że martwiliśmy się o nie i odwiedzaliśmy je, jak odwiedzalibyśmy ludzi”. Pod łukiem wielkiej bramy z piaskowca wjechałyśmy do niewielkiej osady drewnianych baraków z metalowymi dachami. Lewis pokazała mi garaż, sklepik, w którym mieszkańcy miasteczka mogli kupować rzeczy w niższych cenach, i izbę chorych. Sześć baraków służyło jako miejsca do spania, siódmy, zwany klubem, był świetlicą, w której spotykano się podczas posiłków. Zaparkowałyśmy przed ocaloną częścią zamku. W świetle księżyca piaskowiec château przypominał satynową suknię ślubną, ruiny rozciągały się za jego smukłą sylwetką niczym koronkowy tren.
Kiedy wysiadłyśmy z samochodu, powitał nas niewielki terier.
– Hej, maluchu! – powiedziałam do kręcącego się pod nogami psa.
Lewis wyjaśniła mi, że podczas bombardowań zwierzęta i ich właściciele stracili kontakt i teraz zwierzaki włóczyły się samotnie w poszukiwaniu jedzenia i czułości.
– Wszystkie tu mamy psy i wszystkie mamy pchły – dodała radośnie.
Głaskałyśmy psa, gdy Lewis zesztywniała nagle jak stojący na baczność żołnierz w oczekiwaniu na krótkie „spocznij”.
– To dwie Anny – szepnęła.
W imponujących dębowych drzwiach ukazały się dwie kobiety i w jednej z nich, dzięki fotografiom prasowym, rozpoznałam Anne Morgan. Mając w pamięci jej majątek, można było się spodziewać, że będzie częstym gościem stron poświęconych socjecie – że będziemy czytać, gdzie udała się na zimowy wypoczynek i który z książąt poprosił o jej rękę. A jednak pojawiała się na pierwszych stronach gazet, które opisywały jej działania mające na celu poprawę warunków życia kobiet pracujących – walkę o lepsze płace, o zwiększenie bezpieczeństwa w fabrykach, o płatne urlopy. Razem z przyjaciółkami z wyższych sfer pikietowała na ulicach Manhattanu u boku zubożałych szwaczek i krawcowych, wiedząc, że tam, gdzie pojawiają się bogacze, podąża prasa.
Teraz jednak artykuły wspominały głównie o pracy, jaką wykonywała we Francji. Gdy w 1914 roku wybuchła wojna, Anne Morgan oddała willę w Wersalu powracającym do zdrowia żołnierzom. Do 1916 roku zdołała objąć rolę skarbniczki amerykańskiego funduszu na rzecz rannych Francuzów. W 1917 roku wraz z dziewięcioma innymi kobietami uzyskała zgodę generała Pétaina na zajęcie Blérancourt i pomoc cywilom.
Dziś siwiejące włosy panny Morgan wymknęły się spod przekrzywionego kapelusza CARD. Miała na sobie wykrochmaloną białą koszulę, czarny krawat i mundurek. W jej oczach płonęła inteligencja, lekko uniesiona broda wyglądała, jakby panna Morgan była przygotowana do bitwy. U jej boku stała doktorka Anne Murray Dike.
Jeśli wierzyć Lewis, to ta Szkotka również była niepowstrzymana. Studiowała w Kanadzie medycynę, a potem wyszła za bostońskiego profesora. Rozstali się później, a za rozwód winiono czasem pannę Morgan. Anny były nierozłączne.
Panna Morgan była krępa, medyczka M.D. wysoka i smukła. Jej owalną twarz okalały fale blond włosów. Patrzyła na mnie z zadumą.
– Witaj, Carson. – Głos panny Morgan był głęboki, autorytatywny. – Pracowałyśmy, nie spuszczając oczu z okna. Chciałyśmy być pierwsze, które cię powitają. Jak podróż?
Zerknęłam na Lewis pewna, że nie omieszka wspomnieć o tym, jak bezmyślnie weszłam na pole.
– Spokojna – odpowiedziała lekko.
– Jak się trzymasz? – zwróciła się do mnie panna Morgan. – Pamiętam, jak pierwszy raz jechałyśmy pośród ruin. Coś w człowieku pęka.
Powinnam coś powiedzieć. Podróż złamała mi serce? Miło panią wreszcie spotkać? Chciałabym pani przedstawić moje plany? Niezdolna do podjęcia decyzji dopuściłam do niezręcznej ciszy, którą zauważyłam dopiero, kiedy panna Morgan zaproponowała drinka.
Nie byłam pewna, czy to zaproszenie, czy uprzejmość i odwróciłam się do Lewis, która z uśmiechem ogłosiła:
– Tak! Napijmy się!
Terier i ja podążyliśmy za Cardkami do zamku, niecierpliwie oczekując otwarcia nowego rozdziału mojego życia.
Jessie Carson
Blérancourt, styczeń 1918
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] American Committee for Devastated France – organizacja znana też jako CARD (Le Comité américain pour les régions dévastées de France), działała w latach 1919–1924. Założona przez Anne Morgan grupa ochotniczek aktywnych po pierwszej wojnie światowej we Francji, przekształcona później w AHSA (Association d´Hygiène Sociale de l´Aisne), po śmierci Anne Morgan w 1953 r. stała się AMSAM (Association Médico-Sociale Anne Morgan) i pod tą nazwą działa do dziś, choć główne cele komisji uległy zmianie już w 1924 r. (przyp. tłum.).
[2] National League for Women’s Service – utworzona w 1917 r. amerykańska cywilna organizacja ochotnicza, której zadaniem było zapewnienie takich usług, jak: wyżywienie, opieka i transport żołnierzy, weteranów i pracowników wojennych (przyp. tłum.).
[3] Lucy Maud Montgomery, Ania z Zielonego Wzgórza, tłum. Rozalia Bernsteinowa.
Originally published under the title Miss Morgan’s Book Brigade
Copyright © 2024 by Janet Skeslien Charles
First published by Affirm Press
This edition arranged with Kaplan/DeFiore Rights through Graal Literary Agency
Copyright for this edition © Wydawnictwo WAM, 2025
Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-Pieculewicz
Redakcja: Sylwia Kajdana
Korekta: Anna Śledzikowska, Lidia Kozłowska
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
ISBN 978-83-277-4378-7
MANDO
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200
www.mando.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255
e-mail: [email protected]
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek