37,60 zł
Klara prowadzi przytulną kawiarnię w Gdańsku. Każdego dnia aromatem kawy zwabia mieszkańców i turystów, a szumem ekspresu zagłusza tęsknotę za bratem bliźniakiem i więzią z matką.
Lokal mieści się przy urokliwej uliczce Kaletniczej i nosi nazwę Biuro Ludzi Zagubionych, bo kiedy kawiarnia była jeszcze pierogarnią, a Klara kelnerką, ciągle ktoś tu zachodził i pytał o drogę. Wtedy rysowała ludziom mapki na serwetkach, a w jej głowie powstawał pomysł na kawiarnię pod nowym szyldem.
To właśnie ten szyld przywiódł do niej staruszkę, która wiedziała o sobie tylko tyle, że się zgubiła. Tajemnicze odnalezienie się starszej pani zapoczątkowało podobne przypadki.
Czy jednak bliscy są gotowi na to, by odzyskać tych, których nie było? Czy na pewno ich szukali? Kto tu tak naprawdę jest zagubiony i jak w tym wszystkim odnajduje się Klara?
„Biuro Ludzi Zagubionych” to powieść z elementami realizmu magicznego, baśń dla dorosłych o poszukiwaniu bliskich, odzyskiwaniu utraconych relacji – i o tym, że najtrudniej odnaleźć samego siebie.
Zuzanna Gajewska – autorka serii kryminałów z Eweliną Zawadzką. Z wykształcenia dziennikarka i socjolożka. Jej życie zawodowe koncentruje się wokół kultury, mediów i marketingu. Z zamiłowania promotorka czytelnictwa – pod taką nazwą prowadzi blog i kanały w mediach społecznościowych. Kocha książki i wszystko, co z nimi związane. Kiedy nie czyta, pisze. A kiedy nie pisze, rozdaje książki na ulicy i zaraża bliźnich miłością do literatury. Uwielbia kawę i rozmowy z ludźmi, pasjami prowadzi spotkania autorskie. Mieszka w Gdańsku, ale cząstkę siebie zostawiła w Młynarach. Szczęśliwa żona i mama dwóch córek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 293
Copyright © Zuzanna Gajewska, 2025
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcie na okładce
© Natali Batu/Adobe Stock
© nilawan/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Joanna Serocka
Korekta
Grażyna Nawrocka
Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska
w ramach Stypendium Kulturalnego
ISBN 978-83-8391-626-2
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Moim córkom, Łucji i Oliwii,
żebyście zawsze były sobą
PROLOG
Mówią mi Biuro.
To zdrobnienie od Biura Ludzi Zagubionych. Nazywają mnie też kawiarnią lub lokalem. Lubię każde z tych imion, chociaż lokal kojarzy się z lokajem. Nie mam z tym problemu, w końcu służę. Pomocą, przestrzenią, kawą.
Posiadam też ludzkie imię. Jestem wśród nich, chociaż tego nie wiedzą. Traktują mnie jak miejsce, nieco zbyt powierzchownie. Widzą budynek, może klimatyczne wnętrze, bardziej uważni i wrażliwi także na atmosferę. A ja jestem w każdym stołku, filiżance kawy i gramofonie. O tak, gramofon jest idealny, gdy chcę dojść do głosu. Wychodzi jazzową synkopą, aksamitnym wokalem lub hiphopowym bitem.
Jestem też po trochu w tych wszystkich ludziach – zaginionych i odnalezionych. Zostawiają tutaj cząstkę siebie każdym dotknięciem, śladem delikatnie spoconej dłoni na stoliku, odbitką linii papilarnych na szklance, okruszkiem, który wymknął się z ust i wpadł w szczelinę w parkiecie. W tej szczelinie też jestem. Słucham, bo z przyczyn wiadomych odezwać się nie mogę.
Widzieliście kiedyś gadającą kawiarnię? No właśnie. Siedzę więc cicho niczym zaklęta w świecznik i imbryczek pałacowa służba w Pięknej i Bestii. Chcę przebywać wśród ludzi. Zaistnieć, zrozumieć ich. Szczególnie Klarę, moją właścicielkę, która całe życie szuka i w tym poszukiwaniu nieco się zagubiła. Lubię tę dziewczynę. Dlatego czasem oddam jej głos, by opowiedziała swoją część historii.
Ja też będę snuć opowieść, bo wchodzę w myśli i wspomnienia ludzi, którzy mnie odwiedzają. Widzę ich przeszłość, towarzyszę w teraźniejszości. Przyszłości nie znam. I całe szczęście.
Jakaż byłaby wtedy zabawa?
STARSZA PANI
1. KLARA
Cmentarz pachniał mokrą trawą. Za każdym razem zapach był inny, chociaż każdy doskonale mi znany. Uwielbiałam spacerować po nekropoliach. Nic bardziej mnie nie uspokaja, bo to jedyne miejsce, w którym naprawdę można usłyszeć ciszę. Tu są ludzie, ale ich nie ma. Opowiadają swoją historię, nie wypowiadając ani słowa. Mogę ich słuchać godzinami. Wymarzona przestrzeń dla introwertyków z cechami ekstrawertyka. Dla mnie.
Z zaciekawieniem przemierzałam aleje i tarasy, odkrywałam perełki sztuki cmentarnej. Tej prawdziwej. Nie smutne, powtarzalne i bezosobowe, liczone w setkach, tysiącach wygładzone marmurowe płyty ze złotymi napisami i wtopionymi w nie wazonami.
Szukałam innych, tych, w których zapisała się przeszłość.
Szukałam kamiennych grobów o nieokreślonym kształcie i tajemniczych kapliczek pełniących namiastkę domu.
Szukałam porośniętych mchem pochylonych nad grobami aniołów z odłamanym skrzydłem albo płaczących świętych ze spuszczoną głową, twarzą schowaną w dłoniach lub palcem uniesionym w geście protestu.
Jakby mówili:
I co najlepszego zrobiłeś, człowieku?
Nie mogłeś jeszcze trochę zostać po tej stronie?
No masz, następny.
Wiesz, ile mamy roboty w Wydziale Rejestru Dobrych i Złych Uczynków?
Lubiłam sobie z nimi porozmawiać, podroczyć się. Obiecywałam, że wykonam robotę za nich i sama zdecyduję, dokąd pójdę. Nie będą musieli martwić się papierkami, raportami i pieczątkami. Żadnego wpisywania w rubryczki i szufladkowania.
Grzeczne dziewczynki idą do nieba. Niegrzeczne idą tam, gdzie chcą1.
Cmentarz Centralny Srebrzysko w Gdańsku powstał chyba z myślą o mnie. Jest stworzony do spacerów. Wzdłuż przechodzącej przez środek nekropolii długiej, głównej alei falami układają się tarasy, a na nich miejsca grzebalne.
Miejsca grzebalne.
Ależ podobało mi się to określenie. Znalazłam je na oficjalnej stronie cmentarza, gdy zgłębiałam jego historię i sprawdzałam, czy mogę przebywać tu nocą. Powtarzałam je za każdym razem, gdy tylko pozwalały na to okoliczności. W rozmowach ze znajomymi, opowiadając o moich odwiedzinach na cmentarzu, wskazując drogę zagubionym.
Mam już upatrzone miejsce grzebalne dla siebie.
To najpiękniejsze miejsce grzebalne, jakie widziałam.
Są tu państwo pierwszy raz? Chętnie pomogę. Miejsca grzebalne są po obu stronach alei.
Spoglądali wtedy na mnie jak na niezrównoważoną, ale przywykłam. Rzadko kiedy ktoś patrzył inaczej.
Ulubione miejsca grze… no dobra. Wróć. Ulubione nagrobki uwieczniałam na zdjęciach, które robiłam hurtowo, ale nie znosiłam, kiedy zapychały pamięć w telefonie. Znalezienie potem tego jednego jedynego ujęcia pośród mega- i gigabajtów plików graniczyło z cudem. Dlatego przeglądałam fotografie od razu. Czasem tuż po zrobieniu, ewentualnie w drodze powrotnej do domu lub pracy, jadąc najpierw autobusem, potem tramwajem, jednak przesiadki mnie rozpraszały.
Zdjęcia rozmazane, prześwietlone i te w złym kadrze usuwałam bez sentymentów, lepsze kopiowałam na kartę i wywoływałam bez względu na to, czy danego dnia zrobiłam dwa czy siedemdziesiąt trzy. Nie czekałam, aż się uzbierają, nie miałam czasu i ochoty na obróbkę, retusze ani filtry. Nie znałam się na tym.
W domu, jak szumnie nazywałam wynajmowaną suterenę na osiedlu domków jednorodzinnych, więcej mnie nie było, niż byłam, więc swoje nekroalbumy trzymałam w pracy. Moim miejscu na ziemi. Mojej kawiarni. W Biurze Ludzi Zagubionych.
Część przyczepiłam do tablicy korkowej z ulotkami, menu i wiadomościami dla personelu. Czasem zaburzałam tę wystawę swoim zdjęciem. Tak dla kontrastu. Nagrobek. Uśmiechnięta blondynka z różowym ombre na głowie. Czarne stroje żałobników. Kolorowe włosy właścicielki kawiarni. Maskotki i wiatraczki na dziecięcych grobach. Łzy młodej kobiety. Moje.
Nie wszyscy goście kawiarni mieli ochotę na przypominanie im o tym, że pewnego dnia nadejdzie kres. Że umrą. Liczyło się tu i teraz. Nie planowali życia, a co dopiero śmierci.
Trafiali się jednak zainteresowani. Tacy zostawali najdłużej i pili kawę, wpatrując się z podziwem w nagrobki. Czasem poczuli temat tak bardzo, że na poczekaniu sporządzali testament. Dbałam o to, by nie zapisywali nic dla mnie, choćby wyszczerbionego kubka czy przeczytanej od deski do deski książki z pozaginanymi rogami. Nie zliczę, w ilu ostatnich wolach zamieszczano moje nazwisko jako świadka sporządzenia dokumentu. Uważny notariusz mógłby nabrać podejrzeń, gdybym była beneficjentką kolejnych testamentów. Pomyślałby, że prowadzę jakąś sektę, namawiam do samobójstwa, kolekcjonuję rodowe pamiątki.
Z tym ostatnim miałby rację.
Jednak zamiast rodzinnych klejnotów zamkniętych w sejfach i pieniędzy zainwestowanych w akcje, zamiast ruchomości i nieruchomości kolekcjonowałam ich opowieści. Jedno jest pewne, nie da się spisać testamentu bez opowiedzenia historii życia. Mówili więc, jak poznali drugą połówkę, jak otwierali swoje biznesy, by potem, ku rozpaczy rodziny i swojemu szczęściu, je zamknąć. Jak zrzucali togi i lekarskie kitle, by pracować w fabryce, za barem lub sprzątali domy innych. I jak im z tym dobrze. Kręgosłup trochę się buntował, ale głowa była wdzięczna. Żadnych asapów, dedlajnów czy mindsztormów. Ostatecznie i tak wszystko zależało od tego, jakich ludzi masz wokół siebie. Ten, kto nie szanował sprzątaczki, nie będzie też szanował lekarza i prawniczki. Tak właśnie poznawałam ich życie, jednocześnie stając się jego częścią, chociaż pod sam koniec. Zapraszali mnie do niego, gdy otworzyłam album z nieprofesjonalnymi zdjęciami z cmentarza.
À propos zdjęć. Nie do końca przemawiała do mnie idea umieszczania fotografii na nagrobkach. Naturalnie, rozumiałam ich sens. W przeciwieństwie do niektórych bliskich, którzy je na pomnikach umieszczali. Czym się kierowali, umieszczając to konkretne zdjęcie w miejscu wiecznego spoczynku?
Z porcelanowego medalionu spoglądał na mnie młody mężczyzna, chociaż wykute w kamieniu daty wskazywały, że zmarł w sędziwym wieku. Zdjęcie wywołało we mnie niesmak. Ktokolwiek je zrobił, zdecydowanie przesadził z retuszem. Idealnie gładka cera kontrastowała z wyrazistymi rysami twarzy, co czyniło ją nienaturalną, a wręcz komiczną. Z drugiej strony, może zmarły był fanem kina lat dwudziestych, może to zdjęcie nie było fuszerką, lecz inspiracją?
Rozejrzałam się po sąsiednich grobach i na wielu dostrzegłam charakterystyczne owalne portrety, głównie czarno-białe, choć czasem rodzina zmarłego najwyraźniej uznała, że sepia bardziej pasuje do okoliczności.
Gdzieniegdzie trafiło się kolorowe zdjęcie i to już naprawdę wyglądało przaśnie. Jeśli ktoś chciał sprofanować pamięć po zmarłym bądź powagę tego miejsca, to mu się udało. Swoją drogą, trzeba przyznać, że taka kolorowa fotka idealnie pasowała do corocznego Festynu Wszystkich Świętych, który zaczynał majaczyć na horyzoncie. Niby było jeszcze dużo czasu, ale kwiaciarnie dyskretnie zaczęły wystawiać stroiki przed drzwi, a w sklepach pojawiało się coraz więcej zniczy. Jak wiadomo, znicze najlepiej sprzedają się w towarzystwie nakręcanych szczekających piesków i pańskiej skórki. Nigdy jej nie próbowałam. Szczerze mówiąc, nie do końca wiedziałam, czym jest ani jak wygląda. Nie moje rejony – ponoć skórka popularna jest na Mazowszu. Los moich przodków, ich decyzje albo wręcz przeciwnie – decyzje innych – spowodowały, że od kilku pokoleń moja rodzina mieszka na Pomorzu. To akurat mi się podoba. Nawet jeśli nie poznałam smaku cmentarnego smakołyku numer jeden.
Dopiero dobiegający z oddali gromki wybuch śmiechu wyrwał mnie z zamyślenia. W kwaterze obok trwał pogrzeb, mistrzyni ceremonii musiała powiedzieć o zmarłej osobie coś miłego, obudzić radosne wspomnienia pogrążonych w żałobie bliskich. Chociaż dominowała tu cisza, dla której tu przychodziłam, śmiech na cmentarzu wcale nie był niczym nadzwyczajnym, a tym razem przywrócił mnie do świata żywych. Nomen omen.
Spojrzałam na zegarek i zorientowałam się, że spędziłam kilkanaście minut wpatrzona w martwe oczy obcych ludzi. Medaliony będą musiały poczekać.
Skręciłam w najbliższą alejkę. Dwa sektory dalej, w cmentarnej ziemi spał ten, do którego przyszłam. Usiadłam ze skrzyżowanymi nogami na polbruku wyłożonym wokół grobu. Poczułam dobrze znany mi chłód, który momentalnie rozszedł się po kościach. Bez problemu pokonał dżinsowe spodnie i dosięgnął skóry. Wędrował radośnie, robiąc przystanki przy każdym najmniejszym włosku, stawiając go na baczność. Z pokorą przyjęłam wędrujący po moim ciele dreszcz. Był częścią naszych spotkań. Początkiem celebracji.
– Trochę ze mnie hipokrytka, co zrobisz – powiedziałam w stronę nagrobka, wyciągając z torebki dwie babeczki czekoladowe i świeczki urodzinowe w kształcie cyfr. Wetknęłam w jedno ciastko dwójkę, szóstkę w drugą i zapaliłam po kolei każdą z nich.
Zgasiłam zapałkę i włożyłam ją z powrotem do pudełka. Zapach siarki wdarł mi się do nosa, aż zapiekło. Lubiłam to specyficzne uczucie. Zawsze zapalając świeczki bądź znicze, używałam zapałek. Zapalniczka odbierała tej czynności całą powagę i przyjemność. To jak picie kawy z automatu z napojami, z plastikowego, cienkiego kubka parzącego dłonie. Profanacja.
Spojrzałam na niewielką płytę grobu. Nie imitowała marmuru, o co stoczyłam z matką niełatwy bój. Błagałam, by bezosobowy marmur zastąpić niewielkim, płaskim kamieniem o nieregularnych kształtach. Wyglądał oryginalnie, no i miałam na czym stawiać babeczki. Mama przystała na moje, ale to nie siła argumentów ją przekonała, tylko kolejna okazja do robienia z siebie ofiary. Coś mruczała pod nosem, że w ogóle się z nią nie liczę, że wszystko robię na przekór i żebym już robiła, co chcę, a jej dała święty spokój. Takie tam nasze niesnaski, któż ich nie ma? Rodzina jest jak fabuła powieści. Bez konfliktu nie istnieje.
– Dmuchać nie będę ani sto lat nie zaśpiewam. – Uśmiechnęłam się smutno. – Tobie musiałabym chyba coś o wieczności, a ja wciąż jeszcze żywię nadzieję, że dostąpię zaszczytu wstąpienia do „Klubu 27”. Kurt Cobain, Jim Morrison, Amy Winehouse, rozumiesz, te sprawy. Więc Sto lat zbytnio nie wpisuje się w moje plany, no i mam coraz mniej czasu.
Gdyby tu był, pewnie szturchnęłabym go łokciem bądź przyłożyła pięść do ramienia. Mogłam jednak tylko musnąć nagrobek. Położyć moją ciepłą dłoń na jego chłodnej powierzchni.
– Dobra, żartuję. Oczywiście, nigdzie się nie wybieram. Nie zrobię tego matce. Chociaż fajnie byłoby cię spotkać, braciszku – powiedziałam na odchodne ciut za głośno, skupiając uwagę kilku odwiedzających groby. Starsze małżeństwo spojrzało na siebie ze zrozumieniem, a na mnie z pogardą. Ładnie to tak zakłócać spokój zmarłych?
Wybrałam inną drogę powrotną, szłam alejką między drzewami z obawy, że znowu zapatrzę się na grobowe zdjęcia. Zebrałam w luźną kitkę jasne włosy. Różowe końcówki wygodnie umościły się na miękkim polarze. Zapięłam go pod samą szyję. Zmarzłam. Możliwe, że organizm buntował się za siedzenie na betonie, a może po prostu zrobiło się chłodniej. Było słonecznie, ale już nie tak ciepło. Jesień coraz wyraźniej zaznaczała swoją obecność, strącając liście z drzew. Wcześniej przegoniła ptaki. Pozwoliła zostać tylko tym szarym i burym. Kolory należały do niej.
Szczęśliwie wiatr omijał tę szczególną kwaterę w Rejonie V miejskiego cmentarza. Może z pokory, może z szacunku. Oszczędził nawet kruche, urodzinowe świeczki. Ich migotliwy płomień delikatnie rozświetlał pozłacany napis na kamiennym grobie:
MARCIN
ŻYŁ TRZY DNI
2. KLARA
Powietrze pachniało porankiem. Zaprosiłam je do kawiarni, szeroko otwierając drzwi. Zaskrzypiały głośno, z wdzięcznością. Z wnętrza niewidzialną strużką wyleciał duszny zapach zamkniętego pomieszczenia i ciężar wczorajszych rozmów.
Ze swoich ramion zrzuciła go młoda kobieta w pudrowej sukience i sandałkach ze złotym paskiem. Musiała być kilka lat młodsza ode mnie, a i ja przecież do wiekowych nie należę. Po czwartej lampce wina zwierzyła się przyjaciółce i wyrzuciła z siebie słowa, które wcześniej grzęzły jej w gardle i próbowały się uwolnić w nerwowych ruchach niespokojnych nóg, które podrygiwały pod stołem w sobie tylko znanym rytmie, bo na pewno nie w takt muzyki płynącej z głośników.
Małżeństwo to był błąd.
Nie ma już mnie, jesteśmy my.
A gdzie ja? Zniknęłam. Jestem zagubiona.
Wypluła to z siebie, popijając zmieszanie shotem. Jak się okazało, wino było tylko wstępem do rozmów.
Podobnego katharsis dostąpił czterdziestoletni przedstawiciel handlowy. Przyszedł sam, a swoją historię opowiadał wędrującym między stolikami kelnerkom i kelnerom. Mówił na raty, składając zamówienie i prosząc o „jeszcze raz to samo”. Doczekał się tytułu sprzedawcy roku. Opowiadał, że osiągnął sukces, o którym marzył od zawsze, i nieco ciszej dodawał, jak wycieńczające było samo dążenie. Udało się. Został sprzedawcą roku. Zyskał uznanie i podwyżkę, stracił kobietę swojego życia i godność.
Lokal łaknął świeżości, wczorajsze wydarzenia i zapachy nie były mu potrzebne. Musiał je z siebie wypuścić. Właściwie to była uczciwa wymiana. Już za chwilę się odwdzięczy, wysyłając w świat aromat świeżo parzonej kawy. To on skusi pierwszych klientów, których zdecydowanie wolałam nazywać gośćmi lub odwiedzającymi. Tych stałych i tych, którzy do Gdańska przyjeżdżali na chwilę. Załatwiać sprawy, podpisywać umowy, zwiedzać i dobrze się bawić. Jeśli wczoraj bawili się zbyt dobrze, to na wizytę w kawiarni było zdecydowanie za wcześnie. Teraz dopiero przewracali się na drugi bok, gdzieś pomiędzy fazami NREM i REM.
W końcu i tak przyjdą.
Coś ich tu przyciągnie. Może właśnie zapach kawy, może urok niewielkiej, ukrytej między kamienicami ulicy Kaletniczej skrywającej kawiarnię albo domowa atmosfera. Dystans, który skracamy już na wejściu, mówiąc do każdego per ty, nieważne, czy ma osiemnaście, czy siedemdziesiąt lat. Trafią tu, chociaż nie będą wiedzieli dlaczego. Jakby wszystkie drogi prowadziły do tego miejsca albo stąd wychodziły.
Tak narodziła się jego historia.
Bo kiedy kawiarnia była jeszcze pierogarnią, a ja kelnerką, ciągle ktoś tu zachodził, czegoś szukał i pytał.
– Gdzie jest Neptun?
– Jak dojść na Ołowiankę?
– O której godzinie odpływają statki na Westerplatte?
Rysowałam im wtedy na ulotkach z menu lub chropowatej powierzchni serwetek mapki z okrężną drogą, by mieli okazję poznać najciekawsze zakamarki mojego ukochanego miasta. Do fontanny władcy mórz, która była za rogiem, prowadziłam ich przez Chlebnicką i Kuśnierską, a na Ołowiankę zamiast wzdłuż Motławy najmniejszymi, nieznanymi turystom uliczkami. Kierowałam ich przez labirynty, mimochodem wspominałam o urokliwej księgarni czy stoisku z rękodziełem. Kręcili się w kółko, by wreszcie wyjść na Targu Rybnym, skąd mogli zobaczyć Ołowiankę w całej okazałości. Z górującym nad nią kołem widokowym, dumną Filharmonią oraz zapraszającym do zwiedzania i robienia zdjęć napisem GDAŃSK.
Mówiłam, że jeśli będą mieli szczęście, zobaczą, jak podnosi się kładka, by przepuścić przepływające Motławą jednostki, czarny statek z restauracją na pokładzie lub sunące po wodzie prywatne jachty, które zamieniały się w kluby muzyczne i mobilne studia jogi.
Mówiłam im też, że koniecznie powinni przejechać się na Gdańskiej Karuzeli, najlepiej wieczorem, kiedy miasto topi się w granacie, a światła karuzeli odbijają się w tafli wody.
Po drodze między jedną a drugą nakreśloną ulicą uświadamiałam im, że w Gdańsku nie ma starówki, że te tłumy turystów wylewają się na ulice Głównego, a nie Starego, Miasta, że to też jest, ale ciut dalej, na północ. Darowałam im historię, tuż obok było muzeum, tam mogli dowiedzieć się więcej. Nie mogłam zabierać ich cennego czasu. Przestępowali z nogi na nogę, gdy mówiłam zbyt długo, kończyłam więc w odpowiednim momencie, zapraszając do nas na późny obiad po pełnym atrakcji dniu.
Poprzednia właścicielka baru, moja ukochana pani Jadzia, śmiała się, że jesteśmy informacją turystyczną, ale ja wymyśliłam nazwę Biuro Ludzi Zagubionych. Dla żartu, nie miałam pojęcia, że kiedyś się ziści.
A jednak. Szyld z tym napisem zastąpił „Pierogi u Jadzi” kilka lat temu, jakoś między świętami i Nowym Rokiem, po przemyślanej decyzji ówczesnej właścicielki i niemałym zaskoczeniu jej następczyni Klary Wójcik. Czyli mnie.
– To już ostatni – oświadczyła pewnego grudniowego wieczoru Jadwiga, kładąc na blacie pieroga wypchanego po brzegi farszem z grzybów leśnych. Nigdy nie żałowała nadzienia.
Otrzepała ręce, a w powietrze uniosła się mgiełka z mąki. Drobinki pyłu zatańczyły w powietrzu, po czym zmęczone osiadały na ubraniach i burzy rudych loków właścicielki baru. Nie wiem, jak to możliwe, ale ona w ogóle nie siwiała. Lata mijały, ona traciła siły do pracy, ale jej włosy nie traciły koloru. Żadnego srebrnego pasma, żadnych bladych prześwitów.
– Już godzinę temu miała pani skończyć to lepienie. Wiadomo, że wszystkie pójdą, ale odpocząć czasem trzeba. – Pokręciłam głową, kładąc pierogi na wrzątek. W życiu nie znałam większej pracoholiczki. I sumienniejszej osoby.
– Toć właśnie mówię. W życiu ulepiłam tyle pierogów, że najadłby się każdy mieszkaniec i turysta. Kto miał skosztować, to skosztował. Na mnie czas. Ja muszę zwiedzać i próbować potraw, które dla mnie ugotują inni. Wiesz, tak patrzę na kalendarz, i nie mówię tu o dniach i miesiącach, ale o latach. Trochę się zleciało. Muszę jeszcze zdążyć pożyć.
W ten sposób oświadczyła mi, że planuje zamknąć interes, a właściwie przekazać go w ręce swojej najwierniejszej kelnerki. Po długiej, płaczliwej rozmowie, pełnej niedowierzania, wyrazów wdzięczności i kilku „nie mogę tego przyjąć”, podjęłam się ostatniej próby odmówienia przyjęcia niecodziennego prezentu. Wytoczyłam najcięższe działo.
– Ale ja nie umiem robić pierogów.
– Co prawda, to prawda – przyznała Jadwiga. – Nic dziwnego, takie chuchro z ciebie, z metra cięte do tego, jak ty niby miałabyś mieć siłę to ciasto zagniatać?
Szczerości nie można było jej odmówić. Miałam metr sześćdziesiąt cztery wzrostu i posturę nastolatki. Ubrania kupowałam w dziale dziecięcym, a buty w moim rozmiarze najczęściej zdobiły postacie z kreskówek. Z tym brakiem sił to jednak przesadziła, nosiłam tace i talerze kilogramami, i to w jednej ręce.
– Za to kawę parzysz najlepszą – stwierdziła po chwili. – I ludziom pomagasz się odnaleźć. Co tak patrzysz? Zmień tylko szyld i do roboty.
Szyld prezentował się godnie. Minimalistycznie, bez udziwnień, łącząc w sobie historię i modernizm. Mimo niecodziennej nazwy w połączeniu z logo spełniał zadanie, zachęcając ludzi do wejścia. Chętnie opowiadałam zainteresowanym historię nazwy, chociaż nie wszyscy pytali, interpretując ją na swój sposób. Jednocześnie większość przyznawała, że Biuro Ludzi Zagubionych brzmi intrygująco.
Aż wreszcie nadszedł dzień, kiedy ktoś potraktował nazwę dosłownie.
Zanim to się stało, zdmuchnęłam warstwę kurzu, która przez noc zdążyła osiąść na gramofonie. Lokal urządziłam w stylu vintage i żadna kosmiczna wieża nie pasowałaby do wnętrza tak jak stary dobry odtwarzacz płyt winylowych. No dobra, miał nowoczesne funkcje, wejście USB i wi-fi, ale wyglądał niezwykle dizajnersko, na swoich patykowatych nóżkach. Płyty prezentowały się w nim wybornie. Kosztowały krocie, ale trzeba przyznać, że miałam pokaźną kolekcję, z której byłam duma i wcale tego nie ukrywałam. Dostawałam płyty w prezencie od znajomych i klientów, czasem wypożyczałam z biblioteki, ale o te się bałam. By nie zarysować, oddać w stanie takim, żeby mogli cieszyć się nimi inni melomani. Część upolowałam na pchlich targach, inne zgarniałam z facebookowych grup skupiających ludzi, którym bliska jest idea less waste, dających przedmiotom drugie życie. Jedni robili to z troski o planetę, inni wyrażali tak bunt wobec konsumpcjonizmu, kolejni po prostu robili porządki w domu, odkrywając uroki minimalizmu. Wszyscy korzystali. Oddawali niepotrzebne przedmioty, szukali, czego zabrakło. Co jakiś czas ponawiałam prośbę o winyle, codziennie przeglądałam grupę z nadzieją, że trafię na kogoś, kto właśnie je wystawił. Kolekcję płyt, podobnie jak nekroalbumy, trzymałam w pracy.
Gatunek muzyki dobierałam do pory roku, dnia, nastroju gości lub swojego, a najczęściej gramofonu, który nie tylko sam zmieniał piosenki, ale nawet przeskakiwał katalogi. Tym razem z głośników popłynęły swingujące nuty i łagodny, ale nieco zadziorny głos wokalistki, jakby sprzeczała się z melodią, która z nich będzie głośniejsza. Jeśli Ella Mae Morse rzeczywiście wypiła czterdzieści filiżanek kawy, o których śpiewała, to nic dziwnego, że miała energię2. Niemniej, była to ewidentnie kłótnia na pokaz, hak na słuchacza, chwyt marketingowy, bo idealnie ze sobą współgrały. Jak ja i pani Jadzia. Obca kobieta bliższa mi niż własna matka.
Z tą drugą widywałam się sporadycznie. Bo wypadało lub z przyzwyczajenia. Pierwszą odwiedzałam przynajmniej dwa razy w tygodniu, miałam po drodze od brata. Leżeli w sąsiednich kwaterach na cmentarzu. Niezbyt długo pani Jadzia nacieszyła się życiem na emeryturze. Nie miała zbyt wielu okazji, by spróbować potraw, które ugotują dla niej inni. Dziś myślę, że to wiedziała. Naopowiadała mi bajek o podróżowaniu, żebym zgodziła się przejąć lokal. Bez dram. O wszystkim wiedziała. A ja dałam się nabrać. Łyknęłam jej chęć poznawania świata jak młody pelikan. Nie do końca mnie okłamała, przecież z pełną świadomością szykowała się w podróż. Szkoda, że tę ostatnią.
Jutro znowu do nich pójdę, dziś musiałam przyjąć swoich gości. Jako pierwsza przyszła starsza pani.
3. KLARA
Starsza pani pachniała czystością. Takim mydłem, którego kiedyś używali wszyscy. Moja mama trzymała zapas w szafce pod umywalką. Było pakowane po pięć sztuk w różnych kolorach, każde miało owalny kształt. Jak teraz pomyślę, to w sumie przypominały nagrobne medaliony.
O tej porze dnia, jakimś cudem drogę do naszej wąskiej uliczki odnalazło słońce. Pewnie dlatego, że mogło być tu tylko przez krótką chwilę, jego promienie były tak zdecydowane. Wpadały przez szybę, mieniąc się na srebrnych włosach kobiety niczym aureola. Jakby tego było mało, staruszka miała intensywnie niebieskie oczy, co sprawiało, że naprawdę wyglądała jak anioł.
Pewnie dlatego straciłam rezon i luz. Na wejściu złamałam wypracowaną, wpajaną od pierwszych chwil w kawiarni pracownikom zasadę.
Do gości zwracamy się po imieniu.
– Dzień dobry, ma pani na coś ochotę? – zapytałam uprzejmie.
Staruszka skuliła się i ścisnęła torebkę w rękach. Na porcelanowej skórze dłoni pojawiły się niebieskie pasma żył. Nabrała powietrza, już miała coś powiedzieć, po czym zrezygnowała z westchnieniem.
Przez chwilę patrzyłam na nią wyczekująco, ale nie chcąc wywierać presji, odwróciłam się tyłem do lady, udając, że robię coś niezwykle ważnego. Zaczęłam bez sensu przekładać talerzyki z jednego stosiku na drugi. Sprawdziłam ustawienia ekspresu, które nie miały prawa się zmienić.
16 gramów kawy na filiżankę…
Przetarłam ściereczką blat, dosypałam brązowy cukier do kryształowej cukiernicy. Skupiłam się na pracy, dałam jej czas. Podziałało.
– A kiedy oni po mnie przyjdą? – odezwała się w końcu kobieta.
Spojrzałam na nią osłupiała. Jeszcze mi brakowało nawiedzonej staruszki. Ostatnie, na co miałam ochotę, to rozmowy o kosmitach.
– Kto? – zapytałam niepewnie, bojąc się, że właśnie otwieram puszkę Pandory. Już sobie wyobraziłam, jak opowiada mi, że porwali ją we śnie. Albo nie. Nie będzie mówić o kosmitach. Może przyszła mnie ostrzec przed armagedonem. Doprawdy nie wiem, czemu postanowiłam dać jej szansę.
– Kto? – ponownie usłyszałam swój głos.
– Myślałam, że to pani mi powie – odparła zawiedziona staruszka. – Po to tu przyszłam. Przecież to Biuro Ludzi Zagubionych.
4. KLARA
Pomyślałam, że i dla mnie, i dla starszej pani, nieco zagubionej, ale radośnie chrupiącej teraz ciasteczko, które zawsze podawaliśmy jako dodatek do kawy, lepsi byliby już kosmici. Porywający mieszkańców Ziemi, podstępem wyciągający od nich informacje, by ostatecznie zawładnąć naszą planetą. Swoją drogą nie wiem, na czym im tak zależało, bo codziennie doprowadzaliśmy ją do upadku.
Jako dziecko uwielbiałam serial Z archiwum X, chociaż początkowo nie rozumiałam fabuły. Bałam się i to dla tego pierwotnego lęku oglądałam kolejne odcinki. Trafiłam na powtórkę pierwszego odcinka i przepadłam. Urodziłam się zbyt późno, by śledzić serial, odkąd zaczęto emitować go w Polsce.
Dwudziestego marca 1996 roku, kiedy telewizyjna Dwójka z logo przypominającym napuchniętego łabędzia wyemitowała pilotażowy odcinek, nie mogłam jeszcze istnieć. Mój tata dopiero zbierał się w sobie, by zaprosić mamę na randkę. Wystroił się w dżinsy i golf i zastanawiał się, gdzie ją zabrać, by żyli długo i szczęśliwie.
Miał trzy opcje:
1. Park Oliwski. Pięknie, romantycznie i wystarczy dojechać tramwajem. Akurat na jego kieszeń.
2. Newska we Wrzeszczu. Istniała szansa, że zaimponuje jej, gdy zamówi deser z galaretką i bitą śmietaną. Istniało ryzyko, że nie lubi galaretki.
3. Kino Neptun, a po seansie Cocktail Bar i pyszne ciasto „Delicje”. Najlepiej. Trzeba będzie uśmiechnąć się do babci o zaskórniaki.
Mama nie mieszkała w Gdańsku, przyjechała tu do szkoły, a tata chciał zaimponować jej miastem. Babcia pomogła. Udało się. Poszli na randkę i żyli szczęśliwie. Gorzej z „długo”. Niemniej Z archiwum X przewija się w ich romantycznej historii. Mama opowiadała mi, że oglądali serial razem w mieszkaniu jego babci, na biało-czarnym telewizorze, z rzędem guzików, który trzeba było przycisnąć, by zmienić kanał. Pilot? A co to? I tak był szpan, bo babcia mieszkała w bloku i miała kablówkę, a co za tym idzie – RTL 7 i Vivę. Ale była też Dwójka i serial z Daną Scully i Foxem Mulderem. Mama mi się nie przyznała, ale jestem pewna, że podkochiwała się w grającym agenta Davidzie Duchovnym. Znalazłam kiedyś w piwnicy plakaty z „Bravo” ze śladem odciśniętych ust. Nie był w moim guście, ale mama musiała nie być jedyna, skoro kilkanaście lat później zagrał casanovę w serialu Californication. Trzeba jednak przyznać, że lepszy Duchovny niż Bieber, który był na topie, kiedy ja miałam siedemnaście lat.
Może stąd moje zainteresowanie. Serialem, nie aktorem. Chociaż, kiedy się zorientowałam, że nie chodzi o duchy i potwory spod szafy, tylko o obcą cywilizację, poczułam się zawiedziona. Aura tajemniczości opadła.
Ku mojemu kolejnemu rozczarowaniu tym razem to nie byli obcy. Gdyby to była sprawka kosmitów, nie byłoby to takie smutne. Takie dołujące. Tak mizernie zwyczajne. Niestety, nie siedziała przede mną ofiara porwania przez UFO, tylko demencji. Jakiegoś kaprysu mózgu, który stwierdził, że przestaną mu łączyć styki, że zwoje tak usilnie pielęgnowane przez całe życie, uczące się nowych rzeczy, odwrócą się w drugą stronę. I najpierw zapominasz, gdzie kładziesz klucze, potem nie pamiętasz o spotkaniach z bliskimi, następnie nie wiesz, jak obsługiwać sprzęty domowe, aż wreszcie, jak wiązać sznurówki. Jeśli czegoś w życiu się bałam, to tego, że przestanę pamiętać. Że cofnę się do czasów, kiedy byłam małą słodką dzidzią, ale tylko pod względem intelektualnym. Nie będę mała i słodka. Tylko stara i pomarszczona. Tak samo bezzębna i tak samo zależna od innych.
Błagam, zawieźcie mnie wtedy do Holandii.
– Jak ma pani na imię? – zapytałam delikatnie.
Najlepiej opanowałam uśmiech sarkastyczny, ale taki pokrzepiający też miałam dobrze wyćwiczony, często stosowałam go przy zwierzających się i przysypiających potem na barze gościach. Swoją drogą, jak bardzo trzeba być zdesperowanym, żeby upijać się irish coffee? Zwłaszcza że nie był to jedyny alkohol, jaki podawano w mojej kawiarni. Działała am-pm: rano kawa, wieczorem trunki, lub na odwrót, jak kto woli.
– Irena.
O, czyli imię zna. Nie jest tak źle.
– Miło mi, pani Ireno. Mam na imię Klara i to jest moja kawiarnia. Bardzo się cieszę, że mogę panią gościć. A gdzie pani mieszka? Tutaj? W Gdańsku?
To nie było takie oczywiste. Tyle słyszało się o starszych osobach, które wychodziły z domu do osiedlowego sklepu, by odnaleźć się w parku na ławce w mieście położonym kilkaset kilometrów dalej. Ile zbiegów okoliczności musiało się wydarzyć, by nikt takiej pani Ireny czy innego pana Józefa nie zobaczył?
Ta sąsiadka, która od świtu do zmierzchu siedzi w oknie i wsparta o parapet sprawdza, czy życie osiedlowe toczy się według ustalonego schematu, akurat wtedy musiała wyjść do toalety. Nie zobaczyła postaci znikającej pomiędzy zielonymi drzewami ani nawet ciągnącego się za nią cienia, tak długiego o tej porze dnia. Ten konduktor, pogromca pasażerów na gapę, widząc śpiącą, utrudzoną podróżą starszą osobę, ten jeden jedyny raz machnął ręką, przekonany, że ma bilet.
Uśmiechnęłam się pod nosem do swojego poczucia humoru. Nazwałam to miejsce w ten sposób trochę dla zabawy, trochę jako chwyt marketingowy, a oto szanowny pan Alzheimer uznał, że jego towarzyszka pani Irena zajdzie właśnie tutaj, by poprosić o pomoc. By się odnaleźć.
Kiedy do pani Ireny dotarło moje pytanie, zamarła z ciasteczkiem w dłoni. Już miała się w nie wgryźć, ale cofnęła rękę. Deszcz okruszków spadł na seledynową marynarkę staruszki. Skrzywiła się jak dziecko na sekundę przed koncertowym wybuchem płaczu. Dolna warga ułożyła się w podkówkę, broda zaczęła drżeć.
– Zrobię nam herbaty, dobrze? – zaproponowałam, uśmiechając się ciepło, by temu zapobiec. – Wypijemy i razem poczekamy, aż przyjdą. Nie wiem, czemu się spóźniają, może przez korki?
Mówiłam o „nich”, jakbym wiedziała o kim, ale wystarczyło, że uwierzyłam w ich istnienie, by pani Irena pokiwała głową i uspokoiła się nieco. Odeszłam od baru, robiąc nieco sztucznego hałasu i zamieszania. Przez chwilę celowo uderzałam filiżankami o spodki i przesypywałam kawę z jednej puszki do drugiej, żeby zaraz czmychnąć na zaplecze i tam zadzwonić na policję.
Rozmowa przebiegła sprawnie. Zgłoszenie przyjął mężczyzna o miękkim głosie. Zapewnił, że przyjadą tak szybko, jak to możliwe, by porozmawiać ze mną i tajemniczą kobietą. Poprosił, bym do tej pory zatrzymała staruszkę, mogę z nią rozmawiać, ale ostrożnie, by jej nie przestraszyć, żeby nie poczuła się zagrożona i nie uciekła.
Szybko wróciłam z niedostępnego dla gości pomieszczenia z obawy, że właśnie to mogło się wydarzyć. To by dopiero było, odnaleziona zniknęła w czasie wzywania policji. Szczęśliwie, gdy wróciłam, wciąż siedziała przy barze.
– Ma pani ochotę na coś specjalnego? Jaka jest pani ulubiona herbata? Owocowa, miętowa, earl grey?
Bałam się zaproponować jej kawę. Nasza była wyborna, ale może babinka miała podwyższone ciśnienie albo kłopoty z sercem? Już samo jej przyjście tutaj mogło przysporzyć mi zmartwień, nie chciałam jeszcze kusić losu i oprócz policji wzywać karetki.
Staruszka się rozpogodziła. Herbata okazała się dobrym pomysłem.
– Same pyszności. Nie wiem, co wybrać. Za miętową podziękuję. Boli mnie od niej żołądek – odparła nad wyraz przytomnie. – Ta – wskazała na earl grey – pięknie pachnie, ale owocowe, hmmmm – rozpromieniła się. – Wiem, że ich smak kojarzy mi się z czymś przyjemnym, z… z… – Znowu posmutniała. – Nie pamiętam, z czym. Może mi coś polecisz, dziecinko? Coś słodkiego, przyjemnego?
– Hmm… – Zamyśliłam się. – To może karmel albo jagodowa muffinka?
– Muffinka?
– Babeczka. To taka mała babeczka, jak na Wielkanoc.
– Herbata o smaku babeczki? To ci dopiero! – Klasnęła radośnie w dłonie. – Napiję się, ale chętnie też zjadłabym taką.
Rozbawiła mnie. Była pocieszna jak dziecko.
– Mam i babeczkę, ale nie jagodową. Może być czekoladowa?
– Jak bardzo czekoladowa?
– Bardzo. Czekoladowe ciasto, czekoladowa posypka i pyszne, płynne czekoladowe wnętrze.
– W takim razie poproszę – odparła zdecydowanie. – Dwie.
Pani Irena kończyła jeść trzeci deser – wegański, czekoladowy placek z bananem i puszystym kremem, kiedy do Biura Ludzi Zagubionych weszła para policjantów. Nie zwróciła na nich uwagi skupiona na tym, by kruchy spód nie wypadł jej z talerzyka, kiedy porcjowała go widelczykiem deserowym.
– Wyborne. Wyśmienite. Wspaniałe – powtarzała między kolejnymi kęsami.
Przymykała oczy i delektowała się zwłaszcza nadzieniem, mrucząc cicho i kręcąc głową, trochę z niedowierzaniem, a trochę z zachwytem. Wyglądała niczym światowej sławy cukierniczka, która przyjechała na degustację i ocenia wypieki. Jakby miała za chwilę podjąć decyzję o przyznaniu mojej kawiarni gwiazdki Michelin.
Nie uwierzyła, gdy powiedziałam, że krem nie ma w sobie ani kropli krowiego mleka, że jest zrobiony na bazie tłuszczów roślinnych, a goście coraz częściej o takie proszą z troski o własne zdrowie, życie zwierząt i klimat. Bo nietolerancja laktozy, bo zwierzęta też czują, bo fermy bydła emitują ogromne ilości gazów cieplarnianych i zużywają hektolitry wody.
– Bita śmietana bez mleka? Żartownisia z ciebie – mruknęła i dalej zgłębiała sekret puszystego, słodkiego nadzienia.
O tej porze w lokalu było pustawo. Pomijając mnie i tajemniczą starszą panią, wewnątrz były trzy, w porywach do czterech osób. Chwiejność statystyki wywoływała młoda dziewczyna z włosami i nogami długimi do pasa. Nie mogła się zdecydować, czy chce być w środku, czy na zewnątrz. Co chwila siadała przy stoliku, by zaraz wyjść. Stawała w progu, tarasując przejście, i wypatrywała kogoś, kto uparcie nie przychodził. Może sądziła, że tak go przywoła?
Mama opowiadała mi, że kiedy dawniej z tatą czekali na tramwaj, który się spóźniał, tata uśmiechał się pod nosem i wyciągał niebieską paczkę swoich ulubionych, bo tanich, papierosów.
– Zobaczysz, zapalę i zaraz przyjedzie – mówił z papierosem w ustach.
I tak było. Działało. Niczym taniec deszczu. Tramwaj wyjechał zza zakrętu sekundę po tym, jak rozległ się dźwięk kamienia w metalowej zapalniczce wypuszczającej iskrę. Końcówkę papierosa strawiły płomienie, wysuszone i zmielone liście tytoniu opadły popiołem na krzywy chodnik.
– A nie mówiłem – cieszył się, ostrożnie gasząc papierosa o słupek z rozkładem jazdy, po czym odkładał do paczki. To dopiero było less waste, chociaż ze zdrowiem nie miało nic wspólnego.
Po co wieszali rozkład, chowali go w metalowej ramce za kratką, skoro jedyną właściwą kontrolę nad ruchem miał Tomasz Wójcik zapalający papierosa?
Niewiele zmieniło się od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, a nawet od czasów dawnych Indian. Dziś młodzi ludzie także proszą wszechświat o wsparcie. Łapią się za ręce i manifestują. By dostać czwórkę ze sprawdzianu z matmy, by spadł deszcz, przyjechał tramwaj lub ukochany przyszedł na randkę. Niestety, dziewczyna z długimi włosami i nogami najwyraźniej nie znała tej techniki. Kręcenie się w tę i we w tę w przejściu nikomu nie pomagało, a już najmniej jej samej. Z każdym przejściem przez próg, skrzypnięciem drzwi i zerknięciem na pustą uliczkę rosła frustracja. Gramofon dobitnie potwierdził moje przypuszczenia na temat jej życia uczuciowego. Z głośników wylało się Another cup of coffee3.
Kolejne dwie osoby to stałe bywalczynie, Ola i Ula. Każdego dnia zachodziły do kawiarni na porcję zieleniny. Raz po raz wymyślałam dla nich nowe świeże sałatki, specjały kuchni fit. Uwielbiałam je zaskakiwać, ale też znałam ich ulubione smaki i dziś na takie właśnie postawiłam. Zapiszczały na widok carpaccio z buraka obficie posypanego rukolą, przyprawionego orzechem włoskim i skropionego oliwą z oliwek.
Ktoś w kącie, popijając espresso, czytał gazetę. Każdego dnia przed otwarciem do kawiarni przychodził kurier z dostawą świeżej prasy. To mój bunt przeciwko wieszczeniu śmierci drukowanych gazet. Chociaż lista tytułów na rynku kurczyła się jak pranie w suszarce bębnowej, u mnie zawsze były trzy tytuły: opiniotwórczy, tabloidowy i ekonomiczny. Każdy w trzech egzemplarzach.
Przerabiając pierogarnię w kawiarnię, wprowadziłam sporo zmian, po pierwsze całkowicie zmieniłam wystrój. Stoły nakryte obrusem w biało-czerwoną kratę i drewniane krzesła z wiązanymi poduszkami zastąpiłam niskimi ławami, zdekompletowanymi stolikami kawowymi, sofami i fotelami ludwikowskimi. Na jednej ze ścian zamontowałam specjalne drewniane uchwyty na prasę. Działały jak spinacze do prania, ściskały gazety czekające na głodnych informacji czytelników.
Na początku goście nie zwracali na nie uwagi. Myśleli zapewne, że to dekoracja, tak jak moja turkusowa maszyna do pisania marki SMITH-CORONA stojąca na wysokim stoliku niczym strażniczka przejścia z jednego pomieszczenia do drugiego albo pożółkłe książki coraz bardziej ściśnięte na parapecie, bo ciągle dochodziły nowe. Pili więc kawę wpatrzeni w komórki, jakby wierzyli, że znajdą tam coś ciekawego. Lubiłam ich wtedy obserwować. Z wyrazu twarzy potrafiłam wyczytać, jakie strony odwiedzają, co w danym momencie robią.
Kiedy uśmiechali się szeroko, energicznie stukając palcami w ekran, to znak, że korzystali z komunikatorów, pisali z kimś, kogo lubili, kto był dla nich ważny i poprawiał im humor. W tych przypadkach nierzadko śmiali się w głos, czasem w końcu wybierali połączenie.
– Teraz to przesadziłaś!
– Chcesz, żebym zakrztusiła się kawą?
– Dobra, słuchaj, bo szybciej będzie, jak ci powiem. Nie zgadniesz, co wczoraj…
Jeśli ich wzrok zatrzymał się na dłużej na wyświetlaczu, to znaczy, że trafiali na interesujące treści. Pokusili się, by przeczytać coś więcej niż krzykliwy clickbajtowy tytuł, który nie miał nic wspólnego z treścią. Może to był właśnie serwis internetowy z codziennymi wiadomościami, a może post na blogu, który obserwowali. Towarzyszyły temu sunące w skupieniu od lewej do prawej spojrzenia, czasem skinienie głową na znak zgody z autorką lub autorem tekstu, czasem potrząsanie z niedowierzaniem, kiedy wieść była wstrząsająca lub irytująca.
Najsmutniej wyglądali, kiedy mechanicznie przesuwali palcem po ekranie, a z każdym kolejnym takim ruchem mina im rzedła coraz bardziej. To mogło oznaczać tylko jedno. Odwiedzali portal społecznościowy, przeglądali profile znajomych lub swoich idoli i zazdrościli im, porównywali się do nich. Z każdym kolejnym postem rosło w nich przekonanie, że są gorsi. Czasem przyklejali uśmiech na twarz i drżącymi palcami decydowali się zostawić komentarze pod sukcesami innych, które bolały ich niemal fizycznie.
Gratuluję
Wspaniała wiadomość :)
Brawo Ty!
A potem resztką sił po kilku głębokich wdechach, idealnym ustawieniu się do wpadającego przez okno światła, dbając o jak najbardziej klimatyczne tło, chwytali w jedną dłoń filiżankę z kawą, w drugą telefon i robili sobie zdjęcie z promiennym uśmiechem, które wrzucali na swój profil, okraszając radosnym opisem:
Piękna pogoda, świeżo parzona kawa i chwila dla siebie, czego chcieć więcej?
Tak bardzo bali się być sobą. Nikt nie zwracał uwagi na smutek w oczach. Wszyscy skupiali się na tym przyklejonym uśmiechu, więc posypały się i przyklejone komentarze:
Świetny początek dnia!
Tobie to dobrze. Korzystaj!
O właśnie! Koniecznie musimy umówić się na kawę.
Dokładnie tę kawę, na którą nigdy się nie umówili. Tak to sobie wyobrażałam. Nie zaglądałam im przecież przez ramię, choć kusiło. No dobra, czasem zaglądałam. Niechcący. Chociaż nie musiałam, żeby wiedzieć, robiłam przecież tak samo. Na szczęście coraz rzadziej.
5. KLARA
Przybyli na miejsce policjantka i policjant nie mieli trudnego zadania. Tylko jedna osoba pasowała do opisu. Oboje od razu skupili się na siedzącej samotnie przy barze kobiecie, po czym spojrzeli na mnie porozumiewawczo. Potwierdziłam delikatnym skinieniem głowy.
– Ma pani gości – powiedziałam do staruszki.
W tym samym momencie obok nas stanęła funkcjonariuszka. Widocznie doświadczenie podpowiadało im, że lepiej, aby z zaginioną porozmawiała kobieta.
Policjant zwrócił się do mnie:
– Dzień dobry, rozumiem, że to pani dzwoniła? Jest pani właścicielką lokalu?
– Tak, to ja. Klara Wójcik.
Odruchowo wyciągnęłam rękę do policjanta, który nawykowo wyciągnął notes, bez zawracania sobie głowy uprzejmościami. Zdążył jednak zauważyć moje zakłopotanie, które próbowałam przykryć poprawieniem włosów. Zreflektował się i uścisnął mi dłoń, a właściwie schował ją w swojej. Był wysoki i postawny. Ze swoim oszczędnym wzrostem, czy – jak zwykła mawiać pani Jadzia – eteryczną figurą, wyglądałam przy nim jak dziecko, chociaż nie mógł być ode mnie dużo starszy.
– Sierżant Ludwik Zalewski, miło mi. Dziękujemy za zgłoszenie. Chciałbym zadać pani kilka pytań.
– Naturalnie – odparłam uprzejmie. Bawiło mnie, że tak mu zależy, by zatrzeć krępującą sytuację sprzed kilku sekund. – Powtórzę, co trzeba, i uzupełnię w razie możliwości.
– Dziękuję. W takim razie proszę od początku. O której godzinie do lokalu weszła kobieta?
Kolejny raz zdałam relację. Opowiadałam to już dwa razy, dzwoniąc pod alarmowy, a potem kiedy przełączyli mnie do konkretnego wydziału, ale nie czułam się ani znudzona, ani zniecierpliwiona. Raczej wzruszał mnie fakt, że mogę pomóc zagubionej. Nie ukrywałam, że byłam ciekawa, jak sprawy się potoczą. Podejrzewałam, że policjant raczej nie zajrzy do mnie z raportem, ale miałam nadzieję, że przekonam go, by dał znać, czy staruszka jest już bezpieczna i otoczona opieką.
Pani Irena natomiast nie sprawiała wrażenia osoby, która potrzebowała opieki. Skończywszy jeść, zebrała okruszki na kupkę i zanurzyła w nich pośliniony palec. Zlizała je ze smakiem. Spokój z niej uleciał, gdy zorientowała się, że w lokalu pojawiła się policja. Chociaż nie byli w mundurach, było w nich coś, co budziło respekt. Może pewność siebie, sposób chodzenia i spojrzenia, które mówiły więcej niż słowa.
Na szczęście kojący głos funkcjonariuszki uspokoił zdezorientowaną staruszkę. Rozczuliło mnie podejście policjantki. Profesjonalne, a przy tym ludzkie. Uśmiechała się do kobiety, patrzyła jej w oczy, głaskała po ramieniu, a gdy pani Irena zaczęła płakać i zarzucać sobie głupotę i nieprzydatność, pozwoliła sobie na prywatną anegdotę. Opowiedziała, jak to kiedyś wyszła do pracy w kapciach.
– Zorientowałam się, dopiero gdy wysiadłam z autobusu – opowiadała. – Wyobraża sobie pani, jak to musiało wyglądać? Elegancka grafitowa garsonka i puchate różowe papucie? I jak miałam potem kolegom z pracy udowadniać, że jednak twarda ze mnie babka? – zaśmiała się. Nawet jeśli historia była wyssana z palca na potrzeby sytuacji, zdobyła zaufanie starowinki, a nawet nagrodę w postaci uśmiechu.
Policjant przyłapał mnie na podglądaniu.
– Pani Klaro?
Nie wyglądał na zadowolonego z moich zeznań. Może nie liczył na wiele, ale zawsze przydałby się jakiś punkt zaczepienia.
Starsza kobieta z zanikiem pamięci to nie był szczególnie odosobniony przypadek. Alzheimer i demencja coraz częściej dotykają starsze osoby. Czeka ich standardowa procedura, szukanie w bazach osób zagubionych, telefony do szpitali, domów opieki, hospicjów, a jak się poszczęści, to rodzina sama się zgłosi, zanim ruszy cała machina. Niestety, pani Irena, o ile naprawdę tak miała na imię, nie miała przy sobie dowodu, co aspirant Kruszewskiej udało się już ustalić, i dała koledze znak, który odczytałam i ja.
Wrócił do przepytywania mnie.
– Czy to już wszystko?
– Nie do końca – przyznałam niepewnie.
Wbił we mnie spojrzenie. Pewne, wyczekujące. Raczej nie z podtekstem, ale i tak mnie onieśmieliło. Dziwne, bo nie tacy przystojniacy pojawiali się w moim lokalu i łóżku. To było coś innego. Profesjonalizm. Ludzie często wymagają go od innych, a coraz rzadziej od siebie. On miał go w oczach. W ogóle mogłabym naszą rozmowę opisać jako wymianę słów i spojrzeń. Ja mówiłam, on patrzył. Miał w zanadrzu więcej spojrzeń niż wyrazów w słowniku.
– Jak już wspominałam, pani Irena niewiele mówiła. Jeśli już, to głównie o tym, że się zgubiła, że miała tu przyjść i tak dalej.
Spojrzenie zaciekawione.
– Skąd przekonanie, że miała tu przyjść?
– Twierdzi, że zobaczyła nazwę kawiarni i uznała, że powinna wejść.
– Widziała pani ją kiedykolwiek wcześniej?
– Nigdy – odpowiedziałam szybko i pewnie.
Za szybko i za pewnie, więc w przekonaniu policjanta pewnie kłamałam. Zareagował podniesieniem brwi i przyłożeniem ołówka do notatnika, jakby coś mu się nie zgadzało.
– Pamięta pani wszystkie osoby, które pojawiają się w kawiarni?
– Pewnie pana zdziwię, ale tak. Znaczna część to stali bywalcy, a ci, którzy przychodzą pierwszy raz, albo wracają, albo zwyczajnie dają się zapamiętać. Wyglądem, zachowaniem, preferencjami. Sposobem mówienia.
Pozostał sceptyczny, ale nie miałam zamiaru mu nic udowadniać.
– Działają? – zapytał, wskazując ołówkiem na zawieszone pod sufitem kamerki.
– Chyba tak.
– Chyba?
– Nie miałam powodów, by cokolwiek kiedykolwiek sprawdzać. To kawiarnia, nie mordownia. Nie ma tu burd, nikt się nie bije, nikt nikogo nie okrada i nie oszukuje. Goście nie narzekają, do pracowników mam większe zaufanie niż do własnej matki. Oczywiście, jeśli państwo potrzebują, przekażę nagrania.
Spojrzenie pełne aprobaty.
– Zewnętrzna kamera obejmuje uliczkę, ale jest ruchoma – dodałam. – Jeśli rejestruje coś z jednej strony, nie widać, co dzieje się z drugiej.
Spojrzenie wyrażające zawód.
– W porządku, dziękuję.
– Ale chciałam coś dodać.
Spojrzenie wyczekujące.
– Gdy kroiłam ciasto, pani Irena bawiła się torebką od herbaty, zanurzając ją i wyciągając z filiżanki, i wydaje mi się, nie jestem pewna, czy dobrze usłyszałam – miotałam się, co mnie irytowało – powiedziała „Znajdą się też inni”.
Zalewski odnotował, zakończył wykrzyknikiem i dwa razy podkreślił. Na wszelki wypadek wezwał karetkę, a potem obserwował panią Irenę, która wstała od stolika, wzięła swoje naczynia i weszła za bar, by je umyć. Odkręciła wodę, poczekała, aż zleci zimna, rozejrzała się w poszukiwaniu płynu i gąbeczki, a kiedy je znalazła, nucąc pod nosem sobie tylko znaną melodię, zaczęła zmywać.
Żadne z nas nie miało odwagi jej przerwać.
6. KLARA
Karetka pachniała środkiem do dezynfekcji. Nigdy wcześniej nie jechałam karetką. Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, wyznałam to tacie mojej koleżanki, który pracował jako kierowca. Pełna dziecięcej ciekawości, ekscytacji i nadziei, że powie:
Chodź, przewiozę cię.
Tu jest łóżko, tu trzymamy leki.
A ten worek naciskamy, by wepchnąć komuś powietrze w płuca.
Zamiast nakarmienia mojego głodu wiedzy zgasił mnie krótkim:
Obyś nigdy nie musiała.
I czar prysł. Potem jeszcze jego kolega sanitariusz dodał, że szczęśliwy, kto nie musiał z takiego transportu korzystać.
Jak widać, najwyraźniej w życiu mi się poszczęściło. Nie miałam ataku padaczki ani zawału. Nie padłam ofiarą wypadku drogowego ani nie próbowałam odebrać sobie życia.
Przyszło mi za to żyć w tej dziwnej luce. Chodziłam do szkoły przed erą rodzinnych festynów z karetkami, radiowozami i wozami strażackimi do zwiedzania. Dziś dzieciaki ustawiają się przed nimi w kolejce, przymierzają policyjną czapkę i siadają za kierownicą. Mnie nie było dane zajrzeć do środka, włączyć koguta, krzyknąć przez megafon, odkręcić wodę, oblać stojące w kolejce koleżanki i przepychających się kolegów. Może dlatego teraz, zamiast uspokajać panią Irenę, że wszystko będzie dobrze, nie ma się czego bać i zaraz będziemy na miejscu, z podziwem rozglądałam się po wnętrzu.
Karetka. Pojazd, który wozi życie. Przywozi je na zamówienie niczym dostawcy z fast foodów, w plecakach termicznych, styropianowych pojemnikach i papierowych kubkach. W ampułkach, strzykawkach i woreczkach z powietrzem.
Ding-dong.
Hamburger, frytki, surówka i cola.
Ioo-ioo-ioo.
Resuscytacja krążeniowo-oddechowa, insulina, intubacja i adrenalina.
Lekarze, którzy nie mieli podstaw, by umieścić kobietę z demencją w szpitalu, zaoferowali, że odwiozą ją do hostelu Ośrodka Interwencji Kryzysowej, a policja zajmie się szukaniem jej bliskich. Szybkie wrzucenie rysopisu i przejrzenie bazy danych nic nie dało, a starsza pani musi przebywać w bezpiecznym miejscu. Nie wykazała szczególnego entuzjazmu na wieść, że gdzieś ją odwiozą. Była przekonana, że znalazła swoje miejsce, a była nim moja kawiarnia. Kiedy w lokalu pojawił się ratownik medyczny, właśnie zamieniała miejscami stolik z fotelem i była gotowa zdjąć zasłony z okna, by użyć ich jako koca. Nikt nie miał zamiaru stosować siły wobec bezbronnej, zagubionej staruszki, ale jej niechęć do współpracy przejawiała się zniecierpliwieniem służb. Są inni. Gdzieś trwała awantura domowa, trzeba interweniować. Ktoś stracił przytomność, trzeba mu pomóc. Nie można spędzić całego przedpołudnia na pocieszaniu staruszki, która i tak prawdopodobnie o tym zapomni.
Wpadłam na ten genialny pomysł mniej więcej w tym samym momencie, kiedy cztery pary oczu: starszej pani, policjantki, policjanta i ratownika, spojrzały na mnie błagalnie, bym zaoferowała swoje towarzystwo podczas podróży. I teraz pani Irena siedziała skulona, nerwowo ściskając torebkę, we mnie obudziła się dziecięca ciekawość, a zdrowy rozsądek ostatnimi podrygami powstrzymywał, bym nie przyciskała wszystkich możliwych guzików w karetce.
Na miejscu czekała na nas uśmiechnięta pani Sylwia. Pokazała nam pokój. Był czysty, schludny i przytulny. Uspokajał, choć pani Irena nie wyglądała na zaniepokojoną. Niczym wróżka wyciągnęłam spod pazuchy torbę prezentową. Mamy takich na zapleczu od groma i ciut-ciut, zostawiają je ludzie organizujący imprezy, już po wręczeniu prezentu. Inni z tego korzystają, bo wprawdzie mają prezent, ale zapomnieli opakowania, i pytają, czy mam jakieś na sprzedaż. Na sprzedaż nie, ale na oddaż – do wyboru, do koloru!
Chwyciłam jedną z takich toreb i maleńką lampkę z abażurem, który wyhaczyłam ostatnio na pchlim targu na Morenie u mamy. Co tydzień rozkładali się tam z różnymi bibelotami mieszkańcy, lokalni rolnicy, rękodzielnicy i rodzice z dziećmi, ucząc je szacunku do pieniądza zarobionego samodzielnie. Stoisko zawsze miała fundacja działająca na rzecz kotów. Mieli tyle dobra, że mogłabym tam spędzić kilka godzin. I wypatrzyłam tę niewielką lampkę. Idealnie wkomponowała się w Biuro Ludzi Zagubionych, ale starsza pani potrzebowała jej bardziej.
Była zadowolona. Postawiła ją na szafce nocnej. I zaczęła wywracać poszewki na drugą stronę, bo „ten wzór jest radośniejszy i przypomina sztukę”, jak twierdziła. Gładkie i jednolite ustąpiły miejsca poszarpanemu materiałowi z milionem supełków, mozaiką kołtunów i labiryntami pourywanych nitek, które w oczach zagubionej staruszki wyglądały jak obraz impresjonistów.
Nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć pracownicy ośrodka, bo formalności załatwiała policja, a ja tylko byłam osobą, która poczęstowała starszą panią babeczką czekoladową. Niemniej wymieniłyśmy się numerami, tak na wypadek gdyby staruszka chciała się ze mną spotkać. Podobnie jak policji zadeklarowałam pomoc. Na stole postawiłam karton z zapasem kawy, herbaty i ciasteczek, uściskałam panią Irenę i wyszłam, zastanawiając się, jak skończy się ta historia.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
1 U. Ehrhardt, Grzeczne dziewczynki idą do nieba. Niegrzeczne idą tam, gdzie chcą, tłum. K. Bratkowska, N. Szymańska, Warszawa 2010.
2 Ella Mae Morse, 40 cups of coffee.
3 Mike and the Mechanics, Another cup of coffee.