Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie mieszkańców Młynar powoli wraca do normalności po tragicznych wydarzeniach, do których latem doszło w miasteczku. Główną bohaterkę, Ewelinę Zawadzką, pochłaniają przygotowania do nadchodzących świąt Bożego Narodzenia oraz wesela znajomych. Niestety, święta marzeń zmieniają się w koszmar. Ojciec Karolinki zabiera córkę na wigilię do siebie i grozi Ewelinie sądem. Zrozpaczona kobieta nie znajduje wsparcia u własnej matki, na domiar złego zaostrza się konflikt z bratem. A to dopiero początek serii nieszczęść. Zorganizowana przed ślubem cmentarna sesja fotograficzna Anety i Jacka kończy się tragicznie. Przyszła panna młoda zostaje znaleziona martwa, w sukni ślubnej, z nożem wbitym w pierś. Czy kobieta miała wrogów? Kto chciał się jej pozbyć? Czyżby narzeczeni mieli przed sobą mroczne tajemnice? Czy w morderstwo Anety był zamieszany partner Eweliny? Zawadzkiej wali się świat. Zostaje sama, skonfliktowana z rodziną, z czarną wizją utraty dziecka i ukochanego. Zdeterminowana, po raz kolejny podejmuje prywatne śledztwo. Tym razem stawka jest znacznie wyższa.
Zuzanna Gajewska- autorka "Burzy", z wykształcenia dziennikarka i socjolożka. Jej życie zawodowe koncentruje się wokół kultury, mediów i marketingu. Z zamiłowania promotorka czytelnictwa - pod taką nazwą prowadzi blog i kanały w mediach społecznościowych. Kocha książki i wszystko, co z nimi związane. Kiedy nie czyta, pisze, a kiedy nie pisze, rozdaje książki na ulicy i zaraża bliźnich miłością do literatury. Uwielbia kawę i rozmowy z ludźmi, pasjami prowadzi spotkania autorskie. Mieszka w Gdańsku, ale cząstkę siebie zostawiła w Młynarach. Szczęśliwa żona i mama dwóch córek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Copyright © Zuzanna Gajewska, 2022
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
© Fer Gregory/Shutterstock
Redaktor prowadząca
Anna Derengowska
Redakcja
Joanna Serocka
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8295-788-4
Warszawa 2022
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Mojej kochanej mamusi i siostrze Ewie,
które zaraziły mnie miłością do książek
i do których zawsze mogę wrócić,
by wypić pyszną kawę na podwórku w Młynarach.
PROLOG
Niedziela, 22 grudnia 2019
Chciało mu się lać. Kolejny powód, żeby przekląć pod nosem cały świat. Kto to widział, żeby niedzielny poranek tuż przed świętami spędzać w robocie zamiast w łóżku? O siódmej rano, przy szesnastu stopniach poniżej zera człowiek powinien przewracać się na drugi bok, opatulony po szyję kołdrą z gęsiego pierza. Jebany śnieg, nie miał kiedy spaść. Białe Boże Narodzenie, w mordę jeża. Zachciało się bachorom bałwanów, pomyślał z pretensją, jakby rzeczywiście dzieci miały wpływ na warunki atmosferyczne.
Mirek Finiewicz wrzucił kierunkowskaz i zjechał piaskarką w zatoczkę przystanku autobusowego w Młynarskiej Woli. Zgarnął z deski rozdzielczej zmiętą paczkę papierosów, złorzecząc pod nosem na coraz wyższe ceny, i poszedł w głąb starego cmentarza. Taki spacer z rana. Tyle jego, że rozprostuje nogi i sobie przy okazji zapali.
Westchnął z ulgą, gdy opróżnił zawartość pęcherza, zostawiając na śniegu żółtą plamę. Ciepło uciekało z niej strużką pary roznoszącej mdłą woń moczu. Mirek wyszedł z zarośli po prawej stronie nekropolii, zapalił papierosa i ruszył między dawne groby, przyświecając sobie telefonem. W grudniu o tej porze wciąż panowały nieprzeniknione ciemności. Zanim słońce leniwie rzuci pierwsze promienie na wypatrujących świąt mieszkańców Młynar i okolic, miną jeszcze dwie i pół godziny. Zastanawiał się, ile lat ma ten cmentarz. Tylko nieliczne nagrobki zachowały się w całości, większe górki śniegu zdradzały ich lokalizację. Pozostałe nieświadomie bezcześcił, kręcąc się bez celu.
– Cholera – mruknął pod nosem, gdy w powietrzu zaczęły tańczyć płatki śniegu. Miał nadzieję, że napadało już, co miało napadać, a tu znowu sypie. Ze złością rzucił niedopałek w miejsce, w którym, w co chciał wierzyć, nikt nie spoczywał w pokoju, ale zamachnął się zbyt mocno i z kieszeni wyleciały mu również zapałki. Zanurkował między groby. Potrzebował ognia i fajek przed wielogodzinną zmianą.
Szybko je wypatrzył w zimnym świetle latarki z telefonu. Pudełeczko z obrazkiem pomarańczowego płomienia kontrastowało z białym tłem. Nie leżało jednak na śniegu, ale na jakimś materiale. Ubrania? Tutaj? Zaledwie kawałek dalej, tuż przy sklepie, stał kontener ze znakiem Polskiego Czerwonego Krzyża na używaną odzież. Nie mógł ktoś tego tam wrzucić, tylko taki syf robić? Żaden z niego ekolog, ale nie znosił marnotrawstwa i głupoty.
Sam nie wiedział, dlaczego podszedł bliżej.
Długo patrzył na ciało w białej sukni, zanim dotarło do niego, co widzi. Rozejrzał się, szukając kogoś, kto powie mu, co ma robić, ale wokół ani żywej duszy. I jeszcze ten śnieg padał niewzruszony. Tylko jeden zabłąkany płatek upadł na czoło martwej kobiety i zatrzymał się na chwilę zdezorientowany, jakby sprawdzał, czy pasuje do wyhaftowanych na tiulowym dekolcie śnieżynek. Najwyraźniej spodobało mu się towarzystwo, bo się nie roztopił. Leżał sobie na lodowatej skórze panny młodej jak gdyby nigdy nic.
Sobota, 21 grudnia
Ewelina Zawadzka stała przed lustrem, wpatrując się w wiszącą na jego ramie suknię ślubną. Drobne koraliki mieniły się w zimowych promieniach słońca wpadających przez okno. Haftowane śnieżynki oprószyły woalowe rękawy i wykończenie dekoltu. Nieśmiało pogłaskała materiał, a właściwie delikatnie go musnęła, obawiając się, że samym dotykiem zniszczy kreację.
– Nie bój się, można dotknąć – podskoczyła na dźwięk słów dochodzących z przedpokoju. No, pięknie. Została przyłapana na gorącym uczynku. Gospodyni wyszła przed chwilą, żeby porozmawiać przez telefon, i wróciła do pokoju bezszelestnie. Dobrze, że Ewelina jednak nie odważyła się przymierzyć sukni.
– Może chcesz włożyć? – zapytała Aneta Ustrzycka, jakby czytając jej w myślach.
– Na mnie jeszcze nie pora – odparła rzeczowo, starannie ukrywając nutkę żalu. Oczywiście na taki poważny krok z Olkiem było zdecydowanie za wcześnie, ale czasem zastanawiała się, jak potoczyłyby się jej losy, gdyby wtedy, lata temu, tak jak jej koleżanki związała się z rówieśnikiem, zamiast wdawać się w romans bez przyszłości z żonatym idiotą. Ten idiota jest ojcem mojej córeczki, skarciła się w myślach. Najwspanialszego dziecka na ziemi.
– Rozumiem, wierzysz w zabobony, tak jak ja – stwierdziła przyszła panna młoda. – Ja nie chcę, żeby Jacek zobaczył suknię przed ślubem, a przynajmniej przed sesją, bo to przynosi pecha, a ty nie chcesz przymierzać, bo to wróży staropanieństwo.
Ewelina prychnęła. A szczęśliwy związek bez ślubu to też staropanieństwo? Pomyślała, że chyba najwyższy czas zweryfikować pewne definicje.
– Nie wiem, nie znam się. Bardziej ogarniam przesądy pogrzebowe, chcesz o nich pogadać? – Uśmiechnęła się sztucznie i powiodła wzrokiem po wnętrzu.
Jacek i Aneta właśnie skończyli wykończenie wspólnego gniazdka. Bardzo im zależało, aby jako mąż i żona mogli już w nim zamieszkać, więc ostatnie tygodnie spędzili nie tylko na przygotowaniach do ślubu i wesela, ale też na malowaniu ścian, wstawianiu drzwi i składaniu mebli. Jeszcze kilka dni temu Ewelina z Olkiem im pomagali. Wtedy salon był nieumeblowany, a wszędzie walały się kartony, folia bąbelkowa i piankowe wypełniacze. Teraz pomieszczenie było urządzone z gustem, ale nie przypominało typowych katalogowych wnętrz. Aneta lubiła eksperymentować i w kwestii wykończenia postawiła na eklektyzm. Loftowy beton, skandynawskie drewno i dodatki w stylu glamour razem. Czemu nie? Całość komponowała się idealnie, a pomieszczenie każdym detalem krzyczało: „zostań tu na dłużej!”.
Jedną ze ścian zdobiły zdjęcia: w ramkach, antyramach i bez oprawy. Duże, średnie, małe, kolorowe i czarno-białe, współczesne i sprzed wielu lat. Totalny miszmasz, wydawałoby się zaprzeczający jakiemukolwiek trendowi, a jednak wszystko ze sobą pięknie współgrało. Tylko czekać, aż do tej galerii dołączą zdjęcia ze ślubu, wesela, a potem życia rodzinnego.
Ewelina nie miała pojęcia, ile fotografii tu wisiało, ale z pewnością co najmniej kilkaset. Przy niektórych doczepiono komiksowe chmurki, by ich bohaterowie przemówili. Jej uwagę zwróciło zdjęcie, na którym nie widziała ani Anety, ani Jacka, a z fotografii wychodził dymek z napisem „Od tego wszystko się zaczęło”. Przedstawiało grupkę młodych ludzi w jakimś lokalu. Prawdopodobnie mieli pozować do zdjęcia, ale zapanował wśród nich całkowity chaos. Część z nich ze sztucznymi uśmiechami patrzyła w obiektyw, inni skupili się na spienionym piwie, które wylewało się z butelki, pozostali rozmawiali o czymś zaciekle, co sugerowały ich gesty. Uwagę widza przyciągała dziewczyna siedząca nieco na uboczu. W zamyśleniu wpatrywała się w okno. Właśnie tamtędy wpadało słoneczne światło, które sprawiło, że większa część zdjęcia była zaciemniona. Linia między światłem a cieniem rysowała się na profilu tej niepozornej nastolatki. To z pewnością nie było udane zdjęcie, ale Ewelina musiała przyznać, że miało w sobie coś magicznego.
– Właśnie zamierzałam zrobić sobie kawę, masz ochotę? – Aneta stanęła przed Eweliną z bambusową puszką.
– Ogromną, ale na herbatę. Gorącą. Jest strasznie zimno.
– To zrobię grzane wino.
– Oszalałaś? O dziesiątej rano? Mam dziecko pod opieką.
– Nie zauważyłam jej tutaj. Daj spokój, przyszłaś pieszo, kilka łyków ci nie zaszkodzi. Alkohol wyparuje, zanim odbierzesz córkę z zajęć.
Kiedy gospodyni postawiła na stole kubek z naparem, aromat pomarańczy i goździków rozniósł się po całym pomieszczeniu, przywołując najwspanialsze wspomnienia z dzieciństwa. Naturalnie wywołał je zapach dodatków, nie wina. Ewelina zobaczyła przed oczami mamę, która kroiła pomarańcze, układała na wielkiej blasze, a potem suszyła je w piekarniku – długo i w niskiej temperaturze. Jeszcze ciepłe całą rodziną wieszali na choince, przeplatając przez dziurki jutowy sznurek. W domu pachniało tak przez całe święta. Dość późno wprowadzili tę tradycję, ale dla Reni Zawadzkiej właśnie dlatego była taka ważna. Stworzyła ją dla swoich dzieci i wnuków. Wprawdzie podejrzała to w jednym ze świątecznych filmów, ale nigdy się do tego nie przyznała. Chciała uchodzić za matkę pomysłu.
– W moich czasach pomarańcze na święta to naprawdę był rarytas – wspominała z rozrzewnieniem w każde Boże Narodzenie. – Dziś ich zapach już nie robi takiego wrażenia na młodych, więc muszę go trochę podkręcić.
– Nie mogę uwierzyć, że to już – powiedziała Aneta w zamyśleniu, ściskając gliniany kubek w dłoniach.
– Jest stres?
– Daj spokój. – Machnęła ręką. – To jakieś szaleństwo, nie wiem, czy więcej przygotowań do świąt czy do ślubu. Ostatecznie całe świąteczne jedzenie też bierzemy z cateringu, stamtąd, gdzie robimy wesele. Do ogarnięcia jest przecież tylko wigilia, a jakoś nie wyobrażam sobie teraz, żeby dzień przed ślubem siedzieć i trzeć marchewkę na rybę po grecku lub kroić ogórki kiszone do sałatki warzywnej.
– No tak, z pewnością twoje paznokcie mocno by na tym ucierpiały. – Ewelina uśmiechnęła się, patrząc na świeży, krwistoczerwony manicure koleżanki. W sam raz na ślub.
– À propos. Lepiej porozmawiajmy o makijażu ślubnym – odezwała się Aneta. – Z trzech próbnych, które mi zrobiłaś, ostatecznie wybrałam ten pierwszy – powiedziała, rozkładając na stole trzy fotografie portretowe.
Każde przedstawiało przyszłą pannę młodą w nieco innej odsłonie. Dwie pozostałe, z delikatnym różem lub ciepłym brązem na oczach, mimo starań Eweliny nie spotkały się z zainteresowaniem kobiety. Przemówiła do niej najodważniejsza wersja. Powieki wyglądały jak przyprószone śniegiem migoczącym w świetle słońca. Biały cień przechodził w srebrny, a ten zmieniał się w ciemnoszary brokat. Całość podkreślały usta w takim samym mocnym kolorze jak paznokcie. Chociaż był to wyrazisty makijaż, wciąż zachowywał lekkość i mimo połączenia świecącego brokatu z czerwoną pomadką panna młoda nie wyglądała, jakby wróciła z nocnej imprezy w latach osiemdziesiątych. Wyglądała magicznie. Pięknie.
– No sama powiedz, na naszą sesję będzie pasował najlepiej.
– Zdecydowanie – przyznała z westchnieniem Ewelina. – Czyli nie zmieniłaś zdania? Nadal chcesz robić te zdjęcia właśnie tam?
– Żartujesz sobie? Wiem, co o tym myślisz. Te twoje przesądy.
– Jakie przesądy, Aneta? Wiesz, że cię wspieram i kibicuję, ale ten pomysł… Po prostu… – Ewelina się zawahała – …to nieetyczne.
Aneta przewróciła oczami.
– Szanuję twoje zdanie, ale swojego nie zmienię. Skoro udało mi się przekonać Jacka, to nie zrezygnuję z takiej szansy – podkreśliła. W dyskusjach z Anetą to inni rozmówcy zmieniali zdanie. Nigdy ona.
Aneta jak większość przyszłych panien młodych marzyła, aby jej ślub był wyjątkowy, najlepszy. I wszystko, naprawdę wszystko, musiało wyglądać tak, jak to zaplanowała. Była zawodową organizatorką i skoro wymyśliła sobie, że łapacze snów dekorujące salę miały być w kolorze écru, to znaczy, że nie mogły być w kolorze kości słoniowej, do czego próbowała przekonywać ją pracownica hurtowni wełny, w której zamawiała sznurki. Dobrze płatna praca, zarówno jej, jak i Jacka, pozwalała na takie wymagania.
Dobór ozdób to jednak nic w porównaniu ze zdjęciami. Fotografia pasjonowała Anetę od dawna, sama też chętnie chwytała za aparat, chociaż nie do końca wierzyła w swoje umiejętności. Poszukiwania fotografa zajęły jej najwięcej czasu. Przejrzała internet wzdłuż i wszerz, szukając wykonawcy sesji ślubnej i reportażu, ale nic jej nie odpowiadało. Jak mówiła, wszystko było takie samo. Przaśne, przesłodzone, nudne. Zupełnie nie w jej stylu. Niemal oszalała ze szczęścia, kiedy na jej ogłoszenie odpowiedział fotograf, szukający pary młodej, która zgodzi się, by zdjęcia z ich sesji przesłać na prestiżowy konkurs.
– Mówił, że spadłam mu z nieba – opowiadała z ekscytacją Ewelinie, z którą czuła coraz bliższą więź. Wcześniej się nie przyjaźniły, ale gdy kuzyn Olka, Jacek Pasewicz, poprosił go na świadka, widywali się we czwórkę coraz częściej. I oczywiście to ślub był tematem, który zdominował wspólne rozmowy. Aneta tylko tym żyła. – Bo ma coraz mniej czasu, a warunek jest taki, że to musi być prawdziwa sesja ślubna, rozumiesz. Realnej pary, a nie pozowanych modeli. Żadnych ustawek, czysta miłość. A ja mam dokładnie taką urodę, jakiej szukał – dodała bez fałszywej skromności.
Aneta była świadoma swojego piękna. I słusznie. Zawadzka nigdy nie widziała równie ślicznej dziewczyny. Wszystko było w niej idealne, nieskazitelna cera i łagodne rysy, długie, gęste, delikatnie falowane blond włosy i te oczy. Jakby nie mogły się zdecydować, czy są niebieskie, czy zielone.
Ewelina z czasem zaczęła odnosić wrażenie, że Aneta bardziej czeka na samą sesję niż na ślub. Wszystko pod nią podporządkowywała i Zawadzka coraz częściej zastanawiała się, gdzie w tym wszystkim jest Jacek, ale przyszła panna młoda zapewniała, że i on będzie miał z tego korzyści. Nagrodą w konkursie był wyjazd dla nowożeńców i naprawdę duża suma pieniędzy oraz szansa na jeszcze większe w przyszłości. Dodatkowymi nagrodami były kursy z prowadzenia konta na Instagramie oraz robienia zdjęć dedykowanych temu portalowi społecznościowemu. To z kolei mogło przełożyć się na duże zasięgi i współprace. Aneta już teraz miała kilkanaście, a może i kilkadziesiąt tysięcy obserwujących, otrzymywała propozycje płatne i barterowe.
Nie zapłaciła nawet za suknię ślubną – to salony negocjowały z nią, by zdecydowała się na ich kreację. W świecie influencerów czuła się jak ryba w wodzie. Ciągle podkręcała atmosferę, wrzucała zdjęcia z przygotowań, dużo pisała o sesji, chociaż nie zdradziła, gdzie się odbędzie. Nie chciała, by ktoś skopiował jej pomysł. A ten był nietypowy, to fakt, ale właśnie o to jej chodziło.
– Potraktuj to jako sztukę – przekonywała Ewelinę. – To artyzm, naprawdę. To nie będzie jakieś tam kiczowate zdjęcie, mające wzbudzić sensację i kontrowersje. Uwierz mi, jestem ponad to. Widziałam, co potrafi ten nasz fotograf. To mistrz, naprawdę. Artysta. Jest świetny w tym, co robi, ale konkurencję też mamy silną. Wielu z nich ma szansę, dlatego tak ważny jest pomysł. Wciąż nie mogę uwierzyć, że w sumie sam się do mnie zgłosił. To będzie arcydzieło.
– I nie mogłaś się zdecydować na zdjęcia z alpakami? W zimowej scenerii wyglądają przepięknie – nie dawała za wygraną Ewelina.
– Alpaki? Ty tak serio? Przecież to infantylne. Miałam jeszcze wynająć animatora przebranego za klowna? – skrzywiła się Aneta. – Przepraszam, nie chciałam cię urazić – dodała. – Tak, są urocze – powiedziała, biorąc do ręki pluszowego misia siedzącego w fotelu. – Pomijając fakt, że sesja jest za kilka godzin i zmiana decyzji byłaby raczej trudna logistycznie, chciałabym zaznaczyć, że alpaki to jednak ciut za mało w konkursie na taką skalę. To tak, jakbyś zaproponowała komuś pudło zbite ze zwykłych, spróchniałych desek, mając do wyboru piękne dębowe trumny.
– Nie szata zdobi człowieka, a już na pewno nie trumna.
– O rany, nie rozumiesz. Posłużyłam się twoją terminologią, ale ty oczywiście wszystko bierzesz śmiertelnie poważnie.
Ewelina zacisnęła usta. Już tyle razy próbowała to jej wyperswadować. Na próżno. Miała do czynienia z podręcznikowym dysonansem poznawczym. Kiedy Aneta poprosiła ją o zrobienie makijażu ślubnego, Ewelina poczuła się wyróżniona, bo dobrze zapowiadająca się influencerka naprawdę miała w czym wybierać. Ale gdy dowiedziała się, że zdjęcia będą robione na cmentarzu, miała ochotę się wycofać. Nie potrafiła jednak złamać obietnicy i ostatecznie zgodziła się pomalować Anetę. Przyszła panna młoda chciała, żeby makijażystka była z nią cały czas, na wypadek gdyby coś trzeba było poprawić, domalować, przypudrować. Tutaj jednak spotkała się z kategoryczną odmową Eweliny, która nie zamierzała biegać po cmentarzu z brokatem i paletką cieni do oczu.
Oczywiście przed Anetą wielu łączyło sacrum z profanum, a pomysł fotografa na nietypową sesję wcale nie był taki oryginalny. Od dwa tysiące dziesiątego roku jeden z producentów trumien co roku publikuje kalendarz, w którym roznegliżowane kobiety reklamują trumny. Sceptyk mógłby powiedzieć, że marketingowe szczucie cycem ma się dobrze w każdej branży, ale co ciekawe, całkowity dochód ze sprzedaży kalendarzy jest przeznaczony na cele charytatywne, a sam pomysł, co Ewelina musiała przyznać, ostatecznie oswaja ze śmiercią. Tak, czy inaczej, budzi kontrowersje. Zatem cel osiągnięty.
– Skoro to sesja gwiazd, nie rozumiem, czemu się uparłaś, żebym to ja zrobiła ci makijaż. Powinnaś skorzystać z usług profesjonalistki. Można powiedzieć, że ja wypadłam z obiegu.
– Bez fałszywej skromności, proszę. A poza tym najważniejsze jest dla mnie zaufanie, a nie certyfikaty.
– Nie przeszkadza ci, że zmieniłam branżę?
– Ewelina, daj spokój. Tak, wiem, na co dzień malujesz zmarłych. Przecież od tego nie umrę. A może to jakiś zabobon, co? – Zaśmiała się. – Panna młoda pomalowana przez osobę wykonującą makijaż zmarłym wkrótce sama umrze – mówiła sztucznie poważnym głosem.
– Nie ma.
– No widzisz. Lepiej zabierajmy się do pracy, bo czasu coraz mniej. A co do zabobonów – Aneta machnęła ręką – i tak nie wierzę w takie głupoty.
W tym momencie ze ściany spadło jedno z przyklejonych taśmą zdjęć. Przedstawiało znacznie młodszą Anetę wśród fioletowych kwiatów. Zanim z cichym plaśnięciem wylądowało na podłodze, przyszła panna młoda odruchowo ruszyła przed siebie, żeby je złapać. Nie udało się, a ona zahaczyła łokciem o kubek z winem, który również upadł i roztrzaskał się w drobny mak. Czerwone zacieki momentalnie wdarły się w szpary między panelami, tworząc kontrast z niemal białym odcieniem podłogi imitującej drewno. Wino swoimi mackami dosięgło leżącej na ziemi fotografii, zalewając czerwonymi strużkami twarz Anety, jak krwią.
KIEDYŚ
Aneta szła wolnym krokiem, ciesząc się ciepłem wiosennego wieczoru. Przyglądała się domom jednorodzinnym, które mijała w drodze do domu studenckiego. Mieścił się przy ulicy Polanki, w odległości mniej więcej kilometra od kompleksu Uniwersytetu Gdańskiego.
Tym razem wracała nie z zajęć, tylko z pracy, nieco później, więc na zewnątrz zaczął zapadać zmrok. Ciepłe, pomarańczowe światło zachodzącego słońca kładło się na chodniku, wydłużając cienie ludzi i drzew. Aneta podziwiała piękne posiadłości stojące po obu stronach uliczki, niektóre wyglądały jak małe pałace. Lubiła zaglądać na podwórka i w okna, zastanawiając się, kim są mieszkańcy. Czym się zajmują i jak to się stało, że zamieszkali właśnie tutaj. Czy to domy przekazywane z pokolenia na pokolenie, czy też ich właściciele zarabiali wystarczająco dużo, by stać ich było na drogą willę. Wpatrywała się w zaparkowany na podjeździe luksusowy samochód, zadając sobie pytanie, czy ktoś jeszcze wierzy w to, że pieniądze szczęścia nie dają.
Zapach kwitnącego w pobliskim ogródku lilaka, przez wielu, w tym Anetę, uparcie nazywanego bzem, mieszał się z aromatem spaghetti carbonara, które dostała w pracy. Cztery razy w tygodniu dorabiała w jednej z włoskich restauracji. Poza wypłatą codziennie mogła tam liczyć na obiad i zawsze dostawała danie do domu. Najczęściej jednak to, co brała ze sobą, zjadała na obiad w dzień wolny od pracy, dzięki czemu miała ciepły, bezpłatny posiłek każdego dnia. Idealnie wyszło. Rodzice przesyłali jej pieniądze na akademik i podstawowe wydatki, ale za ciuchy, bilety do kina i wypady na piwo ze znajomymi płaciła z własnej kieszeni i czuła się z tym bardzo dobrze. A jeszcze bardziej lubiła odkładać. Świadomość, że ma kilkaset złotych na czarną godzinę, dawała jej nie tylko poczucie bezpieczeństwa, ale też dodawała pewności siebie.
Lubiła studenckie życie, mogłaby nawet powiedzieć, że była do niego stworzona. Nigdy nie miała problemów z nauką, bez wysiłku dostała się na wybrany kierunek, mimo że był oblegany w ostatnich latach: marketing i zarządzanie. Złośliwi mówili, że jeśli wszyscy pójdą na takie studia, to absolwenci nie będę mieli kim zarządzać, ale Aneta nie zaprzątała sobie głowy takim gadaniem. Wiedziała, czego chce, i dążyła do celu. Egzaminy zdawała dobrze lub wystarczająco. Do największych minusów studiowania zdecydowanie należała tęsknota za domem. Nieco doskwierała jej samotność w kwestiach damsko-męskich. Nie, żeby zaraz szukała męża, ale fajnie byłoby mieć stałego chłopaka, z którym można miło spędzić czas.
Niestety, dwóch z czterech kandydatów, którzy do tej pory kręcili się wokół niej, nadawało się tylko na seks, i to wyłącznie jednorazowy. W rozmowie byli jeszcze słabsi, bo intelektualnie dzieliła ich od niej przepaść. Nie pamiętała ani ich twarzy, ani imion. Nie byli tego warci. Trzeci, Kamil, wręcz przeciwnie – gadał z sensem i to na różnorodne tematy, ale chemii nie było. Zaproponowała mu przyjaźń, na którą przystał, choć zdawał się być niepocieszony. Czwarty, Mariusz, miał dziewczynę i nie rozumiał, czemu jej to przeszkadzało. Dała więc sobie spokój z poszukiwaniami. Doszła do wniosku, że los za nią zdecyduje.
Na szczęście miała paczkę fajnych znajomych. To były nowe osoby w jej życiu, wszystkich poznała tutaj, ale zgrali się idealnie. Dwie osoby z akademika i spora grupa ludzi z roku. Świetnie trafiła, choć na początku obawiała się, że będzie sama jak palec. Z jej licealnej klasy na ten sam kierunek zdawała jeszcze Dagmara, ale ostatecznie się nie dostała i wylądowała na studiach zaocznych. Sporadycznie, gdzieś na terenie uczelni czy korytarzach akademika, lub na mieście, zwłaszcza w klubach studenckich, Anecie udało się dostrzec znajomą twarz, nie tylko z ogólniaka z Elbląga, ale nawet z Młynar. Były to osoby z różnych roczników i kierunków, i choć sobie obiecywała, że do kogoś zagada, to potem uznawała, że w sumie nie wie, o czym. Co niby miała zrobić? Podejść i powiedzieć: „Cześć, jesteśmy z tych samych stron?”. I to znaczy, że mają się przyjaźnić? Bez sensu.
Uśmiechnęła się do siedzącej na portierni pani Steni. Kolejny powód, dla którego uwielbiała ten akademik. Kobieta była dla nich jak babcia. Wyposażenie akademika w pościel, żelazko i inne niezbędne sprzęty to jedno, ale to, co można było znaleźć u babci Steni, jak nazywali ją studenci, to zupełnie inna historia. Zawsze poratowała igłą z nitką, skrawkami materiałów, o kawie czy herbacie nie wspominając. Miała nawet w pogotowiu zapasowe, zrobione na drutach kapcie w różnych kolorach i rozmiarach. Aneta widziała je na stopach przynajmniej kilkunastu osób, a poczciwa kobieta niemal cały czas siedziała w wysłużonym, przetartym na podłokietnikach fotelu i dziergała kolejne pary.
Teraz uśmiechnęła się do dziewczyny i wskazała głową na ustawiony pod ścianą w holu stolik. Stała na nim metalowa puszka z kruchymi ciasteczkami.
– Weź sobie kilka, dziecinko! – zawołała, przekrzykując ustawiony na cały regulator telewizor, po czym wróciła do swoich robótek.
Aneta z przyjemnością zatopiła zęby w miękkim ciasteczku, jego słodki, maślany smak przypominał jej dom i pozwolił przenieść się myślami do Młynar. Niestety, wróciła z tej podróży dość szybko, po przełknięciu ostatniego kęsa. Dopiero kiedy dotarła na piąte piętro, poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Marzyła tylko o tym, by wziąć prysznic, wsłuchać się w szum ciepłej wody i tak ukołysana położyć się i zasnąć. Kilka ostatnich nocek zarwała, jak nie na imprezy, to na czytanie, i organizm zwyczajnie zaczynał protestować. Musiała się wyspać, tym bardziej że jutro zaczynała zajęcia z samego rana, a nie miała w zwyczaju wagarować.
Zdziwił ją widok leżącej na wycieraczce koperty. Magda, jej współlokatorka i najlepsza kumpela, powinna być w pokoju. Następnego dnia szykowało się jej arcytrudne kolokwium, więc planowała uczyć się cały wieczór. Czemu więc ktoś zostawił przesyłkę pod drzwiami, zamiast zapukać i przekazać do rąk własnych?
Początkowo pomyślała, że zdesperowany student dorabiający roznoszeniem ulotek wpadł na pomysł, by rozparcelować je po całym akademiku. Tyle że nigdzie indziej nie dostrzegła zostawionej pod drzwiami koperty. Podniosła ją i z zaskoczeniem odkryła, że była podpisana jej imieniem, obok którego ktoś nakreślił uśmiechniętą minkę stworzoną ze znaków interpunkcyjnych: dwukropka i zamkniętego nawiasu.
Aneta :)
Ostrożnie otworzyła list, ale nie znalazła wewnątrz żadnej wiadomości. Tylko zdjęcie. Jej zdjęcie. Ktoś musiał je zrobić w dzień podobny do tego, kiedy wracała z pracy lub zajęć uliczką z domkami jednorodzinnymi. Fotograf przyłapał ją na gorącym uczynku, kiedy podeszła do czyjegoś ogrodzenia i wspięła się na palce, by sięgnąć po gałązkę bzu i powąchać kwiaty.
Jej długie, delikatnie kręcone włosy idealnie wkomponowały się w bukiet fioletowych, drobnych kwiatków, które uważała za najpiękniejsze na świecie. Pamiętała ten moment, zatęskniła wtedy za domem, a taki sam krzew rósł w ogródku rodziców. Chciała przenieść się tam choć na chwilę, wierzyła, że zapach przywoła najlepsze wspomnienia. Odchyliła głowę, przymknęła oczy i uśmiechnęła się szeroko. Tę chwilę, tak intymną, uchwycił i zachował na zawsze tajemniczy autor zdjęcia.
Rozejrzała się ponownie dookoła. Kto mógł je podrzucić? Ciepło jej się zrobiło na sercu, a na policzkach wykwitły rumieńce. Czyżby miała cichego wielbiciela? Czyli rzeczywiście nie musiała go szukać. To on znalazł ją.
OBECNIE
Sobota, 21 grudnia
Ewelina wróciła do domu około południa. Makijaż był czasochłonny, ale musiała przyznać, że była zadowolona z efektu i, co ważniejsze, panna młoda również. Ledwie weszła do domu, gdy rozległ się dzwonek domofonu. Nie spodziewała się gości. Wszyscy jej znajomi byli pochłonięci przygotowaniami do świąt. Zerknęła na zegarek, za dwie godziny powinna odebrać Karolcię z przedszkola. A właściwie z warsztatów pieczenia pierniczków dla przedszkolaków, które zorganizowała Tosia. I to w sobotę. Złota dziewczyna. Tych kilka dodatkowych godzin bez dzieci kręcących się pod nogami może być wybawieniem dla wielu rodziców. Ewelina też chętnie skorzystała z propozycji, co prawda nie spędziła tego czasu na lepieniu pierogów, tylko na robieniu makijażu i przewiezieniu ciała z zakładu do kościoła. Tam zmienili ją koledzy z Elbląga.
Otworzyła drzwi i najchętniej od razu by je zamknęła. Nie spodziewała się Rafała, a już na pewno nie tego, że przyjdzie z żoną. Miał się zjawić jutro rano, by zabrać Karolcię na kilka godzin. Przypadał jego weekend z małą, ale zrezygnował z soboty, gdy dowiedział się o tych świątecznych warsztatach.
– Cześć, wybacz, że tak niespodziewanie – powiedział na powitanie. – Dzwoniłem w drodze, ale nie odbierałaś.
– Wyszłam z domu i nie wzięłam telefonu – odpowiedziała i zaraz zamilkła, zła na siebie. Nie musiała mu się tłumaczyć.
– Możemy porozmawiać? – zapytał. – W środku? – dodał, patrząc na padający na zewnątrz śnieg.
Niechętnie otworzyła szerzej drzwi i przepuściła ich przez próg.
– Karolina jest już w domu?
Pokręciła głową.
– Odbieram ją o czternastej. Ogarniam ostatnie sprawy przed świętami. – Wskazała zakupy i składniki na pierniczki. Czwartą partię. Zrobione wcześniej, nie zdążyły nawet stwardnieć. Na święta będą potrzebne nowe, te z warsztatów to prezent dla dziadków.
– My właśnie w tej sprawie – zaczął, zerkając na żonę. Kobieta milczała, ale skinieniem głowy zachęciła go, by mówił dalej. – Wiem, że miałem być jutro, ale chciałem spokojnie z tobą coś omówić. Spędzamy święta w domku na Mazurach. Wyjeżdżamy już w poniedziałek i chcemy wziąć małą ze sobą, żeby została tam na Wigilię – oznajmił.
Ewelina parsknęła. Nie chciała być nieuprzejma, ale zareagowała odruchowo. Pomysł wydał jej się niedorzeczny.
– Wigilia jest za trzy dni – spojrzała znacząco na wielki wiszący na ścianie kalendarz adwentowy, który własnoręcznie wykonała z córeczką. Kilka ostatnich obrazków, w tym ten największy z zieloną choinką i nakreśloną niewprawną rączką liczbą 24, czekało jeszcze na odsłonięcie.
– Wiem.
– I przychodzisz mi to powiedzieć dzisiaj? – Oparła ręce na biodrach, gotowa do walki. – Wszystko z tobą w porządku?
– Powiedzmy, że to odpowiedź na twojego wczorajszego esemesa – odparł, wyciągając z kieszeni telefon. – Cytuję: „W pierwszy dzień świąt mamy wesele, więc Karolinka nie może do ciebie jechać”. Koniec cytatu.
– No bo tak jest. – Rozłożyła ręce. – Fakt, zapomniałam wcześniej dać ci znać, mój błąd, ale nie pozwolę, by Karolinka przez to cierpiała. – Kiedy mówiła o córce, jej głos stał się spokojniejszy. – Marzy o tym weselu, będzie sypała kwiatki, poda młodym obrączki. – Niemal miała przed oczami obraz dziewczynki w białej sukience, która już czekała na wieszaku w sypialni. – Żyje tym od tygodni.
– Rozumiem i nie zamierzam jej tego odbierać. Ale skoro z tobą będzie w święta, ze mną spędzi Wigilię. – To było stwierdzenie faktu, a nie pytanie. – Przywiozę ją rano, to nie jest daleko. A ślub przecież zaczyna się po obiedzie. Zdąży – zapewniał.
– Ale to jest Wigilia. Zawsze w Wigilię jesteśmy razem. Nie oddam ci jej w Wigilię – powtarzała uparcie, jakby nie rozumiał, o jakim dniu rozmawiają.
– Ewelina, do tej pory mała zawsze spędzała ją z tobą i nigdy nie robiłem ci z tego powodu problemów.
– Słucham? Nigdy nie robiłeś problemów? Łaskawca się znalazł. A teraz co? Zamierzasz? – ironizowała. – Nigdy nie czułeś takiej potrzeby. O co ci chodzi? Robisz to dla zasady, czy może wreszcie dojrzałeś do roli ojca?
Spojrzenie, jakie Rafał wymienił z żoną Izą, nie umknęło jej uwadze.
– Dobrze wiesz, że według sądowych ustaleń te święta powinna spędzić ze mną. Owszem, wiem, Wigilia zawsze była waszym wspólnym dniem, szanowałem to, ale zapomniałaś mi powiedzieć o tym cholernym weselu, więc…
– Rafał, jak mówiłam, to nie może się odbić na niej. – Próbowała podawać racjonalne argumenty, ale traciła grunt pod nogami. Przerażała ją wizja spędzenia Wigilii bez córki. – Szło nam tak dobrze do tej pory, nie zepsujmy tego. Wiesz, że pod koniec lata dużo tu się działo. Sprawa Marzeny, mała jeszcze niewiele rozumie, ale dużo czuje. Powoli wszystko wraca do normalności. Naprawdę dobrze, żeby teraz nic gwałtownego nie działo się w jej życiu. Powinna unikać stresu. Mam jej powiedzieć, że w święta nie będzie z mamą? Bo przecież dla dzieci święta to tak naprawdę właśnie Wigilia. Kolacja, choinka, Święty Mikołaj i prezenty.
– Więc nie dodawajmy jej stresu. Jestem pewien, że jeśli wytłumaczymy małej wszystko, jak należy, zrozumie. Wie, że ma mnie odwiedzić, powiemy jej, że zostanie nieco dłużej, a do ciebie wróci na święta i będzie sypała te wymarzone kwiatki. Nie rób z tego dramatu – podkreślił. – Tylko o tyle proszę. Nie chcę, by czuła, że jedzie do mnie za karę.
Machnęła ręką, nie mogła tego słuchać.
– Skoro tutaj tyle ostatnio się działo, dobrze jej zrobi zmiana otoczenia – odezwała się żona Rafała.
Ewelina pokręciła z niedowierzaniem głową. Co ci ludzie sobie wyobrażają?
– Pani wybaczy – zwróciła się do Izy. – Ale to chyba trochę nietaktowne, że przychodzi pani do mojego domu i mówi, co będzie dobre dla mojego dziecka.
– Pani wybaczy – powtórzyła Iza, celowo ją przedrzeźniając. – Ale trochę nietaktowne to było wejście do łóżka mojego męża.
***
Dochodziła dopiero szesnasta, a ona już miała dość tego dnia. Do walizki córeczki dołożyła piękną welurową sukienkę w kolorze bordo i dobrane do kompletu buciki. Taki strój przygotowała Karolince na wigilię w domu, obie miały wyglądać podobnie. Dla Olka specjalnie na mikołajki kupiła koszulę w podobnym kolorze. Musiała przyznać, że i ona dała się oczarować sesjom fotograficznym, tyle że świątecznym. Od listopada ciągle trafiała na takie reklamy czy posty na Facebooku i aż ją korciło, by się zgłosić. Uznała jednak, że jeszcze za wcześnie na „rodzinną” sesję. Związek jej i Olka jest zbyt świeży, mieli ze sobą spędzić dopiero pierwsze wspólne święta, później znajdą czas, by robić pamiątki na całe życie.
Rafał i jego żona czekali w restauracji Deja Vu, gdy poszła odebrać córeczkę z zajęć w Dawnym Browarze. Zabrała Karolinkę do domu i dopiero po porządnej dawce przytulasów i łaskotek powiedziała jej o zmianie planów, którą mała w przeciwieństwie do matki przyjęła ze spokojem. Interesowało ją jedynie, czy po powrocie też dostanie prezenty. Cóż, dzieci są szczere aż do bólu. To oczywiście wzruszyło i rozbawiło Ewelinę, ale całą sytuację i tak rozpatrywała w kategoriach porażki. Wymusiła jedynie na Rafale zapewnienie, że jeśli Karolinka będzie tęsknić i poprosi o odwiezienie do domu, on jej nie odmówi. Po raz kolejny pomachała córce i ruszyła na piechotę do domu rodziców.
Sesja Anety i Jacka pewnie zaraz się skończy, a Olek jako świadek, oddelegowany przez ekipę chłopaków do odebrania prezentu, musiał wybrać się po niego aż do Elbląga. Upominek miał być już wczoraj, ale opóźniła się dostawa. Właśnie zadzwonił, że wszystko się komplikuje, w sklepie znowu pomylili zamówienie, pracownicy nie mogą dodzwonić się do kierownika.
– Totalnie nie ogarniam tego całego świadkowania – zaśmiał się. – Przepraszam, kochanie, wiem, że przed wyjściem do Jacka mieliśmy jeszcze razem zjeść obiad, ale chyba nawet na wieczór kawalerski się spóźnię. Może więc zamiast na mnie czekać, zjedzcie coś z Karolcią, bo jeszcze będzie miała żal, że jej przeze mnie w brzuchu purczy.
– Już jadłyśmy – odpowiedziała zgodnie z prawdą, choć pominęła informację o tym, że mała pojechała do ojca. Za dobrze znała Olka, zrezygnowałby z imprezy i przyszedł, by ją pocieszać, i chociaż o niczym innym nie marzyła, wiedziała, że nie może mu tego zrobić. Ani Jackowi. W końcu ślub bierze się raz w życiu. Teoretycznie. – I tak już zbieram się do mamy, a ty jedź prosto na salę, tylko ostrożnie, bo drogi zasypane. Do zobaczenia rano. Kocham cię, pa!
***
Ręczne malowanie bombek to kojące zajęcie, a grzane wino z korzennymi przyprawami od mamy też robiło swoje. Wolała nie myśleć, że to już drugie tego dnia. Niemniej od razu poczuła się spokojniej.
– Auć! – krzyknęła, gdy farba spadła jej z pędzla na bombkę. Tuż nad namalowaną przed chwilą pokrywą śnieżną pojawił się kleks. – Miałam tu namalować choinkę.
– To zrób bałwanka, nikt nie będzie wiedział. – Mama puściła do niej oko i usiadła naprzeciwko.
– Ewela, możemy porozmawiać?
– Miałam to robić z Karolcią – westchnęła Ewelina, nie zwracając uwagi na słowa matki. – Ona by pewnie namalowała uszy i wyczarowała Myszkę Miki albo nawet jednorożca. Ma wspaniałą wyobraźnię, jest bardzo zdolna – rozczuliła się.
– Pomalujecie, kiedy Karolcia wróci.
– W pierwszy dzień świąt? Szykując się na wesele? Chyba nie.
– Fakt, za mało czasu. – Mama się uśmiechnęła. – Jeszcze nadrobicie. Możecie na przykład pomalować swoje bombki na licytację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, na pewno zorganizują finał w ośrodku kultury. A w przyszłym roku lepiej to sobie zaplanujesz i zaliczycie wspólne malowanie bombek.
Ewelina zamarła.
– Lepiej sobie zaplanuję? Zaliczycie? Mamo, co ty mówisz? – Machnęła pędzlem, znowu tworząc niechciany wzór na bombce. – Ja sobie to doskonale zaplanowałam! A on przyszedł i wszystkie plany wywrócił mi do góry nogami.
– Ponieważ nie uzgodniłaś z nim tych planów.
– A dlaczego miałabym uzgadniać?
– To również jego dziecko.
– Którym się nigdy nie interesował!
– Więc mi wytłumacz, bo się pogubiłam. Denerwuje cię to, że się nią nie interesuje, czy to, że się interesuje? Do tej pory szedł ci na rękę, a teraz chce spędzić z córką święta. To chyba dobrze? Wolałabyś, żeby się jej wyparł?
– Dlaczego go bronisz?
– Nie bronię, po prostu to jego prawo.
– Jakie prawo?
– Prawo ojca – odparła matka i z takim impetem odstawiła na stół kubek z kawą, że podskoczyło pudełko z bombkami.
Ewelina nie spodziewała się takiej reakcji matki. Ich relacje pozostawiały wiele do życzenia, fakt, ale mimo to wierzyła, że dostanie tu wsparcie. Zamiast tego poczuła się, jakby dostała w twarz. Dla matki wszystko było takie proste, ale Ewelina wiedziała, że coś jest na rzeczy. Cudowny tatuś, bo nagle chce pobyć z małą. Wcześniej reagował ulgą, gdy okazało się, że plany się zmieniły, lub sam odwoływał spotkania z dnia na dzień, nie martwiąc się o uczucia dziecka. A teraz taki wielce odpowiedzialny.
– Dobra, widzę, że się nie dogadamy, więc zmieńmy temat. Chciałaś mi coś powiedzieć, to mów. Albo nie. Jeśli to może poczekać, pogadamy na wigilii, dobrze? Muszę ochłonąć.
– No widzisz, bo właśnie… – Zakłopotana Renata Zawadzka skubała brzeg lnianej serwetki. – Chodzi o to, że Zbyszek przyjedzie.
– Co?
– No tak. Zrobił nam niespodziankę. Dopiero z lotniska zadzwonił, że są w Polsce. Wypożyczą samochód w Gdańsku i niedługo będą.
– Niespodziankę? – zaśmiała się Ewelina z ironią, bo miała wrażenie, że bierze udział w jakiejś grotesce. – Następny, kurwa!
– Eweluś, nie przeklinaj, proszę. Chodzi o to, że… nie chciałabym, żeby wigilijna wieczerza przerodziła się w awanturę, a znając was, na pewno zaczniecie się kłócić. Dlatego pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli z tatą spędzimy wigilię u nas, ze Zbyszkiem i jego rodziną, a ty z Olkiem zrobicie sobie kolację u ciebie. Nie będziemy wam przeszkadzać. Zresztą, to wasza pierwsza wspólna, no wiesz, odkąd zamieszkaliście razem, przyda wam się odrobina intymności.
– Słucham? – Ewelina nie wierzyła własnym uszom. Co tu się dzieje? To jakieś pieprzone „Mamy cię?”. – Wyganiasz mnie z wigilii?
– Nie! – Matka zaśmiała się nerwowo. – No, jak wyganiam? Po prostu zostanę w do…
– Nie łap mnie za słówka – syknęła Ewelina. – Odrzucasz moje zaproszenie! I to po tym, co ci powiedziałam. Że nie będę mogła spędzić tego wieczoru z córką, ty mówisz mi, że też nie chcesz być ze mną w Wigilię? Bo znienacka przyleciał mój brat, twój kochany synek? Babski bokser?
– No widzisz, i o to właśnie mi chodziło. Mamy to już za sobą, a ty ciągle do tego wracasz.
– Mamo, proszę, nie zachowuj się tak, jakbym to ja była ta zła. On pobił żonę, a to ja jestem wyklęta?
– Nikt nie jest wyklęty. To już zamknięta sprawa. On i tak musiał tyle poświęcić, wyjechali za granicę, z daleka od nas, rodziny, przyjaciół. W ogóle nie widuję małego Wiktorka. Od kilku lat nie spędziliśmy razem żadnych świąt. A teraz jest szansa. Zrozum, że on się zmienił.
Ewelina parsknęła. To nie groteska. To pastisz.
– Nie musisz w to wierzyć. – Matka wzruszyła ramionami. – Nie twierdzę, że słusznie postąpił i nie powinien ponieść konsekwencji. Ale zrozum, że wtedy to był jeden jedyny raz – mówiła, jakby rzeczywiście w to wierzyła. – Po prostu przypadkowo byłaś świadkiem tej sytuacji.
– Jego żona przybiegła do mnie z opuchniętą twarzą. I nie wiemy, czy to był jeden jedyny raz. Może bił ją wcześniej. Nie wiem, czemu ona z nim jeszcze jest, może się go boi, a może terapia podziałała i rzeczywiście już później jej nie uderzył. Jeśli tak, to świetnie. Ale nawet jeśli, to zrozum, że to właśnie dlatego, że wtedy zadzwoniłam na policję. Właśnie dlatego, że doniosłam na własnego pieprzonego brata. Gdybym tego nie zrobiła, mogło się skończyć gorzej dla nich dwojga, mógł ją skatować i trafić do więzienia. Nie mówisz tego na głos, ale przy każdej możliwej sytuacji dajesz mi znać, że zniszczyłam mu życie. A prawda jest taka, że go uratowałam. – Wyszła szybkim krokiem, strącając ze stołu bombkę. Pęknięcie przebiegło przez twarz bałwana, malując na niej grymas złości.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI