Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Ministerstwo absurdu - Wojciech Zimiński - ebook

Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Ministerstwo absurdu ebook

Zimiński Wojciech

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Orzeźwiająca wycieczka w krainę nonsensu, w oparach absurdu...

"Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Archeologowie odnaleźli ostatnio w internecie blog starożytnego Greka. Wykopano go w ruinach świątyni Apollina. Podejrzewają, że autor był webmasterem prowadzącym strony internetowe budowniczych świątyni, a w szczególności Iktinosa. Autora uważa się za wynalazcę greckiego profilu na Fejsbukulisie. Do prasy wyciekły już pierwsze analizy odkrytego bloga..."Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia" -- ta zapowiedź elektryzuje wszystkich miłośników radiowej Trójki, a przede wszystkim audycji Urywki z Rozrywki. Wojciech Zimiński, wierny najlepszym tradycjom polskiej satyry literackiej, ze szczególnym uwzględnieniem Tuwima i Słonimskiego, w swoich krótkich felietonach z pełną powagą opowiada o przypadkach życia codziennego, przyprawionych szczyptą, a czasem wręcz wiadrem nonsensu. Ujawnia absurdy naszej rzeczywistości, z humorem i polotem komentuje bzdurne mody, dziwne nawyki i obyczaje. Jego teksty dotykają przeróżnych sfer: rozmów z pracownikami infolinii, noworocznego stanu nieważkości, wyborów do parlamentu czy kłopotów z odnalezieniem miejsca pochówku angielskiego króla Ryszarda III. Zawsze błyskotliwe, złośliwe i refleksyjne, stanowią doskonałą odtrutkę na codzienne kłopoty. Drugi tom felietonów z pewnością ucieszy wszystkich czytelników, którzy mieli przyjemność czytać tom poprzedni, a także tych, którzy po prostu lubią dobrą, inteligentną satyrę. Przyjemnie jest się pośmiać, także z samych siebie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 317

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wojciech Zimiński

Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Ministerstwo absurdu

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Redaktor prowadzący: Michał Mrowiec

Rysunki: Wojciech Zimiński

Projekt okładki: Jan Paluch

Wydawnictwo HELION

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

ISBN: 978-83-283-3506-6 

Copyright © Wojciech Zimiński 2017

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Biuro Wszelkiego Pocieszenia

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Kiedy telefonujemy do niektórych instytucji, nagrany głos informuje nas, że „rozmowa jest nagrywana ze względów bezpieczeństwa”. Zawsze mam wtedy dwie myśli. Pierwsza — że skoro nagrywają, to warto coś pięknie zaśpiewać dla potomności. Druga —dla czyjego bezpieczeństwa nagrywają? Mam wrażenie, że nie dla mojego. Ale to wszystko to jeszcze pół biedy. Cała bieda zaczyna się, kiedy dzwonimy do instytucji, np. do banku, i urzędnik po drugiej stronie linii telefonicznej musi ustalić, że my to my. Dostajemy się w krzyżowy ogień pytań. Źródłem pytań urzędnika jest jakiś formularz, który pochopnie wypełniliśmy dwadzieścia lat temu. Na początku jakoś nam idzie. Data urodzin? Podajemy bezbłędnie, choć przez ułamek sekundy napełnia nas smutek z powodu upływu czasu. Potem imiona dzieci. Leci jak z płatka, choć przez chwilę zastanawiamy się, czy na pewno wymieniliśmy wszystkie, skoro wszystkie dzieci są nasze. I teraz uwaga. Państwo pomyślą, że to żart, a to prawdziwe pytanie — imię chomika starszego dziecka? Podchwytliwe pytanie mające niezaprzeczalnie potwierdzić naszą tożsamość. Chomik, chomik — szukamy w pamięci. Jacuś! Tak, Jacuś! Nie, Jacuś odszedł, wpadając do pralki. To musiał być ten drugi. Ale jak ten drugi miał na imię? No Jacuś oczywiście, bo uprał się pod nieobecność dziecka i natychmiast został zastąpiony drugim Jacusiem. To musi być Jacuś! „Jacuś” — odpowiadamy. Bingo! Trafiony! I już myślimy, że wygraliśmy, a tu pojawia się ostatnie pytanie, które już bez żadnych wątpliwości pozwoli nam potwierdzić, że my to my. Imię psa? Psia kość, ale którego? Czy chodzi o psy małżeńskie, czy psy kawalerskie? Czy ten pies znajomych, którego mieliśmy na przechowaniu przez pół roku, się liczy? Czy kiedy wypełniałem ten formularz w banku, to mieliśmy jeszcze Ugryzia czy już Kłopota? No i cześć, no i koniec, no i tu leży pies pogrzebany. Nie poznamy stanu naszego konta, nie wydamy dyspozycji stałego przelewu do szkoły dziecka, dziecko przerwie edukację, nie zdobędzie dobrego zawodu, nie będzie nas utrzymywać na starość. Przez psa mamy zrujnowaną jesień życia, która zapowiadała się tak pięknie.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Na rynku jest tak wiele towarów, że producenci stają na głowie, żeby zwrócić naszą uwagę na swoje produkty. Potrawom w restauracjach nadają najbardziej idiotyczne nazwy, które powodują, że klienci bez ryzyka są w stanie zamówić tylko wodę. I to nie zawsze. Nazwy wędlin budzą u niektórych wątpliwości, np. kiedy ich spojrzenie padnie na „Szynkę wujka Tadka”, współczują wujkowi i myśl, że to fragment wujka, zniechęca ich do zakupu. Minęły już czasy nazewnictwa peerelowskiego i do lamusa odeszło „podgardle dziecięce” czy „zwis męski”. Niektóre zawody są najwyraźniej dziedziczne, bo dzieci tamtych nazwotwórców przejęły schedę po przodkach. Ale dziś nie wymyślają nowych nazw dla starych produktów. Dzisiaj starają się w krótkich słowach opowiedzieć nam, co się z nami stanie dobrego po kupieniu ich produktu. To, co potrafią wyczyniać kosmetyki z kobietami, przyprawia o migotanie przedsionków. To już nie zwykłe nazwy, to już literatura. Czasem jednak takie konkurujące ze sobą produkty spotykają się obok na sklepowej półce. I wtedy możemy zobaczyć dramat konsumenta. Sam to przeżyłem ostatnio. Stoję przed supermarketowym regałem i patrzę. Z lewej „rolka superwytrzymała”. Z prawej „zmysłowa rolka”. Co wybrać? Superwytrzymałość w krytycznym momencie czy szaleństwo zmysłów? Człowiek nie wie, co robić, jak żyć, co wybrać, co jest najważniejsze w życiu? I kiedy już myśli, że ratunek znikąd nie nadejdzie, wzrok pada na „najdłuższe atłasowe marzenie”. Tak, to jest to! Wcześniejsza umysłowa degrengolada spowodowana niemożnością dokonania wyboru zostaje zastąpiona przyjemnym uczuciem wewnętrznego ładu po podjęciu właściwej decyzji. Najdłuższe atłasowe marzenie. Życzę Państwu wszystkiego najdłuższego.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Z niewiadomych powodów niektórzy ludzie postanawiają zaistnieć publicznie. Z równie tajemniczych przyczyn niektórzy postanawiają zaistnieć, występując na przykład w teleturnieju. Nie myślę o teleturniejach, które sprawdzają rzeczywistą, często imponującą, wiedzę. Chodzi raczej o te, w których umysł jest tylko niewymaganym dodatkiem. Podobno oko strusia jest większe niż jego mózg. Nazwijmy więc takiego uczestnika strusiem. Mam nadzieję, że strusie się nie obrażą. Niezbadane są drogi, którymi błąka się myśl strusia. Żeby zostać w bliskim strusiowi rejonie geograficznym, przytoczę pytanie z jednego z teleturniejów: „Podaj rodzaj potwora”. Odpowiedź: „Kangur!”. Jakie trzeba mieć przeżycia związane z tym torbaczem, żeby udzielić akurat takiej odpowiedzi? Następne pytanie zwierzęce: „Wymień zwierzę w paski”. „Biedronka!”. Ten najwyraźniej nie chodził do przedszkola i nie zna piosenki „Biedroneczki są w paseczki”. Coś z gastronomii: „Rodzaj kiełbasy?”. „Szynka”. Ta błyskotliwa odpowiedź może wskazywać na kogoś, kto z wędliniarstwem zapoznawał się jeszcze za PRL. No i wreszcie geografia: „Podaj nazwę przylądka”. „Przylądek Zdrój”. Kiedy się tego słucha, ma się wrażenie, że odpowiadający osiągnęli już wyższy stan umysłu, w którym logika jest zbędnym balastem. Osiągnęli kosmiczny luz. Luz przez L jak Elżbieta. Nic nas już nie dziwi. Nawet to, że struś na pytanie o „plac zieleni w mieście” odpowiada „fontanna”. Zastosowanie zwykłej, pospolitej, wulgarnej logiki opartej na wiedzy z zerówki wydaje się zbyteczną ekstrawagancją i pogwałceniem wspomnianego luzu przez L jak Elżbieta. Taką rozgrywkę telewizyjną można wyłączyć. Można do ręki wziąć gazetę w nadziei znalezienia czegoś nie dla strusia. Przypadkowo gazeta otwiera się na ogłoszeniach i czytamy na przykład „Sprzedam antyczne biurko dla kobiety z grubymi nogami i dużymi szufladami”. I rozumiemy już, że struś jest tak szybki, że jest jednocześnie w telewizji i prasie.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Hasło „Nigdy więcej 1 września” w ustach osoby bardzo dorosłej ma wydźwięk pacyfistyczny. Natomiast gdy wykrzykuje je uczeń, zmienia ono swoje znaczenie radykalnie. O co chodzi? Na pewno nie chodzi o niechęć do pracy w celu zdobycia wiedzy, bo to przecież jest naczelne zadanie ucznia. Uczeń, który nie chce się uczyć, nie jest uczniem. Może chodzi więc o koniec wakacji? Też na pewno nie, bo uczeń jest już tak zmęczony odpoczywaniem przez ponad dwa miesiące, że chętnie wróci do szkolnej ławy. Może chodzi o lekcje gimnastyki? Też nie, bo uczeń lubi rzut piłką palantową i zapach szatni. No to może o lekcje chemii? Oczywiście też nie o to chodzi, bo przecież rozwiązywanie równań, których się nie rozumie, jest piękną intelektualną przygodą, a co więcej — jeśli człowiek później wybierze zawód np. menedżera w korporacji, to takie równanie przyda się z pewnością. Może chodzi o konieczność zmieniania butów szkole? Żarty, przecież uczeń tak lubi zmieniać buty, że czasem można zobaczyć młodzieńców zmieniających buty nawet w środkach komunikacji miejskiej i wybuchających przy tym niepohamowaną radością. Naprawdę trudno znaleźć możliwe powody niechęci ucznia do szkoły. Może powodem są uwagi w dzienniczku? Ależ skąd, to najpiękniejsze fragmenty literatury narodowej: „Henio bije kolegę po dzwonku” czy „Śpiewa na lekcji zajęć praktyczno-technicznychlaska nebeska”. Może po prostu chodzi o to, że uczeń nie lubi przymusu? Że taki uczeń ma niepohamowany pęd do wolności? Jakiego przymusu?! Czy uczeń cokolwiek musi? Uczeń nic nie musi! Tatuś musi, ale uczeń przeżywa najpiękniejsze chwile swojego życia. Tylko uczeń jest durny i tego jeszcze nie wie, ale tatuś wie. Bo teraz, kiedy tatuś jest duży, to tyle musi, że natychmiast by się z uczniem zamienił. Ale nie może, bo jest duży i ma ucznia w domu, który chce jeść, chce się ubrać itd. Tatuś to ma kiepskie życie! Kiedyś, jak uczeń zostanie tatusiem, to się przekona. A na razie uczeń niech siedzi cicho, cieszy się, że jest uczniem, i jak jeszcze raz krzyknie „Nigdy więcej 1 września!”, to jak tatuś się zirytuje, to zgodzi się na wszystko, czego chce uczeń, i wtedy uczeń się nie pozbiera.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Dziś kilka słów o logice. Archeolodzy znaleźli na głębokości 10 metrów pod ziemią szkielet mamuta. To kolejny dowód na to, że mamuty żyły w norach. Ta informacja zawiera odrobinę logiki, ale tylko odrobinę. W sytuacji idealnej informacja w całości jest logiczna. Czasem bywa tak, że z pozoru logiczna sytuacja może nakłonić odbiorcę do mylnych wniosków. Na przykład słyszałem o napisie na metce stroju Supermana dla dzieci: „Włożenie tego kombinezonu nie umożliwi ci latania”. Widziałem kilka osób publicznych, które nie uwierzyłyby w tę adnotację. Pozostają w błędzie, nie zdając sobie z tego sprawy. Zdarzają się sytuacje odwrotne, gdy człowiek się myli, ale logiczny wywód pozwala mu porzucić wcześniejsze fałszywe stanowisko. Znana jest historia sądowa, w której sędzia zadał oskarżonemu pytanie „Czy przyznaje się pan do winy?”. Oskarżony, człowiek szanujący logikę, a jednocześnie nie zatwardziały w poglądach, odpowiedział: „Nie, wysoki sądzie. Mowa mego obrońcy i zeznania świadków przekonały mnie, że jestem niewinny!”. Pochwały godna reakcja na logiczny wywód. Nielogiczne bywają również nasze oczekiwania. Znów posłużę się historią z życia. Do klubu golfowego przyjęto nowego członka. Bardzo się przechwalał prezesowi klubu i opowiadał o swoich nieprawdopodobnych sukcesach. Prezes zabrał go na pole i poprosił o pokaz umiejętności. Oczywiście facet grał fatalnie, kijem zbierał ziemię zamiast piłki, nigdy nie trafiał do dołka, nie miał o niczym pojęcia. Na koniec zapytał:

— No i co pan prezes sądzi o mojej grze?

— Cóż, jest bardzo interesująca, ale nie sądzę, żeby wyparła golfa.

Mamy tu do czynienia z nielogicznymi oczekiwaniami gracza i zupełnie logicznym przypuszczeniem pana prezesa.

Spytają Państwo, dlaczego dziś mówię o logice. Nie mam pojęcia.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Internet i pisma o swobodnym stosunku do inteligencji i prawdy obiegła ostatnio pewna informacja. Czytelnicy potraktowali ją z należytą powagą. „Karłaaktora filmów porno pożarł borsuk”. Podano imię i nazwisko, a nawet prezentowano fotografię. Aktor był uderzająco podobny do sławnego kucharza. Artysta był narodowości angielskiej, w przeciwieństwie do borsuka, który był Walijczykiem. Wszyscy wiemy, że Wyspy Brytyjskie obfitują w rzeczy dziwne, ale to było bardzo dziwne. Co w tym najdziwniejsze, to fakt, że wszyscy w to uwierzyli i emocjonowali się smutnym końcem niskiego pornograjka. Po kilku dniach wiadomość okazała się falsyfikatem. Nikt nikogo nie zakąsił, a taki pan w ogóle nie istniał. Powstaje więc pytanie —jak wielki musi byćidiotyzm, żeby w niego nikt nie uwierzył? Czy najbardziej zdumiewająca głupota znajdzie amatorów? Okazuje się, że tak. A teraz proszę się rozejrzeć i w swoim otoczeniu znaleźć jedną osobę, która wierzy w takie rzeczy. Nie ma. Nie możemy znaleźć. Tacy ludzie nie istnieją. Teoretycznie przyroda nie wypuszcza na świat głupoty tak stężonej, że przy niej bryła betonu wydaje się przypominać stanem skupienia soczek dla oseska. No to albo każdy z nas żyje w szczęśliwym otoczeniu Einsteinów, albo ludzie z pozoru wytwarzający bystre myśli tak naprawdę w domowym zaciszu stają się matołami. Taki doktor Mózgowiec i mister Tuman. Bo ktoś jednak w to wierzy. Ktoś emocjonuje się trzyrękim tosterem porywającym koty w południowej Francji. Ktoś drży, śledząc losy makaronu maniaka seksualnego napadającego kelnerki w sycylijskich restauracjach. Ktoś współczuje celebrycie, że nie tylko wygląda jak aseksualna landrynka, ale także bywa molestowany przez kilkutomowe wydanie dzieł znanego nowozelandzkiego pisarza. Ale kto to jest? Pozostawiam Państwa z tym pytaniem.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Znów wygrałem 50 milionów. Ponieważ przydarza mi się to już któryś raz z rzędu, zacząłem się zastanawiać, co zrobić z tymi pieniędzmi. Zwyczajnie ich nie potrzebuję. Po namyśle podjąłem decyzję, że prawie całą sumę przeznaczam na dobroczynność. Tyle czytałem w prasie o ludzkich nieszczęściach. Na przykład czytam: „Dramat znanej aktorki. Ktoś porysował jej nowego mercedesa” albo „Znana prezenterka jest w rozpaczy, bo biust jej się opuścił”. „Czy ją jeszcze poznajecie?” — pyta gazeta, pokazując zdjęcie czterdziestolatki, która wygląda na dwadzieścia lat. Bywa jeszcze gorzej. Ludzie trafiają na ławę oskarżonych. Prezenter złapał za biust uczestniczkę programu. Znany aktor serialowy pozbył się kolacji na radiowóz, znieważając policjantów na służbie. Tyle nieszczęścia jest na świecie, a moje pieniądze naprawdę mogą pomóc. Weźmy zwykłe poczucie sprawiedliwości. Jakaś pani jest aktorką. I nagle na jej udzie zakwita cellulitis. Czy to jest sprawiedliwe? Nie, to jest dramat, któremu ja i moje pieniądze mogą zaradzić. Weźmy inny przykład. Salon. W nim bywalcy. W bywalcach wola dyktowania gustów i sądów. A tymczasem z kanapy, na której siadują, wyszły sprężyny. I wówczas ja wkraczam z ekipą tapicerów i funduję im nowe obicie kanapy. Ciepło mi się robi na sercu, gdy pomyślę o tym, że nawet tak skromna suma jak 50 milionów złotych może wpuścić odrobinę słońca w sterane życiem serca i umysły pań i panów targanych przez cellulit i ciągniętych do ziemi przez opuszczone biusty. Nawet chcę przeznaczyć jakąś sumkę na upadłych projektantów, żeby od czasu do czasu mogli kupić sobie jakąś porządną torebkę, a nie mordować się z tandetą. A na koniec przyznam się, że chcę poświęcić pewne środki na rozwój nauki. Nikogo nie stać na te badania, a ja chcę je sfinansować. Chcę walczyć z cellulitem umysłowym.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Październik jest miesiącem oszczędzania. Powstaje więc pytanie — co warto oszczędzać? Są tacy, którzy oszczędzają szare komórki, żyjąc w lęku, że się zużyją i co wtedy. Nie warto. Jeśli się ich nie używa, to efekt jest ten sam co w sytuacji, kiedy się po prostu zużyją i ich nie ma. Można nie dostać Nobla.

Czy warto oszczędzać pieniądze na czarną godzinę? Z pozoru warto. Tylko po czym poznamy kolor godziny? Można się pomylić.

Czy warto oszczędzać koniak na potem? Byłoby warto, gdybyśmy wiedzieli, kiedy będzie to „potem”. „Potem” bywa z zasady po „teraz”, ale z drugiej strony bywa tak, że „potem” staje się „teraz”, a my o tym nie pamiętamy. No i nieszczęście gotowe, bo koniak stoi zapomniany.

Czy warto oszczędzać ulubiony sweter i nosić go tylko od wielkiego dzwonu? Nie warto, bo bardzo trudno określić wielkość dzwonu. Od jakiej wielkości zaczyna się dzwon wielki, a do jakiej jest mały?

Czy warto oszczędzać konia, pędząc przez prerię? Warto, bo kiedy nadejdzie wieczór, koń może nam się zrewanżować śpiewem i grą na gitarze.

Czy warto oszczędzać słowa? To zależy. Jeśli słowo wyleci ptakiem, a wróci wołem, to ewidentnie się opłaca nie oszczędzać, bo wół jest lepszy i większy od ptaka.

Czy warto oszczędzać czas? Czasu nie da się oszczędzać, bo nie wynaleziono jeszcze sposobu magazynowania go. Problem polega na braku technologii przechowywania. Nie wystarczy zatrzymać zegarek.

Oszczędzę Państwu dalszego wyliczania i wytłumaczę, dlaczego zadałem powyższe pytania. Otóż nie chcę być podejrzany o stronniczość przed zbliżającymi się wyborami i dlatego zwróciłem uwagę na zagadnienie neutralne. Powiem nawet więcej. Na kogokolwiek mielibyście głosować, nie oszczędzajcie się i idźcie zagłosować w niedzielę. Głos zaoszczędzony w niedzielę, w poniedziałek będzie już nieważny.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Ostatnio snułem się po internecie. Z każdym kliknięciem robiło mi się bardziej przykro. Najpierw przeczytałem o idiocie, który napada na bukmacherów, przebierając się za znane postacie — między innymi za Elvisa Presleya. Następnie przeczytałem o innym tytanie intelektu, który postanowił napaść na sklep przebrany za gumę do żucia. Kiedy krzyknął „To jest napad”, spowodował wybuch śmiechu u sprzedawcy. Informacje te przeczytałem w różnych miejscach — to nie była strona poświęcona przestępcom idiotom. W jeszcze innym miejscu poznałem historię pana, który napadł na bank w jednym z polskich miast. Założył maskę i dla kurażu dwukrotnie wystrzelił w powietrze, zanim wszedł do banku. Został oczywiście bez kłopotu ujęty, choć wcześniej wzbudził wesołość wśród klientów. Co się dzieje? Albo złapano już wszystkich rozsądnych przestępców, a kretynów pozostawiono na wolności, albo tak bardzo upadło szkolnictwo bandyckie. Czy nie jest to czasem kolejny przykład upadku edukacji? Kiedy już właściwie się załamałem, przeczytałem historię, która jakoś wróciła mi wiarę w ludzi. Otóż włamywacze okradli siedzibę harcerzy. Wśród zabranych rzeczy znalazł się fantom do ćwiczenia pierwszej pomocy. Włamywacze szybko uznali, że wiele z niego nie wycisną, i zanieśli go na pogotowie. A więc jednak myślą! Zobaczyli, że trudno z pojmanym mężczyzną nawiązać kontakt, pomyśleli i postanowili, że powinno się nim zająć pogotowie ratunkowe. A może ich inteligencja wzięła się stąd, że byli to wykładowcy w jakiejś dogorywającej uczelni bandyckiej, która znalazła się w stanie upadku z powodu braku chętnych? Czy samorząd gangsterski nie mógłby się tym zająć? Czy ten fach trzeba już zaliczyć do długiej listy znikających zawodów? Czy nie czas na podźwignięcie działu kadr? A może dyrektor tej firmy to jakiś lekceważący swoje obowiązki bandyta?

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Każdy chciałby znać przyszłość. Niektórzy pragną tego tak mocno, że korzystają z usług wróżek. Ja postanowiłem zrobić to sam. Ułatwił mi to instruktaż, który znalazłem w piśmie nie wydawanym przez Polską Akademię Nauk. Wróżenie z fusów. Otóż. „Zrób swoją ulubioną herbatę. Użyj do tego celu herbaty liściastej, a nie herbaty w torebkach”. A ja, idiota, wcześniej zaparzałem w torebce i dlatego zawsze wychodziła mi taka sama wróżba: „Torba borba ósme smake”. Teraz dalej — „Zagotuj wodę”. Sprytna uwaga. Krok następny. „Oczyść swój umysł i zacznij pić herbatę”. Wykąpałem się i usiadłem do picia. Następnie instruktaż mówi: „Zostaw na dnie troszkę herbaty i chwyć filiżankę ręką, której nie używasz na co dzień”. Dobrze się składało, bo miałem akurat zupełnie nieużywaną rękę i mogłem z niej skorzystać. Teraz jest ważne: „Odwróć ją do góry nogami i postaw na podstawce, a następnie obróć filiżankę trzy razy dookoła zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara (w tym czasie zadawaj najważniejsze dla ciebie pytanie)”. Postąpiłem zgodnie z zaleceniami i kręcąc filiżanką, zadawałem głośno najbardziej palące pytanie — co zrobić z wrzątkiem lejącym się na kolano? Wcześniej kazali mi trochę herbaty zostawić w filiżance. „Odczekaj 7 sekund”. Tyle mogłem wytrzymać w parzących spodniach. „Weź głęboki oddech i przygotuj się do wróżenia”. Odetchnąłem głęboko i jednak zrzuciłem spodnie, bo mnie parzyło. „Zacznij wróżenie od okolic uchwytu filiżanki i kieruj się stopniowo w dół zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Im dalej od górnego brzegu filiżanki, tym dalszej przyszłości dotyczy wróżba. Dno filiżanki to twoja najbardziej odległa przyszłość”. Dno jako wizja odległej przyszłości jakoś mnie nie pocieszyło. Wpatrywałem się w układ fusów. Z wolna wyłaniał się tekst: „Wytrzyj, durniu, tę rozlaną herbatę, bo zaraz wejdzie żona i powie, że znów rozlałeś herbatę”. Wróżba się sprawdziła, bo zaraz weszła żona i powiedziała: „Znów rozlałeś herbatę”. Oświadczam publicznie, że wróżenie z fusów działa. Największą trudność może jednak sprawić zdobycie nieużywanej ręki. Ale jakoś sobie Państwo poradzą.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia.Do czego służy jesień? Jesienią pytanie o jesień jest uzasadnione. Pierwsza odpowiedź, która przychodzi mi do głowy, to: jesień służy do noszenia jesionki. Już nie cienki płaszcz, a jeszcze nie pelisa czy palto, tylko jesionka. Jesień to jest rodzaj klimatycznej wyprzedaży. Wyprzedaje się lato. Jeśli ktoś nie wie po co, to odpowiadam — żeby nam się w głowach nie poprzewracało. Oszalelibyśmy z pogodowej rozkoszy i dlatego w końcu roku zafundowano nam odpoczynek. Czekanie na lato jest zjawiskiem bardzo przyjemnym. Odebrano by nam tę przyjemność, gdyby lato było cały czas — nie czeka się na coś, co już jest. Współautorem jesieni jest przemysł odzieżowy, który co roku może sprzedać nam dłuższy, modniejszy szalik i ogłosić nowy jesienny kolor. Bo ile razy można zmienić długość krótkich spodni? Tu są jakieś granice, poza którymi krótkie spodnie stają się długie. W jesieni ma swój udział przemysł gumowy. Chodzi o kalosze i opony. Przemysł kaloszowy modli się do jesieni, a jego pracownicy mdleją z rozkoszy na widok pierwszego spadającego liścia. Zaś przemysł oponiarski wytłumaczył nam, że należy zmieniać opony z letnich na zimowe. Żegnamy się z tymi oponami w kolorowe paski z cienkiej gumki i zakładamy ciężkie, futrzane, ciepłe opony na śnieg i mróz. W przyszłości możemy się spodziewać połączenia wysiłków przemysłu odzieżowego i oponiarskiego, bo kroje opon zimowych stają się nudne. Jak pięknie byłoby zobaczyć na wybiegu pokaz nowej kolekcji opon zimowych czy letnich. Modelki toczyłyby się po pluszowym dywanie, rozsiewając delikatny, zmysłowy zapach gumy. Jesień to także pora refleksji lirycznej. Poeci czernią bruliony strofami o tej melancholijnej porze roku. „O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny / I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny” pisał poeta. I o to właśnie, psia krew, chodzi! Jesienią leje i jest zimno!

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Przeczytałem oficjalne dementi Białego Domu w sprawie kosmitów. „Rząd Stanów Zjednoczonych nie ma dowodów, że jakiekolwiek życie istnieje poza naszą planetą ani że przedstawiciele ras pozaziemskich skontaktowali się z ludźmi”— napisał na oficjalnej stronie Białego Domu Phil Larson, specjalista ds. kosmicznych i komunikacji w White House Office of Science & Technology Policy. Otóż szanowny panie Larson, zwracam się do pana z prośbą o nieignorowanie wielu dowodów pojawiania się gości z innych planet wśród nas. Z wielu takich przypadków chcę dziś przytoczyć dwa. W wielkopolskiej miejscowości Drały kosmici pojawiają się co miesiąc. Do gospodarstwa pani Stanisławy S. regularnie przybywa pozaziemski wysłannik w charakterystycznym granatowym przebraniu. Wyposażony jest w torbę i granatową czapkę. Jest małomówny i swoje spotkania z panią Stanisławą ogranicza do wręczania jej renty. Rencistka nie dziwiłaby się jego wizytom, gdyby nie charakterystyczny emblemat w kształcie trąbki na jego nakryciu głowy. Ciekawą relację przedstawił pan Henryk Ósmy z Paryża koło Skierniewic. Pan Henryk spotkał się z UFO, kiedy motorowerem marki Komar wracał do domu z imienin kolegi. Ciekawy jest opis kosmity. Istota poruszała się na czterech długich nogach, głowę miała zupełnie niepodobną do ludzkiej — dużą, podłużną i osadzoną na potężnej szyi. Przybysz wydawał charakterystyczny dźwięk otworem na końcu długiej głowy. Dźwięk przypominający odgłos wypuszczania powietrza ustami przez lekko tylko uchylone wargi. Kosmita pożarł goździk zatknięty za kask pana Henryka i oddalił się. Te dwie zacytowane relacje zadają kłam oświadczeniom Białego Domu. Dysponujemy dużym zbiorem relacji o spotkaniach z kosmitami i chętnie je udostępnimy. Wery macz, gud baj, merci.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. My tego jeszcze nie wiemy, ale handel już wie. Święta Bożego Narodzenia są tuż-tuż. Pocztą otrzymałem katalog firmy wysyłkowej, która chce mi pomóc w wyborze prezentów. Potencjalne podarki są tak szkaradne, że gdybym je kupił, żona by mnie porzuciła, a dzieci straciły wiarę w świętego Mikołaja. Wspomnę o kilku. Anioł z twarzą głodnego orangutana i korpusem z mocno zachwianymi proporcjami. Dół anioł ma tak wielki, że nie wzleciałby nawet na centymetr. Rowerek treningowy. Piszę „rowerek” i nie spieszczam w ten sposób, ale oddaję istotę rzeczy. To jest rowerek. Malutki, bez siodełka i kierownicy. Siadasz w fotelu i kręcisz. Możesz też postawić go na stole i kręcić ramionami. Jest to sprzęt, który co prawda nie kształtuje ciała, ale uspokaja sumienie. Leń pokręci sobie w fotelu i uspokoi się, że robi coś dla zdrowia. Teraz uwaga, bo nazwa zaskakująca —jajowar. Plastikowe jajko, do którego wkłada się jajko kurze, żeby je ugotować w mikrofalówce. Bardzo praktyczne. Balsam na zrogowacenia. Idealny dla mężów. Podświetlana szopka wykonana z korzenia techniką korzenioplastyki. Trzej królowie o twarzach zakłopotanych wałkoni, pasterz z kulawym osłem. Święty by zwątpił. Wirujący kościół grający zagraniczne kolędy. Trzeba powiedzieć, że proponowane wzornictwo ozdób świątecznych powinno zostać w całości zgłoszone do prokuratury, a także stosownych służb watykańskich jako odstraszające od Bożego Narodzenia. Na koniec mam coś specjalnego. Coś, czego nikt by nie wymyślił. Coś, na co ludzkość czekała wieczność. Uwaga —koc z rękawami! Wygląda jak gigantyczna ciepła marynara, tylko zakłada się tył na przód. Jeśli któryś z domowników oszaleje z rozkoszy po obsypaniu go podarkami z tego katalogu, można go okutać takim kocem i się uspokoi. Genialne. Na przyszłe święta zaproponują kapelusz z nogawkami. Życzę Państwu wszystkiego najdłuższego.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Na jednym z portali internetowych zobaczyłem dwie zakładki zatytułowane „kobieta” i „mężczyzna”. Nie razem, jako para, tylko dwie osobne. Jako zwolennik niewielkich, ale istotnych różnic między płciami natychmiast tam zajrzałem. Oczywiście najpierw kobieta. Klik — i rozwinęła się przede mną cała gama tematów: uroda, kosmetyki, zdrowie, psychologia, kuchnia, dom i wnętrze, aktywnie po zdrowie, moda itd. Portal jest przedsięwzięciem komercyjnym, więc z pewnością przeprowadził jakieś badania i dowiedział się, że panie mają tak rozległe zainteresowania. W każdym z tych działów następne rozgałęzienia i następne. Najpewniej podobną drogą badań portal ustalił, czym interesują się mężczyźni. Klik — i rozwijam zakładkę „mężczyzna”. A tam jedna rubryka —„wszystko o kobiecie”. I już. A gdzie teoria strun, gdzie literatura, gdzie nanotechnologie, gdzie sztuka celtycka? Panowie! Coś trzeba z tym zrobić! Wyjdźmy na ulice dyskutować o prędkości, z jaką mkną neutrina, rozważajmy publicznie wady i zalety liryki prowansalskiej, wtórując sobie marszowym krokiem, rozgryźmy strukturę kryształów. Niech rubryka „mężczyzna” pęka w szwach od urozmaiconej tematyki. Zadajmy kłam staremu dowcipowi o męskim mózgu. Jak to w ciemności i pustce siedzi sobie w męskim mózgu szara komórka. Kuca oparta plecami o ścianę i walczy z samotnością. Nagle nie wiadomo skąd wpada rozbawiona druga komórka. Najwyraźniej wpadła tylko na chwilę, żeby coś zabrać. Zauważa kucającą koleżankę i woła do niej: „Ty, nowa, chodź na dół, wszystkie tam jesteśmy”. Walczmy z tak niesprawiedliwą wizją męskiej psychiki. Niech zniknie obraz dyszącego do telefonicznej słuchawki piwosza. Niech nasze działania nabierają głębi. Jeśli już musimy spalić samochód sąsiada, to czyńmy to w imię szlachetnych wartości. Jeśli już trzymamy przeciwnika za gardło, to ściśnijmy mu je wzruszeniem spowodowanym słusznym argumentem. A jeśli któryś z nas odezwie się do kelnerki słowami „Królowo, porachować!”, niech to będzie początek pięknej dyskusji o wadach systemu feudalnego. Przyszłość jest w naszych rękach, tylko musimy pracować nad zwiększeniem liczby zakładek w rubryce „mężczyzna” na internetowych portalach.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. W czasach słusznie minionych słusznie zapomniani działacze uważali, że inteligent to pasożyt wytwarzający kulturę. Dziś inteligent w mniejszym stopniu zajmuje się wytwarzaniem kultury, bo ona wytwarza się sama, bez korzystania z inteligencji. Inteligent został zawodnikiem w konkurencji „ktopierwszydo pierwszego”, czyli jak dobiec do końca miesiąca. Teraz przodownikiem został celebryta. Ale ponieważ celebryta też człowiek, od czasu do czasu dopada go życie. „Dramat znanej tancerki” — przeczytałem. Niedobrze, może coś z kręgosłupem albo choroba w rodzinie. Ależ skąd, po prostu przyszła na otwarcie nowej mydlarni z identyczną torebką jak koleżanka. Obie zresztą torebki wypożyczyły, bo nie stać je na nowy egzemplarz na własność. „Czy on się z tego podniesie?” pyta dziennikarz, opisując cieszącego się światową sławą w Polsce aktora. Co się stało? Czy można mu jakoś pomóc? Nie, nie można pomóc, bo to raczej zadanie dla krawca. Aktorowi puścił szew w spodniach na pokazie mydła dla panów. „Czy świat się na niej pozna?” — to pytanie fundamentalne. Okazuje się, że chodzi o młodą piosenkarkę, która prócz tego, że odpadła w pierwszym etapie konkursu wokalnego, jeszcze nic nie osiągnęła. Świat rzeczywiście o niej jeszcze nie słyszał, najwyżej ćwierćświatek. Wymienione dramaty z pewnością da się przeżyć i tu odkrywamy, dlaczego warto być celebrytą. Warto, bo jego życie jest „troszkę”. Troszkę kłopotliwe, troszkę męczące, troszkę denerwujące, ale nie za bardzo. Nawet jak dramat, to krawiecki, jak tragedia, to kosmetyczna, a jak zagadka, to na pewno nie intelektualna. Kiedy słyszę, jak wypowiadam te słowa, uświadamiam sobie, że gadam tak, bo po prostu troszkę zazdroszczę. Troszkę.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Przeżywamy ogólnoświatowe kłopoty ekonomiczne, a szczególnie martwimy się losami Unii Europejskiej. Moje biuro postanowiło tę kwestię rozważyć. Zakładając najgorszy scenariusz — który na pewno się nie wydarzy — czyli rozpad Unii, biuro postanowiło znaleźć zalety takiego rozwiązania. Na przykład będzie można kupić banana o dowolnej krzywiźnie, nieregulowanej okólnikami unijnymi. Będzie można dowolnie, bez strachu, używać słów określających płeć tego, o kim się mówi. Poprawność polityczno-językowa według unijnej broszury nakazuje np. w języku angielskim unikać słowa policeman i policewoman, czyli „policjant” i „policjantka”, a używać police officer. Idźmy dalej. Będzie można kupić sobie normalną żarówkę, a nie dziwoląga w kształcie świńskiego ogona, który zapala się pół godziny od włączenia. Zaspokojone zostaną żądania międzynarodowego związku ślimaków, które to ślimaki zarządzeniem unijnym zostały zaliczone do ryb. Ślimaki się oburzyły i ruszyły pod unijne budynki, żeby zakrzyknąć: „Nie będzie nam urzędnik pluł w różki”. Procedury ustalone przez unijnych urzędników wskazują, iż marchew jest owocem, co wywołało masowe protesty wśród marchewek, które podążyły śladem ślimaków w celu zaprotestowania przeciw utracie tożsamości. Podobnie rzecz się ma z kozami, których mięso zostało zakwalifikowane jako baranina. To już trzeba być baranem, żeby barana z kozą pomylić — krzyczały rozedrgane kozy na demonstracjach w Brukseli i Strasburgu. Unijne przepisy regulują także wysokość kafelków i odległość grzejników od ścian w szpitalach. Pewnie dlatego, żeby chorzy nie chowali się za kaloryferem. Ucieszą się także rolnicy. Siedzenia kierowcy w kołowych ciągnikach rolniczych lub leśnych reguluje unijna dyrektywa, w której m.in. znajdziemy następujące zdanie: „W przypadku gdy położenie siedzenia jest regulowane jedynie wzdłużnie i pionowo, oś wzdłużna przechodząca przez punkt odniesienia siedzenia jest równoległa do pionowej płaszczyzny wzdłużnej ciągnika, przechodzącej przez środek koła kierownicy i nie więcej niż 100 mm od tej płaszczyzny”. Biuro Wszelkiego Pocieszenia ustaliło, że Unia nie upadnie nigdy, bo nie ma stosownych przepisów w tej sprawie.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Jeśli ktoś nie robi zakupów przez internet, to musi pójść do sklepu. A w sklepie — myślę o tych większych — czeka na nas sprzedawca. Wchodzimy, żeby zobaczyć, co leży na półkach, i czujemy, że coś nam się przykleiło do pleców. Odwracamy się, a tam promienna panienka pyta „W czym mogę pomóc?”. Takie pytanie brzmi dosyć ogólnie. Z reguły mówię panience, że jeśli chce mi pomóc, to niech mi powie, jak żyć. Pewnie się czepiam, ale to samo pytanie zadają mi w hurtowni opon na przykład. Telefonuję, a tam piękny damski głos mówi „Nazywam się Andżelika Guziczek, w czym mogę pomóc?”. Droga Andżeliko, we wszystkim! Ale wracajmy do sklepu. Po wymianie zdań na tematy egzystencjalne przystępujemy jednak do oglądania towaru. I kiedy wyciąga się rękę do wiszącej na wieszaku marynarki, czujemy, jak po ramieniu przebiega nam prąd. Skąd on? Ten prąd? To spojrzenie wiotkiej sprzedawczyni. Najpewniej uczą je na szkoleniach, jak sprawić, żeby powiedzenie „porazić spojrzeniem” nie było tylko figurą retoryczną. Panienka stoi metr od nas i patrzy. Może to tylko taki dreszcz, bo pani jest ładna? Ale wyciągamy rękę w kierunku koszuli i znów trzask. Prąd. Dreszcz. O co chodzi? Chodzi o to, że sprzedawczyni ma nas na oku. Najprawdopodobniej chodzi o to, żeby nie upchnąć koszuli za pazuchą i nie wybiec ze sklepu. Wychodzimy nieco dotknięci i idziemy do mydlarni, gdzie brodzimy wśród pomadek, mydeł i perfum. O, to będzie prezent. Natychmiast czujemy asystę na plecach, pada pytanie „W czym mogę pomóc?”, „Jak żyć?” odpowiadam i przechodzę do oglądania. A tu znów dreszcz. Patrzę, a pół metra ode mnie stoi pani. Że niby co? Że pociągnę sobie pomadką po wargach i wyskoczę umalowany z mydlarni? Wpadłem na pomysł, który chciałbym upowszechnić. Dawno temu na ulicy zobaczyłem, że zbliża się do mnie Cyganka, najpewniej w celu przepowiedzenia mi przyszłości. Uprzedziłem ją pytaniem „Może powróżyć?”. Nie wiem dlaczego, ale się oddaliła. Podobnie możemy postąpić w sklepie. Zaraz po wejściu należy znaleźć sprzedawcę, jeśli jeszcze nie mamy go na plecach, i zadać mu pytanie „W czym mogę pomóc?”. To działa.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Okres świąteczny obfituje w pułapki. Jest kilka newralgicznych punktów programu, które niosą za sobą groźbę wpadki lub konfliktu. Po pierwsze zakup choinki. Czy w tym roku kupujemy sztuczną czy prawdziwą? Jeśli prawdziwą, to dużą czy małą? Kolega kupił kiedyś drzewko z dwoma czubkami. Można sobie wyobrazić konsekwencje. Gdzie jest stojak do choinki? Stojak, podobnie jak lampki choinkowe, żyje zawsze własnym życiem i ma raczej charakter włóczęgi. Po drugie śmierć karpia. Ze względu na wczesną porę nie rozwinę tematu. Powiem tylko słowo do dzieci —spójrzcie, kto z rodziny rozprawia się z rybką bez mrugnięcia okiem, i wyciągnijcie z tego stosowne wnioski w nadchodzącym roku. Po trzecie prezenty. Jeśli bank przyznał nam kredyt i udało się kupić ćwierć tony prezentów, trzeba je zapakować. Uwaga na używanie zachowanych zeszłorocznych torebek po otrzymanych prezentach. Zawsze, ale to zawsze na torebce zostaje zeszłoroczna kartka z imieniem obdarowanego. I chociaż nauczanie łaciny zarzucono, zaryzykuję i powiem, że może wyniknąć qui pro quo czy kłi prou kło, jak mówią mieszkańcy wyspy niedaleko Europy. Po czwarte „operacja święta” nigdy nie jest przeprowadzona ze stuprocentową skutecznością i z tym musimy się pogodzić. Zawsze jeden prezent zostaje na przyszłe święta schowany w bieliźnie, paszteciki płaczą opuszczone i niezjedzone w lodówce, opłatek płata psikusy i znika, garnitur ma plamę, lampki choinkowe się nie palą — i mógłbym tak wymieniać bez końca. I trzeba prawdziwego cudu, żeby wszystko się udało. I co roku ten cud się wydarza. I to jest cud. Życzę Państwu, żeby choinka zmieściła się do stojaka, żeby odnalazły się wszystkie schowane prezenty, żeby plama na spodniach była z tyłu, żeby łańcuch się nie porwał i żeby nikt Wam nie wyliczał przed świętami tego, co może się nie udać.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Snując rozważania o zabawie, pewien holenderski myśliciel powiada, iż jej istotą jest to, że „nie zostaje ona narzucona koniecznością fizyczną, a tym bardziej obowiązkiem moralnym”. A zatem zabawa sylwestrowa nie jest zabawą. Dzieje się tak, gdyż w ciągu roku mało jest tak terroryzujących obowiązków jak przymus zabawy w sylwestra. Prawdziwym aktem bohaterskiego oporu jest pozostanie w łóżku i demonstracyjne przespanie północy. Ale… Swoją drogą w nowym roku powinno się zakazać używania słowa „ale”. To ono powoduje, że nasze życie pełne jest zamieszania i braku pewności. „Dam ci podwyżkę, ale…”. Po co „ale”? Nie wystarczy „dam ci podwyżkę”? I tak jest ze wszystkim. Ale… wracając do tematu sylwestra. Jeśli już ktoś wykaże się godną politowania słabością i wybierze się na bal noworoczny, to powinien być świadom zagrożeń. Nowo kupione buty zjedzą nam pięty w pierwszej godzinie zabawy. Przy stole będziemy siedzieć koło jegomościa, którego łokcie nigdy nie przylegały do jego boków. Żona jegomościa z niesfornymi łokciami opowie Wam o swoich dzieciach, ze szczególnym uwzględnieniem kłopotów gastrycznych młodszego syna. Następnie nad uchem pęknie Wam balon, co spowoduje chwilową utratę słuchu i odruchowe wylanie kieliszka z winem. Szczęście, jeśli wylejecie wino na kogoś, ale może się zdarzyć, że wylejecie je na siebie. Wówczas udacie się do łazienki w celu walki z plamą. Walkę przegracie, ale za to poznacie w toalecie najzabawniejszego gościa imprezy, który opowie Wam wszystkie dowcipy, które Wy jemu chcecie opowiedzieć. W ten sposób zostaniecie najbardziej ponurym balowiczem, który nie opowiada żadnych dowcipów. Już kilka minut po północy będziecie chcieli wracać do domu, ale wtedy okaże się, że przyszedł czas tańca. Nie bacząc na ciasne obuwie i tytuł ponuraka wieczoru, ruszycie na parkiet. Parkiet ma to do siebie, że zawsze mieści więcej chętnych, niż mógłby zmieścić. Dlatego sprawniejsi balowicze potrafią dostosować rytm przepraszania za potrącenie sąsiada do melodii granego przeboju tanecznego. Itd., itp. Ja wpadłem na pomysł kompromisu. Pójdę na bal, ale go prześpię. Czego i Państwu życzę.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Początek roku jest sezonem zadawania pytań ekspertom. Pyta się ich o przyszłość. Co nas czeka w rozpoczętym właśnie roku? I co ma zrobić taki biedny ekspert? Odpowiada. Mówi, że będzie źle. Jeśli powie, że będzie dobrze i to się nie sprawdzi, to dostanie po głowie za rozpowszechnianie nieuzasadnionej nadziei. Jeśli natomiast przyszłość przedstawi w czarnych barwach, a będzie dobrze, to mu się wybaczy i jeszcze nazwie ostrożnym. Wczoraj przeglądałem kilka portali internetowych i wszędzie zapowiedzi nieszczęść. Wzrośnie przestępczość, złoty znacząco osłabnie, podano kilka wariantów końca świata itd. Jako ekspert odwszystkiegoprzedstawię Państwu moją prognozę. Najpierw sprawy najprostsze. Będziecie żyć aż do śmierci. Po drugie poznacie nieznajomego. Po trzecie łysi nie odzyskają włosów, chyba żeby odzyskali. W gospodarce będzie ważny pieniądz. Co warto podkreślić, pieniądz krajowy, ale także waluty obce. W polityce po staremu — tylko łososie będą płynąć pod prąd, a dzieje się tak, jak wiemy, nie z powodu nonkonformizmu tych miłych ryb, ale z powodu chuci. W polityce międzynarodowej nadal świat będzie się obawiał Chin, a Chiny będą obawiać się prawa autorskiego. W Rosji w wyborach prezydenckich wygra kandydat wystawiony przez Władimira Putina. W sporcie? Na olimpiadzie znów kilku żwawych młodzieńców z Chin wystartuje w kobiecym turnieju podnoszeniu ciężarów. Piłkarskie mistrzostwa Europy odbędą się w Polsce i na Ukrainie. Będzie to jedyny polski akcent na tych zawodach. Ekologia? Tu zaskoczenie — plastikowa butelka nadal będzie się rozkładać kilka tysięcy lat. Motoryzacja? W Polsce nadal nie przyjmie się obyczaj używania kierunkowskazu jako zapowiedzi wykonania manewru, ale zgodnie z uświęconą tradycją kierowcy będą go włączać w trakcie. Obronność? Nie wzrośnie limit pomyłek saperów. Na koniec rozrywka. Ta dziedzina będzie miała się świetnie, a dowodem na to są wszystkie poprzednio wymienione prognozy. Miłego roku.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Ostatnio miałem zaskakujące przeżycie. Szedłem sobie ulicą i gapiłem się na mijane witryny sklepów. Zatrzymałem się przed jedną z nich. Patrzę, a przygląda mi się jakiś facet. Jest zima, więc jegomość zawinięty w szalik i w czapce naciągniętej na oczy. Gęba jak gęba, ale jakoś tak dziwnie mi się przygląda. O co chodzi? Facet jakoś tak się wykrzywia z lekką niechęcią. No dobrze, nie wszyscy muszą mnie lubić, ale żeby tak demonstrować na ulicy. I to przed witryną z damską bielizną. Przyjrzałem mu się dokładnej i zauważyłem, że — dureń jeden —powtarza moje ruchy. Na tej swojej gębie ma taki kaprawy uśmieszek pomieszany z pogardą. Ożeż ty — pomyślałem. Ściągnąłem czapkę. On też ściągnął. Odwinąłem szalik. On też odwinął. To było moje odbicie. Naciągnąłem z powrotem czapkę i przyspieszyłem kroku. Jak to czapka zmienia człowieka. To jest zimowa tragedia. Mężowie nie poznają żon, narzeczeni narzeczonych, dzieci ojców. A wszystko przez czapkę. Niby nic, kawałek włóczki czy polaru, a pomyłka może być tragiczna w skutkach. Zima jest szkołą wybaczania. Nie gniewajmy się, kiedy niosąc na głowie futrzaną czapę, nie zostaniemy rozpoznani przez znajomego. Skąd on może wiedzieć, kto jest w środku czapki? To nieprawda, że szata nie zdobi człowieka. No może nie zawsze zdobi, ale na pewno go zmienia. Julian Tuwim, nabijając się z operetki jako zjawiska, pisał, że wśród jej śmieszności są tak zwane cudowne nieporozumienia. Czyli np. sytuacja, kiedy ojciec nie poznaje córki, bo założyła rękawiczki. A gdyby tak akcja działa się zimą? Nikt nikogo by nie poznał. Nawet dyrygent nie poznałby orkiestry. Zimą musimy wybaczać. Za to latem, kiedy wszystko jest na wierzchu, będziemy mogli sobie użyć. Już niedługo.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Prasa kolorowa w ostatnich dniach zainteresowała się rozmiarem ust pewnej artystki dramatycznej. Może i ona jest dramatyczna w niewielkim stopniu i artystka też z niej raczej dyskretna, ale rzeczywiście ma wielkie usta. Mogłaby jeść szparagi w poprzek. Ale co z tego? To tylko wygoda przy stole, ale wpływ na artyzm jest niewielki. Ogromne zainteresowanie mediów powodują w ogóle rozmiary. A to jakaś pani doprowadziła swój biust do wielkości małego zeppelina. A to pan tyle ćwiczył w siłowni, że teraz nie może odebrać telefonu, bo mu mięsień przeszkadza. A to pewna modelka ma tak wielką stopę, że mogłaby startować w alpejskim pucharze świata bez nart. Inna znów celebrytka robi sobie rentgen pośladków, żeby udowodnić ciekawskim mediom, że nic sobie nie zainstalowała w tej części ciała. A kolorowe gazetki czyhają. Temu urosło, temu zmalało. Wystarczy zjeść dobry obiad, żeby prasa pisała o ciąży. I najgorsze w tym wszystkim, że nie ma żadnych reguł. Nie jest tak, że jak małe, to dobrze, a jak duże, to źle. Cały czas umordowani celebryci starają się nadążyć za życzeniami prasy. Zębów za mało? Proszę bardzo, dodamy ze trzydzieści. Biust raczej dermatologiczny? Proszę bardzo, ryps i mamy kandydatkę do zawodów o Puchar Gordona Benetta. Coś obwisło? Podniesiemy. Coś się skrzywiło? Wyprostujemy. Najważniejsze żeby miało właściwy rozmiar. Rzadko się zdarza, żeby zoperować komuś talent i go powiększyć, częściej operuje się pośladki. I tu jest niebezpieczeństwo. Kiedyś przechodziło się do historii z powodu wielkości talentu. Dziś może się okazać, że najlepiej zapamiętane będą usta pewnej artystki dramatycznej, co szparagi mogła jeść w poprzek. I nawet nie zapamiętamy jej jako artystki, która miała numer ze szparagami w cyrku braci Staniewskich, ale zwyczajnie i anatomicznie.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Okazja do publicznego chwalenia jest chwilą bardzo miłą. Dlatego z największą przyjemnością chcę opowiedzieć o wynalazku, z którego skorzystałem w ostatnich dniach, a który wydaje mi się rewolucyjnie praktyczny. A więc pokonywałem drogę z południa Polski do Warszawy trasą tak zwaną katowicką. Początkowa część drogi była zupełnie zwyczajna — jakiś pan wyprzedził mnie z prawej strony poboczem, ciężarówka zrzuciła na mnie dwie tony śniegu, zaskoczono mnie udogodnieniem polegającym na ograniczeniu prędkości z 70 km/h do 50 km/h na przestrzeni dwudziestu metrów i nie muszę dodawać, że akurat w tym miejscu dyżurowała policja. Było przyjemnie i normalnie. Aż tu nagle, kiedy zapadł zmrok i zaczął padać śnieg, wjechaliśmy do tunelu. To było jakieś 100 km przed Warszawą. Tunel ciągnął się aż do stolicy, czyli jest prawdopodobnie jednym z najdłuższych tuneli na świecie. Żeby utrzymać ruch drogowy w ryzach, drogę ograniczono do jednego pasa w każdą stronę, a jej krawędzie gęsto obstawiono biało-czerwonymi pachołkami. Barwy narodowe powodują, że kierowca ma wrażenie udziału w święcie państwowym. I teraz co się dzieje? Zaskoczenie. Ustępują wszelkie bolączki związane z podróżowaniem autem po Polsce. Nikt nie chciał się ze mną zderzyć, nikt nie wyprzedzał na czwartego. Wszyscy grzecznie w wielokilometrowym pociągu jadą z przepisową prędkością. A wszystko to jeszcze wśród biało-czerwonych akcentów kolorystycznych — poza ciemnościami dokoła, ale to już wina nieposkromionego wiercenia się naszej planety. I kiedy tak bezpiecznie jechałem, ze wzruszenia przyszła mi do głowy myśl — a gdyby tak wszystkie drogi obstawić takimi pachołkami, uniemożliwić wyprzedzanie, wymusić właściwą prędkość, to rozwiązalibyśmy problem wypadków drogowych. Można oszczędzić wiele milionów złotych, które bezsensownie wydalibyśmy na budowę autostrad. Pachołek wszystko wyreguluje. W ogóle ten przykład dowodzi, że ograniczeniami możemy wszystko załatwić. Jak dobrze pójdzie, ograniczymy także liczbę szarych komórek do dwóch, trzech, żeby człowiek w domu nie narobił bałaganu, resztę ureguluje nam pachołek.

Tu Biuro Wszelkiego Pocieszenia. Co to jest zima? To jest lato, tylko odwrotnie. Co to jest mróz? To jest upał, tylko odwrotnie. Skoro ustaliliśmy, że zima i lato to jest w zasadzie to samo, możemy iść dalej w tych logicznych poszukiwaniach. Kiedy chcemy wyobrazić sobie scenę ilustrującą pozytywne uczucia, przychodzi nam na myśl ukwiecona łąka i piękna panienka w zwiewnej sukience biegnąca wśród traw