Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na granicy dźwięku i ciszy…
Na granicy dźwięku i ciszy powstaje melodia życia. Krysi, która musiała dorosnąć, by stać się dzieckiem, Aliny, która raniąc się, próbowała zacząć być, Teresy otulonej kotami niczym całunem, Janusza, który tak długo przyjmował życie, jakim było, że je zgubił, i Edwarda, otwierającego swoim eufonium dawno zatrzaśnięte drzwi do ludzkich serc.
Błahy incydent to powieść o umieraniu i narodzinach, spotkaniach i odchodzeniu, o smutku i sile istnienia, o miłości wreszcie i przepełniającej życie muzyce, napisana językiem tak plastycznym i sensualnym, że miejscami aż boli.
Justyna Edmondson – żyje w Warszawie razem z mężem, trzema synami, dwoma psami, trzema kotami i żółwiem. Weganka i żeglarka. Kocha ciszę i morze, ale też gwar, teatr i muzykę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Potrafi wyobrazić sobie siebie jako malarkę. Stoi na środku swojego atelier, długie, lekko potargane włosy plącze w niedbały warkocz, a starą koszulę ojca przewiązuje w pasie sznurkiem. Potrafi sobie również wyobrazić siebie jako błahy incydent w życiu innych. A ponieważ ma dopiero sześć lat i nie do końca pojmuje znaczenie tego zwrotu, tylko traktuje go bardziej jako interesujący zlepek wyszukanych wyrazów, ekscytuje się wrażeniem, jakie robi, gdy wypowiada te słowa, patrząc matce prosto w oczy. I nie jest to żadna abstrakcja. Posłano ją do szkoły o rok za wcześnie między innymi dlatego, że lubiła efemeryczne poranki, a denerwowały ją kakofoniczne odgłosy.
– Ona mówi jak dojrzała, sterana życiem intelektualistka – rzuciła na odchodne jej matce wychowawczyni z przedszkola.
Matka spojrzała z troską na swoją pięcioletnią córkę i powiedziała:
– Chodźmy, dziecko, do domu.
Często wyobraża sobie również, że jest małą kropeczką na oceanie dryfującą po bezkresnych błękitnych przestrzeniach. Leży na plecach, ma zamknięte oczy i czuje kojący dotyk wody, która ją uspokaja, otula, wycisza. Potrafi zobaczyć przepływający obok wielki turystyczny jacht z milionerem na pokładzie. Milioner zajęty jest zlizywaniem topniejących lodów waniliowych ze swoich wypielęgnowanych bogatych dłoni opatrzonych rodowym sygnetem i wcale jej nie widzi. Jej mizerny byt jest dla niego tylko okruszkiem, czubkiem nosa foki czy też dryfującym na falach martwym kalmarem, który za chwilę zniknie w dziobie jakiejś mewy.
Umie też zobaczyć oczyma wyobraźni, jak podpływa do niej biało-czarna orka niemająca przyjaznych zamiarów. Krysia próbuje wtedy płynąć bardzo szybko, rozpaczliwie uderzając w wodę swoimi kończynami. Ale na próżno. I wtedy już wie. Ta mała dziewczynka już wszystko wie. Wie, że nawet gdyby zaczęła teraz bardzo głośno krzyczeć, to i tak nikt by jej nie usłyszał. I wie również, że orka mogłaby ją zjeść dosłownie na oczach tego milionera ubranego w granatową marynarkę ze złotymi guzikami, a on i tak nie zauważyłby małej kropeczki, chudej dziewczynki z wystającymi łopatkami, krwawego strzępka znikającego w otchłani paszczy.
Ma bujną wyobraźnię, ale w żaden sposób nie potrafi sobie wyobrazić, jak to jest być tym dzieckiem. Próbuje różnych sztuczek. Pieści się, zdrabnia wyrazy, mruży oczy, robi słodką minę i nawet raz rozpłakała się bez powodu. Ale nie wychodzi. Jest wysoka, kanciasta, ma krótkie włosy i brakuje jej całego tego dziecięcego wdzięku, tych dołeczków, pachnących fałdek i innych loczków. Jej szare poważne oczy biorą pełną odpowiedzialność za losy świata, konflikty plemienne w Afryce, klęskę głodu czy bezrobocie.
A teraz ma cztery lata i stoi z mamą pod drzewem w sadzie dziadka Józefa. Ojciec podekscytowany nowym aparatem usiłuje ustawić je do fotografii. Pstryk! Robi zdjęcie.
– Obejmij mamusię, Krysiu – krzyczy.
Ta robi to nieporadnie albo nie tak, jak sobie to ojciec wyobraża, i ten już podbiega do nich, i już zagarnia w wielkie ramiona, i już mówi:
– O tak. Popatrz, Krysiu. Tak mamę trzymaj, ona jest taka krucha.
I zaraz odbiega, żeby przykucnąć, ustawić aparat, przekręcić jakieś pokrętła, ponarzekać na światło. Zostawia po sobie tylko zapach potu zmieszanego z zapachem świeżo rozkopanej ziemi. Pstryk! Robi kolejne ujęcia: mama z Krysią na kolanach, mama z Krysią w taczce, mama z Krysią leżące na wielkiej kopie liści.
A teraz Krysia znowu ma pięć lat i idzie ulicą, trzymając mamę za rękę. Stara się stawiać tak długie kroki jak mama, wchodzi w ten sam rytm: raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa. Idą do sklepu. Mają kupić Krysi buty. Krysia już nawet wie, jakie chce. Czerwone. Myśli sobie o tych butach, tupiąc obok mamy, gdy ta nagle przystaje. Krysia chce iść dalej i delikatnie pociąga mamę za rękę, ale ta stoi jak wryta. Na ławce, po drugiej stronie ulicy, tyłem do chodnika siedzi ojciec. Trzyma w swoich dłoniach dłonie kobiety. Innej kobiety niż mama, bo mama stoi koło niej i strasznie mocno ściska Krysię za rękę. Bardzo mocno.
Tata ich nie widzi. Patrzy na kobietę. Już nie trzyma jej dłoni. Teraz ją obejmuje i gładzi po włosach. Mówi jej coś spokojnym przyciszonym głosem. I nagle ta kobieta wstaje i odrzuca jego dłonie, jego objęcia, i coś mówi. Krysia nic nie rozumie. Ojciec się podnosi i chwyta kobietę za dłoń, przyciąga ją do siebie.
– Nie chcę być tylko błahym incydentem w twoim życiu – dociera nagle do Krysi podniesiony głos kobiety.
Matka rusza przed siebie, szarpiąc rękę dziewczynki. Jej obcasy wystukują na chodniku znajomy rytm: raz, dwa, raz, dwa. Krysia, podskakując, wyrównuje krok z mamą i patrzy uważnie na jej twarz. Widzi zaciśnięte usta pociągnięte pomarańczową pomadką. Widzi utapirowane włosy tworzące regularną kulę. Widzi beżową apaszkę powiewającą na szyi mamy w rytm ich kroków.
Obmierzłość jej życia dzielona była na równe kawałki. Każdy kawałek stanowił pewną zamkniętą całość, ale jednocześnie zapuszczał pędy w kolejnym, tworząc swoistego rodzaju puzzle obmierzłości. Gdyby znała takie słowo jak obmierzły, na pewno to właśnie ono stanowiłoby jednowyrazową wizytówkę jej życia. Później. Dużo później. Ale teraz ma kilka lat i nie zna takich słów, nie ma też żadnych refleksji na temat swojego życia, bo w tym wieku życie albo bawi, albo doskwiera. Ją głównie doskwierało. Gdy była już na tyle duża, żeby zdać sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak, było już o wiele za późno, żeby cokolwiek z tego oceanu obmierzłości uratować. Za późno. Zaraza rozlała się na kolejne etapy do przodu, aż po brzegi jak okiem sięgnąć, i nie było widać jej końca.
Pierwszy kawałek – DZIECIŃSTWO. Nie można dać się zmylić temu słowu, które w normalnych warunkach pachnie zasypką do pupy, mleczną kaszką i owocowymi lizakami. Nic bardziej mylnego. Dla niej dzieciństwo pachniało grzybem ściennym z gatunku Rhizopus nigricans, a rozpoczynało i kończyło się na słowie NIGDY. To słowo znała doskonale. Nigdy nie miała swojego pokoju, nigdy nie spała sama w łóżku, nigdy nie kąpała się w wannie, nigdy nie oglądała telewizji, nigdy też nie rozmawiała przez telefon, nigdy nie miała nowych ubrań, nigdy nie miała nowych książek i zeszytów. Nigdy było bardzo pojemnym słowem. W jego brzuchatym wnętrzu można było upchnąć mniej więcej całe jestestwo Tereski. Mała, chuda dziewczynka z krzywymi zębami przeżyła dzieciństwo, nie będąc dzieckiem nawet przez chwilę. Dodatkowym słowem, które przewijało się przez DZIECIŃSTWO Tereski nad wyraz regularnie, było WPIERDOL. Tereska potrafiła całkiem sprawnie odmieniać je przez przypadki, rozróżniać jego zabarwienie emocjonalne i, co najważniejsze, robić uniki na jego dźwięk.
„Zgroza” było zaś jedynym słowem, jakie potrafiła wydobyć z siebie wychowawczyni na widok Tereski. Bogusława Ondraszek nie była już pierwszej młodości i niejedno w życiu widziała. Widziała dzieci ogólnie zaniedbane: niedomyte, w za małych ubraniach pocerowanych na łokciach, zawszone, głodne, łobuzujące. Widziała też dzieci pomimo biedy dopatrzone z każdej strony: doszorowane, grzeczne, z kanapką w tornistrze. Ogólnie widziała już wiele, ale nigdy nie widziała dziecka, które byłoby równie samotne co Tereska.
Teraz wychowawczyni Tereski, nauczycielka w klasach jeden – trzy oraz jednocześnie nauczycielka plastyki w klasach cztery – osiem, przyszła sprawdzić, dlaczego Tereska nie pojawia się od jakiegoś czasu w szkole. Bogusława Ondraszek była wrażliwa na obrazy. Jako wykwalifikowany nauczyciel przedmiotów plastycznych z ukończonym dodatkowo kursem fotografii czarno-białej wiedziała, jak docenić piękny kadr, dobre oświetlenie, ujęcie i kompozycję. Malarsko-fotograficzna wrażliwość pozwalała jej dotrzeć do pokładów estetyki niedostępnych dla zwykłych śmiertelników. I właśnie to był jeden z takich momentów, kiedy poczuła, jakby prosto z rozklekotanych schodów przeszła do wnętrza czarno-białej fotografii. Ściana naprzeciwko wejścia udekorowana była w całej rozciągłości grzybem, który pożerał ją kawałek po kawałku. Szaroczarna, niejednolita faktura wypełniała całkowicie kadr i pomimo, że ściana broniła się resztkami starej brązowej lamperii, widać było, że nie da rady wygrać tej bitwy. Po prostu. Pomiędzy czarnym mechatym nalotem kwitły dwa święte obrazki. Jeden z nich przedstawiający Jezuska był już mocno zajęty przez grzyba. Jezusek świecił gdzieniegdzie brudnoróżowym ciałkiem. Jezus Maria – pomyślała wychowawczyni o Jezusku. Drugi obrazek był jeszcze nienaruszony przez osad, ale kobieta była pewna, że już wkrótce oblicze frasobliwego świętego zarośnie włochatym grzybem jak cała reszta pokoju.
Pomieszczenie było osobliwie wyposażone. Właściwie całą podłogę zajmowały trzy chaotycznie rozstawione wersalki. Wielkie, zdezelowane, krzywe, z pootwieranymi skrzyniami na pościel niczym zębate pyski aligatorów. Tereska siedziała pośrodku jednej z tych wersalek jak mały rozbitek. Siedziała nieruchomo, jakby przyszyta do brudnej pościeli. Nie drgnęła nawet na widok wychowawczyni. Obojętna na bodźce zewnętrzne. Sama. Samiuteńka. Samotna. Maleńka dziewczynka na tle przeżartego grzybem pokoju. Ubrana w szarobury kaftanik. Szarobura na twarzy. Z szaroburymi włosami. Bogusława Ondraszek pomyślała, że jakby miała ze sobą aparat, to zrobiłaby najlepsze zdjęcie w swoim życiu. Szarobure dziecko na tle czarnej ściany, pomiędzy żarłocznymi aligatorami wersalek. Piękne, artystyczne, wystawowe zdjęcie ukazujące codzienny dramat jestestwa.
– Gdzie mama, Teresko?
Tereska spojrzała na wychowawczynię zdziwiona, że ta o coś pyta. W jej świecie nie zadawało się pytań. W jej świecie wszystko było oczywiste. Całe życie było oczywiste. Oczywista oczywistość, że nie ma co zdawać pytań. Wszystko było jasne przecież. Jasne było, że się wie, albo nie, gdzie jest mama. Jasne było, że nikt nic nie tłumaczy, ale za to od czasu do czasu dostaje się WPIERDOL. Jasne było również, że nigdy nie wiadomo dlaczego. Tereska była pewna, że tak właśnie wygląda świat. Że porasta go grzyb ścienny typu Rhizopus nigricans, dominują szarobure kolory i absolutne poddańcze wprost posłuszeństwo. Bo inaczej WPIERDOL.
– Z tatą – odpowiedziała niechętnie.
– A gdzie tata?
– W szpitalu. – Znowu oczywista odpowiedź.
– A babcia?
– Też w szpitalu.
– A ty tu tak sama, Teresko?
– Sama. – Tereska wzruszyła ramionami, jakby chciała dodać: wielkie mi co. Może nawet i tak pomyślała. Wszystko było przecież dla niej tak bardzo oczywiste, co w wypadku niespełna ośmioletniego dziecka wydawało się wychowawczyni mocno dziwne.
– A długo tak siedzisz?
– Długo.
I znowu cisza. Co to znaczy długo dla tej dziewczynki? Dzień, godzina, kwadrans, tydzień?
– A kiedy mama wróci?
Wzruszenie ramionami głębsze niż poprzednio. Wychowawczyni stała bezradna w obliczu tej wielkiej bezradności i oczywistości.
– Jesteś głodna?
– Nie.
– Jadłaś coś?
– Tak. – Tereska wyciągnęła drobną dłoń, w której trzymała kawałek bułki.
– Chcesz iść ze mną do domu? – Wychowawczyni zdziwiła się tym, co powiedziała.
Znowu wzruszenie ramionami. Cisza.
– Nie mogę wyjść sama.
– Nie możesz też zostać sama.
Znowu wzruszenie kościstymi ramionkami. Bogusława prawie usłyszała szczęk kości Tereski. Patrząc na obojczyki tego samotnego dziecka, bała się, że za chwilę przekłują cieniutką skórę i wydostaną się na powierzchnię.
Tereska wyglądała na pogodzoną ze swoim losem. Innego nie miała. Taki właśnie los zafundował jej świat. Ma tu siedzieć, warować, czekać, trwać, nie protestować, nie ruszać się z miejsca, nie zadawać pytań i ponad wszystko nie opuszczać pokoju. To zapamiętała dobitnie.
– Nie wychodź z pokoju! – rzuciła matka trzy dni temu, gdy wybiegała do szpitala.
– Nie wychodź z pokoju! – krzyknęła już prawie z dołu, z czeluści wyliniałej klatki schodowej babcia, telepiąc się na koślawych nogach do wyjścia.
– Nie wychodź z pokoju! – upomniała ją sąsiadka, gdy po dwóch dniach wyjrzała zza drzwi.
– Nie wychodź z pokoju! – przekazał jej sąsiad z góry wiadomość od matki ze szpitala.
Co jak co, ale instynkt samozachowawczy miała Tereska rozwinięty nad wyraz dobrze. Wiedziała, że ślepe i bezwzględne posłuszeństwo jest kluczem do spokoju. Tego zdążyła się już w swoim krótkim życiu nauczyć.
– Ubieraj się, Teresko. – Bogusława nie wyobrażała sobie innego scenariusza niż taki, że wyjdzie stąd razem z dzieckiem. Dziewczynka ani drgnęła. Zaklęta w czarno-białym obrazie tkwiła nieruchomo jak część ekspozycji, jakby bała się zburzyć ten kadr, który tak bardzo doceniła Bogusława Ondraszek.
– Pójdziemy do mamy, do szpitala – kusiła wychowawczyni. – Chodź, ubierzesz się w jakiś płaszczyk, znajdziemy gdzieś buciki i pójdziemy. Zajdziemy do mnie do domku, mam zupkę pomidorową – szczebiotała.
Tereska spojrzała na nauczycielkę i przez chwilę widać było, że rozważa propozycję. Potem jednak znowu wzruszyła ramionami i znowu nieprzyjemny odgłos trzeszczących kości dotarł do Bogusławy i wybił ją z nastroju spokojnej melancholii. Nie to nie – nie chcesz po dobroci, zabiorę cię siłą – pomyślała i powiedziała:
– No już dziecko, zbieraj się, nie mam tyle czasu, ile ty uporu. – Spojrzała przy tym na Tereskę stanowczo i zrobiła krok w jej kierunku. Dziecko mruknęło coś pod nosem.
– Co powiedziałaś? – Cisza. Bogusława wpatrywała się w zwieszoną głowę Tereski.
– Nie pójdę.
– A dlaczegóż to?
– Bo dostanę wpierdol.
Bogusława Ondraszek zamarła w pół kroku, w pół oddechu, a całe nauczycielskie życie i doświadczenie zaczęło rozsypywać się na jej oczach w drobny mak i rozbiegać się po brudnej podłodze jak stado mrówek. Bogusława jak żyje nie słyszała takiego słowa w ustach tak małej dziewczynki, więc w pierwszej chwili pomyślała, że się przesłyszała.
– Co dostaniesz, Teresko? – postanowiła dać dziewczynce jeszcze jedną szansę.
– WPIERDOL – odpowiedziała mała spokojnie, patrząc prosto w oczy wychowawczyni.
Poranki zawsze były takie same. Budzik dzwonił o siódmej. Zapalała lampkę, zakładała obrączkę. Obrączka leżała w kryształowym puzderku przy lampce nocnej. Potem powoli siadała na brzegu łóżka. Zawsze mieli łóżko. Janusz dbał o to, żeby nie spali jak większość znajomych na rozkładanej kanapie w salonie, tylko na łóżku. Prawdziwe, podwójne, z wezgłowiem, lampkami nocnymi. Tak jak lubiła. Obrączka lądowała co noc w puzderku. Janusz bardzo pilnował, żeby przed wieczorną kąpielą ją zdjęła, a rano założyła. Wprowadził ten rytuał tuż po ślubie, a ona pokornie zsuwała z palca obrączkę co wieczór, żeby z samego rana, tuż po dźwięku budzika wciskać ją na opuchnięty po nocy serdeczny palec. Na początku małżeństwa usiłowała protestować. Tłumaczył jej wówczas, że złoto nie zaśniedzieje, że nie grozi im zakrzepica ani inna choroba związana z krążeniem. Najważniejszy w tym jednak był wymiar duchowy. Codzienny rytuał zakładania obrączki o poranku pozwalał na codzienne przeżywanie ich jedności. Po prostu. Janusz troszczył się o to, żeby obrączki były zawsze błyszczące i zawsze dobrze zabezpieczone. Ona miała kryształowe puzderko, a on drewnianą szkatułkę wypalaną w motyw sosenki, która jeszcze kilka lat po zakupie pachniała żywicą. W rocznicę ślubu obowiązkowo szli do kościoła. Kiedyś. Czasem. Nigdy.
Alina powoli otworzyła paczkę papierosów leżącą przy kryształowym puzderku i zamiast obrączki wyciągnęła mentola. Wydmuchiwany dym szybko rozproszył się po całej sypialni. Szary poranek zmieszał się z siwym dymem. Alina pali od niedawna. A właściwie nie pali, nigdy nie paliła. Ale marzy o tym od zawsze. Janusz jest ogromnym przeciwnikiem palenia u kobiet. Sam czasami popalał – szczególnie z kolegami przy wódce – wtedy palił dużo. Jednego za drugim. Ale jej nie pozwalał. Miała być wzorem kobiecości i wzorem matki. No to była. Kiedyś. Dawno. Niedawno. Teraz. To względne. Z przyjemnością zaciągnęłaby się papierosem, przymykając oczy i machając stopą odzianą w różowy kapeć na drewnianym koturnie. Często wyobrażała sobie tę scenę. Po prostu siada na łóżku, zakłada nogę na nogę i zapala papierosa. Mogła też zamiast palenia zamknąć oczy i wyobrażać sobie głos, który wlewa jej się do uszu jak aksamitny, ciepły nektar. I nie jest to głos Janusza. Zna Edwarda od dawna. Nie widziała nigdy. Janusz jest dla niej dobry. Oczy zaszły jej łzami na myśl o jego muskularnych ramionach i szorstkich policzkach. To dla niego dbała o siebie. To dla niego układała włosy, żeby tworzyły idealną kulę. Kiedyś, tuż przed tym, jak się zaręczyli, wyznał, że uwielbia, gdy kobieta ma włosy jak spod igiełki i paseczek w talii. To miała. Do fryzjera chodziła dwa razy w tygodniu. Częściej niż do kościoła, ale tylko w ten sposób mogła osiągnąć efekt, który zawsze wzbudzał jego zachwyt.
Pani Irenka z małego zakładu fryzjerskiego na skraju osiedla Przyjaźń w miasteczku przyjmowała ją zawsze o tych samych porach: we wtorki o piętnastej trzydzieści i w soboty o dziesiątej rano. Zakład mieścił się w pawilonie zbudowanym z białej cegły. Pawilon składał się z dwóch bliźniaczych pomieszczeń, każde w kształcie długiej kiszki. Po prawej stronie było wejście do fryzjera, a po lewej wejście do kaletnika i repasacji pończoch. Nad wejściem do fryzjera wisiał szyld TWOJE LOKI, a nad wejściem do kaletnika nic nie wisiało, bo kaletnik i renowator pończoch nie mogli się zgodzić, czy ich wspólny biznes powinien się nazywać: SKÓRY I OCZKA czy OCZKA I SKÓRY. Alina myła u fryzjera głowę. Co sobotę. Włosy jeszcze mokre nakręcane były na wałki. Każdy wałek mocowany był do włosów za pomocą dwóch długich szpilek zakończonych kolorowymi, plastikowymi kulkami. Wałki nawinięte w trzech rzędach w równiutkich odstępach stanowiły ciekawy, ale powtarzalny motyw na głowie każdej klientki. U pani Irenki wałki zawijało się zawsze w ilościach parzystych i zawsze w trzech rzędach. Każda klientka korzystająca z usług pani Irenki miała nawijane włosy na wałki. Jeżeli włosy były za krótkie do nawinięcia w trzy rzędy, pani Irenka sugerowała skorzystanie ze strzyżenia męskiego. Każda klientka zapuszczała więc włosy co najmniej do ramion, tak żeby z ust pani Ireny nie padło nigdy zdanie: „Ale na takich włosach to co najwyżej męskie wyda”. Podczas nawijania klientka trzymała na kolanach koszyczek ze szpilkami i podawała je pani Irence. Zdarzało się, że liczba wałków została źle oszacowana i trzeba było rozwijać i ponownie nawijać pół głowy. Pani Irenka, żeby zapobiec tego typu kłopotom, nigdy nie dopuszczała uczennic do zakręcania wałków. Mogły tylko umyć głowę, zamieść włosy albo przysunąć suszarkę i ustawić nad głową. Pani Irena wyjątkowo dbała o swoje stałe klientki. Zawsze, bez względu na porę dnia częstowała je sangrią. Czasami udawało się jej zdobyć ajerkoniak, to wtedy był wybór albo słodka sangria, albo słodki ajerkoniak.
Wizyta u fryzjera trwała zwykle dwie godziny. Wałki na głowie owijane były specjalną siatką. Tak przygotowana klientka usadzana była w miejscu do suszenia włosów. Suszenie włosów odbywało się wzdłuż linii okien, których było trzy: jedno obok drugiego. Wzdłuż okien stały krzesła z niebieskim obiciem, a nad nimi pyszniły się srebrne czapy suszarek – powód dumy pani Irenki. Suszarek było cztery. Ich wielkie kapsuły mieściły w sobie nie tylko głowę, ale w przypadku drobniejszych pań prawie pół klientki od pasa w górę. W soboty przed południem wszystkie suszarki były zajęte. Podczas suszenia włosów pani Irena strzygła mężczyzn. Mężczyźni wchodzili do zakładu i bez słowa siadali na pierwszym wolnym fotelu. Alina nigdy nie słyszała, żeby kiedykolwiek któryś tłumaczył, jak ma być ostrzyżony. O czym tu gadać? Po prostu pani Irena skracała im bokobrody, podgalała kark, cieniowała górę i już.
Po wysuszeniu włosów trzeba było wałki odkręcić, szpilki odłożyć do plastikowego koszyczka, całą fryzurę uczesać, uformować, utapirować i polakierować. To w soboty. We wtorki nie myły włosów, tylko je odświeżały. Pani Irenka sprawnie rozczesywała, tapirowała od nowa i lakierowała na świeżo. Raz na dwa miesiące robiły trwałą. Wtedy wizyta w zakładzie fryzjerskim trwała nawet pięć godzin. Na ścianie w zakładzie wisiał kalendarz, w którym Irenka wpisywała, kto kiedy miał robioną trwałą. Panowała opinia, że jeżeli zrobi się trwałą wcześniej niż po dwóch miesiącach, wypadną wszystkie włosy. Nikt nie chciał dopuścić do takiej katastrofy i dlatego trwałe miały swoje miejsce w kalendarzu. Raz w miesiącu na włosy kładły kolor. Tak właśnie się wtedy mówiło: kłaść kolor. Alina zawsze farbowała włosy na jasny kasztan.
Po wizycie u fryzjera Alina szła na targowisko. Oczywiście tylko we wtorki. Na targowisku kupowała ziemniaki, natkę pietruszki i wiejskie jajka. W drodze powrotnej mijała miejski dom kultury, skąd prawie zawsze dochodziły ją dźwięki próby młodzieżowej orkiestry dętej. Często myślała – a może trzeba wejść? Słuchała zawsze przez dłuższą chwilę, stojąc przed wejściem: trąbki, fagoty, puzony i nad tym wszystkim męski głos: I RAZ, I DWA, I RAZ, I DWA, I MÓWIĘ KOWAL NIE ZIEWAJ DO PUZONU DWA! Jest – myślała. Jest głos. To był taki gest mimo woli. Słyszała głos dyrygenta i poprawiała świeżo wylakierowane włosy. Widziała zarys swojego odbicia w gablocie wiszącej przy wejściu. Mogła ocenić, czy nic nie odstaje. Żaden kosmyk. Czasami trzeba było dyskretnie splunąć na chusteczkę czterokrotnie złożoną i wykrochmaloną na sztywno i szybko wytrzeć odciski palców z gabloty. Przez odciski i smugi nie była w stanie prawidłowo ocenić fryzury.
I tak sobie żyła. Od wtorku do soboty, od soboty do wtorku. Gdy stała pod tą gablotą, lubiła sobie wyobrażać, że wchodzi tam, do domu kultury na próbę orkiestry dętej. Podchodzi do rzędu krzeseł równiutko ustawionych na środku sali. Tych rzędów jest co najmniej pięć albo sześć. Trzeba przecież pomieścić te wszystkie instrumenty i dźwięki: flety, oboje, fagoty, trąbki, puzony, saksofony – to tylko te bardziej oczywiste. Były też te mniej oczywiste i bardziej tajemnicze o wyszukanych brzmieniach i nazwach: sakshorny altowe, tenorowe, barytonowe, tuby, rogi, no i oczywiście jej ulubione: EUFONIUM. A więc podchodzi do jedynego wolnego krzesła i nikt na nią nie zwraca uwagi. Na jedynym wolnym krześle leży właśnie eufonium. Jest złote, błyszczące, wypolerowane, bez żadnego odcisku, żadnej smugi. I ona bierze ten instrument w dłonie, staje przy krześle i włącza się do gry razem z orkiestrą. Eufonium trzyma w objęciach z czułością i uwagą. Wrażliwa na każdy dźwięk chłonie całą sobą chłodny dotyk metalu, czuje przez skórę jak instrument rezonuje z każdym jej oddechem. Czuje jak oszałamiająco pachnie. To nie jest metaliczna woń, to nie jest ordynarna woń smarów czy delikatny żywiczny podmuch kalafonii. Zapach eufonium to zapach ziemisty, ciężki, organiczny, zmieszany z mokrą podściółką leśną. Tak. Eufonium pachnie mokrym lasem. Alina czuje, jak każdy basowy, ale paradoksalnie bardzo delikatny dźwięk wpada prosto do jej wnętrza i osadza się jak sadza. Nie można się tego dźwięku i zapachu pozbyć. Nie chce się go pozbyć. I potem już jest tylko ona i muzyka. Gra zapamiętale. Z oddaniem. W delikatnym odchyleniu, w ekstazie, z zamkniętymi oczami. Czuje, że tamburmajor patrzy tylko na nią. Czuje, że liczy się tylko to, jak ona wygląda, jak współgra z instrumentem. I słyszy jego kroki na wypolerowanym parkiecie. Zapach mokrego lasu miesza się teraz z zapachem pasty Buwi. Słyszy, jak on staje przed nią, ale nie otwiera oczu. W swoich wyobrażeniach Alina NIGDY nie otwiera oczu. Boi się, że gdy otworzy oczy, to coś się zmieni i ona przestanie grać na eufonium, a tamburmajor zniknie. I nie będzie jego. Nie będzie jego rozpiętej na dwa guziki koszuli, jego apaszki, pięknych dłoni, wyrazistych brwi. Że zniknie on i jego pytanie w oczach, którego nigdy nie zdąży zadać. Zawsze zanim padnie TO pytanie, Alina zamienia się w AURELIĘ. Pstryk i już nie jest Aliną z kulą włosów i pomarańczową szminką pod kolor kołnierzyka typu bebe. Nie jest już Aliną z mężem Januszem i córką Krysią. Proszę państwa, pstryk i stoi przed państwem Aurelia! Czarnobrewa, odziana w śniadą cerę i gruby warkocz koloru gorzkiej czekolady. Aurelia nie zna odpowiedzi ani na TO, ani na żadne inne pytanie. Stoi tylko i patrzy na tamburmajora. Patrzy i mruży błękitem cieni do powiek marki Celia.
– Nie wiem, o co pan pyta. Bo pan mnie o coś pyta, prawda?
Pan patrzy na Aurelię i zadaje jeszcze raz TO pytanie, patrząc prosto w roztrzepotaną zieleń oczu. Aurelia kłamie po raz drugi:
– Nie wiem, o co panu chodzi.
Aurelia potrafi unikać odpowiedzi, uchylać się od prawdy, kłamać w żywe oczy i łgać jak z nut. Dlatego właśnie Alina czasami prosi ją o pomoc. Jak ma bowiem odpowiedzieć na pytanie, które nie padnie?
– Czy zechcesz? – pyta cicho tamburmajor.
Pytanie pada ponownie i jeszcze raz, zanim opuści miękkie wargi. I w końcu nie pada wcale. Aurelia została przywołana na pomoc nadaremnie. Działa wystrzeliły: prezentacja siły, budowa fosy, zastępy szpiegów wszystko po to, żeby obronić się przed pytaniem, które nie pada i na które nikt nie zna odpowiedzi. Nikt to znaczy ona. Ona jest nikim i nie zna odpowiedzi na pytanie „Czy zechcesz?”. Minęło tyle czasu. Mija. A ona wciąż czeka, nie czekając na pytanie, które pada, nie padając ani razu. Taki paradoks jak dźwięk eufonium. Basowy, a delikatny.
A teraz już dawno wyszła z mieszkania. I już stoi pod domem kultury. Idzie. Mija. Zostawia. Nie słucha dźwięków orkiestry dętej wylewających się na ulicę przez uchylone okna i mieszającej się ze stojącym powietrzem pierwszego letniego upału. Nie czuje zapachu mokrego lasu ani nie zagląda pod kołnierzyk rozpiętej koszuli tamburmajora. Najważniejsze jednak, że nie musi odpowiadać na nigdy niezadane pytanie „Czy zechcesz?”. Już jest znowu w domu. Bezpieczna. Przez zamknięte okna nie wpadną żadne dźwięki ani zapachy. Przez szparę pod drzwiami wejściowymi nie dostanie się do środka niezadane pytanie. Nie będzie musiała wymyślać na pomoc Aurelii. Szkoda jej tej Aurelii. Uwielbia to imię. Lubi też samą Aurelię: prostą, silną, niesymetryczną w każdym calu i z niedbałym warkoczem.
Ale teraz są już inne czasy. Zakład fryzjerski TWOJE LOKI, zmienił nazwę na LOKI i LOCZKI. Nowa nazwa podobno odzwierciedla trend, jaki przywiało do miasteczka ze stolicy. Loki kręcą już nie tylko stateczne małżonki, ale również dziewczęta w wieku komunijnym. Oczywiście nie ma co tu wspominać o studniówkowych fryzurach, gdzie już od dawna panowała moda na pierwszą trwałą trzy miesiące przed studniówką. Dlatego trzy, żeby w odpowiednim momencie włosy podciąć i żeby sploty nie były już tak bardzo silne. Tajniki terminarza ondulacji można było poznać tylko w czasie osobistej wizyty u pani Irenki, która z wielkim znawstwem tłumaczyła zależności pomiędzy datą w kalendarzu, siłą splotu i oczekiwanym efektem.
Alina raz wypadła z kalendarza pani Ireny razem ze swoją ondulacją i kolorem. To, co miała wtedy na głowie, w niczym nie przypominało idealnej kuli w kolorze jasny kasztan. Przy skórze pojawiły się siwe odrosty. Ale ona miała wtedy własny kalendarz fryzjerski: jeden centymetr odrostu to jeden miesiąc w szpitalu. Jasny kasztan przechodził powoli w kasztan siwobury. Loki i sploty zamieniły się w sfilcowane pasma odstające od głowy niczym sznurkowy mop, ale jej to nie przeszkadzało. Ani palenie papierosów w domu, których nie paliła, ani szlafrok Janusza, który nosiła wtedy jako swoje ubranie domowe.
Z trudem powstrzymywała się, żeby nie wychodzić w szlafroku również na ulicę, podobało jej się, że jest bordowy i pluszowy. Przez wiele tygodni po wyjściu ze szpitala nie prała go. Zapach Janusza utrzymywał się w szalowym kołnierzu jeszcze przez długi czas. Najbardziej denerwowało ją to, że nie umarła – chociaż inaczej się nastawiła! Ona miała umrzeć, a on miał dochować tajemnicy aż do śmierci. Żeby ona już nie musiała. A tak? Kto dochowa tajemnicy? Dochowanie tajemnicy było ponad jej siły. Bure miasteczko było ponad jej siły. Janusz był ponad jej siły. Wszystko ją gniotło i swędziało. I ta niepewność! Drżała każdego dnia z niepewności. Błagała, żeby Aurelia była z nią, gdy ktoś ją w końcu zapyta o jakieś istotne sprawy w jej życiu. Jej życie zostało sprowadzone do kuli włosów w welonie z pozorów. Bała się, że ktoś – może córka albo przyjaciółka, której nie miała – zainteresuje się kilkoma faktami z jej życia i wtedy już tylko mogiła. Bardziej przerażał ją moment wypuszczenia z ust prawdy niż wizja mogiły. Chociaż jak sobie wyobrazi ulgę po wyznaniu prawdy, to aż ją mrowiło w całym ciele z rozkoszy. Nie pamięta już, kiedy jej życie pokrywało się w większych fragmentach z prawdą. To chyba musiało być jeszcze za życia babci albo zanim w miasteczku zapanowała moda na trwałe. Dawno w każdym razie.
W większości jej życie było rozgrywane na dwóch planach. Jak film kręcony równolegle w dwóch studiach na dwóch różnych krańcach miasta. Na jednym planie mamy kobietę z kulą na głowie, z pokorą smażącą kotlety w oparach palącego się oleju uniwersalnego. Jest uśmiechnięta, ale nie pamięta, dlaczego się uśmiecha. Chyba reżyser kazał. Jest więc uśmiechnięta i zadbana. W pasie przepasana półokrągłym fartuszkiem w biało-czerwoną krateczkę. Usmażone kotlety układa równiutko na półmisku, zostawiając pomiędzy nimi równe odstępy. Po zakończeniu smażenia w każde takie pole niewypełnione mielonymi położy plasterek ogórka i jedno ziarenko groszku konserwowego. Ujęcie układania groszku powtarzane jest siedem razy, bo groszek dzisiaj nie chce się słuchać i stacza na wszystkie strony, psując symetrię. Co za ulga, gdy w końcu półmisek wygląda idealnie i można przejść do następnej sceny.
Na drugim planie ta sama kobieta już nie ma fartuszka ani kuli na głowie, ani wcale nie jest ubrana. Leży w pokoju na łóżku i się śmieje razem z mężczyzną, który również nie jest ubrany. Z daleka nie widać, z czego się śmieją, ani nie widać twarzy mężczyzny. Widać tylko, że są ze sobą swobodni. Ona ma potargane włosy i zaróżowione policzki. On ją całuje w pierś. Reżyser każe powtórzyć ujęcie aż do całkowitego omdlenia. Gdyby mogła wymieszać te dwa plany ze sobą, tak jak miesza się dwa płyny o różnych kolorach w jednej butelce. Ale to jest niemożliwe. Nie można wymieszać oliwy i wody. Nawet jeżeli przez chwilę wydaje się, że się połączyły, to po odstawieniu mieszanki na długość wypalenia jednego mentola wyodrębnią się dwie warstwy. Próbowała – to wie. Alina próbowała już wielu sposobów na połączenie światów, ale żaden nie zadziałał. Dlatego cała nadzieja w Aurelii.
Nigdy nie wiadomo, kiedy małe wyodrębnione zdarzenie przemknie niezauważone, a kiedy zapoczątkuje szereg innych, które będą pączkowały i mnożyły się jak bańki mydlane. Tereska też nie wiedziała i w swoim małym jak garstka sercu nie podejrzewała nawet, że wyrzucając kota przez okno, ojczym spowoduje to, co spowoduje. Tereska ma teraz dziesięć lat i jest jeszcze małym chudym dzieckiem, które stara się żyć tak, aby jak najmniej tego życia było widoczne na zewnątrz.
Jest środek zimy i epidemia wszawicy. Kolejna. Tereska nie chodzi do szkoły z dwóch powodów: nie ma butów na zimę i ma wszy. Bardzo jej to odpowiada. Od kilku dni ukrywa się jeszcze bardziej niż zwykle. Ukrywa się tak bardzo, że czasami aż wstrzymuje oddech i tak trwa całymi minutami.
Bez oddechu.
Bez szmeru.
Bez ruchu.
Przypomina jej się zabawa. Przypomina jej się ojciec. Ten prawdziwy. W ciszy i bezdechu widać i słychać bardzo wyraźnie. I Tereska słyszy:
– Gdzie jest Tereska? Gdzie jest Tereska?
Słyszy wyraźnie, chociaż te słowa padły wiele lat temu, gdy miała jeszcze innego, własnego tatę. W ciszy i bezdechu pamięta lepiej tę jedyną scenę zapamiętaną gdzieś, w niemożliwy sposób, bo przecież jak to możliwe, żeby dwuletnie dziecko pamiętało. Niemożliwe.
A pamięta. Ciepło, radość, spokój. Ojciec. Prawdziwy. Jedyne wspomnienie Tereski. Pielęgnuje je bardzo. Wyciąga na wierzch czasami. Wyciera z kurzu. Nabłyszcza.
Pamięta, jak się chowa w namiocie z koca, a tata jej szuka.
– Gdzie jest Tereska? Gdzie jest Tereska?
I znowu delektuje się wspomnieniem. Wyciąga. Wącha. Wsłuchuje się w ślady jego słów.
– Jest moja Tereska! Jest!
I pamięta jego zapach. Jego nieogolony policzek. I to, jak łapie ją i podnosi pod sam sufit. I Tereska fruwa nad namiotem, fruwa nad jego głową, piszczy z radości.
– Gdzie moja Tereska?
Tereska już tu nie mieszka!
I już. Koniec wspomnienia. Nie pamięta nic więcej. Ani tego, jak wyglądał. Ani tego, jak żył. Ani tego, jak umarł. Najbardziej na świecie Tereska boi się, że zapomni. Że grzyb porastający ściany mieszkania dobierze się również do jej wspomnień i że to będzie koniec.
– Nie możesz tego pamiętać – miałaś tylko dwa lata.
Ale Tereska pamiętała, bo zapominanie nie było jej mocną stroną. Nie potrafiła przez całe życie zapomnieć wielu spraw i zdarzeń. Ale najbardziej na świecie nie potrafiła zapomnieć swojego ojca. Jej drugi ojciec był jeszcze większy od pierwszego. No oczywiście dopóki chodził na nogach. Po wypadku było inaczej. Ten drugi ojciec przez pierwsze lata ich wspólnego życia starał się ze wszystkich sił zapomnieć o istnieniu Tereski, a ona odpłacała mu się tym samym. Wszelkie próby przecięcia się ich ścieżek gdzieś w mieszkaniu kończyły się źle. Zwykle dla Tereski. A właściwie zawsze. Był szturchana, popychana, kopana. Tego też nie potrafiła zapomnieć. Ani tego, jak bardzo starała się ukryć małego kociaka znalezionego na podwórku. Kotek siedział na skraju kałuży i zamarzał razem z brunatną wodą.
– Już dobrze, już dobrze. – Drży Tereska nad kotkiem i patrzy prosto w jego bursztynowe oczy. – Już dobrze, już dobrze. – I nie może go oderwać od lodu. Już dobrze, już dobrze i w końcu odrywa kociaka i pakuje go sobie prosto pod koszulkę. I czuje jego wymarznięte do cna ciałko, i już dobrze, już dobrze, i gna po schodach, po kilka stopni, do kąta za wersalką, pod koc, w ciemność, w ciszę. I leży tak Tereska, nie wiadomo ile godzin.
I ogrzewa sobą i nie rusza się wcale, i nie oddycha, i kotek robi to samo. Trzy tygodnie. Tyle to trwało. Tereska pod kocem. Kotek pod koszulką. Cichy. Niewidzialny. Współgrający z nią. Współistniejący. Na jednym oddechu i krwiobiegu. Uniki. Unikali we dwoje. Ona i kot. Wszystkich głosów i wszystkich dorosłych. Dwa cienie. Resztka mleka. Pudełko po margarynie. Skórka od pasztetowej. Nawet chleb. To, co podjadała Tereska, podjadał i on. Nazwała go Duch. Nie lubił ziemniaków. Ani szurania. Był. Piękniał. Mruczał. Czasami za głośno. Nauczył się siedzieć u niej za koszulą. Jak mały kangur. Dzięki Bogu za wszy. Mogła spokojnie siedzieć z Duchem i udawać, że ich nie ma. Mogła siedzieć tak długo, zanim wyrosną jej piersi, zanim zmieni się wszystko, zanim gilotyna, przepaść, wyrok i kot popełni jeden błąd. Jeden błąd to niedużo. Jeden za dużo skok. Jeden za dużo ruch. Wpadli nagle. Zimowe popołudnie.
– Śmieci idź wyrzuć!
Podskoczyła z przerażenia. I potem zaczął się film. W zwolnionym tempie. Duch wypadł jej zza koszulki. Przez chwilę patrzyła w jego piękne bursztynowe oczy. Przez chwilę zapadał jej w pamięć do końca życia na wieczne pamiętanie. Przez chwilę znowu byli razem złączeni spojrzeniem jak łańcuchem. Przez chwilę, zanim wściekły ojciec nie złapał ducha w wielką łapę. Zanim nie zamknął go w pięści. Zanim nie podbiegł do szarego od brudu okna i szarpiąc się z klamką, nie otworzył go w końcu, i zanim się nie zamachnął, i z całych sił nie wyrzucił Ducha za okno. Z całych sił. Dobrze, że film był w zwolnionym tempie. Dobrze, bo Tereska zdążyła dopaść do okna i uchwycić w pamięć, i zamknąć w niej na wieki jego ostatni lot. Krzyk, jaki wydobyła z siebie, był tak silny, że niósł się i leciał tuż za kotem nad zapyziałym podwórkiem, nad obgryzionym drzewkiem, nad kapliczką, nad dozorcą, nad lumpem, który zdziwiony patrzył i liczył: spadnie czy nie spadnie. A on ledwie nauczony ciepła leciał niezdarnie i nieuchronnie. Matko Boska ocal go, ocal, i już Tereska uchwyciła się wzrokiem zdziwionej figury tkwiącej w ciasnej kapliczce na środku podwórka.
– Ocal go, Panienko, ocal Niepokalana. – I już Tereska widzi, jak Maryja odwraca swoją kamienną, piękną twarz i patrzy na kota, który jeszcze nigdy nad nią nie leciał, i jedyna już i cała nadzieja w jej pięknej twarzy. – Ocal go, ocal! – I Tereska podnosi bezgłośny lament, i czeka na ocalenie krótkiego życia jej Ducha. I liczy na to, i się czepia tej myśli, że figura Niepokalanej ocali jej kotka od śmierci i mrozu, i braku matki, i braku miski. I już Tereska wie, że to niemożliwe, żeby Panienka spojrzała na tego kota. I wie, że ten kot nie przeżyje tego lotu.
I nie chce wiedzieć ze wszystkich sił, a jednak wie, że z chwilą zatrzaśnięcia okna przed nosem Tereski roztrzaska się o ścianę altany śmietnikowej mały Duch. I nie chce widzieć, a zobaczy, jak potem leży pod tą ścianą bez ruchu, bez dechu, jak kiedyś u niej za pazuchą. Może udaje? –pomyślała z nadzieją. Przecież obydwoje tak świetnie udawali, że ich nie ma. Może udaje? Porusz się, porusz. Błaga Ducha w ciszy niewypowiedzianych słów. I już ojciec ją odciąga za włosy od okna. I już Tereska płacze bez ani jednej łzy.
– Cicho, bo w gębę strzelę – pada jak strzał.
Cisza. Namiot. Bezdech. Bezruch. Niepamięć. Bursztynowe koraliki kocich oczu na wieczne pamiętanie.
Status wariatki w małym miasteczku oznaczał tylko jedno: KONIEC. No oczywiście może nie do końca życia, ale koniec. Smutne stroje, smutne oczy, żadnych wyjść – chyba że do kościoła. Zabronione kino, kawiarnia i plotki. Ciężko zabronione dancingi. Wesela dopuszczalne, ale bez tańczenia – wiadomo wariatki nie tańczą. Podróże, wycieczki, odczyty – niewskazane, chyba że do miejsc kultu sakralnego. Jak wariatka, to wariatka. Wskazane? Uczestnictwo w głównych mszach niedzielnych, regularne zamawianie mszy w intencji zdrowia. Czyli KONIEC. Ciężko niewskazane, zabronione pod groźbą wiecznego potępienia było również poszukiwanie aksamitnego głosu, który wlewał się w nią o poranku, a który mógł być TYM głosem i dyrygować orkiestrą dętą, rozsiewając wonie mosiądzu i drzew.
Ale Alina nie przejmowała się wszystkim, a wręcz nie przejmowała się niczym, przejmując na śmierć. Ziarno zostało zasiane i trafiło na podatny grunt. Bez względu na konsekwencje, których rozmiaru i zakresu była jak najbardziej świadoma, Alina postanowiła przygotować się na wszelką ewentualność. Włączając w to oczywiście ewentualność spotkania przypadkowego, nieprzypadkowego, uknutego czy zaaranżowanego z GŁOSEM. Pierwszym krokiem było wypisanie się z kalendarza trwałych u pani Ireny. Pani Irena wykazała pełne zrozumienie dla decyzji Aliny o powrocie do naturalności i wydała z siebie tylko zduszony szept „OSZALAŁA”. Jej duże błękitne oczy wyrażały tak niebotyczne zdumienie, że przez chwilę Alina pożałowała swojej decyzji. Najbardziej żal jej było rytuału i rutyny. Regularne jak w zegarku wyjścia do fryzjera stanowiły szkielet jej życia i trzymały wszystko w ryzach. Bardzo prawdopodobne, że wraz z nastaniem ery naturalności Alina po prostu się rozsypie na cztery równe kawałki i każdy z nich pójdzie sobie w swoją stronę. Tak sobie myślała, wracając do domu z fryzurą à la podmuch wiatru na głowie.
Dlaczego pomyślałam o czterech, a nie o pięciu kawałkach? Czuła, że nie ma niczego, co sprawiałoby, że jest spójna, cała, jedna. Nie było ani grama kleju, spoiny, czegokolwiek, co złapałoby te trzęsące się kawałki i skleiło w całość jak starą skorupę. Jej życie miało sens, tylko nie potrafiła sobie przypomnieć jaki. Nie umiała powiedzieć, co wstrząsnęło nią bardziej: czy próba pozbawienia się życia, czy próba zerwania z kręceniem loków. Wiedziała jedno, że na pewno nie jest jeszcze gotowa na spotkanie z GŁOSEM. Sytuacja była patowa. Każdy jej krok bez względu na to, czy robiła go w jednym, czy w wielu kawałkach, podlegał obecnie czujnej obserwacji. Jej wariactwo było proporcem, który powinna nosić zatknięty na czubku długiej żerdzi. Pozbycie się proporca oznaczałoby jej koniec. Alina była absolutnie przekonana, że wokół niej żyją jeszcze przodkowie tych, którzy polowali na tych terenach na czarownice. Każdy w miasteczku wiedział, że ten rejon słynął z takich praktyk i coś na pewno w ludziach zostało – tak sobie myślała, tupiąc nieśpiesznie w kierunku domu. Ciekawe, jak to się odbywało, takie polowanie na czarownice, i jaka byłaby obecnie ich definicja. Ciekawe, ilu mieszkańców to potomkowie tych, którzy polowali na czarownice, i po ilu pokoleniach wypłukuje się z genów okrucieństwo, fanatyzm i strach przed innością.
Ale ona teraz jest bezpieczna. Czerń jest jej tarczą. Nikt nie ośmieli się podejrzewać o cokolwiek kobiety ubranej na czarno. Nikt nie ośmieli się podejrzewać o cokolwiek, bo oto idzie taka pokorna, z proporcem wariactwa, bez krzty lakieru na włosach. I nikt nie podejrzewa, że w jej głowie gra teraz cała orkiestra dęta, że ona gra na eufonium, że GŁOS na nią patrzy i wyciąga po nią rękę. Tak – po nią! Nie do niej! On nie idzie, żeby ją trzymać za rękę, on idzie po nią!
Alina była rozgorączkowana, podniecona, jej kroki były coraz szybsze, chciała jak najszybciej dotrzeć do domu i zatrzasnąć za sobą drzwi. Za drzwiami będzie mogła się uspokoić i ukoić, i zrobić coś, co pozwoli doznać ulgi choć na chwilę. Po chwili już tam była. Już dopadła łazienki. Nie odpowiedziała na pytające „Mamo?” Krysi, tylko niecierpliwie zasunęła zasuwkę w drzwiach. Ręce jej się trzęsły, zęby uderzały o siebie. Z lustra spojrzała na nią stara, obca, blada kobieta o płowych włosach, jak sprany wełniany koc. Jeszcze tylko usiądzie, jeszcze tylko zedrze z siebie czarny płaszcz i sweterek w warkocze i zostanie w samej halce, która była teraz jak żałosne nylonowe nawiązanie do jej poprzedniego życia. Jeszcze tylko ugryzie się mocno w przedramię aż poczuje znajome odrętwienie skóry i już będzie mogła wbić ostrze nowiusieńkiej żyletki polsilver prosto w swoją wyczekującą skórę i przeciągnąć w dół równiutko, w skupieniu. Dziesięć centymetrów w dół przedramienia i jeszcze jedno wbicie równiutko, tuż obok, dokładnie pomiędzy dwoma starymi bliznami. I teraz już siedzi ciężko bezwładnie oparta o rezerwuar. Czuje, że całe jej ciało zalewa ciepło i rozkosz, że wraz z krwią uchodzi z niej szpital, GŁOS i całe wariactwo.
Lewe przedramię zasłonięte było rękawem sweterka. To nic, że cienkie włoski moherowej wełny w kolorze zgniłej śliwki drażniły świeże rany. Alina przynajmniej czuła, że żyje. Znowu dotknęła siebie. Jej poorane jak świeże kartoflisko ciało odezwało się do niej. Boli, a więc żyje. Bała się, że gdy już się rozpadnie na te cztery kawałki, to nie będzie potrafiła rozróżnić, czy jeszcze żyje, czy już nie. I po co. Zaschnięte strupy zaczepiały o moherowe nitki. To była prawda o niej. Cała prawda. Zaschnięty strup i resztki krwi na moherowych nitkach. Nic więcej nie można było o niej powiedzieć. Nie dostała się do filmu, nie dostała się do orkiestry, nikt jej nie zaprosił na przesłuchanie. Tamburmajor, GŁOS chodził gdzieś sobie, wydzielając Old Spice’a, a jej pozostało już tylko jedno. Samounicestwienie. Nawet nie próbowała wymyślić innej drogi. Bo po co? W dodatku jej śmierć nie odbije się szerokim echem w miasteczku ani żadnym echem. Nikt już na nią nie czekał. Nikt. Zdała sobie sprawę, że wykreślając się z kalendarza trwałych u Irenki, wykreśliła całe swoje przyszłe życie. Calutkie. Nie miała nawet odruchu łapania się czegokolwiek, co pozwoliłoby jej pozostać przy życiu. Wiedziała, że spada, leci, zbliża się do nieuchronnej katastrofy, ale nie chciało jej się wyciągnąć ręki, żeby się czegoś przytrzymać. Żyła, ale czuła się z tym bardzo niestosownie. Całe życie dbała o pozory. I o to, żeby wszystko, co ją otaczało, było stosowne i adekwatne. Jedynym łącznikiem pomiędzy tym prawdziwym a tym stosownym były blizny wyrysowane na jej przedramionach. Niektóre całkiem białe i cienkie, inne różowe i te najświeższe krwistoczerwone. Śmieszył ją doktor Wójcik, który zalecał jej różne techniki pozwalające przetrwać krytyczny moment: wyjście na dwór, bieg, rozmowa z kimś. Albo sugerował jej inne sposoby rozładowania napięcia poprzez zadanie sobie bólu, ale takiego nieszkodliwego: zjedzenie ostrego chili, lodowaty prysznic czy ściskanie kostki z lodem w dłoniach. Szczególnie to ostatnie wydawało jej się wyjątkowo infantylne. Ostatnio była u doktora Wójcika trzy lata temu. Potem postanowiła, że już więcej do niego nie pójdzie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Copyright © Oficynka & Justyna Edmondson, Gdańsk 2018
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2019
Opracowanie redakcyjne: zespół
Korekta: Bożena Hryciuk
Projekt okładki: Studio Karandasz
Zdjęcia na okładce: © witoon214/fotolia
ISBN 978-83-66613-06-5
www.oficynka.pl
email: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek