Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Viktor Frankl znany jest milionom czytelników na całym świecie jako autor Człowieka w poszukiwaniu sensu, wstrząsającego świadectwa czasu Holokaustu. „Czytelnicy tej krótkiej autobiograficznej relacji często prosili mnie o pełniejszy i bardziej szczegółowy wykład” – przyznał niegdyś Frankl i tym właśnie jest niniejsza książka.
Autor Boga ukrytego wyjaśnia założenia filozofii, dzięki której wbrew wszystkim przeciwnościom losu udało mu się przeżyć w kolejnych obozach koncentracyjnych. Z wiarą, że egzystencja człowieka to coś więcej niż tylko zewnętrzne pozory, Frankl daje wyraz głębokiemu przekonaniu, iż nie jesteśmy szlachetnymi bestiami, lecz spętanymi aniołami.
Frankl pochyla się nad najważniejszymi kwestiami w życiu człowieka, poczynając od analizy snów aż po kwestię istnienia Boga, by na koniec wskazać drogę do odnalezienia prawdziwego sensu i udowodnić, że życie ma nam do zaoferowania o wiele więcej, niż mogłoby się komukolwiek wydawać.
Znakomita książka! Dzięki niej otrzymujemy wyjątkową szansę uczestniczenia w bogatym doświadczeniu Frankla i obcowania z jego mądrością.
Elisabeth Kübler-Ross, autorka Rozmów o śmierci i umieraniu
Viktor Frankl twierdzi, że zło i cierpienie nie mogą nas zniszczyć w sensie ostatecznym.
Brian Keenan, irlandzki pisarz, autor An Evil Cradling
Bardzo ważna książka.
Harold Kushner, amerykański rabin, autor bestsellera Kiedy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom
Prawdziwy skarb dla (…) wszystkich zmagających się z kwestiami ostatecznymi, którzy szukają Boga zarówno w pytaniach, jak i w odpowiedziach.
Michael Berenbaum, amerykański rabin, uczony, pisarz, reżyser filmowy, autor After Tragedy and Triumph
Viktor Frankl to jeden z autorytetów moralnych XX wieku. Jego przemyślenia związane z zagadnieniami wolności człowieka, jego godności oraz poszukiwania sensu życia mają głęboki wymiar humanitarny i moc przemieniania ludzkich serc i umysłów.
dr Jonathan Sacks, Naczelny Rabin Wielkiej Brytanii
Viktor E. Frankl (1905–1997) – profesor neurologii i psychiatrii na wydziale medycznym Uniwersytetu Wiedeńskiego, twórca trzeciej wiedeńskiej szkoły psychoterapii (obok psychoanalizy Freuda i psychologii indywidualnej Adlera) – logoterapii. U jej podstaw leży przekonanie, że każdy człowiek poszukuje w życiu sensu, a jego odnalezienie ma uzdrawiający wpływ na ludzką psychikę. Więzień niemieckich obozów koncentracyjnych Auschwitz i Dachau.
Jest autorem 32 książek, które przetłumaczono na wiele języków. Jego najsłynniejsza książka, Człowiek w poszukiwaniu sensu, sprzedała się w milionach egzemplarzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 209
Viktor E. Frankl
Bóg ukryty
W poszukiwaniu ostatecznego sensu
Jak wskazuje podtytuł niniejszej książki – W poszukiwaniu ostatecznego sensu – jest ona przeznaczona dla tych wszystkich, którzy pragną odnaleźć w swoim życiu coś, dla czego warto żyć. Frankl dowodzi, że każdy z nas może tego dokonać bez względu na okoliczności i że nawet życie pełne nieznośnego cierpienia może mieć głęboki sens. Na początku dwudziestego pierwszego wieku, w czasach, gdy coraz więcej ludzi zaczyna kwestionować pogląd utożsamiający konsumpcjonizm z postępem, temat ten wydaje się być szczególnie aktualny.
Sądzę, że przystępuję do pisania tej przedmowy z podobnym nastawieniem, z jakim zapewne większość czytelników weźmie tę książkę do ręki, a mianowicie jako wielka entuzjastka słynnego dzieła Victora Frankla zatytułowanego Człowiek w poszukiwaniu sensu. Doskonale pamiętam, jak siedząc w kawiarni, zamawiałam kolejne filiżanki herbaty, a następnie sączyłam ją na tyle długo, aby jeszcze tego samego popołudnia dokończyć lekturę. Jestem więcej niż pewna, że jeżeli ktoś nie miał dotąd okazji zapoznać się z tym dziełem, zechce to uczynić natychmiast po przeczytaniu niniejszej fascynującej publikacji.
Człowiek w poszukiwaniu sensu to podsumowanie rozmyślań autora na temat cierpienia i woli przetrwania. Na każdy z dziewięciu dni – tyle czasu bowiem zajęło Franklowi stworzenie tego arcydzieła – przypada dobrze ponad milion sprzedanych egzemplarzy (obecnie ich liczba na całym świecie przekroczyła już dwanaście milionów). Tempo, z jakim genialny umysł zdołał ubrać w słowa swoją filozofię, może nas zdumiewać, pamiętajmy jednak, że owe dziewięć dni to tylko czas, jaki autor poświęcił na napisanie książki; przemyślenie wszystkiego, co w niej zawarł, zajęło mu całe lata. I tak, jak ma to miejsce w przypadku innych znakomitych dzieł, również to pozostawiło we mnie wrażenie niedosytu. Niektórzy wybitni autorzy stawiają swojego czytelnika w sytuacji, w której całą wiedzę przychodzi mu czerpać z jednej fundamentalnej książki. Na szczęście, jeśli chodzi o Frankla, mamy jeszcze do dyspozycji eseje zawarte w Bogu ukrytym, szczegółowo rozwijające założenia jego filozofii. Każdy rozdział stanowi tu niewątpliwie wartość samą w sobie i mógłby być czytany niezależnie od tego, co już wcześniej napisano. Zarazem jednak niniejsza książka rzuca nowe światło na wcześniejsze dzieło Frankla, zachęcając czytelnika do jego ponownej lektury.
Rozpoczynająca się właśnie druga dekada dwudziestego pierwszego wieku, ze swoją atmosferą niepewności i nieustanną groźbą kryzysu, to moim zdaniem doskonały czas na przypomnienie sobie teorii Viktora Frankla. Czytając jego książki, często nie mogę wyjść z podziwu, jak trafnie udało mu się przewidzieć kierunki rozwoju współczesnej psychologii. Frankl pisze o tragicznym optymizmie, o naszej świadomości tego, co niesie ze sobą życie – cierpienia, poczucia winy i śmierci – oraz o tym, że mimo wszystko większość z nas jest w stanie to życie udźwignąć. Bazując na swoich obserwacjach i doświadczeniach okresu Holokaustu, autor uczy nas, jak radzić sobie z tymi trzema nieodłącznymi składnikami ludzkiej egzystencji i jak je wykorzystywać z korzyścią dla siebie – zmieniając cierpienie w triumf, poczucie winy w pracę nad sobą, a świadomość nieuniknionego końca w bodziec do działania. Pół wieku później optymizm stanie się myślą przewodnią dynamicznie się rozwijającej, nowej, ważnej gałęzi psychologii zwanej psychologią pozytywną, analizującej te cnoty i atuty człowieka, które sprzyjają rozkwitowi zarówno samej jednostki, jak i całych społeczności. I chociaż wątpię, aby Frankl w pełni podpisał się pod wszystkimi założeniami tej filozofii, nie sposób nie zauważyć tu pewnych uderzających podobieństw.
Każdy, kto zetknął się z terapią poznawczo-behawioralną (z ang. CBT), czy to jako terapeuta, czy to jako klient, z pewnością dostrzeże we Franklu prekursora wielu współcześnie stosowanych metod. W ramach CBT ludzie uczą się nowego interpretowania zewnętrznych informacji oraz nowego spojrzenia na własne myśli. W Bogu ukrytym Frankl przytacza przykład starszego mężczyzny załamanego śmiercią żony. Człowiek ów zadaje sobie pytanie, dlaczego to ona odeszła pierwsza, pozostawiając go na starość samego, w nieutulonym żalu. Frankl radzi mu potraktować to osamotnienie w kategoriach ofiary. Pozostając przy życiu, mężczyzna oszczędził swojej żonie identycznego cierpienia, powinien zatem spojrzeć na swój ból jak na dar złożony komuś, kogo kochał najbardziej na świecie.
Wiele prac badawczych z dziedziny psychologii poświęca obecnie uwagę problemowi odporności psychicznej. Zamiast uczyć dzieci, aby bez względu na poziom swoich osiągnięć zachowywały wysoką samoocenę, powinniśmy raczej rozwijać w nich te cnoty charakteru, które pomogą im w przyszłości zmierzyć się zarówno z porażką, jak i z sukcesem. I chociaż w swoich książkach Frankl rzadko wspomina o odporności psychicznej, jestem przekonana, że również w tej kwestii wyprzedził on swoją epokę. Obserwacje, jakie poczynił w obozach koncentracyjnych, stanowią w pewnym sensie studium odporności, i to nie tylko innych ludzi, ale także jego samego. Lektura tych spostrzeżeń jest tak fascynująca między innymi dlatego, że widzimy, jak niemal na naszych oczach autor walczy o psychiczne przetrwanie, uciekając się do mechanizmów obronnych. Frankl odnalazł sens w swoich doświadczeniach okresu Holokaustu, ponieważ nie tylko potraktował je jako unikalną okazję do badania ludzkich zachowań w sytuacji ekstremalnej, przekraczającej wszystko, co jakikolwiek psycholog byłby w stanie zainscenizować we własnym laboratorium, ale przede wszystkim dlatego, że potrafił wykorzystać swoje obserwacje w praktyce.
Co ciekawe, największym problemem okazał się dla mnie nacisk, jaki niniejsza książka kładzie na religię. Autor omawia religię w jej jak najszerzej pojętym sensie, jednak jako osoba niewierząca, na dodatek głęboko zakorzeniona w świecie współczesnej psychologii, w pierwszym odruchu chciałam zakwestionować rolę, jaką Frankl jej przypisuje. Jednocześnie nie mogłam nie zauważyć, że również w tej dziedzinie udało mu się wyprzedzić swoją epokę i przewidzieć dwudziestowieczne badania poświęcone roli religii w procesie rekonwalescencji i wychodzenia z zaburzeń psychicznych. I chociaż nie mogę się zgodzić z jego poglądem, jakoby tylko religijni psychiatrzy potrafili rozmawiać ze swoimi klientami o sprawach duchowych, to nie ulega wątpliwości, że w ostatnim czasie coraz częściej mówi się o potrzebie pogłębionych szkoleń w tym zakresie, skierowanych do osób zajmujących się zawodowo terapią. Prawdą jest, że czasami tego rodzaju rozmowy mogą być dla terapeutów niekomfortowe. Pisząc, że pacjenci wstydzą się wspominać w obecności swoich psychiatrów o sprawach dotyczących religii, Frankl wiernie oddaje naszą rzeczywistość.
Jeżeli jesteś osobą wierzącą, rozdziały szósty i siódmy mogą cię szczególnie zainteresować, jeśli jednak jest inaczej, to i tak znajdziesz w tej książce wiele dla siebie. Jeżeli o mnie chodzi, najwięcej do myślenia dały mi ostatnie rozdziały, w których Frankl analizuje problem poczucia braku sensu. Omawia między innymi dylemat wyboru pracy dobrze płatnej albo takiej, która nadaje życiu sens. Tego rodzaju pytania wydają się szczególnie ważkie w czasach kryzysu gospodarczego i pod tym względem teorie Frankla również dzisiaj mogą mieć dla nas zastosowanie. Frankl jest przekonany, że nawet w sytuacji, gdy zostaje nam odebrana wszelka kontrola nad własnym życiem, tak jak to miało miejsce w obozach koncentracyjnych, gdzie więźniom w każdej chwili groziła śmierć, nawet wówczas człowiek może odnaleźć sens swojej egzystencji. I chociaż mało kto doświadcza w swoim życiu równie traumatycznych przeżyć, wielu z nas cierpi z powodu opisywanej przez autora egzystencjalnej pustki. W czasach, kiedy zastanawiamy się, czy istnieje jakieś inne życie poza konsumpcjonizmem, a ludzie coraz mniej sobie ufają, Viktor Frankl uczy nas, jak odnaleźć wspólny sens i nowe poczucie jedności.
Tym, co budzi mój największy podziw, jest jego współczucie i wielkoduszność. Miał możliwość wyjechać z Wiednia przed wybuchem wojny, a jednak został, żeby, nie bacząc na ryzyko, opiekować się swoimi rodzicami. Jego filozofia wolna jest od nakazów, on sam zaś przyznaje, że stworzona przez niego forma analizy egzystencjalnej zwana logoterapią nie stanowi żadnego panaceum. Logoterapia ma za zadanie pomagać ludziom odnajdywać w życiu sens, a u jej podstaw leży założenie, że zawsze możemy tego dokonać niezależnie od dramatycznych okoliczności, w jakich przyszło nam żyć. Wydaje się, że bardzo mu zależy na tym, aby każdy z nas odnalazł swoją własną drogę. W oczach człowieka, który tak jak on doświadczył niewyobrażalnych potworności, codzienne narzekania na pustkę i poczucie bezsensu naszego bezpiecznego, wygodnego życia mogły się wydawać trywialne. Tymczasem Frankl zdaje się rozumieć, że każdy może czuć się samotny, zdruzgotany i rozpaczliwie poszukiwać sensu. Właśnie dzięki takiemu podejściu udało mu się uczynić z własnego dążenia do zrozumienia otaczającego go świata niezwykle istotny wkład w rozwój dwudziestowiecznej myśli. Jednocześnie przekuł swoje teorie w praktykę i to nie tylko na własny użytek, poświęcając się przede wszystkim niesieniu pomocy tym, którzy pragną nadać swojemu życiu prawdziwy sens.
CLAUDIA HAMMOND
Claudia Hammond jest wielokrotnie nagradzaną dziennikarką i pisarką, prowadzi też wykłady z dziedziny psychologii. Czerpiąc ze swej specjalistycznej wiedzy, stworzyła i prowadziła audycje radiowe na tematy psychologiczne i naukowe, między innymi serię programów State of Mind, która zdobyła duże uznanie krytyki. Często zapraszana do telewizji bierze udział w dyskusjach na temat najnowszych badań psychologicznych, współpracuje też z londyńską filią Uniwersytetu Bostońskiego, gdzie wykłada psychologię zdrowia i psychologię społeczną. Jej debiutancka książka, zatytułowana Emotional Rollercoaster – a journey through the science of feelings, została przetłumaczona na sześć języków.
1 stycznia 1994 roku stałam nieco zdezorientowana na szczycie schodów ambasady. Drobny, siwowłosy mężczyzna zmierzający żwawo w moją stronę w niczym nie przypominał człowieka, którego spodziewałam się tego dnia ujrzeć. Uścisnęłam dłoń mojego gościa, Viktora Frankla, i powiedziałam: – Przeczytałam pańską książkę przed dwudziestu pięciu laty i nadal pamiętam każde słowo.
– Wryły się pani w pamięć, czy w serce? – on na to.
– W serce.
– To dobrze – odparł, jakby udzielał mi swojego błogosławieństwa.
W trakcie kolejnych kilku miesięcy profesor Frankl stał się moim powiernikiem i niezawodnym doradcą. Czy chodziło o amerykańską politykę w Bośni, zdrowie rodziny, czy też moje sprawy osobiste i zawodowe, Viktor i Elly byli mi ostoją, żywą krynicą mądrości. A kiedy mądrość wszystkich nas zawiodła, wciąż byli dla mnie źródłem pociechy.
Czystość charakteru szła u nich w parze z dobrocią, wyrozumiałością i miłością. Byliśmy sobie na tyle bliscy, że mogłam być świadkiem ich własnych cierpień i nieustannie zdumiewać się, skąd biorą swoją wewnętrzną siłę.
Niniejsza książka przynosi odpowiedź na to właśnie pytanie. Viktor Frankl dotyka w niej problemu skończoności człowieka w obliczu nieskończonych możliwości. Nie utożsamia przy tym swoich ograniczeń z ograniczeniami natury ostatecznej ani własnego bytu z najwyższym bytem.
Jego filozofia charakteryzuje się niezwykłą dozą tolerancji; potrafi przyznać, że nasze symboliczne interpretacje ostatecznego sensu są niczym innym, jak próbą zbliżenia się do rzeczywistości, w której nie możemy bezpośrednio uczestniczyć. Obozy koncentracyjne, w których cierpiał on sam i gdzie zginęli jego najbliżsi, zostały wszak stworzone, żeby unicestwić tych, którzy byli inni. Frankl dopuszcza więc istnienie całego spektrum ludzkich doświadczeń metafizycznych.
Dla jednych zatem Bóg przybiera formę antropomorficzną; inni będą go utożsamiać z własnym ego. Koniec końców najwyższy sens z pewnością jest w stanie ogarnąć całą skończoność naszych prób zrozumienia i opisania nieskończoności.
Dla Frankla jednak tego rodzaju tolerancja nie wyklucza zdrowego rozsądku. Na świecie istnieje bowiem zło, a rany, jakie on sam odniósł, są tego najlepszym dowodem. Nieświadome poszukiwanie ostatecznego sensu może doprowadzić do nikczemnych zachowań: brutalnego nacjonalizmu, obsesyjnej zazdrości, wrogości etnicznej, pracoholizmu. Pół wieku po tym, jak narodził się pomysł tej książki, spędziłam popołudnie w towarzystwie Elly i Viktora. Rozmawialiśmy nie tylko o Auschwitz, ale i o Srebrenicy – a także o tym diabolicznym i przewrotnym sensie, jaki niektórzy znajdują w sadystycznym rozpasaniu.
Warto zatem po raz kolejny przypomnieć sobie, że abstrakcyjne teorie nie są celem same w sobie. Muszą przede wszystkim kształtować konkretne istnienia. Lektura niniejszej książeczki skłania nas do poważnych rozważań nad wielkim imperatywem moralnym. Zgłębiając filozofię Frankla, możemy pochylić się nad tym, co dla nas osobiście jest drogie, i choćby przez taką formę intymnego dialogu z samym sobą włączyć się w uniwersalne dążenie do tego, co dobre.
Tolerancja, zazdrość, życzliwość, nienawiść, przyzwoitość – co jest naszym nadrzędnym celem? Jak niestrudzenie przypomina nam Viktor Frankl, wybór należy do nas.
SWANEE HUNT,
Ambasador Stanów Zjednoczonych w Austrii
W poszukiwaniu ostatecznego sensu to tytuł wykładu, który wygłosiłem w 1985 roku na dorocznym zjeździe Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego z okazji przyznania mi nagrody im. Oskara Pfistera. Jego treść została w całości przytoczona w rozdziale dziewiątym. Co do pierwszych ośmiu rozdziałów, stanowią one przedruk wydanej w 1975 roku książki zatytułowanej Nieuświadomiony Bóg – angielskiego przekładu opublikowanej w 1947 roku pracy Der unbewusste Gott, u której źródeł leżał z kolei odczyt, jaki wygłosiłem w Wiedniu zaledwie kilka miesięcy po wojnie.
Jak widać, „historia publikacji” niniejszego wydania liczy już sobie prawie pięćdziesiąt lat. Przeglądając to, co napisałem w latach 1947, 1975 i 1985, mam wrażenie, iż stanowi ona spójny zbiór ważnych rozważań poświęconych dość istotnej kwestii. Mam zatem nadzieję, że część moich przemyśleń, zanotowanych na przestrzeni dziesięcioleci, okaże się przynajmniej dla niektórych Czytelników wartościowa.
Tak czy inaczej, mogę powiedzieć jedno: „Oto nie powściągnąłem warg swoich”1.
V.F.
Zawarte w tej książce rozważania pochodzą z odczytu, jaki wygłosiłem wkrótce po zakończeniu drugiej wojny światowej na zaproszenie wąskiego kręgu intelektualistów wiedeńskich. Moja publiczność składała się wówczas z garstki słuchaczy. W 1947 roku treść tego odczytu ukazała się po niemiecku w postaci książki. Od jej publikacji minęło już dwadzieścia osiem lat i dopiero teraz ukazuje się angielski przekład (wydania hiszpańskie, duńskie, holenderskie, francuskie, greckie, hebrajskie, włoskie, japońskie, polskie, serbsko-chorwackie oraz szwedzkie już się ukazały).
Biorąc pod uwagę czas, jaki upłynął od pierwszego wydania – ponad ćwierć wieku – należy jasno powiedzieć, iż nie mogę się już w pełni podpisać pod każdym stwierdzeniem, przy jakim obstawałem w 1947 roku. Z biegiem czasu moja filozofia uległa znacznym przemianom: ewoluowała i – mam nadzieję – stała się bardziej dojrzała.
Niniejsze wydanie różni się od pierwotnego, pozwoliłem sobie bowiem wprowadzić pewne zmiany. Celowo jednak powstrzymałem się od poważniejszej ingerencji w tekst, ponieważ na tle moich dwudziestu książek ta jedna wydaje się być najbardziej uporządkowana i najstaranniej skonstruowana. Szkoda byłoby niszczyć tak spójny wywód, dokonując zbyt licznych uzupełnień w oparciu o materiały, jakie zgromadziłem przez te wszystkie lata.
Co więcej, z zadowoleniem przyjąłem rozwiązanie podsunięte mi przez wydawnictwo Simona i Schustera. Zasugerowano mi mianowicie włączenie do książki – w formie postscriptum – dodatkowego rozdziału zarysowującego zmiany, jakim w ostatnim dwudziestoleciu uległa moja teoria sumienia. Jeśli chodzi o szeroko pojętą tematykę niniejszej książki, czyli wzajemne relacje psychoterapii i teologii, więcej informacji na ten temat Czytelnik znajdzie w moich dwóch ostatnich książkach: Psychoterapia i egzystencjalizm2 oraz Wola sensu3. Każda z nich zawiera rozdział poświęcony religii oraz liczne odniesienia do tej konkretnej kwestii.
Zamieszczona na końcu uaktualniona bibliografia ułatwi Czytelnikowi wyszukanie dodatkowych wartościowych publikacji, nie tylko tych zajmujących się związkami pomiędzy religią a psychiatrią, lecz również dotyczących szeroko pojętych założeń logoterapii oraz jej zastosowania.
Niemniej teza wyjściowa mojego odczytu zatytułowanego Nieuświadomiony Bóg wciąż pozostaje aktualna i możliwa do obrony. W głębi nieświadomości każdego człowieka tkwi bowiem głęboko zakorzenione poczucie religijności. W dwóch moich książkach – Człowiek w poszukiwaniu sensu4 oraz wspomnianej już Woli sensu – przytaczam dowody na potwierdzenie tej tezy, świadczące o tym, iż owo poczucie religijności może dojść do głosu całkiem niespodziewanie, nawet w przypadku ciężkich chorób psychicznych, takich jak psychoza. Oto co napisał jeden z moich studentów z Międzynarodowego Uniwersytetu Stanów Zjednoczonych w San Diego:
W szpitalu psychiatrycznym zamknięto mnie jak zwierzę w klatce. Kiedy krzyczałem, błagając, ażeby pozwolono mi pójść do toalety, nikt nie reagował i koniec końców poddałem się temu, co było nieuniknione. Na szczęście codziennie aplikowano mi elektrowstrząsy, terapię insulinową oraz bardzo silne leki, dzięki czemu nie zachowałem prawie żadnych wspomnień z tego, co działo się ze mną w ciągu kolejnych kilku tygodni…
Jednak pogrążony w ciemności odkryłem, że mam w tym świecie do spełnienia wyjątkową misję. Tak jak wówczas, tak i teraz wiem, że musiałem ocaleć z jakiegoś konkretnego powodu. Choćby był on najbardziej błahy, jest to coś, czego tylko ja mogę dokonać i jest niezmiernie istotne, abym właśnie ja to zrobił. Ocalałem też dlatego, że w najbardziej ponurym momencie mojego życia, kiedy leżałem opuszczony jak zwierzę w klatce i ze względu na wywołaną elektrowstrząsami niemoc umysłu nie mogłem wezwać Go na pomoc, On był przy mnie. W samotnej, mrocznej „otchłani”, do której mnie wrzucono, On był przy mnie. Nie znałem Jego Imienia, a mimo to On tam był. Bóg tam był.
W podobnie nieoczekiwany sposób uczucia religijne mogą dać o sobie znać również w innych okolicznościach, tak jak to było z pewnym człowiekiem, który napisał do mnie z więzienia:
Mam pięćdziesiąt cztery lata, finansowo jestem zrujnowany, przebywam w więzieniu. Kiedy się tu znalazłem (osiem miesięcy temu), moja sytuacja wydawała mi się beznadziejna. Czułem, że nieodwołalnie pogrążam się w chaosie, którego nigdy nie zdołam ogarnąć, a co dopiero zrozumieć.
Mijały kolejne miesiące, aż pewnego dnia odwiedził mnie psychiatra sądowy, który z miejsca wzbudził moją olbrzymią sympatię. Przedstawiając się, powitał mnie miłym uśmiechem i uściskiem dłoni, jakbym wciąż był „kimś”, a przynajmniej istotą ludzką. W tym momencie coś się we mnie stało, coś niewytłumaczalnego, co zapoczątkowało głęboką przemianę. W myślach zacząłem na nowo przeżywać całe swoje życie. Tamtej nocy, w ciszy ciasnej celi, moim udziałem stało się niezwykłe doświadczenie religijne. Niczego podobnego wcześniej nie przeżyłem. Nagle okazało się, że potrafię się modlić i to jak najbardziej szczerze. Pogodziłem się z Najwyższą Wolą, powierzając jej swoje cierpienie i smutek; nabrały one w ten sposób wartości i sensu, a pytanie o ich przyczynę przestało mieć znaczenie. Od tego momentu mój stan zaczął się błyskawicznie poprawiać.
Miało to miejsce w kwietniu tego roku w więzieniu w Baltimore. Obecnie jestem całkowicie pogodzony ze sobą i z całym światem. Odnalazłem prawdziwy sens mojego życia i przekonałem się, że czas może jedynie odroczyć jego spełnienie, nigdy zaś mu przeszkodzić. W wieku pięćdziesięciu czterech lat postanowiłem odmienić swoje życie i zdobyć wykształcenie. Jestem pewien, że osiągnę swój cel. Odkryłem również nowe, wspaniałe źródło niezwykłej energii – potrafię teraz śmiać się ze swoich nieszczęść, zamiast pogrążać się w bólu z powodu błędów, których nie da się odwrócić. Okazało się, że moje życie nie jest wcale tak tragiczne, jak mi się wydawało…
O religijności człowieka warto dyskutować bez względu na to, czy uważamy ją za coś świadomego czy nieświadomego, ponieważ kwestia, jaką należy rozważyć, jest o wiele bardziej zasadnicza. Po pierwsze, musimy odpowiedzieć na pytanie, czy religia może być przedmiotem badań psychiatrycznych. Ostatnimi czasy bardzo wyraźnie rozgraniczyłem te dwie dziedziny, religię i psychiatrię5. Przekonałem się (i usiłowałem przekonać o tym innych), że dzieląca je różnica jest niczym innym jak różnicą wymiarów. Z analogii tej jasno jednak wynika, że obie te sfery w żaden sposób się nie wykluczają. Wyższy wymiar jest z definicji wymiarem szerszym, więcej sobą ogarniającym. Wymiar niższy zawiera się w wymiarze wyższym, jest w nim ujęty i w niego włączony. W tym sensie psychologia dominuje nad biologią, noologia nad psychologią, a teologia nad noologią.
Wymiar noologiczny słusznie bywa definiowany jako ten, który obejmuje swoiście ludzkie zjawiska. Wśród nich jest jedno, które uważam za najbardziej reprezentatywne dla rzeczywistości człowieka. Określam je mianem „poszukiwania sensu”. Jeśli założyć słuszność takiego rozumowania, definicja religijności jako poszukiwania przez człowieka ostatecznego sensu wydaje się w pełni uzasadniona. Już Albert Einstein stwierdził, że być religijnym to znaleźć odpowiedź na pytanie: „Jaki jest sens mojego życia?”. Jeżeli przyznamy mu rację, możemy zdefiniować wiarę jako ufność w ostateczny sens. Pojmując w ten sposób – to znaczy w jak najszerszym sensie – religię, nie można mieć wątpliwości, że psychiatrzy mają pełne prawo również zgłębiać to zjawisko, chociaż analiza psychologiczna siłą rzeczy musi się ograniczyć jedynie do jego ludzkiego wymiaru.
Koncepcja szeroko pojętej religii, przyjęta przez autora niniejszej książki, wykracza z pewnością poza wąskie pojmowanie Boga upowszechniane przez licznych przedstawicieli religii instytucjonalnej czy Kościołów wyznaniowych. Często umniejszają oni wielkość Boga, przedstawiając Go jako byt zainteresowany przede wszystkim tym, aby wyznawała Go jak największa liczba wiernych, którzy na dodatek powinni to robić zgodnie z określonymi regułami. Po prostu uwierz, powtarza się nam, a wszystko będzie dobrze. Niestety, ta koncepcja nie tylko zniekształca jakiekolwiek głębsze pojmowanie bóstwa, ale, co więcej, z góry skazana jest na porażkę. Jest oczywiste, że pewnych działań zwyczajnie nie można nakazać, wymusić ani zlecić, i tak się składa, że właśnie trójca „wiara, nadzieja i miłość” należy do tej kategorii zjawisk, które wymykają się, że tak powiem, „rozwiązaniom siłowym”. Wiara, nadzieja i miłość nie podlegają sile woli. Nie mogę się zmusić do tego, żeby uwierzyć, tak jak nie mogę się zmusić do nadziei czy miłości – a już na pewno nie mogę się zmusić do tego, ażeby wzbudzić w sobie taki akt woli.
Jeżeli lepiej się temu przyjrzeć, okazuje się, że za wszelkimi próbami wymuszania siłą wiary, nadziei, miłości oraz aktów woli kryje się zwykła manipulacja. Jednak u podstaw takich usiłowań leży niewłaściwa obiektywizacja oraz reifikacja owych specyficznie ludzkich zjawisk: traktuje się je jak martwe obiekty, przedmioty. Ponieważ jednak wiara, nadzieja, miłość oraz akty woli są tak zwanymi aktami czy stanami „intencjonalnymi”, zgodnie z terminologią Edmunda Husserla i Maxa Schelera, twórców szkoły „fenomenologii”, są one nakierowane na „intencjonalne” referenty, czyli, innymi słowy, właściwe sobie obiekty. Im większe uprzedmiotowienie aktów intencjonalnych, tym bardziej tracimy z oczu właściwe im obiekty. O ile wiem, nigdzie nie jest to zobrazowane w bardziej uderzający sposób niż na przykładzie specyficznie ludzkiego zjawiska, jakim jest śmiech: nie możemy nikomu nakazać, żeby się śmiał – chcąc, aby się roześmiał, musimy go najpierw rozśmieszyć.
Czy – w pewnym sensie – nie tak samo ma się rzecz z religią? Jeżeli chcemy, żeby ludzie wierzyli w Boga i Mu ufali, nie możemy się ograniczać do nauczania w zgodzie z wytycznymi danego Kościoła, lecz przede wszystkim musimy przedstawiać wiernym swojego Boga w sposób wiarygodny – i samemu być dla nich wiarygodnym. Innymi słowy, musimy postępować w sposób dokładnie przeciwny niż przedstawiciele zorganizowanych religii, którzy tak często budują obraz Boga jako kogoś, komu zależy przede wszystkim na byciu obiektem kultu i kto rygorystycznie wymaga, aby ci, którzy w niego wierzą, byli związani z konkretnym Kościołem. Nic dziwnego, że ludzie ci zachowują się tak, jakby głównym celem ich wyznania była dominacja nad innymi wyznaniami.
Nie ulega wątpliwości, że coraz częściej odchodzi się od postrzegania religii wyłącznie w jej ograniczonym wyznaniowym czy instytucjonalnym sensie. Co jednak nie oznacza, że w pewnym momencie na świecie zapanuje jedna uniwersalna religia. Przeciwnie, jeżeli religia ma przetrwać, będzie musiała zostać głęboko spersonalizowana.
Nie znaczy to, że zniknie potrzeba symboli i rytuałów. Nawet zagorzali agnostycy oraz ateiści nie mogą całkowicie odrzucać symboli. Weźmy choćby Rosjan, którzy postawili symboliczny pomnik wyrażający ich wdzięczność wobec tysięcy psów wykorzystywanych przez Pawłowa w trakcie słynnych eksperymentów badających odruchy warunkowe – czysto symboliczny gest, całkiem zbędny z utylitarystycznego punktu widzenia materializmu dialektycznego, a mimo to niezwykle bliski sercu rosyjskiego narodu. Sercu, które – jak zauważył już Błażej Pascal – ma swoje racje, których rozum nie pojmuje (Le coeur a ses raisons que la raison ne connaît point). Jak widać, serce człowieka może się przeciwstawić nawet marksistowskiej indoktrynacji.
Wszystko wskazuje na to, że religia nie umiera i jeśli rzeczywiście tak jest, to znaczy, że Bóg również nie umarł, nawet „po Auschwitz”, jak przekonuje tytuł pewnej książki. Wiara w Boga bowiem albo jest bezwarunkowa, albo wcale nie jest wiarą. Jeżeli jest bezwarunkowa, stawi czoło temu, że sześć milionów ludzi straciło życie w przeprowadzonym przez nazistów Holokauście; jeżeli nie jest bezwarunkowa, nie zniesie nawet śmierci jednego niewinnego dziecka, aby przytoczyć argument wysunięty niegdyś przez Dostojewskiego. Nie ma sensu targować się z Bogiem i mówić: „Moja wiara w Ciebie wytrzyma śmierć sześciuset tysięcy czy nawet miliona ofiar Holokaustu, ale wystarczy milion więcej, a będę zmuszony się jej wyrzec”.
Prawda jest taka, że wśród tych, którzy osobiście doświadczyli koszmaru Auschwitz, liczba osób, których religijność się pogłębiła pomimo, a może na skutek doznanych przeżyć, zdecydowanie przewyższa liczbę tych, którzy wiarę utracili. Parafrazując słowa La Rochefoucaulda w odnosieniu do wpływu rozstania na miłość, można powiedzieć, że tak jak wichura gasi nikły płomień, ale podsyca ogień, tak samo przeciwności losu i tragedie podkopują słabą wiarę, lecz umacniają silną.
Viktor E. Frankl
Kiedy po raz pierwszy przyszedł mi do głowy pomysł napisania Boga ukrytego. W poszukiwaniu ostatecznego sensu, książki będącej rozwinięciem jednej z moich ulubionych prac, jaką jest Nieuświadomiony Bóg, stwierdziłem, że nie powinno mi to nastręczyć większych trudności. Jak zwykle jednak doświadczenie okazało się najlepszym nauczycielem. To, że książka ta ostatecznie się ukazała, było możliwe dzięki wysiłkowi wielu ludzi, za co jestem im niezmiernie wdzięczny.
Dziękuję Joannie Lawrence z Plenum Publishing Company za to, że niniejsza publikacja w ogóle ujrzała światło dzienne. Jestem również bardzo wdzięczny Jej Ekscelencji Swanee Hunt, Ambasadorowi Stanów Zjednoczonych w Austrii, która wyświadczyła mi ogromny zaszczyt, godząc się napisać słowo wstępne. Udało jej się doskonale uchwycić ducha tych rozważań. Dziękuję doktorowi Jayowi Levinsonowi, mojemu asystentowi i przyjacielowi, za pomoc w koordynowaniu wielu logistycznych szczegółów tego projektu. Chciałbym wyrazić wielką wdzięczność mojemu zięciowi, doktorowi Franzowi Vesely’emu, który pełnił w Wiedniu rolę mojego osobistego „redaktora naczelnego”, służąc radą i wsparciem zawsze, kiedy tego potrzebowałem. Bez sumiennej i życzliwej pomocy Franza i Jaya ta książka nigdy by się nie ukazała. Na koniec chciałbym wyrazić wdzięczność mojej nieocenionej żonie Elly i zapewnić ją o mojej miłości. Jest moim światłem, moim natchnieniem, moją podporą.
Wszystkim tym osobom, jak również nie wymienionym tu z nazwiska pozostałym współpracownikom, pragnę przekazać najszczersze podziękowania.
W poszukiwaniu ostatecznego sensu
ROZDZIAŁ 1
Arthur Schnitzler, słynny wiedeński poeta współczesny Zygmuntowi Freudowi, powiedział kiedyś, że istnieją tylko trzy cnoty: obiektywizm, odwaga oraz poczucie odpowiedzialności. Byłoby interesujące przyporządkować każdej z tych cnót filozofię jednej z trzech szkół psychoterapii zrodzonych na gruncie wiedeńskim.
Jeśli chodzi o cnotę odwagi, niewątpliwie najłatwiej przypisać jej założenia psychologii adlerowskiej. Wyznawcy tej szkoły całe postępowanie terapeutyczne sprowadzają przecież do próby ośmielenia pacjenta. Ośmielenie to ma służyć jednemu celowi: przezwyciężeniu przez pacjenta poczucia niższości, które psychologia adlerowska uważa za czynnik zdecydowanie chorobotwórczy.
W podobny sposób psychoanalizie Freuda możemy przyporządkować inną cnotę – cnotę obiektywizmu. Co innego niż obiektywizm mogło skłonić Zygmunta Freuda, żeby niczym współczesny Edyp spojrzał w oczy Sfinksa – ludzkiej duszy – i podjął próbę rozwikłania jej zagadek, nie zważając na to, że odkrycie może się okazać w najwyższym stopniu przerażające? W owym czasie było to niezwykłe przedsięwzięcie i równie niezwykły sukces. Psychologia, a zwłaszcza tak zwana psychologia akademicka, odrzucała wcześniej to wszystko, co Freud uczynił głównym przedmiotem zainteresowania swojej filozofii. Tak jak anatom Julius Tandler żartobliwie określał nauczaną w wiedeńskich szkołach średnich „somatologię” mianem „anatomii z wyłączeniem narządów płciowych”, tak Freud mógłby powiedzieć, że psychologia akademicka to psychologia z wyłączeniem kwestii libido.
Jednakże psychoanaliza nie tylko przyjęła cnotę obiektywizmu za swoją, ona się jej podporządkowała. Obiektywizm doprowadził koniec końców do obiektywizacji czy inaczej urzeczowienia. Innymi słowy, z żywej istoty, jaką jest człowiek, uczyniono obiekt, rzecz. Z punktu widzenia psychoanalizy pacjentem rządzą „mechanizmy”, terapeuta zaś to ktoś, kto posiadł odpowiednią technikę doprowadzania do porządku zakłóconych mechanizmów.
Pojmowanie psychoterapii jako zwykłej techniki podszyte jest wszakże cynizmem. Terapeuta może być uznany za technika wyłącznie wtedy, gdy przedtem przyjmiemy, że pacjent jest swego rodzaju maszyną, albowiem tylko homme machine – „człowiek maszyna” potrzebuje méde-cin technicien – „lekarza technika”.
Jak jednak doszło do tego, że psychoanaliza przyjęła tak techniczno-mechanistyczny punkt widzenia? Łatwo to zrozumieć, jeśli weźmie się pod uwagę intelektualny klimat epoki, w której wyrosła, jak również ówczesne środowisko społeczne – pełne daleko posuniętej pruderii. Mechanistyczny punkt widzenia psychoanalizy stanowił automatyczną reakcję na ową pruderię, obecnie zaś pod wieloma względami jest przestarzały. Jednak Freud nie tylko reagował na specyfikę swoich czasów, lecz również działał w ich duchu. Tworząc swoją filozofię, pozostawał całkowicie pod wpływem rodzącego się wówczas asocjacjonizmu, który później miał zdominować psychologię. Sam asocjacjonizm był zaś produktem naturalizmu, ideologii końca dziewiętnastego stulecia. Naturalizm jest szczególnie widoczny w dwóch podstawowych składnikach doktryny psychoanalitycznej: jej atomizmie psychologicznym i teorii energii psychicznej.
Psychoanaliza postrzega całość ludzkiej duszy w sposób atomistyczny, jako złożoną z poszczególnych elementów, to jest rozmaitych popędów, na które z kolei składają się tak zwane popędy cząstkowe. Tym samym dusza zostaje nie tylko zatomizowana, ale także zanatomizowana, to znaczy analiza tego, co duchowe, zmienia się w anatomię. W ten sposób zniszczeniu ulega całość ludzkiej istoty. Można powiedzieć, że z jednej strony psychoanaliza depersonalizuje człowieka, a z drugiej – personifikuje poszczególne, pozostające często ze sobą we wzajemnym konflikcie aspekty pojmowanej jako całość struktury duchowej. Bywa, że są one nie tylko personifikowane, lecz wręcz demonizowane, jak choćby w przypadku id czy superego traktowanych tak, jakby stanowiły stosunkowo samodzielne, pseudoosobowe byty.
Psychoanaliza burzy zatem to, co jest w człowieku jednolitą całością, stawiając sobie w końcu za zadanie zrekonstruowanie go z poszczególnych części. Ten atomistyczny punkt widzenia widać szczególnie wyraźnie we freudowskiej teorii zakładającej, że ego jest zbudowane z „popędów ego”. Zgodnie z nią to, co tłumi i cenzoruje popędy, samo jest popędowością. Przyjrzyjmy się następującemu stwierdzeniu Freuda zaczerpniętemu z jego Trzech rozpraw z teorii seksualnej: „Produkcja pobudzenia seksualnego (…) dostarcza zapasów energii wykorzystywanej w większości do celów innych niż seksualne, to znaczy (…) (za sprawą wyparcia (…)) do budowania późniejszych ograniczeń seksualnych”1. W moim odczuciu równie dobrze można by utrzymywać, że budowniczy, który wzniósł gmach z cegieł, sam jest z nich zbudowany, bowiem to, co ma ograniczać seksualność, nie może jednocześnie samo być seksualnością. W porównaniu tym uderzający jest materializm przenikający psychoanalityczny sposób myślenia, który też ostatecznie tłumaczy charakteryzujący je atomizm.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Ps 39, 10. Wszystkie cytaty z Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąclecia w opracowaniu zespołu polskich biblistów pod redakcją Benedyktynów Tynieckich, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań 1965 (przyp. tłum.). [wróć]
Viktor E. Frankl, Psychotherapy and Existentialism: Selected Papers on Logotherapy, Washington Square Press, Nowy Jork 1967 oraz Touchstone Paperback, Nowy Jork 1968. [wróć]
Viktor E. Frankl, Wola sensu. Założenia i zastosowanie logoterapii, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2010. [wróć]
Viktor E. Frankl, Człowiek w poszukiwaniu sensu, wstęp Gordona W. Allporta, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2009. [wróć]
Viktor E. Frankl, The Doctor and the Soul: From Psychotherapy to Logotherapy, Alfred A. Knopf, Inc., Nowy Jork; wyd. 2. rozszerzone, 1965; wyd. 3. Vintage Books, Nowy Jork 1986. [wróć]
„Oto nie powściągnąłem warg swoich” (przyp.tłum.). [wróć]