Lekarz i dusza. Wprowadzenie do logoterapii i analizy egzystencjalnej - Viktor E. Frankl - ebook

Lekarz i dusza. Wprowadzenie do logoterapii i analizy egzystencjalnej ebook

Viktor E. Frankl

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lekarz i dusza to książka należąca do ścisłego kanonu lektur dwudziestowiecznej psychologii. Viktor E. Frankl – wybitny wiedeński psychiatra i neurolog, uczeń Freuda – w sposób systematyczny przedstawia teoretyczne i praktyczne podstawy swojej metody, nazwanej przez niego logoterapią.

W poszukiwaniu logosu, w przywracaniu sensu podstawowym doświadczeniom ludzkiej egzystencji, cierpieniu, śmierci, miłości czy pracy, Frankl widzi drogę wyjścia z indywidualnych kryzysów duchowych i istotę terapii zaburzeń neurotycznych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 419

Oceny
4,2 (11 ocen)
6
3
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
entuzjastka-91

Nie oderwiesz się od lektury

książka dla każdego
00
Rivianer

Nie polecam

Frankl i jego tekst to absolutny bełkot. Brak odpowiedniej struktury pracy jak na propozycje terapii jest dodatkowo dobijajacy. Jesli ktoś się zdecyduje przebrnać przez to dzieło nie majace zbyt wiele wspólnego z nauką i wciąż pozostanie głodny egzystencjalizmu w psychologii to polecam Rollo Maya
03

Popularność




Od Wydawcy

1. Do XI, prze­re­da­go­wa­nego wyda­nia Leka­rza i duszy

Niniej­sza książka jest pierw­szym roz­sze­rzo­nym wyda­niem Leka­rza i duszy, nad któ­rym nie pra­co­wał już sam Vik­tor Frankl. W porów­na­niu z wcze­śniej­szymi wyda­niami książki – poza prze­dru­ko­waną w załą­cze­niu roz­prawą Dzie­sięć tez na temat osoby (Frankl 1950) – zmia­nie ule­gło upo­rząd­ko­wa­nie pięć­dzie­się­ciu uzu­peł­nień i uwag, któ­rymi Vik­tor Frankl opa­trzył I, IX i X wyda­nie Leka­rza i duszy. Z powo­dów tech­nicz­nych uwagi nie zostały wów­czas włą­czone do głów­nego tek­stu, lecz zna­la­zły się w suk­ce­syw­nie posze­rza­nych przy­pi­sach koń­co­wych. Nie tylko ogra­ni­czało to ich dostęp­ność, lecz rów­nież utrud­niało przy­po­rząd­ko­wa­nie do głów­nego tek­stu, zwłasz­cza że do tej pory do każ­dego roz­sze­rzo­nego wyda­nia Leka­rza i duszy przy­go­to­wy­wany był oddzielny suple­ment, porząd­ku­jący uwagi Fran­kla i dosto­so­wu­jący je do nowej edy­cji, a nie do odpo­wied­nich punk­tów głów­nego tek­stu.

W niniej­szym zmie­nio­nym wyda­niu uwagi zostały po raz pierw­szy ujed­no­li­cone i umiesz­czone na końcu poszcze­gól­nych roz­dzia­łów razem z przy­pi­sami do dotych­cza­so­wych wydań. Jed­no­cze­śnie, aby zacho­wać histo­ryczną cią­głość dzieła, przy­pisy koń­cowe zostały opa­trzone ory­gi­nal­nymi nume­rami uwag. Stąd każdy przy­pis koń­cowy ma podwójną nume­ra­cję: pierw­sza wska­zuje na miej­sce w tek­ście, do któ­rego dana uwaga się odnosi; druga nume­ra­cja na końcu tek­stu wska­zuje na pier­wotny numer odno­śnika w wyda­niach Leka­rza i duszy, które uka­zały się za życia Fran­kla. Tak samo są ozna­czone rów­nież dawne przy­pisy. Wszyst­kie wska­zówki redak­cyjne są ujęte w nawiasy kwa­dra­towe.

2. Dzie­sięć tez na temat osoby

W postaci nowego suple­mentu dołą­czony jest tekst, który do tej pory nie był publi­ko­wany razem z Leka­rzem i duszą. Jest to prze­ro­biony refe­rat, który Frankl wygło­sił w roku 1950 w ramach Dni Uni­wer­sy­tetu Sal­zbur­skiego (Sal­zbur­ger Hoch­schul­wo­chen) jako wpro­wa­dze­nie do jed­nego z paneli dys­ku­syj­nych (jego pozo­stali uczest­nicy to dr P. Ilde­fons Bet­schart OSB, dr Alois Dempf i dr Leo Gabriel). Dzie­sięć tez na temat osoby zali­cza się do filo­zo­ficzno-antro­po­lo­gicz­nych źró­dło­wych tek­stów logo­te­ra­pii i ana­lizy egzy­sten­cjal­nej: Frankl pogłę­bia w nich onto­lo­giczny wymiar obrazu czło­wieka, któ­rego dale­ko­siężne filo­zo­ficzne i antro­po­lo­giczne impli­ka­cje pod­su­mo­wuje w dzie­się­ciu tezach. W swoim refe­ra­cie podej­muje się mię­dzy innymi szcze­gó­ło­wego, opar­tego na argu­men­tach wypro­wa­dze­nia dwóch cen­tral­nych postu­la­tów logo­te­ra­pii: credo psy­cho­te­ra­peu­tycz­nego i credo psy­chia­trycz­nego. O ile postu­laty te zostały już w Leka­rzu i duszy mery­to­rycz­nie nakre­ślone i anty­cy­po­wane, to w Dzie­się­ciu tezach na temat osoby przed­sta­wione są dodat­kowo w cało­ścio­wym kon­tek­ście filo­zo­ficz­nej i psy­cho­lo­gicz­nej antro­po­lo­gii Fran­kla.

3. Inne uwagi redak­cyjne

Niniej­sze wyda­nie Leka­rza i duszy jest histo­ryczne. Ozna­cza to, że odno­śniki biblio­gra­ficzne nie zostały uak­tu­al­nione, a indeks auto­rów i indeks rze­czowy nie zostały roz­sze­rzone. Rów­nież odsy­ła­cze do zabie­gów lekar­skich z cza­sów powsta­wa­nia tek­stów – które w obu przy­pad­kach mają tak czy ina­czej cha­rak­ter raczej ilu­stra­cji niż zale­ce­nia – nie zostały na nowo zre­da­go­wane.

W załą­cze­niu do książki znaj­duje się aktu­alna biblio­gra­fia ksią­żek Vik­tora Fran­kla dostęp­nych w języku nie­miec­kim. Publi­ko­wana w poprzed­nich wyda­niach w osob­nym anek­sie biblio­gra­fia pozo­sta­łych pozy­cji z dzie­dziny logo­te­ra­pii nie została w niniej­szym wyda­niu uwzględ­niona z powodu znacz­nie roz­le­glej­szego zakresu. Z pełną biblio­gra­fią piśmien­nic­twa można się zapo­znać na stro­nie wie­deń­skiego Insty­tutu Vik­tora Fran­kla (www.vik­tor­frankl.org). Obok ogól­nych infor­ma­cji i aktu­al­nych wia­do­mo­ści z dzie­dziny badań i prak­tyki logo­te­ra­peu­tycz­nej czy­tel­nik znaj­dzie tam mię­dzy­na­ro­dową listę adre­sową towa­rzystw i insty­tu­tów auto­ry­zo­wa­nych przez Insty­tut Vik­tora Fran­kla. Ofe­rują one szko­le­nia z psy­cho­te­ra­pii i porad­nic­twa opar­tego na logo­te­ra­pii i ana­li­zie egzy­sten­cjal­nej w postaci opra­co­wa­nej przez Vik­tora Fran­kla.

Ale­xan­der Bat­thy­any

Vik­tor-Frankl-Insti­tut, Wie­deń

Eun­tes eunt et plo­rant, semen spar­gen­dum por­tan­tes: Venien­tes vie­nient cum exsul­ta­tione, por­tan­tes mani­pu­los suos.

Ps. 125, 7–8

Przed­mowa do wyda­nia IX

Ze względu na pewien instynkt rodzi­ciel­ski wła­ściwy auto­rowi tek­stu z początku ucie­szy­łem się, że posta­no­wiono wydać moją książkę po raz dzie­wiąty. Potem jed­nak naszły mnie wąt­pli­wo­ści. Bądź co bądź pierw­sze wyda­nie uka­zało się już w roku 1946, poje­dyn­cze roz­działy zostały napi­sane w latach trzy­dzie­stych, nasu­wało się więc pyta­nie, czy książka nie jest cza­sem zbyt uza­leż­niona od ducha tam­tych cza­sów. Prze­ciwko tym oba­wom prze­ma­wiały jed­nak wyso­ko­ści nakła­dów. Do dziś bowiem uka­zały się nie mniej niż czter­dzie­ści trzy wyda­nia w ośmiu języ­kach, a ame­ry­kań­skie i japoń­skie tłu­ma­cze­nia wciąż znaj­dują się na listach best­sel­le­rów. Widocz­nie więc książka ma na­dal coś do zapro­po­no­wa­nia mło­demu poko­le­niu psy­chia­trów, psy­cho­lo­gów, psy­cho­te­ra­peu­tów i w ogóle każ­demu, kto jest otwarty na nie­orto­dok­syjny spo­sób widze­nia.

Naj­praw­do­po­dob­niej zawdzię­cza to swoim zało­że­niom i inten­cji, na­dal aktu­al­nym – wciąż aktu­al­nym, jeśli nie wręcz znowu. Zało­że­niem była ogólna wąt­pli­wość doty­cząca sensu życia i sze­rzące się poczu­cie bez­sensu. Nato­miast inten­cją przy­świe­ca­jącą tek­stowi była walka z psy­cho­lo­gi­zmem, pato­lo­gi­zmem i reduk­cjo­ni­zmem, czyli z inter­pre­ta­cją poczu­cia bez­sensu jako wyrazu jedy­nie nie­świa­do­mej dyna­miki albo jako zwy­kłego symp­tomu ner­wicy – czy jak­kol­wiek ina­czej – zgod­nie z danym wzor­cem indok­try­nu­ją­cej ide­olo­gii – mogło zostać „zde­ma­sko­wane” zja­wi­sko fru­stra­cji. Inten­cją było zatem zde­ma­sko­wa­nie dema­ska­to­rów, a może się oka­zać, że obec­nie jest ono fak­tycz­nie bar­dziej aktu­alne niż kie­dy­kol­wiek.

Jak już jed­nak stwier­dzi­łem, książka powinna być nie tylko wciąż aktu­alna, lecz rów­nież znów aktu­alna. Ten waru­nek może być speł­niony choćby ze względu na roz­dział poświę­cony ner­wicy spo­wo­do­wa­nej bez­ro­bo­ciem. Powin­ni­śmy się też cie­szyć, że tre­ści zawarte w roz­dziale „Psy­cho­lo­gia obozu kon­cen­tra­cyj­nego” są już dziś nie­ak­tu­alne.

W ostat­nim wyda­niu nie usu­ną­łem ani nie doda­łem niczego, o czym warto wspo­mnieć. Jedy­nie biblio­gra­fia została znacz­nie roz­sze­rzona celem jej uak­tu­al­nie­nia. Gdyby nato­miast czy­tel­nik chciał zapo­znać się ze szcze­gó­ło­wym omó­wie­niem tech­nicz­nych aspek­tów logo­te­ra­pii, powi­nien się­gnąć po naj­now­sze wyda­nia Psy­cho­te­ra­pii w prak­tyce (Die Psy­cho­the­ra­pie in der Pra­xis) i Teo­rii i tera­pii ner­wicy (The­orie und The­ra­pie der Neu­ro­sen). Nato­miast antro­po­lo­giczne pod­stawy logo­te­ra­pii zostały szcze­gó­łowo omó­wione w książce Anth­ro­po­lo­gi­sche Grun­dla­gen der Psy­cho­the­ra­pie.

W pierw­szych dwóch książ­kach jest rów­nież wiele odnie­sień do wyni­ków badań ści­śle empi­rycz­nych, dzięki któ­rym tezy logo­te­ra­pii, wysu­nięte i opra­co­wane począt­kowo na grun­cie intu­icyj­nym, mogły zostać zwe­ry­fi­ko­wane sta­ty­stycz­nie i poprzez testy. Przy tej oka­zji chciał­bym rów­nież zwró­cić uwagę na listę prac dok­tor­skich na temat logo­te­ra­pii, która zna­la­zła się w biblio­gra­ficz­nym załącz­niku do niniej­szego tomu.

Wresz­cie czy­tel­nik zain­te­re­so­wany histo­rią Leka­rza i duszy może zapo­znać się z pozy­cją pt. Die Sin­n­frage in der Psy­cho­the­ra­pie (Pyta­nie o sens w psy­cho­te­ra­pii), w któ­rej znaj­dzie odpo­wied­nie infor­ma­cje ujęte w for­mie eseju auto­bio­gra­ficz­nego.

Vik­tor E. Frankl

U.S. Inter­na­tio­nal Uni­ver­sity (San Diego, Kali­for­nia)

Wstęp1

W tytule jed­nej ze swo­ich ksią­żek Hel­mut Schel­sky nazywa mło­dzież „scep­tycz­nym poko­le­niem”. Coś podob­nego można powie­dzieć o dzi­siej­szych psy­cho­te­ra­peu­tach. Sta­li­śmy się ostrożni, wręcz nie­ufni, zwłasz­cza wobec sie­bie samych, wobec naszych suk­ce­sów i wie­dzy, a ta skrom­ność i rze­czo­wość mogą być odzwier­cie­dle­niem samo­po­czu­cia całego poko­le­nia psy­cho­te­ra­peu­tów. Od dawna nie jest już tajem­nicą, że bez względu na sto­so­waną metodę czy tech­nikę w mniej wię­cej dwóch trze­cich przy­pad­ków odno­to­wuje się wyle­cze­nie lub przy­naj­mniej zna­czącą poprawę stanu zdro­wia.

Chciał­bym jed­nak prze­strzec przed wycią­ga­niem dema­go­gicz­nych wnio­sków. Psy­cho­te­ra­pia nie odpo­wie­działa bowiem jesz­cze na piła­towe pyta­nie: czymże jest zdro­wie, czym jest powrót do zdro­wia, czym jest lecze­nie? Jedno nie budzi wszakże wąt­pli­wo­ści: skoro naj­prze­róż­niej­sze metody odno­to­wują w przy­bli­że­niu takie same wskaź­niki powo­dze­nia, to dana tech­nika nie może być czyn­ni­kiem, któ­remu przede wszyst­kim w tym wypadku zawdzię­czamy suk­ces. Franz Ale­xan­der stwier­dził kie­dyś: „We wszyst­kich for­mach psy­cho­te­ra­pii pod­sta­wo­wym narzę­dziem jest oso­bo­wość tera­peuty”. Czy zna­czy to jed­nak, że powin­ni­śmy gar­dzić tech­niką? Zgo­dził­bym się raczej z Hac­ke­rem, który prze­strze­gał przed upa­try­wa­niem w psy­cho­te­ra­pii swego rodzaju sztuki, ponie­waż takie porów­na­nie otwiera drzwi przed szar­la­ta­ne­rią. Z pew­no­ścią psy­cho­te­ra­pia jest zarówno sztuką, jak i tech­niką. Chciał­bym nawet pójść dalej i zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że skraj­ność w psy­cho­te­ra­pii, czy to idąca w kie­runku sztuki, czy tech­niki, jest jako taka – jako skraj­ność – czy­stym arte­fak­tem. Skraj­no­ści ist­nieją tylko w teo­rii. Prak­tyka zda­rza się w obsza­rze pomię­dzy skraj­no­ściami psy­cho­te­ra­pii uję­tej jako sztuka czy jako tech­nika. Mię­dzy owymi skraj­no­ściami ist­nieje całe spek­trum moż­li­wo­ści, a w nim każda metoda i tech­nika ma sobie przy­pi­saną okre­śloną war­tość. Skraj­no­ści w postaci sztuki naj­bli­żej jest do auten­tycz­nego egzy­sten­cjal­nego spo­tka­nia („egzy­sten­cjal­nej komu­ni­ka­cji” w zna­cze­niu uży­wa­nym przez Jaspersa i Bin­swan­gera), pod­czas gdy bli­żej skraj­no­ści tech­nicz­nej nale­ża­łoby umiej­sco­wić prze­nie­sie­nie w zna­cze­niu psy­cho­ana­li­tycz­nym, któ­rym „się posłu­gu­jemy”, jak zauwa­żył w jed­nej ze swo­ich nie­daw­nych prac Medard Boss, by nie powie­dzieć „mani­pu­lu­jemy” (Dre­ikurs). Jesz­cze bli­żej skraj­no­ści tech­nicz­nej znaj­duje się tre­ning auto­genny Schultza, a naj­da­lej od bie­guna sztuki odda­liła się hip­noza przy uży­ciu nagrań trans­owych.

To, jaki zakres czę­sto­tli­wo­ści nie­jako wyod­ręb­nimy z całego spek­trum, to zna­czy, jaką metodę i tech­nikę uznamy za wska­zaną, zależy nie tylko od pacjenta, lecz rów­nież od leka­rza. Nie tylko bowiem nie każda metoda oddzia­łuje rów­nie dobrze na każdy przy­pa­dek2, lecz rów­nież nie każdy lekarz rów­nie dobrze posłu­guje się każdą tech­niką. Moim stu­den­tom tłu­ma­czę to w postaci nastę­pu­ją­cego rów­na­nia:

Zna­czy to, że wybrana metoda psy­cho­te­ra­pii (ψ) jest pod tym wzglę­dem rów­na­niem z dwoma nie­wia­do­mymi, że nie da się go stwo­rzyć bez uwzględ­nie­nia w rachunku zarówno uni­kal­no­ści i wyjąt­ko­wo­ści pacjenta, jak i uni­kal­no­ści i wyjąt­ko­wo­ści leka­rza.

Czy to ozna­cza, że wolno nam ulec i hoł­do­wać zepsu­temu i taniemu eklek­ty­zmowi? Czy nale­ża­łoby ukryć sprzecz­no­ści pomię­dzy poszcze­gól­nymi meto­dami psy­cho­te­ra­pii? O tym nie może być mowy. Nasze roz­wa­ża­nia pro­wa­dzą raczej do wnio­sku, że żadna psy­cho­te­ra­pia nie może rościć sobie pre­ten­sji do wyjąt­ko­wo­ści. Dopóki nie mamy dostępu do prawdy abso­lut­nej, musimy zado­wo­lić się tym, że prawdy względne będą się nawza­jem kory­go­wać, musimy też zdo­być się na odwagę, żeby nie uni­kać stron­ni­czo­ści – takiej, która jest sie­bie świa­doma.

Wyobraźmy sobie, że fle­ci­sta w fil­har­mo­nii nie grałby tylko i wyłącz­nie na fle­cie, lecz zabie­rał się także za inne instru­menty – to nie do pomy­śle­nia, gdyż ma on nie tylko po pro­stu prawo, lecz wręcz obo­wią­zek, by w orkie­strze grać tylko i wyłącz­nie na fle­cie – ale wła­śnie jedy­nie w orkie­strze: gdy tylko wraca do domu, pil­nuje się, aby poza orkie­strą nie draż­nić sąsia­dów tym, że stron­ni­czo i wyłącz­nie gra tylko na fle­cie. W poli­fo­nicz­nej orkie­strze psy­cho­te­ra­pii mamy rów­nież prawo do pew­nego rodzaju stron­ni­czości, która jest sie­bie świa­doma – nie tylko prawo; taka stron­ni­czość jest rów­nież naszym obo­wiąz­kiem.

À pro­pos sztuki: kie­dyś zde­fi­nio­wano ją jako jed­ność w róż­no­rod­no­ści, przez ana­lo­gię, jak sądzę, dałoby się zde­fi­nio­wać czło­wieka jako róż­no­rod­ność w jed­no­ści. Mimo jed­no­ści i cało­ścio­wo­ści istoty czło­wieka ist­nieje róż­no­rod­ność wymia­rów, do któ­rych on sięga, i we wszyst­kie te wymiary psy­cho­te­ra­pia musi za nim podą­żać. Niczego nie wolno pozo­sta­wić na boku – ani wymiaru soma­tycz­nego, ani psy­chicz­nego, ani noetycz­nego. Psy­cho­te­ra­pia musi poru­szać się po Jaku­bo­wej dra­bi­nie, musi się po niej wspi­nać i zstę­po­wać w głąb. Nie wolno ani zanie­dbać wła­snej pro­ble­ma­tyki meta­kli­nicz­nej, ani utra­cić pod nogami twar­dego gruntu kli­nicz­nej empi­rii. Gdy tylko psy­cho­te­ra­pia „zbłą­dzi” pośród ezo­te­rycz­nych wyżyn, musimy ją przy­wo­łać, spro­wa­dzić z powro­tem.

Czło­wiek dzieli ze zwie­rzę­tami wymiar bio­lo­giczny i psy­cho­lo­giczny. Czło­wie­czeń­stwo prze­wyż­sza w nim wymiar zwie­rzęcy i to ono go kształ­tuje, czło­wiek nie prze­staje jed­nak być zwie­rzę­ciem. Na lot­ni­sku, a więc na pła­skim tere­nie, samo­lot, podob­nie jak samo­chód, nie traci zdol­no­ści jezd­nych, swoją praw­dziwą naturę samo­lotu poka­zuje jed­nak dopiero, gdy wznie­sie się w powie­trze, a więc w prze­strzeń trój­wy­mia­rową. Podob­nie czło­wiek jest mię­dzy innymi zwie­rzę­ciem, ale jest też kimś nie­skoń­cze­nie wię­cej, wię­cej o cały wymiar, mia­no­wi­cie wymiar wol­no­ści. Wol­ność czło­wieka nie jest oczy­wi­ście wol­no­ścią od uwa­run­ko­wań, czy to bio­lo­gicznych, psy­cho­lo­gicznych, czy socjo­lo­gicz­nych. Nie jest to w ogóle wol­ność od cze­goś, tylko wol­ność ku cze­muś, a mia­no­wi­cie wol­ność zaję­cia sta­no­wi­ska wobec wszyst­kich uwa­run­ko­wań. I tak też czło­wiek uka­zuje swoje praw­dziwe czło­wie­czeń­stwo, gdy wznosi się w wymiar wol­no­ści.

Z tego, co powie­dziano wyżej, wynika, że w teo­rii zało­że­nie eto­lo­giczne jest rów­nie upraw­nione jak w prak­tyce zało­że­nie far­ma­ko­lo­giczne. Nie chciał­bym tu roz­strzy­gać, czy środki psy­cho­tro­powe mogą zastą­pić psy­cho­te­ra­pię, tylko ją uła­twić, czy ewen­tu­al­nie utrud­nić. Chcę tylko zauwa­żyć, że gdy nie­dawno wyra­żone zostały obawy, iż tera­pia far­ma­ko­lo­giczna może podob­nie jak elek­trow­strząsy dopro­wa­dzić do tego, że psy­chia­tria zosta­nie zme­cha­ni­zo­wana i pacjent prze­sta­nie być trak­to­wany jak osoba, to muszę powie­dzieć, że jest nie do poję­cia, dla­czego tak wła­śnie mia­łoby się stać. To ni­gdy nie zależy od jakiejś tech­niki, lecz tylko od tego, kto się nią posłu­guje, i od ducha, w jakim jest uży­wana3. Ist­nieje więc i taki duch, w któ­rym tech­nika psy­cho­te­ra­peu­tyczna jest w sto­sunku do pacjenta sto­so­wana w spo­sób „deper­so­na­li­zu­jący”, gdy poza cho­robą nie widzi się osoby, lecz raczej tylko funk­cjo­nu­jące w psy­chice mecha­ni­zmy: czło­wiek ulega reifi­ka­cji – staje się rze­czą – albo wręcz jest zupeł­nie zma­ni­pu­lo­wany: staje się środ­kiem do celu4.

Moim zda­niem w przy­padku depre­sji endo­gen­nej tera­pia za pomocą środ­ków far­ma­ko­lo­gicz­nych jest abso­lut­nie wska­zana. Uwa­żam za nie­wła­ściwą argu­men­ta­cję, że w takich przy­pad­kach nie wolno „wyci­szać” poczu­cia winy, ponie­waż u jego korzeni tkwi rze­czy­wi­sta wina. W pew­nym egzy­sten­cjal­nym sen­sie każdy z nas jest winny. Jed­nak pacjent cier­piący na depre­sję endo­genną odczuwa poczu­cie winy w wymia­rze tak bar­dzo pozba­wia­nym pra­wi­dło­wych pro­por­cji, tak prze­sad­nie, że wpę­dza go to w roz­pacz i przy­pra­wia o myśli samo­bój­cze. Gdy odpływ odsła­nia rafę, nikt nie zary­zy­kuje stwier­dze­nia, że rafa jest przy­czyną odpływu. Ana­lo­gicz­nie w fazie endo­genno-depre­syj­nej wina staje się widoczna w znie­kształ­co­nych roz­mia­rach, wina, która leży u pod­staw wszel­kiego czło­wie­czeń­stwa, nie zna­czy to jed­nak, że owo egzy­sten­cjalne poczu­cie winy „leży także u pod­staw” depre­sji endo­gen­nej w zna­cze­niu psy­cho­ge­nezy czy wręcz nooge­nezy. Tak czy owak, cie­kawe, że ten kon­kretny przy­pa­dek egzy­sten­cjalnej winy, aku­rat tylko od lutego do kwiet­nia 1951, a potem znów dopiero od marca do czerwca 1956 i potem w ogóle przez długi okres nie powi­nien być pato­genny. Jesz­cze jedną rzecz chciał­bym dać pod roz­wagę: Czyż jest na miej­scu kon­fron­to­wa­nie czło­wieka z ową egzy­sten­cjalną winą aku­rat w fazie depre­sji endo­gen­nej? Takie postę­po­wa­nie – woda na młyn samo­obwi­nia­nia się takiej osoby – bar­dzo łatwo może skut­ko­wać próbą samo­bój­czą. Nie sądzę, by w takich przy­pad­kach wolno nam odmó­wić cho­remu ulgi, którą w jego cier­pie­niu może przy­nieść far­ma­ko­te­ra­pia.

Jest nieco ina­czej, gdy mamy do czy­nie­nia nie z depre­sją endo­genną, lecz psy­cho­genną, nie z psy­chozą depre­syjną, lecz depre­syjną ner­wicą: wów­czas w pew­nych oko­licz­no­ściach far­ma­ko­te­ra­pię nale­ża­łoby uznać za błąd w sztuce. W takim przy­padku byłaby ona bowiem pseu­do­te­ra­pią, która ukry­wa­łaby etio­lo­gię – nie ina­czej niż mor­fina podana w przy­padku zapa­le­nia wyrostka robacz­ko­wego. Ana­lo­giczna sytu­acja może się zda­rzyć w przy­padku psy­cho­te­ra­pii – rów­nież za jej pomocą lekarz może omi­nąć w lecze­niu etio­lo­gię. To nie­bez­pie­czeń­stwo jest tym bar­dziej aktu­alne, że żyjemy w cza­sach, kiedy w psy­chia­trii, w ogóle w medy­cy­nie, można odno­to­wać zmianę funk­cji. Nie­dawno, na zjeź­dzie Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Medycz­nego, pro­fe­sor Farn­sworth z Uni­wer­sy­tetu Harvarda wygło­sił wykład, w któ­rym stwier­dził: „Medy­cyna stoi obec­nie wobec zada­nia roz­sze­rze­nia swo­jej funk­cji. W cza­sie kry­zysu, z jakim mamy w tej chwili do czy­nie­nia, leka­rze z koniecz­no­ści muszą odda­wać się filo­zo­fii. Naj­więk­szą cho­robą naszej epoki jest bez­ce­lo­wość, nuda, brak zna­cze­nia i ukie­run­ko­wa­nia”. Wła­śnie takie pyta­nia są dziś sta­wiane leka­rzowi. Są one w grun­cie rze­czy pyta­niami natury filo­zo­ficz­nej, a nie medycz­nej i lekarz w zasa­dzie nie jest na nie przy­go­to­wany. Pacjenci zwra­cają się do psy­chia­try, ponie­waż wąt­pią w sens życia lub roz­pa­czają, bo zupeł­nie utra­cili wiarę w odna­le­zie­nie sensu życia. Co do mnie, to zwy­kłem takie przy­padki uzna­wać za przy­kłady fru­stra­cji egzy­sten­cjal­nej. Same w sobie nie są one żadną pato­lo­gią. O ile w poszcze­gól­nych przy­pad­kach w ogóle może być mowa o ner­wicy, to mamy do czy­nie­nia z jej nowym typem, który nazwa­łem ner­wicą noogenną. Otóż według zgod­nych sta­ty­styk (por. str. 250) przy­pada na nią około 20 pro­cent zacho­ro­wań. W USA Uni­wer­sy­tet Harvarda oraz Bra­dley Cen­ter w Colum­bus, w sta­nie Geo­r­gia, posta­no­wiły opra­co­wać testy5, pozwa­la­jące odróż­nić w dia­gno­styce ner­wicę noogenną od psy­cho­gen­nej (i soma­to­gen­nej pseu­do­ner­wicy). Lekarz, który nie potrafi spo­rzą­dzić takiej roz­róż­nia­ją­cej dia­gnozy, naraża się na nie­bez­pie­czeń­stwo rezy­gna­cji z być może naj­waż­niej­szej broni, jaka ist­nieje w psy­cho­te­ra­peu­tycz­nym arse­nale, a mia­no­wi­cie tego, że czło­wiek kie­ruje się sen­sem i war­to­ściami6. Trudno mi sobie wyobra­zić, że nie­wy­star­cza­jące poświę­ce­nie się zada­niu może zostać w jakich­kol­wiek warun­kach uznane za jedyną przy­czynę popad­nię­cia w cho­robę psy­chiczną. Bez trudu dam się jed­nak prze­ko­nać, że pozy­tywne ukie­run­ko­wa­nie na sens jest narzę­dziem ule­cze­nia.

Jak rozu­miem, mogę się spo­dzie­wać zarzutu, że pacjent będzie w ten spo­sób prze­cią­żony. Tyle że w dzi­siej­szych cza­sach, w epoce fru­stra­cji egzy­sten­cjal­nej, należy się oba­wiać nie prze­cią­że­nia, lecz nie­do­sta­tecz­nego obcią­że­nia czło­wieka. Ist­nieje prze­cież nie tylko pato­lo­gia stresu, lecz rów­nież pato­lo­gia ulgi. W 1946 roku mia­łem oka­zję opi­sać psy­cho­pa­to­lo­gię ulgi na przy­kła­dzie byłych więź­niów obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Póź­niej takie samo sta­no­wi­sko odnaj­du­jemy w pra­cach Wal­tera Schul­tego na temat ulgi jako „wege­ta­tyw­nego kąta natar­cia”. Wresz­cie moje obser­wa­cje zostały potwier­dzone przez Man­freda Pflanza i Thure von Uexküll. Nie cho­dzi więc już o to, by za wszelką cenę uni­kać napięć. Jestem raczej prze­ko­nany, że czło­wiek potrze­buje okre­ślo­nego, zdro­wego, oszczęd­nie daw­ko­wa­nego napię­cia. Nie cho­dzi przy tym o home­ostazę za wszelką cenę, lecz o noody­na­mikę, jak nazy­wam spo­la­ry­zo­wane pole napię­cia, które otwiera się, nie­odwo­łal­nie i nie­pod­wa­żal­nie, mię­dzy czło­wie­kiem a jego speł­nie­niem poprzez ocze­ku­jący na niego sens. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych sły­chać już głosy tych, któ­rzy chcie­liby się dowie­dzieć, że w psy­cho­te­ra­pii dobiega końca epoka epi­ku­rej­ska i zosta­nie ona zastą­piona epoką sto­icką. Obec­nie w naj­mniej­szym stop­niu nie możemy sobie pozwo­lić na to, by ukie­run­ko­wa­nie czło­wieka na sens i war­to­ści zbyć jako „nie wię­cej niż mecha­ni­zmy obronne i dru­go­rzędne racjo­na­li­za­cje”. O ile doty­czy mnie to oso­bi­ście i o ile wolno mi to w ten spo­sób potrak­to­wać, nie chciał­bym żyć ani ryzy­ko­wać życia dla swo­ich mecha­ni­zmów obron­nych czy dru­go­rzęd­nych racjo­na­li­za­cji. Pew­nie w odosob­nio­nych, wyjąt­ko­wych przy­pad­kach za tro­ską czło­wieka o sens jego ist­nie­nia będzie stało co innego, ale naj­czę­ściej jest ona praw­dzi­wym ludz­kim celem, który powin­ni­śmy trak­to­wać poważ­nie, zamiast wtła­czać go we wzorce aper­cep­cyjne naszej pro­fe­sji jak w pro­kru­stowe łoże. Jakże łatwo obo­wią­zu­jące w naszej pro­fe­sji wzorce mogą nas skło­nić, by tak ludzką tro­skę o sens ist­nie­nia – tylko czło­wiek może sta­wiać pyta­nie o sens, kwe­stio­no­wać sens swo­jego ist­nie­nia! – zbyć ana­lizą lub stłu­mić uspo­ko­je­niem. W obu przy­pad­kach pro­wa­dzi­li­by­śmy jedy­nie pseu­do­te­ra­pię.

Noody­na­mika jest istotna nie tylko dla psy­cho­te­ra­pii, lecz rów­nież dla psy­cho­hi­gieny. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych Kot­chen na pod­sta­wie badań testo­wych udo­wod­nił, że pod­sta­wowe poję­cie logo­te­ra­pii, tj. zorien­to­wa­nie na sens, a więc przy­po­rząd­ko­wa­nie czło­wieka do świata sensu i war­to­ści, jest pro­por­cjo­nalne do zdro­wia psy­chicz­nego bada­nej osoby. Z kolei Davis, McCo­urt i Solo­mon stwier­dzili, że halu­cy­na­cji wystę­pu­ją­cych w cza­sie prze­biegu eks­pe­ry­men­tal­nej depry­wa­cji sen­so­rycz­nej w żad­nym wypadku nie da się unik­nąć poprzez zwy­kły dopływ danych zmy­sło­wych, lecz jedy­nie poprzez przy­wró­ce­nie odnie­sie­nia do sensu.

To samo wyłą­cze­nie odnie­sie­nia do sensu powo­duje jed­nak nie tylko eks­pe­ry­men­talną psy­chozę, lecz rów­nież ner­wicę zbio­rową. Mam na myśli poczu­cie bez­sensu, które, jak się wydaje, coraz bar­dziej opa­no­wuje współ­cze­snego czło­wieka i które nazy­wam próż­nią egzy­sten­cjalną. Czło­wiek cierpi dziś nie tylko z powodu zubo­że­nia instynktu, lecz rów­nież ze względu na utratę tra­dy­cji. Instynkt już mu nie pod­po­wiada, co musi zro­bić, a tra­dy­cje prze­stały mówić, co zro­bić powi­nien7. Wkrótce nie będzie wie­dział, czego chce, i zacznie po pro­stu naśla­do­wać innych. Ule­gnie kon­for­mi­zmowi. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych psy­cho­ana­li­tycy już teraz skarżą się, że mają do czy­nie­nia z nowym typem ner­wicy, któ­rej naj­waż­niej­sza wła­ści­wość polega na para­li­żu­ją­cym braku ini­cja­tywy. Moi kole­dzy uty­skują, że w takich przy­pad­kach kon­wen­cjo­nalne lecze­nie się nie udaje, zawo­dzi. A więc woła­nie o sens życia po stro­nie pacjenta wywo­łuje oddźwięk po stro­nie leka­rza, a mia­no­wi­cie woła­nie o nowe podej­ście psy­cho­te­ra­peu­tyczne. To woła­nie roz­brzmiewa tym bar­dziej alar­mu­jąco, że w przy­padku próżni egzy­sten­cjal­nej cho­dzi o zja­wi­sko zbio­rowe. W trak­cie moich nie­miec­ko­ję­zycz­nych wykła­dów dla nie­miec­kich, szwaj­car­skich i austriac­kich stu­den­tów około 40 pro­cent słu­cha­czy przy­znało, że oso­bi­ście doświad­czyli głę­bo­kiego poczu­cia bez­sensu życia. W przy­padku wykła­dów anglo­ję­zycz­nych wygło­szo­nych dla stu­den­tów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych odse­tek ten wyno­sił 80 pro­cent. Natu­ral­nie nie świad­czy to o tym, że próż­nia egzy­sten­cjalna dopada przede wszyst­kim Ame­ry­ka­nów ani że jej ist­nie­nie zawdzię­czamy tak zwa­nej ame­ry­ka­ni­za­cji. Zna­czy to przede wszyst­kim tylko tyle, że widocz­nie jest to wła­ści­wość spo­łe­czeństw o wyso­kim stop­niu indu­stria­li­za­cji. Skoro więc Medard Boss nazwał nudę ner­wicą przy­szło­ści, chciał­bym w uzu­peł­nie­niu zauwa­żyć, że „ta przy­szłość już się zaczęła”. Wię­cej, została już prze­po­wie­dziana w zeszłym stu­le­ciu przez Scho­pen­hau­era, który uwa­żał, że prze­zna­cze­niem ludz­ko­ści jest naj­wy­raź­niej wieczne podą­ża­nie od skraj­no­ści bólu do skraj­no­ści nudy. My, psy­chia­trzy, uwa­żamy w każ­dym razie, że należy raczej dążyć do skraj­no­ści nudy.

Czy jed­nak psy­cho­te­ra­pia jest na to wszystko przy­go­to­wana? Uwa­żam, że musi się ona ze swoją nową rolą oswoić. Ledwo bowiem wyro­sła ze sta­dium, które – aby nawią­zać do Franza Ale­xan­dra – było opa­no­wane przez men­tal­ność mecha­nika. Franz Ale­xan­der miał jed­nak także rację, wska­zu­jąc, jak wiel­kie osią­gnię­cia zawdzię­czamy wła­śnie mecha­ni­stycz­nemu i mate­ria­li­stycz­nemu nasta­wie­niu daw­nej medy­cyny. Chciał­bym stwier­dzić, że niczego nie musimy żało­wać, ale wiele trzeba napra­wić. Pierw­sza taka próba naprawy została pod­jęta przez Freuda. Stwo­rze­nie psy­cho­ana­lizy sta­no­wiło naro­dziny nowo­cze­snej psy­cho­te­ra­pii. Jed­nak Freud musiał emi­gro­wać, a psy­cho­te­ra­pia musiała emi­gro­wać razem z nim. W rze­czy­wi­sto­ści wyemi­gro­wał już w dniu, w któ­rym jego wykład w sza­cow­nym wie­deń­skim Towa­rzy­stwie Lekar­skim został skwi­to­wany szy­der­czym śmie­chem. Dziś wydaje mi się, że nad­szedł czas, by zadbać o to, co w tytule wykładu wygło­szo­nego przed wielu laty w Towa­rzy­stwie Lekar­skim w Mogun­cji nazwa­łem „repa­trio­wa­niem psy­cho­te­ra­pii do medy­cyny”. Jak z tego wynika, nad­szedł czas, w któ­rym leka­rza rodzin­nego czeka mnó­stwo zadań psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych. Medy­cyna jest jed­nak w wie­lo­raki spo­sób zme­cha­ni­zo­wana, a pacjent jest w niej „zde­per­so­na­li­zo­wany”. Medy­cyna kli­niczna w wielu for­mach stra­szy rutyną, jeśli nie wręcz zasty­gnię­ciem w biu­ro­kra­cji. Ale jesz­cze bar­dziej chy­bione byłoby, gdyby psy­cho­te­ra­pia sama zara­ziła się tą nad­mier­nie stech­ni­cy­zo­waną medy­cyną, hoł­du­jąc napięt­no­wa­nemu przez Franza Ale­xan­dra tech­nicz­nemu ide­ałowi inży­niera duszy. Myślę jed­nak, że wolno mi stwier­dzić, iż wła­śnie jeste­śmy w trak­cie zaże­gna­nia tego nie­bez­pie­czeń­stwa. W ten spo­sób psy­cho­te­ra­pia odnaj­duje dom w łonie całego lecz­nic­twa. Taki powrót do domu zmieni obli­cze zarówno psy­cho­te­ra­pii, jak i medy­cyny. Psy­cho­te­ra­pia musi bowiem zapła­cić za repa­tria­cję w obsza­rze medy­cyny, a ceną będzie demi­to­lo­gi­za­cja psy­cho­te­ra­pii. A jak wpły­nie repa­tria­cja psy­cho­te­ra­pii w obszar medy­cyny na tę ostat­nią? Czy dopro­wa­dzi to fak­tycz­nie do nie­ogra­ni­czo­nej „psy­cho­lo­gi­za­cji medy­cyny”? Mam odmienne zda­nie. To, co nastąpi, nie będzie psy­cho­lo­gi­za­cją, lecz rehu­ma­ni­za­cją medy­cyny.

Stresz­cze­nie

Im bar­dziej istotna dla psy­cho­te­ra­pii sta­nie się czy­sto ludzka rela­cja mię­dzy leka­rzem a cho­rym, tym bar­dziej należy sza­no­wać tech­niki tera­peu­tyczne. To nie metoda odbiera czło­wie­czeń­stwo pacjen­towi, lecz duch, w jakim jest sto­so­wana, a próby reifi­ka­cji cho­rego i mani­pu­la­cja pacjen­tem są nie­od­łącz­nym ele­men­tem psy­cho­te­ra­pii co naj­mniej w takim samym stop­niu, w jakim doty­czy to lecze­nia far­ma­ko­lo­gicz­nego8. Szcze­gól­nie w odnie­sie­niu do ner­wicy noogen­nej należy nato­miast stwier­dzić, że psy­cho­te­ra­pia może roz­mi­nąć się z praw­dziwą etio­lo­gią tak samo jak tera­pia soma­tyczna, tym bar­dziej że sze­rząca się próż­nia egzy­sten­cjalna wymaga nowego podej­ścia (logo-) tera­peu­tycz­nego. Jed­nak psy­cho­te­ra­pia może spro­stać wie­lo­wy­mia­ro­wo­ści swo­ich zadań tylko wtedy, gdy na powrót włą­czy się w cało­ściowy obszar lecz­nic­twa, z któ­rego wyemi­gro­wała razem z Freu­dem. Jej powrót zmieni wów­czas zarówno jej obli­cze, jak i obli­cze medy­cyny, psy­cho­te­ra­pia bowiem z jed­nej strony przy­wróci dawne zna­cze­nie medy­cyny, z dru­giej na powrót ją uczło­wie­czy.

Przy­pisy

1. Refe­rat zamy­ka­jący 5. Mię­dzy­na­ro­dowy Kon­gres Psy­cho­te­ra­pii (Wie­deń 1961), wygło­szony przez autora, peł­nią­cego wów­czas funk­cję wice­prze­wod­ni­czą­cego kon­gresu. [Przy­pis]

2. Już Beard, twórca poję­cia neu­ra­ste­nii, stwier­dził: kiedy lekarz trak­tuje dwa przy­padki neu­ra­ste­nii w taki sam spo­sób, to z pew­no­ścią do jed­nego z nich pod­cho­dzi błęd­nie. [Przy­pis]

3. To dwa podej­ścia: posłu­guję się pewną apa­ra­turą czy też uznaję, że temu pacjen­towi pomoże okre­ślona apa­ra­tura lub mecha­nizm. [Przy­pis]

4. Por. W. von Baeyer („Gesundheitsfürsorge – Gesun­dhe­it­spo­li­tik” 7, 197, 1958): „Pacjent czuje się w swoim poczu­ciu czło­wie­czeń­stwa zlek­ce­wa­żony nie tylko wtedy, gdy inte­re­su­jemy się wyłącz­nie funk­cjo­no­wa­niem jego ciała, lecz rów­nież wów­czas, gdy uświa­da­mia sobie, że jest przed­mio­tem badań, porów­nań i mani­pu­la­cji psy­cho­lo­gicz­nych”.

5. Por. Uwaga 40, s. 256.

6. Zwy­kle czło­wiek uświa­da­mia sobie rów­nież zorien­to­wa­nie na sens. Nie mniej niż 87 pro­cent spo­śród 1500 mło­dych ludzi oświad­czyło w jed­no­ra­zo­wej ankie­cie jed­nego z austriac­kich przed­się­biorstw, że „chce mieć ide­ały”. Poucza­jącą ilu­stra­cją takiej postawy może być fakt, że więź­nio­wie w Ohio, któ­rym wstrzyk­nięto komórki rakowe, nie otrzy­mali za to żad­nego wyna­gro­dze­nia. Mimo to do badań zgło­siło się trzy, cztery razy wię­cej chęt­nych, niż potrze­bo­wali leka­rze. W innych zakła­dach kar­nych rów­nież było ich pełno. [Uwaga 1]

7. O ile mi wia­domo, już w 1925 roku takie wytłu­ma­cze­nie prze­wi­dział Robert Reinin­ger: „Pyta­nie o sens ist­nie­nia zosta­nie zadane dopiero wtedy, gdy będzie nam gro­ziła jego utrata albo gdy już utra­ci­li­śmy instynk­towną pew­ność życia albo zado­wo­le­nie z jego tra­dy­cyj­nej inter­pre­ta­cji i strata taka będzie bole­śnie odczu­wana”. [Uwaga 33]

8. „Gdy byłem jesz­cze dziec­kiem – wspo­mina Joseph B. Fabry – nasz lekarz rodzinny każ­dego tygo­dnia odwie­dzał moją bab­cię, która mogła wtedy w roz­mo­wie z nim zrzu­cić z serca wszyst­kie bóle i tro­ski. Dziś co roku pod­daję się grun­tow­nemu bada­niu, w cza­sie któ­rego w ciągu trzech godzin prze­no­szę się od jed­nej pie­lę­gniarki do dru­giej, od jed­nego urzą­dze­nia do kolej­nego, a na koniec muszę wypeł­nić ankietę skła­da­jącą się ze stu pięć­dzie­się­ciu pytań, które poma­gają kom­pu­te­rowi wysta­wić dia­gnozę. Wiem, że opieka medyczna, z którą mam stycz­ność w mojej kli­nice, jest nie­po­rów­ny­wal­nie lep­sza niż ta, którą mógł mojej babci zaofe­ro­wać lekarz rodzinny, ale coś utra­ci­li­śmy w tym cią­głym roz­woju tech­nik medycz­nych. I gdy sły­szę pyta­nie, które Fran­klowi jest sta­wiane po jego ame­ry­kań­skich wykła­dach, wyła­puję rów­nież stwier­dze­nie, że tego cze­goś wcale nie mniej brak we współ­cze­snej psy­cho­te­ra­pii”. (Das Rin­gen um Sinn [Logo­the­ra­pie für den Laien], Para­cel­sus Ver­lag, Stut­t­gart 1973). Opo­wieść Fabry’ego jesz­cze raz udo­wad­nia, że deper­so­na­li­za­cja i dehu­ma­ni­za­cja psy­cho­te­ra­pii postę­puje i jest doświad­czana jesz­cze bole­śniej: „Ist­nieje nie tylko zimny obiek­ty­wizm nauko­wej medy­cyny, lecz rów­nież zimny obiek­ty­wizm psy­cho­lo­gii oraz medy­cyny prze­siąk­nię­tej psy­cho­lo­gią”. (W. von Baeyer, „Gesundheitsfürsorge – Gesun­dhe­it­spo­li­tik” 7, 197, 1958). [Uwaga 34]

I. Od psy­cho­te­ra­pii do logo­te­ra­pii

Psy­cho­ana­liza i psy­cho­lo­gia indy­wi­du­alna

Któż może mówić o psy­cho­te­ra­pii, nie wymie­niw­szy Freuda i Adlera? Kto, oma­wia­jąc psy­cho­te­ra­pię, będzie w sta­nie obyć się bez psy­cho­ana­lizy i psy­cho­lo­gii indy­wi­du­al­nej jako punk­tów wyj­ścia i odnie­sie­nia? W psy­cho­te­ra­pii są to dwa nie­zrów­nane, wiel­kie sys­temy. Bez doko­nań ich twór­ców nie można sobie wyobra­zić histo­rii psy­cho­te­ra­pii. Gdyby nawet nale­żało wyjść poza normy psy­cho­ana­lizy czy psy­cho­lo­gii indy­wi­du­al­nej, zawarte w nich nauki mogą być na­dal pod­stawą badań. Bar­dzo pięk­nie wyra­ził to Ste­kel, gdy wyja­śnia­jąc swoje sta­no­wi­sko wobec Freuda, stwier­dził, że karzeł sto­jący na bar­kach olbrzyma sięga wzro­kiem dalej i widzi wię­cej niż sam olbrzym1.

Skoro mamy prze­kro­czyć gra­nice całej dotych­cza­so­wej psy­cho­te­ra­pii, nie­zbędne jest, byśmy te gra­nice okre­ślili. Zanim zaj­miemy się pyta­niem, czy ich prze­kro­cze­nie jest konieczne i w jaki spo­sób jest moż­liwe, musimy stwier­dzić, że psy­cho­te­ra­pia takie gra­nice fak­tycz­nie posiada.

Freud porów­nuje istotne osią­gnię­cia psy­cho­ana­lizy do osu­sze­nia zatoki Zuide­rzee: podob­nie jak w miej­scu, w któ­rym daw­niej nie było nic prócz wody, teraz roz­cią­gają się żyzne grunty, tak dzięki psy­cho­ana­li­zie tery­to­rium id powinno zostać zastą­pione przez ego, to zna­czy to, co nie­świa­dome, powinno zostać zastą­pione świa­do­mo­ścią, nie­świa­dome czyny powinny ustą­pić miej­sca świa­do­mym, co będzie moż­liwe dzięki usu­nię­ciu „wypar­cia”. W psy­cho­ana­li­zie cho­dzi zatem o to, by odwró­cić skutki aktów wypar­cia, będą­cych pro­ce­sem prze­su­wa­nia tre­ści psy­chicz­nych w domenę nie­świa­do­mo­ści. Widzimy przy tym, że poję­cie wypar­cia, w zna­cze­niu ogra­ni­cze­nia świa­do­mego ego poprzez nie­świa­dome id, ma w obrę­bie psy­cho­ana­lizy klu­czowe zna­cze­nie. W ner­wicy psy­cho­ana­liza dostrzega zagro­że­nie, pozba­wie­nie mocy ego jako świa­do­mo­ści. W takiej sytu­acji celem tera­pii ana­li­tycz­nej jest odzy­ska­nie wypar­tych doznań z nieświa­do­mo­ści, przy­wró­ce­nie ich świa­do­mo­ści i zwięk­sze­nie tym spo­so­bem mocy ego.

Podobną rolę jak wypar­cie w psy­cho­ana­li­zie, w psy­cho­lo­gii indy­wi­du­al­nej odgrywa poję­cie arran­ge­ment. Poprzez arran­ge­ment neu­ro­tyk pró­buje uwol­nić się od winy. Nie jest to zatem próba dzia­ła­nia nie­świa­do­mego, lecz próba uchy­le­nia się od odpo­wie­dzial­no­ści. Symp­tom ma nie­jako prze­jąć odpo­wie­dzial­ność, zdjąć ją z cho­rego. W uję­ciu psy­cho­lo­gii indy­wi­du­al­nej symp­tom jest więc (jako arran­ge­ment) próbą uspra­wie­dli­wie­nia się pacjenta przed spo­łe­czeń­stwem albo przed sobą samym (jako alibi dla cho­roby). Tera­pia psy­cho­lo­gii indy­wi­du­al­nej zmie­rza zatem do tego, by pacjent cier­piący na ner­wicę wziął odpo­wie­dzial­ność za swój symp­tom, by włą­czył go w sferę oso­bi­stej odpo­wie­dzial­no­ści, by roz­sze­rzył sferę ego poprzez roz­wi­nię­cie odpo­wie­dzial­no­ści.

Widzimy zatem, że ner­wica jest dla psy­cho­ana­lizy ogra­ni­cze­niem ego jako świa­do­mo­ści, a dla psy­cho­lo­gii indy­wi­du­al­nej jest ogra­ni­cze­niem ego jako odpo­wie­dzial­no­ści. Obie teo­rie mogą pod­le­gać kry­tyce ze względu na ogra­ni­cze­nie swo­jej nauko­wej per­spek­tywy – jedna z powodu kie­ro­wa­nia całej uwagi na świa­do­mość, druga za kie­ro­wa­nie jej na odpo­wie­dzial­ność. Jed­nak bez­stronna reflek­sja nad pod­sta­wami ludz­kiego ist­nie­nia pro­wa­dzi do wnio­sku, że wła­śnie świa­do­mość i odpo­wie­dzial­ność odgry­wają klu­czową rolę w naszej egzy­sten­cji. Można wręcz ująć ten fakt w nastę­pu­ją­cym twier­dze­niu antro­po­lo­gicz­nym: bycie czło­wie­kiem ozna­cza bycie świa­do­mym i bycie odpo­wie­dzial­nym. Zarówno psy­cho­ana­liza, jak i psy­cho­lo­gia indy­wi­du­alna widzą, każda z osobna, tylko jedną stronę bycia czło­wie­kiem, tylko jeden moment ludz­kiego ist­nie­nia – dopiero oba aspekty razem skła­dają się na praw­dziwy obraz czło­wieka. Antro­po­lo­giczne sta­no­wi­ska wyj­ściowe obu szkół są prze­ciw­stawne, oka­zuje się jed­nak, że te prze­ci­wień­stwa się uzu­peł­niają. Ana­liza prze­pro­wa­dzona na grun­cie filo­zo­fii nauki wyka­zuje, że sta­no­wi­ska obu nur­tów w dzie­dzi­nie psy­cho­te­ra­pii nie są wyni­kiem przy­pad­ko­wego roz­woju, lecz logicz­nej koniecz­no­ści.

Psy­cho­ana­liza i psy­cho­lo­gia indy­wi­du­alna w swo­jej jed­no­stron­no­ści przy­glą­dają się, każda oddziel­nie, jed­nemu wymia­rowi czło­wieka. Głę­boki zwią­zek świa­do­mo­ści i odpo­wie­dzial­no­ści docho­dzi do głosu choćby w języku. Na przy­kład angiel­ski i fran­cu­ski dys­po­nują podob­nymi wyra­że­niami (wraz ze wspól­nymi rdze­niami) na okre­śle­nie „świa­do­mo­ści” i „sumie­nia” – poję­cia bar­dzo bli­skiego „odpo­wie­dzial­no­ści”. Tym samym zgod­ność słów wska­zuje na zgod­ność zna­cze­nia.

Bycie innym może nato­miast ozna­czać zarówno jed­no­cze­sne bycie innym obok sie­bie, jak i bycie innym w następ­stwie cza­so­wym. Świa­do­mość zakłada co naj­mniej jed­no­cze­sność odmien­nego bycia pod­miotu i przed­miotu, a więc odmienne bycie w wymia­rze prze­strzen­nym. Odpo­wie­dzial­ność nato­miast wymaga następ­stwa róż­nych sta­nów, oddzie­le­nia ist­nie­nia przy­szłego od obec­nego, a więc odmien­nego bycia w wymia­rze cza­so­wym: sta­wa­nia się innym. Przy czym to wola jest nośni­kiem odpo­wie­dzial­no­ści, który zmie­rza do prze­nie­sie­nia jed­nego stanu w inny. Onto­lo­giczna wspól­nota pary pojęć „bycia świa­do­mym i bycia odpo­wie­dzial­nym” ma swoje źró­dło w owym pierw­szym roz­dzie­le­niu ist­nie­nia jako bycia innym na dwa moż­liwe wymiary jed­no­cze­sno­ści i następ­stwa. Spo­śród tych dwóch antro­po­lo­gicz­nych podejść, opie­ra­ją­cych się na opi­sa­nej wcze­śniej sytu­acji onto­lo­gicz­nej, psy­cho­ana­liza i psy­cho­lo­gia indy­wi­du­alna wybie­rają dla sie­bie tylko po jed­nym z pary.

Zda­jemy sobie sprawę, że Freu­dowi zawdzię­czamy ni mniej, ni wię­cej, tylko otwar­cie całego wymiaru psy­chicz­nego ist­nie­nia4. Jed­nakże Freud rozu­miał ze swo­jego odkry­cia nie wię­cej niż Kolumb, który odkryw­szy Ame­rykę, był prze­ko­nany, że dotarł do Indii. Podob­nie Freud sądził, że w psy­cho­ana­li­zie naj­waż­niej­sze są mecha­ni­zmy takie jak wypar­cie i prze­nie­sie­nie, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści cho­dziło o uzy­ska­nie głęb­szego samo­zro­zu­mie­nia poprzez spo­tka­nie egzy­sten­cjalne.

Powin­ni­śmy zdo­być się jed­nak na dość wiel­ko­dusz­no­ści, aby uchro­nić Freuda przed jego wła­snym nie­zro­zu­mie­niem swo­ich doko­nań. Co bowiem twier­dzi osta­tecz­nie psy­cho­ana­liza, gdy pomi­niemy uwa­run­ko­wa­nia epoki i poglądy domi­nu­jące w XIX stu­le­ciu? Gmach psy­cho­ana­lizy opiera się na dwóch istot­nych kon­cep­cjach: na wypar­ciu i prze­nie­sie­niu. Co do wypar­cia, to w psy­cho­ana­li­zie prze­ciw­dzia­ła­niem jest sta­wa­nie się świa­do­mym, uświa­da­mia­nie. Wszy­scy znamy dumne, powie­dział­bym nawet pro­me­tej­skie słowa Freuda: „Tam, gdzie jest id, powinno zna­leźć się ego”. Nato­miast co się tyczy dru­giej zasady, a mia­no­wi­cie prze­nie­sie­nia, to moim zda­niem jest to wła­ści­wie wehi­kuł spo­tka­nia egzy­sten­cjal­nego. Tak więc wciąż moż­liwa do przy­ję­cia kwin­te­sen­cja psy­cho­ana­lizy pozwala na nastę­pu­jące sfor­mu­ło­wa­nie, łączące zasady uświa­da­mia­nia i prze­nie­sie­nia: „Tam, gdzie jest id, powinno zna­leźć się ego”, ale ego sta­nie się ego dopiero obok ty.

Para­dok­sal­nie maso­wość w spo­łe­czeń­stwie prze­my­sło­wym nie­sie ze sobą osa­mot­nie­nie, które wzmac­nia potrzebę wyra­ża­nia się. Zmiana funk­cji, jaką pełni psy­cho­te­ra­pia w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, kraju samot­nego tłumu, mocno uwy­dat­niła zna­cze­nie psy­cho­ana­lizy. Stany są jed­nak rów­nież kra­iną tra­dy­cji pury­tań­skiej i kal­wiń­skiej. Sek­su­al­ność została wcze­śniej wyparta z poziomu kolek­tyw­nego, a potem błęd­nie pan­sek­su­al­nie rozu­miana psy­cho­ana­liza zła­go­dziła to kolek­tywne wypar­cie. W rze­czy­wi­sto­ści psy­cho­ana­liza w ogóle nie była pan­sek­su­alna, lecz tylko pan­de­ter­mi­ni­styczna.

Psy­cho­ana­liza wła­ści­wie ni­gdy nie była pan­sek­su­alna. Dziś jest taka w jesz­cze mniej­szym stop­niu niż kie­dy­kol­wiek. Rzecz jed­nak w tym, że Freud rozu­miał miłość jako zwy­kłe zja­wi­sko wtórne, pod­czas gdy jest ona pod­sta­wo­wym zja­wi­skiem ludz­kiej egzy­sten­cji, a nie aku­rat zwy­kłym zja­wi­skiem wtór­nym, czy to w zna­cze­niu zaha­mo­wa­nego popędu, czy w zna­cze­niu sub­li­ma­cji. Można prze­pro­wa­dzić feno­me­no­lo­giczny dowód, że to miłość jest tym, co zawsze poprze­dza sub­li­ma­cję jako waru­nek, o ile do cze­goś takiego jak sub­li­ma­cja w ogóle może dojść, a z tego powodu zdol­ność do kocha­nia – waru­nek sub­li­ma­cji – nie może być jako taka wyni­kiem pro­cesu sub­li­ma­cji. Innymi słowy, dopiero na tle egzy­sten­cjal­nie pry­mar­nej ludz­kiej zdol­no­ści do kocha­nia, pier­wot­nej dys­po­zy­cji do darze­nia miło­ścią, sub­li­ma­cja, to zna­czy zin­te­gro­wa­nie sek­su­al­no­ści z całą osobą, staje się zro­zu­miała. Krótko mówiąc, tylko ego, któ­rego inten­cją jest ty, może zin­te­gro­wać wła­sne id.

Sche­ler wygło­sił kie­dyś dość lek­ce­wa­żącą uwagę, że psy­cho­lo­gia indy­wi­du­alna pasuje wła­ści­wie tylko do jed­nego bar­dzo kon­kret­nego typu czło­wieka, mia­no­wi­cie do karie­ro­wi­cza. Być może nie ma potrzeby, byśmy posu­wali się w swoim kry­tycz­nym podej­ściu aż tak daleko, nie­mniej sądzimy, że psy­cho­lo­gia indy­wi­du­alna nie­traf­nie doszu­ku­jąca się dąże­nia zawsze i wszę­dzie do sta­tusu prze­oczyła, że pewni ludzie mogą szu­kać natchnie­nia w czymś znacz­nie bar­dziej rady­kal­nym niż to, czym jest pospo­lita ambi­cja – w dąże­niu, które nie odna­la­złoby w żad­nym wypadku speł­nie­nia w, że tak powiem, docze­snych zaszczy­tach, lecz które aspi­ruje do cze­goś znacz­nie, znacz­nie więk­szego – do uwiecz­nie­nia sie­bie w jakiejś okre­ślo­nej for­mie.

Wygląda na to, że psy­cho­lo­gia głębi wyro­biła sobie mocną markę. Ale co z psy­cho­lo­gią, która wznio­słaby się wysoko ponad nią – taką, w któ­rej polu widze­nia znaj­duje się nie tylko wola ukształ­to­wana przez pożą­da­nie, ale i wola nakie­ro­wana na sens?5. Musimy zadać sobie pyta­nie, czy nie nad­szedł naj­wyż­szy czas, by rów­nież w dzie­dzi­nie psy­cho­te­ra­pii przyj­rzeć się ludz­kiemu ist­nie­niu nie tylko w jego głębi, ale też w jego wzlo­tach – tak, aby nie tylko świa­do­mie się­gnąć ponad poziom fizyczny, lecz rów­nież ponad psy­chicz­nym uwzględ­nić zasad­ni­czo obszar duchowy.

Dotych­cza­sowa psy­cho­te­ra­pia poświę­cała zbyt mało uwagi ducho­wemu wymia­rowi czło­wieka. Znana jest na przy­kład kolejna sprzecz­ność mię­dzy psy­cho­ana­lizą a psy­cho­lo­gią indy­wi­du­alną: gdy pierw­sza pod­ciąga rze­czy­wi­stość psy­chiczną pod kate­go­rię przy­czy­no­wo­ści, z punktu widze­nia psy­cho­lo­gii indy­wi­du­al­nej mamy do czy­nie­nia z kate­go­rią osta­tecz­no­ści. Nie da się przy tym zaprze­czyć, że osta­tecz­ność jest w pew­nym sen­sie kate­go­rią wyż­szą i w tym zna­cze­niu w porów­na­niu z psy­cho­ana­lizą psy­cho­lo­gia indy­wi­du­alna ozna­cza wyż­szy sto­pień roz­woju i postęp w histo­rii psy­cho­te­ra­pii. Naszym jed­nak zda­niem przed owym postę­pem otwie­rają się dal­sze moż­li­wo­ści, o ile można go uzu­peł­nić o kolejny poziom. Musimy zadać sobie prze­cież pyta­nie, czy obie wymie­nione kate­go­rie wyczer­pują wszyst­kie moż­liwe punkty widze­nia w tym kon­tek­ście i czy może do „przy­musu” (w odnie­sie­niu do przy­czy­no­wo­ści) i „woli” (w zgo­dzie z pewną psy­chiczną osta­tecz­no­ścią) nie powinna dołą­czyć nowa kate­go­ria „powin­no­ści”.

Na pierw­szy rzut oka tego typu roz­wa­ża­nia mogą się wyda­wać ode­rwane od praw­dzi­wego życia, tak jed­nak nie jest. Na pewno nie w przy­padku leka­rza, a już abso­lut­nie nie w przy­padku aktyw­nego psy­cho­te­ra­peuty. Psy­cho­te­ra­peuta znaj­dzie bowiem spo­sób, by uru­cho­mić cały moż­liwy poten­cjał cho­rego. Cały moż­liwy poten­cjał nie w zakre­sie tego, co ukryte, lecz w zakre­sie war­to­ści, pamię­ta­jąc o sło­wach Goethego, które można uznać za naj­waż­niej­sze motto wszel­kiej psy­cho­te­ra­pii: „Kiedy bie­rzemy ludzi takimi, jakimi są, czy­nimy ich gor­szymi. Gdy trak­tu­jemy ich tak, jakby byli tacy, jacy być powinni, poma­gamy im stać się tymi, któ­rymi zdolni są zostać”.

Nie­za­leż­nie od wizji czło­wieka i inter­pre­ta­cji pato­lo­gii psy­chicz­nych, jakimi posłu­gują się psy­cho­ana­liza i psy­cho­lo­gia indy­wi­du­alna, możemy stwier­dzić, że róż­nią się one rów­nież pod wzglę­dem sta­wia­nych sobie celów. Jed­nakże rów­nież tutaj nie mamy do czy­nie­nia z czy­stym prze­ci­wień­stwem, lecz raczej z pew­nego rodzaju kolej­nymi eta­pami roz­woju, który – jak sądzimy – nie osią­gnął jesz­cze swego kresu. Przyj­rzyjmy się celom świa­to­po­glą­do­wym, na któ­rych, świa­do­mie czy nieświa­do­mie, rzadko się do nich przy­zna­jąc, opiera się psy­cho­ana­liza. Co psy­cho­ana­liza chce osta­tecz­nie osią­gnąć w przy­padku cho­rego cier­pią­cego na ner­wicę? Jej zało­żony cel polega na tym, by dopro­wa­dzić do kom­pro­misu mię­dzy rosz­cze­niami nie­świa­do­mo­ści z jed­nej strony a potrze­bami rze­czy­wi­sto­ści z dru­giej. Pró­buje ona skło­nić jed­nostkę do dopa­so­wa­nia jej popę­dów do świata zewnętrz­nego, do pojed­na­nia ich z rze­czy­wi­sto­ścią, co czę­sto – zgod­nie z „zasadą licze­nia się z rze­czy­wi­sto­ścią” – nie­ubła­ga­nie pro­wa­dzi do tak zwa­nego zaprze­cze­nia popę­dów. W porów­na­niu z psy­cho­ana­lizą psy­cho­lo­gia indy­wi­du­alna wyty­cza sobie ambit­niej­szy cel. Poza zwy­kłym przy­sto­so­wa­niem się wymaga ona od cho­rego odważ­nego kształ­to­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści, przy­mu­sowi ze strony id prze­ciw­sta­wia wolę po stro­nie ego. Musimy sobie jed­nak posta­wić pyta­nie, czy taka kolej­ność celów jest aby pełna? Czy nie dałoby się pod­jąć próby, a może nawet nale­ża­łoby pod­jąć próbę wyru­sze­nia w nowy wymiar, czy – innymi słowy – nie nale­ża­łoby do przy­sto­so­wa­nia i kształ­to­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści dodać trze­ciego poję­cia, poprzez które uzy­ska­li­by­śmy wła­ściwy obraz cało­ścio­wej rze­czy­wi­sto­ści fizyczno-psy­chiczno-ducho­wej, którą jest czło­wiek, gdyż dopiero taki obraz pozwo­liłby nam, byśmy powie­rzo­nemu nam, zawie­rza­ją­cemu się nam cier­pią­cemu czło­wiekowi przy­wró­cili jego wła­sną peł­nię. Jak widać, to ostat­nie poję­cie to poję­cie speł­nie­nia. Jest bowiem istotna róż­nica mię­dzy nada­wa­niem kształtu zewnętrz­nemu życiu a wewnętrz­nym speł­nie­niem czło­wieka. Jeśli kształ­to­wa­nie życia jest wiel­ko­ścią, by tak rzec, doty­czącą roz­cią­gło­ści, to speł­nie­nie życia jest wiel­ko­ścią wek­to­rową – jest ona ukie­run­ko­wana, zorien­to­wana na wska­zaną, prze­zna­czoną, zadaną każ­dej ludz­kiej oso­bie poten­cjal­ność war­to­ści, o któ­rej urze­czy­wist­nie­nie w życiu cho­dzi.

Aby wyja­śnić to roz­róż­nie­nie na przy­kła­dzie, wyobraźmy sobie mło­dego czło­wieka, który wycho­wał się w ubó­stwie i który – zamiast zado­wo­lić się tym, co ma, i „dosto­so­wać się” do nędzy i ogra­ni­czeń – narzuca oto­cze­niu swoją wolę i „kształ­tuje” swoje życie w taki spo­sób, że na przy­kład stu­diuje i zdo­bywa popłatny zawód. Przyj­mijmy następ­nie, że podą­ża­jąc za swo­imi zain­te­re­so­wa­niami i zdol­no­ściami, będzie stu­dio­wał medy­cynę i zosta­nie leka­rzem. Dosta­nie kuszącą pro­po­zy­cję obję­cia lukra­tyw­nego sta­no­wi­ska i jed­no­cze­śnie szansę na atrak­cyjną pry­watną prak­tykę. W ten spo­sób zostałby panem swo­jego życia i się doro­bił. Załóżmy jed­nak rów­nież, że czło­wiek ów miałby talent w dzie­dzi­nie, z którą po obję­ciu owego sta­no­wi­ska nie miałby stycz­no­ści. Wów­czas pomimo zewnętrz­nych warun­ków sprzy­ja­ją­cych kształ­to­wa­niu życia, na wewnętrzne speł­nie­nie nie byłoby szans. Cóż z tego, że byłby zamożny, pozor­nie szczę­śliwy, że byłby wła­ści­cie­lem domu urzą­dzo­nego według wła­snego uzna­nia, luk­su­so­wego samo­chodu i stać by go było na kosz­towne zachcianki, gdyby po głę­bo­kim zasta­no­wie­niu musiał uznać, że jego życie poto­czyło się w złym kie­runku. Spo­tkaw­szy czło­wieka, który rezy­gnu­jąc z zewnętrz­nego bogac­twa i wielu życio­wych przy­jem­no­ści, pozo­stał wierny swo­jemu prze­zna­cze­niu, musiałby sło­wami Heb­bla wyznać: „Ten, kim jestem, ze smut­kiem pozdra­wia tego, któ­rym mógł­bym zostać”. Zara­zem rów­nie dobrze możemy sobie wyobra­zić, że nasz młody czło­wiek, porzu­ca­jąc świetną zewnętrzną karierę i tym samym rezy­gnu­jąc z dóbr, które ta mogła mu zaofe­ro­wać, oddaje się dzie­dzi­nie, którą pod­po­wia­dają mu jego uzdol­nie­nia, i znaj­duje sens swo­jego życia i wewnętrzne speł­nie­nie w tym, co być może umie robić naj­le­piej. Z tego punktu widze­nia „nie­po­zorny” wiej­ski lekarz zako­rze­niony w swoim kon­kret­nym śro­do­wi­sku może się jawić jako postać „zna­mie­nit­sza” niż jego kole­dzy lumi­na­rze z wiel­kich miast. Ale podob­nie i teo­re­tyk na wysu­nię­tej pla­cówce nauki może prze­wyż­szać wielu prak­ty­ków, któ­rzy utrzy­mują, że „zanu­rzeni w samo życie” toczą walkę ze śmier­cią. Ponie­waż na fron­cie nauki, tam, gdzie podej­muje czy pro­wa­dzi ona walkę z nie­zna­nym, teo­re­tyk zaj­muje co prawda nie­duży odci­nek, na nim wła­śnie może jed­nak oddać światu nie­za­stą­pione i uni­kalne usługi, a w wyjąt­ko­wo­ści tych oso­bi­stych doko­nań nikt nie będzie go w sta­nie wyrę­czyć. Zna­lazł swoje miej­sce, wypeł­nił na nim swoje zada­nie i w ten spo­sób speł­nił się.

Możemy powie­dzieć, że dzięki czy­stej deduk­cji odkry­li­śmy w dzie­dzi­nie psy­cho­te­ra­pii nauko­wej lukę, która czeka na wypeł­nie­nie. Posłu­gu­jąc się podej­ściem psy­cho­te­ra­peu­tycz­nym, wyka­za­li­śmy, że dotych­cza­sowa psy­cho­te­ra­pia wymaga uzu­peł­nie­nia pozwa­la­ją­cego jej funk­cjo­no­wać poza obsza­rem kom­pleksu Edypa lub obni­żo­nego poczu­cia war­to­ści, a ujmu­jąc rzecz ogól­niej, poza wszelką dyna­miką afektu. Bra­kuje wła­śnie psy­cho­te­ra­pii, która może się­gnąć poza dyna­mikę afektu, która doj­rzy zma­ga­nia neu­ro­tyka poza jego psy­chicz­nym cier­pie­niem. Cho­dzi więc o psy­cho­te­ra­pię w kon­tek­ście ducho­wo­ści.

Do naro­dzin psy­cho­te­ra­pii doszło, gdy pod powierzch­nią fizycz­nych symp­to­mów odkryto ich psy­chiczne przy­czyny, innymi słowy, gdy odkryta została psy­cho­ge­neza. Teraz musimy zro­bić kolejny krok: musimy się­gnąć poza psy­cho­ge­nezę, ponad afek­tywną dyna­mikę ner­wicy, by doj­rzeć czło­wieka w jego ducho­wym cier­pie­niu i temu cier­pie­niu zara­dzić. Jeste­śmy świa­domi, że lekarz, ota­cza­jący opieką cho­rego w takiej sytu­acji, staje w obli­czu pro­ble­mów wyni­ka­ją­cych z potrzeby zaję­cia sta­no­wi­ska war­to­ściu­ją­cego. Z chwilą bowiem, gdy lekarz wkra­cza na grunt psy­cho­te­ra­pii w kon­tek­ście ducho­wym, ujaw­nia się jego cała postawa duchowa, pod­czas gdy do tej pory, w codzien­nej dzia­łal­no­ści, mogła być ukryta, nie wykra­cza­jąc poza leżące u pod­staw całej lekar­skiej dzia­łal­no­ści mil­czące uzna­nie war­to­ści zdro­wia jako takiego. Uzna­nie war­to­ści zdro­wia za osta­teczny punkt odnie­sie­nia i punkt orien­ta­cyjny lecz­nic­twa jest powszech­nie zro­zu­miałe i nie budzi żad­nych wąt­pli­wo­ści. Lekarz może prze­cież w każ­dej chwili powo­łać się na man­dat udzie­lony mu przez spo­łe­czeń­stwo, które powo­łało go do ochrony zdro­wia.

Postu­lo­wany przez nas typ psy­cho­te­ra­pii, roz­bu­do­wany poprzez uwzględ­nie­nie w pro­ce­sie lecze­nia wątku ducho­wego, kryje w sobie trud­no­ści i nie­bez­pie­czeń­stwa. Będziemy się nimi jesz­cze zaj­mo­wać, zwłasz­cza nie­bez­pie­czeń­stwem narzu­ca­nia pacjen­towi świa­to­po­glądu leka­rza. Razem z pyta­niem, czy da się tego w ogóle unik­nąć, będziemy musieli odpo­wie­dzieć na pyta­nie, czy ocze­ki­wane przez nas dopeł­nie­nie psy­cho­te­ra­pii jest zasad­ni­czo moż­liwe. Bez odpo­wie­dzi na to pyta­nie ranga „psy­cho­te­ra­pii w kon­tek­ście ducho­wym” nie wykra­cza poza zwy­kły postu­lat. Dla jej zaist­nie­nia istotne jest, czy poza wska­za­niem, że jest nie­zbędna, uda nam się rów­nież wyka­zać, że można ją sto­so­wać w prak­tyce i udo­wod­nić, że należy włą­czyć ducho­wość (a nie tylko wymiar psy­chiczny) w pro­ces lecze­nia. Jeśli w ramach naszej kry­tyki „zwy­czaj­nej” psy­cho­te­ra­pii chcemy unik­nąć brze­mien­nego w skutki prze­kra­cza­nia gra­nic, musimy wyka­zać, że ist­nieje moż­li­wość wyda­nia osądu w obrę­bie samej psy­cho­te­ra­pii. Zanim jed­nak zaj­miemy się tym tema­tem, który odkła­damy do ostat­niego roz­działu niniej­szej książki, a po tym, jak wska­za­li­śmy na ist­nie­nie war­to­ścio­wa­nia w całym lecz­nic­twie, zaj­mijmy się teraz pyta­niem, dla­czego ist­nieje potrzeba takiego war­to­ścio­wa­nia. Z tym, że w tym przy­padku cho­dzić będzie nie o teo­re­tyczną potrzebę war­to­ścio­wa­nia – ta kwe­stia została już omó­wiona – lecz o potrzebę prag­ma­tyczną.

Prak­tyka potwier­dza to, do czego dąży­li­śmy na niwie teo­re­tycz­nej, opie­ra­jąc się na deduk­cji: brak kon­tek­stu ducho­wego sta­nowi lukę w psy­cho­te­ra­pii. Psy­cho­te­ra­peuta codzien­nie i co godzina, w całej swo­jej powsze­dniej prak­tyce, w bar­dzo kon­kret­nych sytu­acjach, staje wobec pytań świa­to­po­glą­do­wych. Wobec tych pytań wszyst­kie narzę­dzia, jakie dała mu do dys­po­zy­cji „zwy­czajna” psy­cho­te­ra­pia, oka­zują się nie­wy­star­cza­jące.

Próż­nia egzy­sten­cjalna i ner­wica noogenna

Zada­nie leka­rza, by nieść pomoc pacjen­towi w obrę­bie jego świa­to­po­glądu i jego wła­snego świata war­to­ści, wydaje się w tych cza­sach tym donio­ślej­sze, że mniej wię­cej 20 pro­cent ner­wic jest wywo­ła­nych lub powią­za­nych z poczu­ciem bez­sensu. Wła­śnie to poczu­cie nazy­wam próż­nią egzy­sten­cjalną. Zwie­rzę­ciu pod­po­wiada instynkt, co musi czy­nić. Czło­wiek nie ma tej cechy, a dziś nie ma już żad­nej tra­dy­cji, która mogłaby odgry­wać taką rolę. Wkrótce więc nie będzie wie­dział, czego wła­ści­wie chce, i tym bar­dziej będzie gotów speł­niać wolę innych. Innymi słowy, sta­nie się podatny na wpływ auto­ry­tar­nych i tota­li­tar­nych wodzów i fał­szy­wych lide­rów.

Dziś pacjenci zwra­cają się do psy­chia­try, ponie­waż wąt­pią w sens życia albo pogrą­żyli się w roz­pa­czy, bez nadziei na to, że w ogóle odnajdą sens w tym życiu. W logo­te­ra­pii mówimy w tym kon­tek­ście o fru­stra­cji egzy­sten­cjal­nej. Fru­stra­cja ta sama w sobie nie jest pato­lo­gią. Spo­tka­łem się z kon­kret­nym przy­pad­kiem pacjenta, z zawodu pro­fe­sora uni­wer­sy­tetu, któ­remu pora­dzono kon­takt z moją kli­niką, ponie­waż stra­cił wiarę w sens ist­nie­nia. Pod­czas roz­mowy oka­zało się jed­nak, że był to raczej przy­pa­dek depre­sji endo­gen­nej. Wyszło na jaw, że roz­my­śla­nia nad sen­sem życia nie pochła­niały go wcale, jak można by przy­pusz­czać, w fazie depre­syj­nej. W tych okre­sach popa­dał w taką hipo­chon­drię, że nie był w sta­nie o nim myśleć. Nad sen­sem życia roz­my­ślał tylko w ulot­nych chwi­lach zdro­wia! Innymi słowy, mię­dzy ducho­wym cier­pie­niem z jed­nej strony a cho­robą psy­chiczną z dru­giej powstała w tym kon­kret­nym przy­padku rela­cja wręcz wyklu­cza­nia się. Freud, pisząc do Marii Bona­parte, był innego zda­nia: „W chwili gdy pytamy o sens i war­tość życia, mamy do czy­nie­nia z cho­robą…”6.

Rol­fowi von Eckarts­ber­gowi z Wydziału Sto­sun­ków Spo­łecz­nych Uni­wer­sy­tetu Harvarda zawdzię­czamy obszerne bada­nie podłużne, które trwało ponad dwa­dzie­ścia lat. Brało w nim udział stu byłych stu­den­tów Harvardu. Przy oka­zji przed­sta­wio­nego mi oso­bi­ście spra­woz­da­nia von Eckarts­berg stwier­dził: „Jedna czwarta uczest­ni­ków bada­nia spon­ta­nicz­nie wyja­wiła poczu­cie życio­wego »kry­zysu« w odpo­wie­dzi na pyta­nie o sens życia. Cho­ciaż wśród bada­nych są ludzie wyko­nu­jący popłatne zawody (połowa jest czynna zawo­dowo), to skarżą się oni na bole­śnie odczu­wany brak jakie­goś szcze­gól­nego życio­wego zada­nia, aktyw­no­ści, dzięki któ­rej mogliby wnieść w życie innych coś wyjąt­ko­wego. Poszu­kują »powo­ła­nia« i oso­bi­stych, głę­bo­kich war­to­ści”.

Jeśli może być tu mowa o ner­wicy, to mamy do czy­nie­nia z jej nowym typem, który w logo­te­ra­pii okre­ślamy mia­nem ner­wicy noogen­nej. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych, rów­nież na Uni­wer­sy­te­cie Harvarda, a także w Bra­dley Cen­ter w Colum­bus, w sta­nie Geo­r­gia, opra­co­wano testy pozwa­la­jące odróż­nić w dia­gno­zie ner­wicę noogenną od psy­cho­gen­nej. James C. Crum­baugh i Leon­hard T. Maho­lick nastę­pu­jąco pod­su­mo­wują wyniki swo­ich badań: „Wyniki 1151 przy­pad­ków zgod­nie prze­ma­wiają za hipo­tezą Fran­kla, że w prak­tyce kli­nicz­nej mamy do czy­nie­nia z nowym typem ner­wicy – którą nazywa on ner­wicą noogenną – wystę­pu­ją­cym obok kla­sycz­nych form: są dowody, że fak­tycz­nie mamy do czy­nie­nia z nowym zespo­łem cho­ro­bo­wym”7.

Tera­pią wła­ściwą dla ner­wicy noogen­nej jest logo­te­ra­pia. Jeśli jed­nak mimo wska­za­nia przez tego czy innego leka­rza jest ona odrzu­cana, poja­wia się podej­rze­nie, że dzieje się tak ze stra­chu przed kon­fron­ta­cją z wła­sną próż­nią egzy­sten­cjalną.

W kon­fron­ta­cji z pro­ble­ma­tyką egzy­sten­cjalną, która otwiera się przed nami w przy­pad­kach ner­wicy noogen­nej, psy­cho­te­ra­pia jed­no­stron­nie psy­cho­dy­na­miczna i nasta­wiona ana­li­tycz­nie usi­ło­wa­łaby przy­nieść pocie­sze­nie pacjen­towi prze­ję­temu „tra­gi­zmem ist­nie­nia” (Alfred Delp). Logo­te­ra­pia pró­buje się z nią zmie­rzyć i bie­rze ją na tyle poważ­nie, że rezy­gnuje z błęd­nej inter­pre­ta­cji, jakoby nie była „niczym wię­cej niż mecha­ni­zmami obron­nymi i upo­zo­ro­waną reak­cją”. Czy nie jest pocie­sza­niem, a wręcz tanią otu­chą, gdy lekarz – cytuję ame­ry­kań­skiego psy­cho­ana­li­tyka Arthura Bur­tona8 – redu­kuje u pacjenta lęk przed śmier­cią do stra­chu przed kastra­cją, zupeł­nie go baga­te­li­zu­jąc na pozio­mie egzy­sten­cjal­nym? Wiele bym dał za to, by męczył mnie lęk przed kastra­cją, a nie straszne pyta­nie, udręka wąt­pli­wo­ści, czy moje życie kie­dyś, w godzi­nie mojej śmierci, okaże się sen­sowne.

Poja­wie­nie się ner­wicy noogen­nej posze­rzyło nie tylko hory­zonty psy­cho­te­ra­pii, lecz zmie­niło także jej klien­telę. Przy­chod­nia lekar­ska stała się obo­zem przej­ścio­wym dla wszyst­kich wąt­pią­cych w życie i jego sens. Co do „porzu­ce­nia przez ludzi Zachodu dusz­pa­ste­rzy na rzecz psy­chia­trów”, jak mógłby rzec Vik­tor E. Geb­sat­tel, psy­cho­te­ra­pii w coraz więk­szym stop­niu przy­pada swego rodzaju rola zarzą­dza­jąca.

Wła­ści­wie nikt nie musiałby dziś uskar­żać się na brak sensu życia, wystar­czy bowiem tylko się rozej­rzeć, by zauwa­żyć, że cie­szymy się wpraw­dzie dostat­kiem, ale inni żyją w bie­dzie, co prawda cie­szymy się wol­no­ścią, ale co się dzieje z odpo­wie­dzial­no­ścią za innych ludzi? Tysiące lat temu ludz­kość zdo­była się na wiarę w jed­nego boga, na mono­te­izm, ale czy jest dziś miej­sce na wie­dzę o jed­nej ludz­ko­ści, którą chciał­bym nazwać mono­an­tro­pi­zmem, wie­dzę o jed­no­ści ludzi, jed­no­ści, która wykra­cza poza wszyst­kie wymiary róż­no­rod­no­ści, takie jak kolor skóry czy kolor par­tyj­nego sztan­daru?

Prze­zwy­cię­że­nie psy­cho­lo­gi­zmu

Każdy psy­cho­te­ra­peuta wie, że czę­sto w trak­cie jego prak­tyki psy­chia­trycz­nej poja­wia się pyta­nie o sens życia. Nie­wiele jed­nak pły­nie pożytku z usta­le­nia, że wąt­pli­wo­ści cho­rego co do sensu życia lub świa­to­po­glą­dowa roz­pacz roz­wi­jały się w ten czy inny spo­sób z punktu widze­nia psy­cho­lo­gii. Jeśli nawet będziemy w sta­nie udo­wod­nić, że powo­dem jego ducho­wego cier­pie­nia jest poczu­cie obni­żo­nej war­to­ści, będące natury psy­chicz­nej, albo jeśli uda nam się prze­ko­nać pacjenta, że jego pesy­mi­styczne podej­ście do życia da się wywieść z pew­nych kom­plek­sów, to w grun­cie rze­czy i tak się z nim roz­mi­jamy. O sed­nie pro­blemu wiemy tak samo mało jak lekarz, który cał­ko­wi­cie pomija wątek psy­cho­te­ra­peu­tyczny i ogra­ni­cza się wyłącz­nie do fizjo­te­ra­pii i prze­pi­sy­wa­nia leków. Ileż mądro­ści jest w kla­sycz­nej sen­ten­cji: Medica mente, non medi­ca­men­tis!

Rzecz w tym, że wszyst­kie podej­ścia tego rodzaju można wrzu­cić do jed­nego worka, jako podej­ścia roz­mi­ja­jące się z praw­dzi­wymi potrze­bami cho­rego, także te prak­ty­ko­wane pod szyl­dem sztuki lekar­skiej lub nauko­wo­ści.

Oczy­wi­sta jest więc potrzeba, byśmy naprawdę doj­rzeli pacjenta i słu­żyli mu pomocą we wszel­kich wąt­pli­wo­ściach, byśmy nauczyli się utrzy­my­wać bli­ski kon­takt, do roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów uży­wa­jąc ade­kwat­nych narzę­dzi, tzn. narzę­dzi ducho­wych. To, czego nam trzeba, a czego nade wszystko ma prawo doma­gać się czło­wiek cier­piący na ner­wicę, to rze­telne filo­zo­ficzne podej­ście do wszel­kich racji, na które się powoła. Musimy wziąć pod uwagę uczciwą kon­fron­ta­cję i wystrze­gać się się­ga­nia po wygodne uza­sad­nie­nia oparte na wie­dzy bio­lo­gicz­nej czy socjo­lo­gicz­nej. W tym ostat­nim przy­padku uni­ka­li­by­śmy rze­telnego, kry­tycz­nego podej­ścia i opusz­cza­li­by­śmy płasz­czy­znę duchową, na któ­rej zostało posta­wione pyta­nie. Naszym zada­niem jest jed­nak pozo­sta­nie na niej, wytrwa­nie i pod­ję­cie walki o postawę duchową, walki toczo­nej za pomocą narzę­dzi ducho­wych. Już choćby ze względu na filo­zo­ficzną uczci­wość powin­ni­śmy podej­mo­wać tę walkę tym samym orę­żem.

Jest oczy­wi­ste, że gdy pacjenci nie tylko wąt­pią w sens życia, ale pogrą­żeni są wręcz w roz­pa­czy i poja­wia się zagro­że­nie samo­bój­stwem, wska­zane będzie postę­po­wa­nie w try­bie pierw­szej pomocy. W ramach takiej pomocy regu­lar­nie obser­wu­jemy zja­wi­sko, które można nazwać aka­de­mi­za­cją owej pro­ble­ma­tyki: gdy tylko pacjenci zauważą, że to, co ich drę­czy, pokrywa się z głów­nym wąt­kiem współ­cze­snej filo­zo­fii egzy­sten­cjal­nej, ich psy­chiczne cier­pie­nia są natych­miast pro­jek­to­wane na duchowe cier­pie­nia ludz­ko­ści, trak­to­wane teraz przez pacjen­tów nie jako ner­wica, któ­rej nale­ża­łoby się wsty­dzić, lecz jako zło­żona ofiara, z któ­rej powinni być dumni. Są pacjenci, któ­rzy z ulgą stwier­dzają, że ich utra­pie­nia omó­wiono na stro­nach tego czy innego dzieła z zakresu filo­zo­fii egzy­sten­cjal­nej. W ten spo­sób dystan­sują się od nich emo­cjo­nal­nie, poprzez swoją racjo­nalną postawę nada­jąc im obiek­tywne zna­miona.

Lekarz posia­da­jący dobrą teo­rio­po­znaw­czą kin­dersz­tubę odrzuci prze­pi­sy­wa­nie środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych jako wła­ściwą formę pomocy dla czło­wieka toczą­cego walkę duchową. Podej­mie on raczej próbę, by przy uży­ciu środ­ków psy­cho­te­ra­pii zorien­to­wa­nej duchowo udzie­lić cho­remu wspar­cia, umoż­li­wić mu duchowe zako­twi­cze­nie. Nie tylko odnosi się to rów­nież do tak zwa­nego typowo ner­wi­co­wego poglądu na świat, co odnosi się do niego przede wszyst­kim. Jeśli bowiem chory ma w swoim świa­to­po­glą­do­wym podej­ściu rację, wów­czas prze­ciw­dzia­ła­jąc takiemu podej­ściu w ramach psy­cho­te­ra­pii, robi­li­by­śmy mu krzywdę, ponie­waż ni­gdy nie wolno odrzu­cać świa­to­po­glądu osoby cier­pią­cej na ner­wicę – po pro­stu dla­tego, że jest on „neu­ro­tyczny”. Jeśli zatem świa­to­po­glą­dowe podej­ście cho­rego jest błędne, to wymaga ono inter­wen­cji zupeł­nie innej natury niż metody psy­cho­te­ra­pii. Możemy więc poku­sić się o stwier­dze­nie, że jeśli chory ma rację, psy­cho­te­ra­pia jest zbędna. W końcu nie ma potrzeby, by kory­go­wać pra­wi­dłowe zapa­try­wa­nia. Jeśli jed­nak pacjent tkwi w błę­dzie, psy­cho­te­ra­pia jest nie­moż­liwa. To nie w jej mocy jest naprawa błęd­nego widze­nia świata. Toteż wobec wszyst­kich pro­ble­mów ducho­wych psy­cho­te­ra­pia w dotych­cza­so­wej postaci oka­zuje się nie­wy­star­cza­jąca. Nie tylko zresztą jest nie­wy­star­cza­jąca, lecz rów­nież pro­ble­ma­tyka ta nie wcho­dzi w zakres jej kom­pe­ten­cji. Jak się więc oka­zało, wcze­śniej nie była w sta­nie spro­stać wyzwa­niom wyni­ka­ją­cym z cało­kształtu rze­czy­wi­sto­ści psy­chicz­nej, a teraz jest nie­kom­pe­tentna wobec auto­no­mii rze­czy­wi­sto­ści ducho­wej.

Owa nie­kom­pe­ten­cja nie wycho­dzi jed­nak na świa­tło dzienne dopiero przy pró­bie psy­cho­te­ra­pii świa­to­po­glądu. Widać ją już w przy­padku – zakła­da­nej przez całą psy­cho­te­ra­pię tego typu – tak zwa­nej „psy­cho­pa­to­lo­gii świa­to­po­glądu”. W grun­cie rze­czy żadna taka psy­cho­pa­to­lo­gia nie ist­nieje i ist­nieć nie może, gdyż kre­atyw­ność duchowa jako taka nie pod­daje się reduk­cji psy­cho­lo­gicz­nej cho­ciażby z tego powodu, że są to dzie­dziny nie­współ­mierne. Tre­ści wytworu świa­to­po­glą­do­wego nie da się bowiem w cało­ści wywieść z psy­chicz­nego zako­rze­nie­nia jego twórcy. Tym bar­dziej z faktu, że czło­wiek będący auto­rem okre­ślo­nego świa­to­po­glądu jest pod wzglę­dem psy­chicz­nym chory, nie należy wycią­gać wnio­sku, że jego świa­to­po­gląd jako twór duchowy jest błędny. W rze­czywistości wie­dza, jak na płasz­czyź­nie psy­cho­lo­gicz­nej mogło dojść do powsta­nia postawy pesy­mi­stycz­nej, scep­tycz­nej czy fata­li­stycz­nej, nie­wiele nam da, a cho­remu wcale nie pomoże. Musimy oba­lić jego świa­to­po­gląd i dopiero wów­czas możemy przejść do zaj­mo­wa­nia się „psy­cho­ge­nezą” jego „ide­olo­gii” oraz pró­bo­wać zro­zu­mieć ją w ramach jego oso­bi­stej bio­gra­fii. Nie ma tu więc w żad­nym razie miej­sca na psy­cho­pa­to­lo­gię czy psy­cho­te­ra­pię świa­to­po­glądu. Może naj­wy­żej ist­nieć psy­cho­pa­to­lo­gia lub psy­cho­te­ra­pia tego, który wyro­bił sobie okre­ślony ogląd świata – kon­kret­nego czło­wieka, któ­rego umysł wykształ­cił dany świa­to­po­gląd. Z góry jed­nak jest wyklu­czone, by taka psy­cho­pa­to­lo­gia mogła wydać wyrok na temat popraw­no­ści czy niepopraw­no­ści świa­to­po­glądu (zob. Allers). Nie ma moż­li­wo­ści, by mogła wyda­wać osądy na temat tez okre­ślo­nej filo­zo­fii. Jej wypo­wie­dzi z zało­że­nia doty­czą wyłącz­nie osoby sto­ją­cej za daną filo­zo­fią. Kate­go­rie, któ­rymi się posłu­guje – „zdrowy–chory” – mają w każ­dym przy­padku zasto­so­wa­nie jedy­nie do ludzi, ni­gdy do ich dzieła. W takim razie wypo­wiedź na temat danego czło­wieka osa­dzona w psy­cho­pa­to­lo­gii ni­gdy nie będzie mogła zastą­pić filo­zo­ficz­nego testu świa­to­po­glądu pod wzglę­dem jego popraw­no­ści ani od potrzeby takiego testu nas nie uwolni. Zdro­wie psy­chiczne czy cho­roba wyznawcy danego świa­to­po­glądu nie mogą rów­nież ani potwier­dzić, ani zaprze­czyć popraw­no­ści jego podej­ścia do świata. Jest tak, ponie­waż dwa razy dwa to cztery, nawet jeśli mówi to schi­zo­fre­nik. Błędy w obli­cze­niach ujaw­niamy po ponow­nym prze­li­cze­niu, a nie poprzez sto­so­wa­nie metod psy­chia­trycz­nych wobec liczą­cego. Z faktu ist­nie­nia pora­że­nia mózgo­wego nie wycią­gamy wnio­sków na temat błę­dów w rachun­kach, prze­ciw­nie, z udo­wod­nio­nych błę­dów rachun­ko­wych wycią­gamy wnio­ski na temat pora­że­nia mózgo­wego. Podob­nie dla oceny tre­ści ducho­wych jest zasad­ni­czo nie­istotne, na jakim pod­łożu psy­chicz­nym mogły powstać ani czy są wytwo­rem pato­lo­gicz­nych pro­ce­sów psy­chicz­nych.

Osta­tecz­nie wszyst­kie te pro­blemy spro­wa­dzają się do kwe­stii psy­cho­lo­gi­zmu. Tak nazy­wamy pozor­nie naukowe podej­ście, w któ­rym ze względu na psy­chiczną genezę danego aktu wyciąga się wnio­ski odno­śnie do pra­wo­moc­no­ści czy niepra­wo­moc­no­ści zwią­za­nych z nim ducho­wych tre­ści. Te próby są z góry ska­zane na klę­skę, ponie­waż obiek­tywne dzieła zwią­zane ze sferą ducha wymy­kają się takim zewnętrz­nym inge­ren­cjom. Nie wolno igno­ro­wać faktu, że wszystko, co należy do sfery ducha, jest auto­no­miczne i rzą­dzi się wła­snymi pra­wami. Zaprze­cza­nie ist­nie­nia boskiej siły z tego powodu, że zawdzię­cza ona swoje powsta­nie lękowi, jaki w pier­wot­nych spo­łecz­no­ściach budziły siły natury, jest nie­upraw­nione. Rów­nie błędne byłoby wycią­ga­nie wnio­sków o war­to­ści lub braku arty­stycz­nej war­to­ści dzieła stwo­rzo­nego przez arty­stę pod­czas epi­zodu psy­cho­tycz­nego w jego bio­gra­fii. Podob­nie gdy jakieś auten­tyczne duchowe osią­gnię­cie albo zja­wi­sko kul­tu­ralne przy­god­nie zosta­nie użyte czy wyko­rzy­stane ze wzglę­dów nie­ma­ją­cych nic wspól­nego z jego praw­dziwą naturą, wyklu­czone jest, by tylko z tego powodu jego war­tość była kwe­stio­no­wana. Wyle­wa­li­by­śmy dziecko z kąpielą, gdy­by­śmy byli skłonni prze­oczyć zna­cze­nie i pier­wotną war­tość utworu arty­stycz­nego albo prze­ży­cia reli­gij­nego tylko z powodu włą­cze­nia go w czy­jeś stany neu­ro­tyczne. Ci, któ­rzy posłu­gują się takimi osą­dami, byliby jak czło­wiek, który widząc bociana, ze zdu­mie­niem pomy­ślałby: „Byłem prze­ko­nany, że one nie ist­nieją”. Bociany mia­łyby nie ist­nieć tylko dla­tego, że odgry­wają dość przy­pad­kową rolę w zmy­ślo­nej bajeczce o pocho­dze­niu dzieci?

Natu­ral­nie nie ulega wąt­pli­wo­ści, że wytwory natury ducho­wej są nie­za­leż­nie od powyż­szego do pew­nego stop­nia uwa­run­ko­wane psy­cho­lo­gicz­nie, a także bio­lo­gicz­nie i socjo­lo­gicz­nie. W tym zna­cze­niu są wła­śnie „uwa­run­ko­wane”, ale to, co je warun­kuje, nie jest ich „przy­czyną”. Wälder słusz­nie wska­zuje, że wszel­kie tego typu uwa­run­ko­wa­nia idei i zja­wisk kul­tu­ro­wych mogą być źró­dłem błę­dów, oka­zjo­nal­nej stron­ni­czo­ści i nie­umiar­ko­wa­nia, ale nie mają na nie istot­nego wpływu i nie da się z nich wywieść zasad­ni­czej tre­ści tych wytwo­rów. (Każda tego rodzaju próba „obja­śnie­nia” myli obszar eks­pre­sji osoby z obsza­rem pre­zen­ta­cji rze­czy). W odnie­sie­niu do kształ­to­wa­nia się oso­bi­stego widze­nia świata już Sche­ler wska­zał, że odmien­ność cha­rak­te­ro­lo­giczna, cała indy­wi­du­al­ność danej osoby, wiąże się z poglą­dem tylko w tym stop­niu, w jakim wpływa na wybory, nato­miast nie może kształ­to­wać zawar­to­ści obrazu. Dla­tego też Sche­ler nazywa te warun­ku­jące ele­menty „selek­tyw­nymi”, a nie „kon­sty­tu­tyw­nymi”. Pozwa­lają one tylko zro­zu­mieć, dla­czego dana osoba patrzy na świat w ten kon­kretny spo­sób. W żad­nym jed­nak wypadku nie mogą „wyja­śnić” wizji – być może ogra­ni­czo­nej – która w tym przy­padku wyła­nia się z całego bogac­twa świata. W grun­cie rze­czy poszcze­gól­ność każ­dej per­spek­tywy, wycin­kowy cha­rak­ter każ­dego świa­to­po­glądu zakłada obiek­tyw­ność świata. Dla przy­kładu, w dzie­dzi­nie obser­wa­cji astro­no­micz­nej rów­nież dopusz­cza się ist­nie­nie źró­deł błę­dów i uwa­run­ko­wań. Stąd wzięło się dobrze znane astro­no­mom „rów­na­nie indy­wi­du­alne”. Jed­nak bez względu na wszel­kie prze­jawy subiek­tyw­no­ści nikt nie wątpi, że Syriusz rze­czywiście ist­nieje. Dla­tego przy­naj­mniej z powo­dów heu­ry­stycz­nych musimy przy­jąć pogląd, że psy­cho­te­ra­pia jako taka nie jest mia­ro­dajna w odnie­sie­niu do kwe­stii świa­to­po­glą­do­wych, a psy­cho­pa­to­lo­gia z jej kate­go­riami „zdro­wia” i „cho­roby” nie spraw­dzi się w odnie­sie­niu do pytań o praw­dzi­wość i zna­cze­nie świata idei. Gdyby zwy­czajna psy­cho­te­ra­pia pozwo­liła sobie w tym kon­tek­ście na wyda­nie jakiej­kol­wiek oceny, natych­miast popa­dłaby w błąd psy­cho­lo­gi­zmu.

Psy­cho­lo­gizm został prze­zwy­cię­żony w obrę­bie histo­rii filo­zo­fii. Teraz musi zostać rów­nież prze­zwy­cię­żony w psy­cho­te­ra­pii poprzez podej­ście, które nazy­wamy logo­te­ra­pią. Owej logo­te­ra­pii przy­pada zada­nie, które wcze­śniej posta­wi­li­śmy przed „psy­cho­te­ra­pią w kon­tek­ście ducho­wym”. Logo­te­ra­pia powinna uzu­peł­niać psy­cho­te­ra­pię i wypeł­nić lukę, któ­rej ist­nie­nie ujaw­nia­li­śmy wcze­śniej na grun­cie czy­sto teo­re­tycz­nym, aby póź­niej zwe­ry­fi­ko­wać ją w odnie­sie­niu do prak­tyki psy­chia­trycz­nej. Dopiero narzę­dzia metody logo­te­ra­peu­tycz­nej pozwa­lają – w przy­padku rezy­gna­cji z psy­cho­lo­gi­stycz­nej skłon­no­ści do nie­ade­kwat­nej kry­tyki – na włą­cze­nie się w rze­czową debatę na temat ducho­wych cier­pień cho­rego9.

Logo­te­ra­pia nie może i z natury rze­czy nie powinna zastę­po­wać psy­cho­te­ra­pii, a jedy­nie ją uzu­peł­niać (i tylko w okre­ślo­nych wypad­kach). De facto nie są to zale­ce­nia zupeł­nie nowe. Podej­ście tego typu, mniej czy bar­dziej świa­do­mie, było już pod­da­wane spraw­dzia­nowi. Teraz jed­nak nasze usi­ło­wa­nia odno­szą się do kwe­stii, czy i w jakim zakre­sie logo­te­ra­pia może być sto­so­wana de iure. W tym celu musimy prze­pro­wa­dzić nasze bada­nie w spo­sób meto­dyczny i na począ­tek oddzie­lić ele­menty logo­te­ra­peu­tyczne od psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych. Nie zapo­mi­najmy przy tym, że oba te ele­menty w codzien­nej prak­tyce psy­chia­try pozo­stają w dyna­micz­nym związku, że w kon­kret­nym dzia­ła­niu tera­peu­tycz­nym zle­wają się w jedno. Osta­tecz­nie psy­cho­te­ra­pia i logo­te­ra­pia, czy też wymiar psy­chiczny i duchowy czło­wieka, można oddzie­lić jedy­nie w zna­cze­niu heu­ry­stycz­nym. W praw­dzi­wym ludz­kim życiu są one ze sobą nie­roz­łącz­nie sple­cione.

Nie zmie­nia to faktu, iż psy­chikę i ducho­wość czło­wieka musimy roz­wa­żać oddziel­nie, ponie­waż repre­zen­tują one istot­nie odmienne obszary10. Błąd psy­cho­lo­gi­zmu polega na arbi­tral­nym, cha­otycz­nym zmie­nia­niu jed­nego planu na drugi. Auto­no­micz­ność ducho­wo­ści zostaje przy tym zigno­ro­wana, a takie uchy­bie­nie musi z natury rze­czy pro­wa­dzić do meta­ba­sis eis allo genos11. Unik­nię­cie tego błędu w prak­tyce psy­cho­te­ra­peu­tycz­nej i zara­zem prze­zwy­cię­że­nie psy­cho­lo­gi­zmu to praw­dziwy cel postu­lo­wa­nej przez nas logo­te­ra­pii.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki