33,68 zł
Jeden lud, jedna rada, jedna władza! Stary król nie żyje, zrzucony z tronu przez falę największego powstania ludowego, jakiego zaznała dolina Rzeki. Wygłodniali, zdesperowani ludzie na gwałt potrzebują nowego przywódcy. Tam, gdzie upada prawo, nowe zasady zawsze pisze najsilniejszy. Ktokolwiek nie chce rządzić, ten będzie rządzony. Kto nie potrafi powiedzieć, czego chce, usłyszy to od innych. Ościenne księstwa ostrzą sobie zęby na podbój, kapłani snują własne plany w mroku świątyń. A nad tym wszystkim unoszą się Bogowie, obserwujący każdy ruch człowieka. Z piachów pustyni wyłania się bohater.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 659
– Marzy mi się świat, w którym wszystko jest wspólne. Gdzie każdy ma ziemię i nikt nie musi pracować. Nie ma biedy i nierówności.
– To kto będzie tę ziemię orał?
– Niewolnicy.
anonim
Zahred!!
Brama zajęczała rozdzierająco, a potem prawe skrzydło wygięło się i pękło na dwoje, wyrywając się z trzymających ostatkiem mocowań.
Ludzka rzeka uderzyła falą, ogarnęła niepotrzebny już taran i pociągnęła ze sobą toporników, od świtu niestrudzenie rąbiących wrota.
Bose stopy podeptały, stratowały złocone i pokryte malunkami drewno, za którego samo dotknięcie jeszcze niedawno groziło dwadzieścia kijów na gołe plecy. Teraz poszczerbione, pokryte zaschniętymi odchodami deski nie mogły już powstrzymać nieuniknionego – które raptem parę dni wcześniej zdawało się niemożliwe.
Biegnący na samym przedzie polecieli na ziemię z krzykami bólu i agonii, kiedy rozstawieni na okalających dziedziniec murach i galeriach królewscy łucznicy zaczęli szyć do wbiegających przez wąskie przejście, pozbawionych jakiejkolwiek osłony ludzi.
Kilku wojowników z dawnych oddziałów prowincji przygranicznych przecisnęło się jednak naprzód, zasłaniając się dużymi tarczami z garbowanej skóry.
Popychani przez nieustępliwie napierający z tyłu, niebaczny na straty, oszalały z wściekłości tłum ludzie wlewali się coraz liczniej na podwórzec – biegnąc, krzycząc, zasłaniając głowy rękoma, padając i ginąc w deszczu strzał, ale mimo to prąc przed siebie.
Podwójny szereg wiernych królowi gwardzistów zwarł szyki i nastawił długie włócznie, szykując się do obrony.
Kilku nadmiernie odważnych albo zwyczajnie głupich powstańców skoczyło ku nim, wywijając kamiennymi maczugami i pałkami z drewna. Upadli, zanim reszta miałaby nawet szansę przyjść im na pomoc, brocząc krwią z głębokich ran zadanych przez groty z twardej miedzi.
Serneferu cisnął trzymanym w ręku dzirytem, celując w żołnierza z prawej; ten jednak zasłonił się tarczą, pocisk odbił się niegroźnie od twardej powierzchni. Serneferu rozejrzał się, machnął ręką na ludzi.
– Naprzód!...
Nim jednak jego zawołanie przebrzmiało, ktoś już wyrwał się z szeregu.
Brodaty mężczyzna o nieco jaśniejszym odcieniu skóry chwycił jedno z leżących w piachu ciał, poderwał w powietrze i uniósł nad głowę. Mięśnie zagrały pod błyszczącą skórą ramion, pokrytą wzorami kłutych farbą malunków, na karku wystąpiły żyły – a potem wojownik cisnął poległym prosto w szereg gwardzistów, na wystawione włócznie i w rząd prostokątnych tarcz.
– Zahred!! – z piersi ludzi wyrwało się imię, które przez ostatnie dni stało się niemalże zawołaniem bojowym.
Nie czekając na rozkaz, nie potrzebując innej zachęty, nie zważając na nic, skoczyli za nieformalnym przywódcą wojsk rebelii.
Zahred wpadł w zmieszany szyk, zbrojny tylko w topór.
Uderzył kolanem stojącego najbliżej gwardzistę, zasłonił się styliskiem przed ciosem pałki i ręką odbił na bok włócznię już, już przymierzającego się do pchnięcia przeciwnika z tylnego rzędu.
Poczuł jeszcze, jak przez plecy przebiega paląca pręga bólu, gdy czyjeś ostrze rozharatało mu skórę od ramienia aż po łopatkę – a potem wziął zamach i uderzył.
Ostrze weszło głęboko, rozrąbując od dołu żuchwę śniadego gwardzisty i wbijając się aż po kość policzkową. Mężczyzna bluznął krwią, wyrzucił przed siebie dłonie i osunął się na kolana.
Zahred wyrwał z ręki śmiertelnie rannego buławę o kamiennej głowicy, zanurkował pod ramię wznoszącego sztylet do ciosu wroga, zaczepił kolejnego ostrzem topora pod kolanem. Pociągnął mocno, zapewne przerzynając ścięgna, a przeciwnik krzyknął i zapadł się pomiędzy nogi towarzyszy.
Za nim już cisnęli się inni – niepomiernie słabiej wyszkoleni, ale zbrojni w najstraszniejszy oręż wynikłej z głodu desperacji.
Rzucali się na wrogów po dwóch, po czterech. Wieszali się rosłym królewskim przybocznym na ramionach. Wczepiali palcami we włosy.
Nawet ranni i umierający chwytali za nogi, próbowali ściągnąć na ziemię i dźgali ułamanymi drzewcami w podbrzusza.
Szyk gwardii zachwiał się, już miał pęknąć, a wtedy fala półnagich powstańców zalała go i przykryła w całości kłębowiskiem wijących się, zakrwawionych ciał.
Nikt nie okazywał litości, nikt o nią nie prosił; obrońcy pałacu po ostatnich tygodniach wiedzieli, że szybka śmierć w walce jest najlepszym, na co mogą liczyć.
Dziki, radosny ryk wyrwał się z setek piersi: udało się! Dokonali niewyobrażalnego, wdarli się do środka, pokonali obrońców...
Ale wtedy wciąż lecące z góry strzały po raz kolejny zaczęły zbierać żniwo wśród walczących, koncentrując się w wąskim korytarzu bramy, gdzie stłoczeni powstańcy nie mieli nawet szans zasłonić się przed pociskami.
– Kryć się! – ile sił w płucach krzyknął Serneferu. – Do przejść, na górę! Za wolność, za wolę bogów!...
– Za wolność!
Serneferu rzucił się do najbliższej drabiny, zaczął wspinać. Strzała z kamiennym grotem świsnęła mu nad uchem, z głuchym stuknięciem wbiła się w drewno. Skulił się odruchowo, ale zaraz potem ze zdwojoną siłą ruszył dalej. Wtedy jeden z obrońców pałacu zauważył go, dopadł do drabiny, żeby odepchnąć ją od muru. Świat dosłownie zwolnił. Serneferu widział tylko wielkie oczy w śniadej twarzy, wyszczerzone wściekłością zęby i jaśniejsze paznokcie przy ciemnych dłoniach, zaciskających się wokół najwyższego szczebla i pchających, pchających go w pustkę...
Zamachnął się i desperacko uderzył siekierą. Ostrze trafiło w połowie długości palców, odrąbując na gładko wskazujący i środkowy oraz miażdżąc kość serdecznego, który zawisł na strzępie skóry. Gwardzista zawył dziko i odskoczył w tył, puszczona drabina huknęła o mur, niemalże strząsając wczepionego w nią Serneferu.
– Na litość bogów!... – sapnął ciężko, czując, jak wali mu serce.
Ani przez ostatnie dni, gdy powzięli decyzję o szturmie na pałac, ani od świtu tego dnia, kiedy ruszyli do decydującego ataku, ani nawet teraz, gdy wdarli się na dziedziniec – nie odczuł bliskości śmierci aż tak bardzo jak w tej chwili.
Zdawało mu się, że już po nim. Że drabina przechyli się i pośle go w nieskończenie długi lot po łuku, na którego końcu będzie czekać tylko twarda ziemia, chrzęst łamiących się żeber i suchy trzask pękającego kręgosłupa. Że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy, będzie błękit nieba i zawieszony na nim idealnie okrągły dysk bezlitosnego słońca.
Tymczasem podciągnął się na rękach, przesadził ostatnie dwa szczeble i wspiął na okalającą dziedziniec galerię. Rychło w czas, bo od strony pałacu biegli już kolejni zbrojni, gotowi przyjść w sukurs zagrożonym łucznikom.
Serneferu przez chwilę się zawahał, patrząc na skulonego pod murem człowieka z odrąbanymi palcami.
Powstaniec, który wdrapał się na górę zaraz za nim, pozbawiony był takich rozterek: złapał rannego za włosy, odchylił jego głowę w bok i zaczął uderzać palicą z twardego drewna. Nieszczęśnik próbował jeszcze się wyrywać, zasłaniać, ale po drugim czy trzecim ciosie jego ruchy stały się powolne, ociężałe, ślamazarne... Z krzyków przeszedł na jednostajny, gulgoczący jęk, który potem zamarł w sączącym się z ust strumieniu krwi.
Brzęknęła cięciwa, strzała po raz kolejny przemknęła obok i ugodziła powstańca z palicą prosto w szyję. Ten wypuścił broń, złapał za tkwiący w ciele promień, zakrakał strasznym głosem, zatoczył się i spadł z galerii.
Serneferu otrząsnął się, rzucił ku łucznikowi, zanim ten ponownie napnie cięciwę. Wróg już nasadził strzałę, zmienił zdanie, sięgnął po broń boczną – nie zdążył, siekiera trafiła go w kolano, zgruchotała rzepkę, drugi cios rozrąbał obojczyk.
Serneferu uderzył barkiem, odepchnął śmiertelnie rannego z drogi i skoczył na kolejnego przeciwnika.
Kątem oka widział, że coraz więcej powstańców wlewa się do pałacu przez wyłamaną bramę, wspina na mury, przeskakuje na dachy niższych budynków. Ludzkie figurki gramoliły się przez okna, wpadały w otwarte przejścia, rąbiąc i szarpiąc drzwi tam, gdzie jeszcze próbowali się bronić mieszkańcy pałacu.
– Zahred!... – rozległy się krzyki od strony wejścia do głównych komnat. To tam wrzała teraz walka.
Zahred wbiegł do ogromnego przedsionka i od razu zanurkował, sunąc ślizgiem po piachu naniesionym na kamienne płyty – ciężki topór w kształcie półksiężyca przeleciał mu nad głową, muskając włosy splecione w warkoczyki. Podciął stojącego z tyłu zbrojnego w pancerzu z przywiązanych do skórzanego podkładu muszli, wstając, rzucił buławą w naciągającego właśnie cięciwę łucznika.
Broń zafurkotała w locie, kamienna głowica z trzaskiem ugodziła prosto w czoło. Czarnoskóry wypuścił łuk i strzałę. Zatrzepotał rękoma, niczym podcięta kłoda poleciał w tył.
– Zahreeed! – ryknęli wpadający do sali ludzie. Jego ludzie. Jego garnizon, w którym byłby te kilka tygodni temu tak głupio stracił życie... A teraz gotowi pójść za nim w ogień.
I właśnie w ten ogień idący.
Przetoczył się, widząc, że kolejny gwardzista już zamierza się na niego trzymanym oburącz toporem, dopiero potem zerwał się na nogi i wpadł pomiędzy potężne filary podtrzymujące sklepienie. Zakręcił wokół kolumny, wleciał prosto na rozglądającego się zbrojnego, który musiał zacząć za nim biec.
Zaskoczenie i ruch. Dwie podstawowe zasady walki, jakie Zahred poznał przez te wszystkie lata. Chaos był nieodłącznym elementem starcia; można było albo z nim walczyć i nieuchronnie przegrać – albo stać się jego częścią.
Skulił się w sobie, a potem wyprostował gwałtownie, wrzasnął dziko i wymachnął siekierą wysoko w górę. Zgodnie z jego przewidywaniem strażnik odruchowo zasłonił się tarczą przed tym, co wziął za uderzenie, a wtedy Zahred kopnął go z półobrotu pod kolano i spuścił broń prosto na odsłoniętą głowę.
Ostrze zgrzytnęło o kość i ześliznęło się po czaszce, zdzierając płat skóry i włosów, bryznęła szkarłatna krew; tarczownik poleciał na ziemię.
Zahred złapał wypuszczoną przez niego włócznię, przerzucił w dłoni i cisnął w kolejnego z przeciwników. Pocisk pomknął przez powietrze, ugodził stojącego tyłem pomiędzy łopatki; żołnierz rozrzucił szeroko ręce, wyprostował się w paroksyzmie bólu – walczący z nim rebeliant wykorzystał okazję, dźgnął oszczepem z utwardzonego w ogniu drewna w podbrzusze i naparł z całej siły, przepychając rannego w tył.
– Trzymać się razem! – krzyknął Zahred, widząc, że ludzie już zaczynają rozbiegać się po komnatach, upojeni wizją zwycięstwa i żądzą mordu.
Wiedział, że w równej walce jeden na jeden żaden z nich nie ma szans przeciwko gwardzistom z pałacu. Lepiej uzbrojeni, wyszkoleni, wypoczęci, a przede wszystkim – odżywieni! stanowili dla każdego z powstańców nie tyle nawet wyzwanie, ale śmiertelne zagrożenie.
Dlatego atakowali tak, jak ich nauczył – po dwóch, trzech, czterech. Walczyli nieumiejętnie, słabli, przegrywali. Padali ranni i ginęli. Jednak na miejsce każdego zabitego od razu wstępował kolejny.
Po ich stronie była przewaga liczebna całego miasta.
Rzucił się na rosłego czarnoskórego Tanahezyjczyka, oganiającego się od próbujących sięgnąć go krótkimi włóczniami napastników. Po prostu wpadł całym impetem na potężną tarczę, a kiedy olbrzym stracił równowagę i zachwiał się, ciął siekierą po wewnętrznej stronie prawego przedramienia.
Odskoczył od razu w bok, nawet nie patrząc, jak jego ludzie zaczynają dźgać i siekać kontuzjowanego wroga.
Teraz już sobie poradzą. On musiał biec dalej, zawsze na szpicy.
Taka była rola przywódcy.
Jego rola.
Wyjąc i wymachując bronią, wpadli w długą amfiladę. Kilkunastu łuczników zaczęło puszczać z dalekiego końca korytarza strzały, zmuszając napastników do krycia się za kolumnami; biegnący obok Zahreda mężczyzna z sierpem potknął się i jak długi poleciał na ziemię, gdy pocisk przeszył mu udo.
– Tarcze! – ryknął Zahred na swoich ludzi, przypadając do filara w połowie długości korytarza. – Brać tarcze, durnie!
Kilku posłuchało, cofnęło się i po chwili wróciło, niosąc niezgrabnie, w dwóch rękach zasłony z rozpiętych na drewnianej ramie wyprawionych skór. Łucznicy, widząc to, jęli celować niżej, rażąc podchodzących w odsłonięte nogi.
– Dwa rzędy!
Kolejny rolnik upadł, ściskając przestrzeloną łydkę, jeszcze jeden odkuśtykał niezgrabnie w tył, ranny w stopę.
– Drugi rząd!...
Zahred zasapał gniewnie, po czym wyskoczył z ukrycia, dopadł i chwycił porzuconą w połowie korytarza, zbyt małą, jak na jego wzrost, tarczę.
Wysforował się naprzód, przypadł na kolano i zasłonił. W samą porę: lecąca prosto w udo człowieka za nim strzała uderzyła i utkwiła w wygarbowanej wołowej skórze, z grotem sterczącym po wewnętrznej stronie, może o trzy palce od oka Zahreda.
Ludzie zrozumieli, podłapali; jeszcze jeden ustawił się obok przywódcy, za nim następny i kolejny. W końcu stali tak, słuchając tylko, jak strzały dudnią o zasłonę. Od czasu do czasu któraś przebijała tarczę, kiedy indziej znów wślizgiwała się w szczelinę niedokładnie postawionego szyku – a wtedy ktoś padał z jękiem albo pomstując, przeciskał się pomiędzy towarzyszami, próbując zatamować krew.
Łucznikom kiedyś musiała skończyć się amunicja. Z drugiej strony w każdej chwili mogły też nadciągnąć wezwane z głębi pałacu posiłki.
Kto nie robi nic, pozwala, aby zrobił to za niego wróg.
– Uwaga, na mój rozkaz! – zawołał Zahred. – Wszyscy jeden krok naprzód... już!
Podsunęli się, jakimś cudem nie tracąc spójności szyku. Łucznicy wzmogli ostrzał, jak gdyby przeczuwając zagrożenie.
– Jeszcze raz... krok!
Teraz większość pocisków spadła w chwili, gdy się przesuwali, najbardziej narażeni na trafienie. Dwaj ludzie wypadli z szeregu, jeden z przestrzelonym płucem, drugi ranny w ramię. Reszta spoglądała na siebie niepewnie i pytająco zarazem. Lada chwila krucha dyscyplina mogła pęknąć.
– Jeszcze jeden... krok!
Znów salwa strzał, kolejne straty.
– Krok!
Dudnienie o tarcze...
– Na nich, teraz, już! Bij zabij! – ryknął Zahred, jako pierwszy zrywając się z miejsca i wystawiając przed sobą tarczę.
– Zahreeeed! – rozległ się nieskładny krzyk, kiedy szereg pękł, a ludzie popędzili ku nie tak już odległym łucznikom.
Kilku zdążyło jeszcze puścić strzały, nim dopadli do ustawionych na schodach wrogów. Zahred bardziej zauważył, niż poczuł tkwiącą mu w ramieniu strzałę. Nie czas był jednak po temu, żeby o tym myśleć: zasłonił się tarczą, wpadł pomiędzy łuczników, próbując przepchnąć się jak najdalej i najgłębiej.
Uderzył na odlew jednego wroga, który akurat znalazł się do niego bokiem, zasłonił się przed ciosem buławy nadbiegającego z dalszych komnat strażnika. Tak jak się obawiał: bitwa jeszcze nie była wygrana.
Coraz więcej gwardzistów zbiegało po schodach, ale od strony podwórca też nadciągali coraz to nowi powstańcy.
Walka zamieniła się w bezwzględną, okrutną jatkę.
Śliska od krwi broń uciekała spod chwytu palców, wyślizgiwała się z dłoni. Walczący sczepiali się ze sobą, padali na ziemię i siłowali tam, próbując sięgnąć sobie nawzajem do gardeł i oczu, chwycić zębami za szyję, nos czy ucho, byle przyczynić temu drugiemu fizycznego bólu. Ci, którzy wciąż dawali radę utrzymać oręż, rąbali i kłuli bez pardonu, próbując tylko w kotłowaninie odróżnić swoich od obcych.
– Zahred! – rozległ się w końcu okrzyk. Tym razem nie było to zawołanie bojowe, ale wyraz powitania i radości, mający dodać otuchy: to główne siły skończyły czyścić dziedziniec i dołączyły teraz do walk w pałacu.
Niedobitki gwardzistów wycofały się na szczyt schodów, aż w sklepione wejście. Widząc, że atakujący wciąż napływają, zaczęli rzucać broń i unosić ręce nad głowę. Nadaremnie.
Otumanieni zapachem krwi, na wpół oszalali z pragnienia, wycieńczenia i głodu ludzie nie szczędzili nikogo.
– Serneferu! – Zahred przetarł twarz wierzchem dłoni, chwiejnym krokiem zszedł po śliskich od posoki stopniach. Rozłożył ręce, jak gdyby obejmując tym gestem całą otaczającą ich rzeź. – Mało brakowało, a spóźnilibyście się!
Prowodyr powstania pokiwał powoli głową i wsparł się na włóczni, dysząc ciężko.
– Jesteśmy... Bogom niech będą dzięki.
W korytarzach i przejściach pałacu nadal wrzał bój, ale jego odgłosy oddalały się coraz bardziej; słychać było, że rebelianci przystąpili do planowego mordowania wszystkich, których tylko znajdą, i rabunku łupów.
Radosne wrzaski obwieściły aż nadto dobitnie: któryś oddział musiał odnaleźć kuchnię albo wręcz magazyny żywności.
– Trzeba ich powstrzymać – mruknął Serneferu. – Anpu! Znajdź ich, niech wstrzymają się z ucztowaniem! Musi wystarczyć dla wszystkich.
Jeden z byłych żołnierzy garnizonu pogranicznego skłonił się, odbiegł w głąb komnat. Zahred tylko skrzywił się kwaśno.
– Niech jedzą, ile dadzą radę. To dzień zwycięstwa, dzień naszego święta. Teraz wszystkiego starczy dla wszystkich!
Potrząsnął zakrwawionym toporem nad głową, ludzie zamruczeli aprobująco: tak, właśnie o to walczyli. O jedzenie. O dobrobyt. O koniec racjonowania ziarna, którego w pałacu były pełne spichlerze!
Można było odnieść wrażenie, że cały kompleks należy do powstańców – jednak sala, do której prowadziły dopiero co zdobyte schody, była cicha i pusta. Żaden z ludzi nie odważył się przekroczyć jej progu. Tylko co poniektórzy, odważniejsi, zerkali bojaźliwie do wnętrza, ku uciekającym w półmrok kolumnom.
– To jeszcze nie koniec – powiedział Serneferu, wspinając się po stopniach.
Ludzie rozstępowali się przed nim z szacunkiem, spoglądając na siebie i kiwając głowami. Teraz miało nastąpić to, o czym przez te tygodnie marzyli oraz czego tak bardzo się bali.
Serneferu zatrzymał się na szczycie schodów, obejrzał na Zahreda.
– No chodź. – Zrobił ruch ręką.
Zahred wzruszył ramionami, splunął na zakrwawioną ziemię i ruszył jego śladem.
Potężna sala tronowa była ciemna i cicha. W kamiennych misach wciąż żarzyło się kadzidło, ledwo wyczuwalny podmuch wiatru poruszał zwieszającymi się spod sklepienia półprzezroczystymi kotarami. Wyciosane w kamieniu, pomalowane w jaskrawe kolory posągi spoglądały szeroko rozwartymi oczami w pozbawioną czasu nieskończoność.
Zahred zerknął spod oka na towarzysza.
Serneferu szedł, spoglądając bojaźliwie to w lewo, to w prawo, z rękoma zaciśniętymi na drzewcu włóczni tak mocno, że aż bielały mu palce. Widać było, że po raz pierwszy jest we wnętrzu tak ogromnej budowli, a sam jej rozmiar odbiera mu pewność siebie.
– Kim jesteście?! – władczy, mocny głos poniósł się echem. – Jak śmiecie naruszać święty spokój tego miejsca?!
Serneferu skulił się, na chwilę aż przystanął. Widać było, że walczy ze sobą: na czoło wystąpił mu pot, usta zacisnęły się w wąską kreskę. Obejrzał się na Zahreda.
– Ja... ja nie dam rady. Nie mogę.
– To tylko człowiek – warknął Zahred, rozglądając się czujnie. Widać było, że bardziej niż gniewu bogów obawia się zasadzki.
– To potomek akolitów przy ołtarzach samych bogów! Jego przodkowie stali pod ścianami pierwszej świątyni, kiedy Sarru-emen wzniósł ręce do pozostałych bogów, każąc im...
Zahred zatrzymał się, pokazał na coś swoją siekierą.
– Nie. Widzisz? To tylko staruch na krześle.
Serneferu stłumił w sobie piśnięcie: zwykłym ludziom nie wolno było nawet podnieść oczu na Wielkiego Króla!
Mimo to odważył się na jedno przelotne spojrzenie. Potem nieco dłuższe. W końcu zamrugał z niedowierzaniem.
Nie było słonecznego blasku wypalającego oczy niewiernym. Nie było boskich ptaków o skrzydłach z lapis-lazuli ani wielkiego żuka pustynnego toczącego po niebie kulę słońca.
Był za to tron z pozłacanego drewna – a na nim nieproporcjonalnie mała figurka człowieczka w ogromnym, ceremonialnym nakryciu głowy.
– Precz! – zaskrzeczał starzec.
Zahred parsknął, nonszalancko kołysząc siekierą, podszedł bliżej. Serneferu szedł pół kroku za nim, wciąż zmagając się z wpajanym latami zabobonnym lękiem wobec władcy, którego natura miała nie być ani ludzka, ani boska... Ale z każdą chwilą jego obawy znikały niczym woda na rozgrzanym kamieniu.
– I to jest twój władca, pochodzący od bogów – wskazał Zahred, stając obok tronu.
– Jak śmiecie kalać ten przybytek swoimi brudnymi stopami! – Starzec aż podniósł się z miejsca. – Każę zostawić was na żer ptakom pustyni! Straż!
– To jest... – Serneferu zająknął się, urwał. Przełknął ślinę, kiedy Zahred ujął siekierę przy ostrzu i wyciągnął ku niemu chwytem do przodu.
– To twój przywilej, towarzyszu broni i przyjacielu. To ty poderwałeś ludzi do boju. To na ciebie patrzyli. Twoim zaszczytem i obowiązkiem jest zakończyć to, co rozpocząłeś.
Serneferu popatrzył na siekierę, na tron, na Zahreda. Potrząsnął głową.
– Nie dam rady.
– Ech...
Zahred przerzucił siekierę w ręku, chwycił ją w obie dłonie i zamachnął się mocno, od prawej strony.
Stojący w przedsionku sali tronowej powstańcy czekali.
W tej chwili było już pewne: pałac królewski został zdobyty. Obrońców wybito albo wzięto do niewoli. Większość urzędników uciekła jeszcze wcześniej, w początkach oblężenia.
Nielicznych, którzy mimo wszystko zostali – na tyle wiernych królowi albo na tyle nierozsądnych – wyciągnięto teraz na dziedziniec, gdzie odbywał się równie szybki, co brutalny samosąd.
Złamano pieczęcie i otwarto magazyny zboża, więc każdy brał, ile tylko zdołał unieść. Złote i miedziane misy, ściągnięte z królewskich nałożnic szaty, wyrwane kapłanom naczynia liturgiczne – wszystkie one były warte teraz tyle, co wsypane w nie ziarno.
Podłogi były lepkie od krwi, ciała leżały dosłownie wszędzie.
Tu i ówdzie już zaczynały się radosne, nieznające umiaru uczty, gdzie jeszcze niedawno tak bardzo szanowane jedzenie teraz dosłownie pochłaniano, dopychając kęsy palcami i nie bacząc na lecące na ziemię okruchy.
Piwo i oliwa lały się strumieniami. W pełnych świeżej, zdatnej do picia wody basenach i fontannach tańczyli pokryci krwią i brudem zwycięzcy.
Jednak ci, którzy pod przewodem Serneferu i Zahreda uderzali na apartamenty króla, czekali w ciszy. Wiedzieli, że tam, w półmroku wielkiej sali, rozgrywa się ostatni, najważniejszy akt rebelii.
– Idą! – zawołał ktoś przy portyku, po czym potykając się, zbiegł po schodach i wcisnął się pomiędzy towarzyszy, jak gdyby chcąc wstydliwie schować się w tłumie.
– Idą, nadchodzą!... – poniosło się z ust do ust. Wszystkie spojrzenia skierowały się na prostokąt wejścia, okolonego płaskorzeźbami bogów i ich posłańców.
Z ciemności wyłoniły się dwie sylwetki: nieco roślejszy, brodaty Zahred i idący może pół kroku przed nim szczupły, żylasty Serneferu.
Rozmowy zamarły, zapadła cisza.
Zahred zatrzymał się, potoczył wzrokiem po ludziach. Wyciągnął dramatycznym gestem otwartą rękę, pokazując na towarzysza.
– Tyran nie żyje! – ryknął donośnym głosem. – Serneferu!
Stojący obok uniósł za włosy ociekającą krwią głowę. Szeroko otwarte usta ziały pustką urywającego się w połowie szyi gardła, oczy uciekły pod wciąż drżące powieki. Kredowobiała twarz drgnęła, ściągnęła się skurczem; blade wargi poruszyły się i znów zamarły.
– Serneferu! – powtórzył Zahred, wznosząc nad głowę topór. – Serneferu!
– Sernefe-ru! Sernefe-ru!! – podchwycili okrzyk ludzie, skandując coraz głośniej, mocniej i bardziej dobitnie. Wkrótce wołanie poniosło się dalej, niczym pożar ogarniający korytarze, komnaty i dziedziniec, gdzie zaczęli skandować też gromadzący się pod murami ludzie z miasta. – Ser-ne-fe-ru!!!
Wywołany wypuścił z ręki odciętą głowę. Upiorne trofeum podtoczyło się do krawędzi schodów, powoli sturlało niżej po stopniach, aż pod nogi wojowników, do niedawna będących zwykłymi, prostymi rolnikami i rzemieślnikami.
Serneferu popatrzył na Zahreda, w jego oczach błysnęła niepewność.
– Nie mogę... Nie chcę – syknął, nachylając się do towarzysza. – Nie o to walczyliśmy!
– A mimo to tego właśnie chcą ludzie.
– To powinieneś być ty! Jeśli którykolwiek z nas, to właśnie ty!
– Nie. Władza ma należeć teraz do ludzi. Nie po to obalaliśmy jednego tyrana, aby powołać kolejnego.
Serneferu odetchnął głęboko, kiwnął głową i się uśmiechnął. Uniósł ręce, dając niedawnym powstańcom znak, by ucichli.
– Król... król nie żyje! – zawołał donośnie. – Nie ma już tyrana, który uciskał i głodził was tyle długich lat!
Sala eksplodowała radością.
Wszyscy wiedzieli, że tak się to musi skończyć, wszyscy tego oczekiwali, domyślali się, widzieli – ale dopiero teraz, kiedy ktoś odważył się to powiedzieć na głos, świadomość uderzyła w nich niczym grom z jasnego nieba.
Ledwo żywi z głodu i zmęczenia, pokryci krwią cudzą i własną, nierzadko ranni, padali sobie w objęcia, śmiali się i wznosili bezładne okrzyki.
Serneferu odczekał chwilę, znów uniósł rękę.
– Nie ma króla i nigdy już nie będzie! Nie będzie niewolników wśród ludzi tej ziemi, nie będzie uciskania słabych przez możnych! Od tej pory każdy dostanie tyle, co sam wypracował, nikomu nie oddając daniny ani podatku!
Kolejna fala wiwatów, radosnych okrzyków. Serneferu uśmiechnął się szeroko, radośnie: skrzące się nadzieją oczy ludzi uskrzydlały go, niemalże podnosiły, aż palce stóp zdawały się odrywać od ziemi.
Od tej chwili to oni sami mieli wyznaczać, czym i jakie będzie życie!
– Nie będzie już głodu! – zawołał, rozkładając szeroko ramiona. – Podzielimy to, co znajdziemy, pomiędzy wszystkich po równo! Razem cierpieliśmy, razem walczyliśmy, a teraz razem będziemy uprawiać rolę! Siać i żąć! Wspólnie zbierać owoce naszej krwawej ofiary! Jeden lud, jeden głos, jedna władza!
– Jeden lud, jeden głos! Serneferu! Razem! Jedna władza!...
Serneferu mówił dalej, czując, jak po brudnych policzkach spływają mu gorące łzy wzruszenia. Ludzie klaskali w dłonie, krzyczeli, płakali razem z nim, padając na kolana: nareszcie! Nareszcie nastanie syty, bezpieczny, wolny od strachu spokój!...
Zahred odsunął się na bok już wcześniej, a teraz oparł o ścianę. Plecy zaczynały odzywać się bólem, prawa ręka zdrętwiała. Czuł, jak świat lekko faluje i wydaje się płynąć: to dawała znać o sobie utrata krwi, sączącej się z nie wiedzieć ilu mniejszych i większych zadrapań, stłuczeń i ran.
Gruba, upasiona mucha, bzycząc, przeleciała mu obok ucha i usiadła na ramieniu. Spojrzał na nią, potem na wciąż krzyczącego do ludzi Serneferu i porwany kaskadą jego płomiennych obietnic tłum.
Kąciki ust Zahreda uniosły się w uśmiechu, ale oczy nadal pozostały zimne i niewzruszenie obojętne.
Myślisz, że się zgodzi?
– Pytanie! Musi się zgodzić.
– Ha, w tym sęk: nic nie musi. Ja na pewno go nie zmuszę. No chyba że wy, panie Hesbu?
– Mh-hm.
– No widzicie sami! Pytanie tylko, czy będzie chciał i w tym pomóc.
– Jakbyś go nie znał.
– Bo ty znasz niby!
– A znam! Ile razy już powiedział, jak coś zrobić? Ha?
– Hmph!
– Cicho już tam! – trzymający się nieco z tyłu siwowłosy mężczyzna ofuknął idących przed nim. Zmitygowali się: rzadko kiedy bywało, żeby sędziwy Teh aż tak dobitnie wyrażał swe emocje.
Rzec należy tutaj, że oni sami nie uważali siebie za ludzi, którym ktokolwiek, niezależnie od wieku i poważania, miałby zwracać uwagę.
Najroślejszy z nich, ślepy teraz na jedno oko Sanum był ongiś łucznikiem w wojsku króla. Chadzał na kampanie, znał świat, i nawet dane mu było przeżyć dwie bitwy z plemionami Wawatu na południu. W tej drugiej stracił oko, ale odznaczywszy się męstwem, udokumentowanym w imponującej kolekcji odciętych wrogom prawych dłoni, otrzymał od króla w nagrodę miedziany naszyjnik i gospodarstwo na jednym z lepszych pól przy samej stolicy.
Elou-Nef był może nieco niższy, ale za to obnosił ładnie zarysowany, świadczący o pewnej zamożności i związanym z nią statusie społecznym brzuszek. Co prawda ta oznaka dobrobytu mocno skurczyła się przez ostatni rok... Niemniej jej posiadacz nadal cieszył się tą samą estymą, wciąż warząc najlepsze piwo w całym Inebu-Hedż, czyli Mieście Białych Ścian.
I w końcu małomówny – z racji brakujących przednich zębów, straconych podczas szturmu na pałac – Hesbu, pełniący aktualnie równie zaszczytną, co odpowiedzialną i niełatwą rolę doglądającego upraw w dół biegu Rzeki, od Aresz aż do wydm Bantu. To właśnie z jego inicjatywy podjęli wyprawę i to on namawiał towarzyszy – niewieloma słowami, ale wymownie gestykulując – aby wraz z nim, a raczej w jego imieniu, podjęli się rozmowy.
Stanęli w końcu na szczycie pagórka, z którego rozciągał się widok na schodzącą ku Rzece łagodną dolinę.
Nieco bliżej, tuż ponad najwyższym poziomem corocznej powodzi, stała prosta, kwadratowa chata ze słomy obrzuconej gliną. Kilka niewielkich zabudowań gospodarczych, zagroda dla kóz, wybieg dla ptactwa domowego, parę zielonych drzewek – obejście, jakich pełno.
Poniżej ziemia stawała się ciemna i wręcz ciężka od nanoszonego przez wysoką wodę żyznego mułu. Teraz, po ostatnich kilku latach suszy, jej kolor zblakł i wypłowiał, przemieszał się z niesionym przez wiatry piaskiem. Jednak w pobliżu wody, w wąskim pasie przy pysznie zielonych zaroślach trzciny, była aż czarna.
To właśnie tam widać było drobną z oddali sylwetkę człowieka, spokojnymi, mierzonymi ruchami motyki obrabiającego piędź po piędzi swoje pole.
Hesbu pokazał na niego palcem, mruknął coś do innych. Zaczął schodzić jako pierwszy, oglądając się tylko po drodze, czy aby pozostali idą za nim: nie miał ochoty odbywać tej rozmowy sam.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Copyright © by Michał Gołkowski Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2018
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-364-6
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta
Ilustracja na okładce Sergei Shikin
Projekt okładki i aranżacja graficzna stron 4 i 5Szymon Wójciak
Ilustracje Vladimir Nenov
Redakcja Agnieszka Pawlikowska
KorektaMagdalena Byrska
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/