Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybór czterdziestu czterech wierszy duńskiego poety, rówieśnika generacji Kolumbów, który przed tragiczną śmiercią w sierpniu 1944 roku wydał zaledwie jeden tomik poetycki, a jednak mocno zapisał się w historii literatury duńskiej. Pisane w obliczu zagłady liryki Nielsena – zarówno te, które podejmują tematykę wojny, śmierci, zniewolenia, jak i te sławiące miłość, naturę, samo istnienie, wreszcie te, w których poeta ukazuje rozdarcie między koniecznością walki a odrazą wobec zabijania – okazują się szczególnie istotne dzisiaj, gdy tak wiele i tak łatwo prawi się o bohaterstwie. Poetycki apel o ściszenie tonu wybrzmiewa w tej poezji – z czułością przetłumaczonej przez Bogusławę Sochańską – niezwykle wyraziście i współcześnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 41
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z tomu Krigere uden Vaaben(1943)
Śmierć
Spotkałem śmierć, gdy byłem małym chłopcem,
lecz tylko jako ciszę wokół kogoś, kogo kochałem.
Nigdy jako chłód albo cień czający się obok,
którego nikt nie nazywa i się mu nie wymknie.
Nigdy jako chłód obcego przedmiotu.
Sztywniejących mięśni głębię za głębią.
Jakbym trzymając czyjąś zimną dłoń w swojej dłoni,
wpadał i wpadał w chłód bezprzestrzenny.
Teraz ją rozpoznaję, tu i wszędzie wokół.
Stoi w lesie cicha, osnuta świetlistym woalem.
Idzie jak oszałamiająca dal po letnim niebie,
na ustach śpiącego kładzie się żalem.
Czeka, zawsze jakby z boku rzeczy,
cień ukryty wśród drzew, żył, nad urwiskiem.
Wzbogaca o nowe sekundy i więcej bólu.
I zawsze jest przy mnie blisko.
Lecz rozmów ze sobą nie prowadzimy,
ani za dnia, ani gdy gwiazdy chodzą chmarami.
Oboje tylko wiemy, że to drugie jest obok.
Nic więcej nie trzeba. Na pewno się spotkamy.
Nadajemy muzykę taneczną nocą
Jestem ognikiem papierosa
i rytmem muzyki jazzowej,
szybkim, lekkim, ale z pogłosem
śmierci.
Jestem przestrzenią podłóg
i restauracji
– echem królującego tam tańca,
wolnego, ale z pobrzmiewającym
rytmem stworzeń,
twardym, gorącym, milczącym.
Jestem powiewem ognia
w waszych nerwach, które się szamocą –
sensem drogi, po której
błądzicie za dnia i nocą.
Jestem sam w sobie rytmem –
wesołym – bez szczęścia –
twardym, gorącym, milczącym.
Nie jestem już rytmem
białych drżeń kielicha kwiatu.
Ani grą rytmów ziemi,
ani pieśnią płynącą przez zboże,
ani rytmem radosnym
nadchodzącej i rozkwitającej
wiosny.
Ani rytmem globu i natury,
dobrym, bliskim, miłym,
wielkim, wiecznym i nieugiętym
– jestem rytmem i refrenem tanecznych melodii
głodu, czasu, śmierci.
Strach
Zapal fajkę, postaw kołnierz i idź w noc
pewnymi, pustymi krokami,
mijasz martwe sklepy, w kapelusza dno
deszcz bębni ciężkimi kroplami.
W gąszczu deszczowych kropel się skryj,
w nagłej ciszy na miasta połaci,
gdy gaśnie czerwonych świateł krzyk
nad tym, coś wiecznie tylko tracił.
Nie ma z tym nic wspólnego tamten dźwig,
co się rysuje grubą czarną kreską.
Z twoją tęsknotą nie wiąże się nic.
Deszcz pada głucho, gęsto, ciężko.
Zapal fajkę, postaw kołnierz i idź w noc,
gdzie nikt się nie czai niepostrzeżenie.
I zejdź z drogi, jeśli spotkasz na niej gdzieś
inne na spacerze ciche cienie.
Tysiącletnie Królestwo
Tej wiosny były gorączka i zimno.
Lasu mglisty skraj
krył w sobie zło, które ogniem
miało zalać kraj.
On chciał strzec i wspierać –
kiedyś zawołał go głos
i przyszła do niego pewność.
A teraz znikła, taki los.
A my, pozostali, nienawistni i bladzi
– osiemnastolatków klan,
bojownicy bez broni,
ranni bez ran.
Mroczne odmęty strachu,
nadzieja stracona, stracona,
jak psy szarpały mu serce,
dręczyła gorączka szalona.
Nigdzie żadnego wyjścia...
Każdy kolejny dzień
niósł żelazne odgłosy maszyn
i n a s z y c h twarzy cień.
W powietrzu jakby zawisł grzmot.
I dudnił miarowy łomot butów,
twardy, złowrogi, mroczny,
o uliczne bruki.
On coraz bardziej się dręczył,
świat wciąż pustoszał i ciemniał,
i więcej w nim było śmierci.
Aż nadszedł czas zbawienia.
– – –
Oto rozmawiał z Chrystusem.
„Wkrótce nie będzie już trwogi.
Nadchodzi tysiącletnie Królestwo.
Mija czas zemsty, czas wrogi”.
Oczy mu pociemniały, bił z nich blask.
„W waszych sercach strach i udręka.
A ja wam przynoszę nadzieję.
Już nie ma się czego lękać!”
„Całowałem dziś jego stopy.
Przez miasto idzie Zbawiciel.
Dłoń mi położył na czole
i klęknąłem na ulicy”.
Już raz i na nowo obwieszczone
tysiącletnie Królestwo jest bliskie.
Nie uwierzyli. On krzyczał,
aż zgasły w oczach iskry.
I otoczyli go mężczyźni,
a on wciąż od gorączki płonął.
I ujęli go spokojnie
za szczupłe ramiona.
Lecz ciało napięte się nie poddało
i krzyczał obcym głosem.
Ktoś zawołał go po imieniu,
gdy mu ramiona wiązali rzemieniem.
Czy to ogród Getsemani,
puste kryjówki u stóp góry?
Kopał ich nieprzytomnie, więc
i nogi spętali paskiem ze skóry.
A on krzyczał i krzyczał,
i za szparkami powiek świeciły oczy
zimne, puste, szklane
– tysiącletnie Królestwo zapowiedziane.
Nieśli go do auta, które tam stało,
wciąż się szarpał i twarz płonęła.
A potem trzasnęły stalowe drzwi,
zawarczał silnik i auto ruszyło.
Ślady opon zacierał w ciszy deszcz,
który przyniósł zapachy lata,
i nad tysiącletnim Królestwem
wokół domu gorzko płakał.
Świeci światło i ktoś czeka –
Świeci światło i ktoś czeka.
Lecz czekanie moje się nie zakończyło.
Gdybym swoje ręce już teraz ci dał,
nic by w nich nie było.
W przeźroczystych strugach deszczu
pada na mnie światła kropelkowy woal –
ale zmysły znowu zwracają się tam,
ku głosowi, który woła.
Woła, woła – lamentuje,
no i światło twoje w deszczu się rozmyło.
Ja z tym brakiem jeszcze muszę zostać sam,
wciąż go nie przezwyciężyłem.
Świeci światło i ktoś czeka.
A ja stoję w pustce z głosem tym jedynie.
Skrzywdziłbym cię, która czekasz, gdybym wszedł,
nim mój czas czekania minie.
Przeznaczenie
To ten ogień, co się śmieje w twoich oczach
i w mych rękach igra chłodno i wytrwale,
sieć oporu w nas przepala i tak płonąc,
w lodowatobłękitne przemienia się fale.
Fala niesie nas ku sobie i jak piana
nasze dłonie się splatają, twoje, moje.
Nie chcieliśmy niczego, gdy to się zaczęło.
Jak się skończy, teraz wiemy już oboje.
Dryfujemy tak ku temu, co się zdarzy,
zapłacimy marzeniami, to możliwe.
Wciąż czekamy, lecz wiedzieliśmy od razu.
Słowa nie są ani twarde, ani tkliwe.
I słuchamy. I w skrytości ogień płonie.
Niczym piana się splatają nasze dłonie.
Dryfujemy tak ku temu, co nas spotka:
ogień cichy jak ocean, kiedy płonie.
Wchodzimy w gwiazdę –
Noc jest jasna, choć chmury
dryfują pod księżycem.
Śpiące kwiaty wiatr kołysze
na zboczach trawników.
Bzy już przekwitły, lecz róże
krwawią nieprzerwanie,
tak słodko i boleśnie jak dwojga ludzi