Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W czerwcu jedziemy na Biennale i przywozimy stamtąd pytanie o znaczenie sztuki współczesnej. Wsiadamy też do autobusu i za pracą przemierzamy Stany Zjednoczone. Inaugurujemy cykl Polska się starzeje, sprawdzając, czy jest na to przygotowana. Zaglądamy też na rynek komiksu, formy, którą publikujemy od pierwszego numeru „Pisma”.
W najnowszym wydaniu polecamy również:
Pismo. Magazyn Opinii. 06/2024
Karolina Lewestam – Bilet w jedną stronę – Rozmowy z K.
Patrycja Sikora – ekonomia darów
Amadeusz Świerk – Karolina – W Kadrze z cyklu Jedni z nas
Łukasz Krukowski – Rooftopper
Henryk – Żarty rysunkowe
Barbara Piórkowska – KOSMOS
Zuzanna Kowalczyk – Ograniczone widoki z wyspy
Aleksandra Warecka – Ćwiczenia z pamięci
Katarzyna Kazimierowska w rozmowie z Julią Krysztofiak-Szopą – Jak przybysz z obcej planety
Weronika Gęsicka – Encyklopedia – Fotogaleria
Iza Klementowska – Czarny worek
Marta Klimowicz – Kodowanie równości
Yang Lian – Zuryski łabędź 一只苏黎世的天鹅
Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Jimmie Durham. Hołd dla Luisa Buñuela
Paweł Kicman – Komiks polski – opowieść na kilku planszach
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Alison Mosshart?
Pajtim Statovci – Niewidzialni
Zuzanna Kowalczyk – À propos sztuki współczesnej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Bilet w jedną stronę
tekstKAROLINA LEWESTAM
Szanowna K.!
Mówiąc prosto z mostu, chciałbym się dowiedzieć, jaki jest sens i cel życia, bo te dwa pytania strasznie mnie nurtują. Mam dwadzieścia sześć lat i zasadniczo rozpoczynam wędrówkę przez dorosłość. Wykształcenie jest, praca jest, ale jakoś to nie cieszy, czuję się taki zagubiony, czy iść w lewo, czy w prawo, robić to, czy owo. Pracować czy jeździć na wakacje? Budować dom czy uciekać za granicę? W tym wszystkim brak mi głębi, celu, a może i cierpliwości. No i jeszcze brak mi domu w takim sensie, że nie mam swojego miejsca na świecie. Z jednej strony chciałbym wrócić do mojego małego, prowincjonalnego miasta rodzinnego – tam mi najlepiej, a z drugiej tam nic nie ma, rozrywek, możliwości, perspektyw. A znowuż, gdy teraz mieszkam w dużym mieście, gdzie mam pracę, różne drogi, to nie lubię tego miejsca. I tak kursuję weekendowo w jedną i drugą stronę, spędzając życie gdzieś pomiędzy. Co robić?
Pozdrawiam
Również K.
Szanowny K.
Ojjjj! Ajć! Aaaa! Nie przypominaj mi! Dwadzieścia sześć lat!!! NAJGORSZY moment!
Bo czy to nie wtedy odbierają Ci zniżkę na kolej? Czy to nie jest ta chwila, kiedy PKP wyrywa Ci prosto z portfelowego serca dodatkowe 51 procent ceny biletu, aby podkreślić, że oto coś się skończyło, nie jesteś już w fazie przygotowawczej, teraz ma się zacząć to całe prawdziwe życie, na które Ty przecież wcale nie musisz być gotowy? K., ja jestem po całej masie kamieni milowych; przeżyłam narodziny, chrzest święty i komunię; rozpoczęłam i skończyłam studia, nawet za mąż wyszłam i dzieci miałam; ba, przetrwałam kiedyś swoje trzydzieste urodziny, co jest podobno bardzo trudne dla kobiety, jeśli wierzyć popkulturze, ale nic, przysięgam, nic mnie chyba tak nie ruszyło, jak pani w kasie na Centralnym mówiąca: – Ale pani to już bez zniżki.
– Jak to – chciałam zapłakać – jak to bez zniżki, czy pani nie rozumie, że tylko ta zniżka trzymała mnie w kupie, łącząc mnie z bezczasem brzemiennym perspektywą, zwanym „młodość”, że bez niej zamykają się przede mną symbolicznie drogi kolejowe całej Polski i Europy, że nawet jeśli teraz ruszę torami przed siebie za pełną cenę, to cel mój nie będzie już mnie wzywał zza muślinowej zasłony rozkosznej niepewności, ale będzie po prostu nazywał się Koluszki bądź Budapeszt, będzie zwyczajny i nie będzie wabił mnie nadzieją? „Bez zniżki” znaczy „naprawdę na dorosło”, a jak ktoś jest naprawdę dorosły, to powinien zawsze wiedzieć, gdzie jedzie i po co, a co za tym idzie, jaki jest sens i cel życia.
Drogi K., innymi słowy, rozumiem Twoją konfuzję. Nie jesteś już ani tu, ani tam; nie mieszkasz w mieście ani na prowincji, nie jesteś jeszcze całkiem sobą, ale absolutnie i bezsprzecznie nie jesteś już nikim. Gdzie iść? Kim zostać na dobre? I jeszcze to przekonanie, że aby dokonać jakiegokolwiek właściwego wyboru, koniecznie trzeba dogłębnie zrozumieć, jaki jest sens tego wszystkiego.
Tak, to jest właśnie moment, kiedy bardzo, ale to bardzo chce się znać sens. I cel. I wierzy się, że kiedy pozna się odpowiedź na te dwa ogromne pytania, drobne rzeczy staną się jasne.
Ale widzisz, K., ponieważ już przetrwałam zabranie mi zniżki kolejowej, to myślę, że mogę z czystym sumieniem zaoferować Ci jedno, jedyne słowo: dom. Errata: to nie ja Ci je oferuję, to Ty je ze sobą przynosisz. Zobacz, K., Twój list jest taki krótki, a tyle razy udało Ci się go użyć. „Budować dom”, „brak mi domu”. Tajemnicą tych, którzy przetrwali młodość, jest wiedza, że to nie jest tak, że z sensu buduje się dom – bo jest dokładnie odwrotnie, najpierw buduje się dom, a potem, po cichu i niezauważenie, pojawia się sens. Dom się buduje niejako przypadkiem, tak jak mrówki przypadkiem przeciwstawiają się entropii, budując mrowisko. Przecież nigdy nie jest tak, że główny Pan Mrówka staje na grudce ziemi i ogłasza przez megafon: „Mrówki! Oto ja, Pan Mrówka, na tej ziemi, ubiłżech dziś Wielką Mszycę i na pamiątkę tego wydarzenia powstanie tu na wieki Mrówczy Gród! Niechaj wbiję w tę grudę igłę sosnową jako kamień węgielny przyszłej pomyślności!”. Nie, mrowiska powstają inaczej – jedna mrówka przypadkiem coś zrzuci, jakiś kawał liścia, drugiej też przypadkiem coś tam spadnie, a trzecia to zobaczy i pomyśli: „O, tu zrzucamy?”, a potem nagle robi się kopczyk, w sposób naturalny i organiczny, i mrówki mówią: „Ale piękny dom nam się buduje, zróbmy w nim jeszcze fajne korytarze”, później dopiero mrówczy kronikarz może powiedzieć: „Dnia tego a tego rozpoczęła się nasza Wielka Historia, wtedy ukazał się nam nasz Najważniejszy Sens i Cel”.
Drogi K., żeby zaczął powstawać ludzki dom, żeby się odnalazł, też nie trzeba ubijać Wielkiej Mszycy; ludzki dom zaczyna się – i wybacz, proszę, wybacz, że brzmi to zarazem banalnie i napuszenie, ale taka jest prawda, nic się nie da z tym zrobić – kiedy kogoś pokochasz.
Życzę Ci, drogi K., żebyś kogoś kochał. I z tego kochania zrobi się kopczyk, zrobią się korytarze i miasta; z tego kochania wyłoni się Sens i Cel. I będą trwać, nieprzerwanie, aż do czasu, kiedy dostaniesz tę drugą zniżkę PKP (dla seniorów). A może nawet jeszcze dłużej.
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
ekonomia darów
PATRYCJA SIKORA
skąd w czerwcu szron? – spytałam mokre ciało, które leżało obok: parowało skrawkami raju podrzucanymi w gazetkach.
gryzę ten raj, tryska, przyjmuję.
PATRYCJA SIKORA (ur. 1989), poetka, pisarka. Za debiutancki tom Instrukcja dla ludzi nie stąd nominowana do Paszportów „Polityki”. Wielokrotna laureatka slamów poetyckich. Publikowana i tłumaczona na języki obce. Jej ostatni tom Wszyscy o nas mówią ukazał się w 2022 roku.
Partnerem poezji w „Piśmie” są Warsztaty Kultury w Lublinie, wydawca serii książkowej Wschodni Express
W KADRZE z cyklu Jedni z nas
Karolina
zdjęcie i tekstAMADEUSZ ŚWIERK
Karolina (27 lat) prowadzi konto na OnlyFans. To brytyjska platforma internetowa, która działa jak media społecznościowe, ale dostęp do niej jest płatny. Subskrybenci otrzymują treści dla dorosłych, od zdjęć po filmiki i nagrania w streamingu. Karolina przyznaje, że obserwują ją mężczyźni z różnych środowisk, szukający bliskości, a ona chętnie podejmuje z nimi rozmowy. Podkreśla, że częściej niż o seksie rozmawia o zdrowiu psychicznym. Ten temat jest dla niej bardzo ważny, bo sama jako siedemnastolatka zachorowała na depresję, z którą borykała się przez kilka kolejnych lat. Po rozstaniu z chłopakiem dwa lata temu szukała sposobów na poprawienie własnej samooceny. Zaczęła robić sobie zdjęcia, także akty. Niedługo potem założyła konto na OnlyFans – do podjęcia tej decyzji skłoniły ją również względy finansowe, w tym rosnąca inflacja. Dziś planuje skoncentrować się na rozwoju swojego konta w serwisie, pisząc między innymi opowiadania erotyczne.
W jej decyzji wspiera ją mama, która była dla niej podporą w czasach, gdy Karolina zmagała się z depresją.
Więcej zdjęć z tegorocznego cyklu na magazynpismo.pl/w-kadrze
PROZA
Rooftopper
tekstŁUKASZ KRUKOWSKIrysunek PAWEŁ SMARDZEWSKI
Braciak był rooftopperem, tylko ja znałem prawdę. Kiedy policja „wykluczyła udział osób trzecich”, zrozumiałem, że nie chodzi o samobójstwo, a o nogę, która się omsknęła – ale siedziałem cicho.
Dlaczego Braciak wlazł akurat tam? I dlaczego noga mu się omsknęła, gdy nabrał już doświadczenia, a nie zaraz na początku? Trudno mi było zgadnąć. Nie gadaliśmy za dużo, a od pogrzebu nie rozmawiałem już z nikim. Matka z ojcem pewnie się obwiniali. Zacząłem kalkulować – powiedzieć, nie powiedzieć? Lepiej się zabić, czy mieć wypadek przy łażeniu po dachach? Pytaliby: „Po co w takim razie chodził po tych dachach? Czego mu w życiu brakowało?”. I tak dalej.
Ale ta gonitwa myśli była do zatrzymania, nie martwiłem się jakoś specjalnie. „Rodzice sobie poradzą – myślałem – i ja też udźwignę ciężar tej tajemnicy”. Nic prostszego.
Zostałem jednak sam, a samemu nudno – no to wskrzesiłem Braciaka. Nie lubił pisać, nagrywał tylko głosówki. Łatwo poszło.
Wskrzesiłem Braciaka, nikomu nie powiedziałem. Leżałem w słuchawkach i gadaliśmy.
BRACIAK ZACZĄŁ myśleć o rooftoppingu po wyczynie Marcina Banota w 2019 roku. Oglądał go w ciszy na telefonie i widziałem, jak pocą mu się ręce. Banot wchodził na kolejne piętra elewacji, a Braciak w wyobraźni szedł razem z nim. Kiedy Banot zerkał w dół, Braciak wyobrażał sobie, że jest jednym z przechodniów, którzy patrzą na widowisko – z podziwem i lękiem, ale też z poczuciem niezwykłości. W zachwycie.
– Najlepsza jest jednak sama końcówka tego filmu – powiedział mi wtedy Braciak – kiedy on staje na szczycie Marriotta. Podnosi rękę do góry, pozdrawia przechodniów, służby, i kto tam jeszcze się gapił na niego. No i kamerzystę. Widziałeś, młody? To jest coś takiego inspirującego. To mi się najbardziej spodobało. Ale ja nie jestem taki ambitny, nie myślałem nigdy o zrobieniu jakiejś wielkiej rzeczy. Nie chcę się wjebać po elewacji na wieżowiec. Nie jestem głupi, no. Młody. Ja chcę tylko stanąć na szczycie. Nawet nie wieżowca, na początek jakiegoś bloku. Pójdziesz ze mną gdzieś na dach? – zapytał, ale ja się bałem, nie poszedłem.
Więcej nie pytał.
– Na dachu czteropiętrowego bloku, mojego pierwszego, na którym byłem – dopowiada teraz Braciak – na dachu zaskoczył mnie wiaterek. Zimny, a ja tylko w takiej jesiennej kurtce. Spojrzałem na nasze miasteczko niby z góry, ale w sumie nie byłem tak wysoko. Mieliśmy też w mieście bloki jedenastopiętrowe i one nade mną górowały z daleka. Od razu poczułem niedosyt, chciałem jeszcze większego wyrzutu adrenaliny. Wyruszyłem za nim w pogoń i kilka dni później wszedłem na jedenastopiętrowy blok. Nic już nad sobą nie miałem, ale pogoda była akurat dobra i w oddali zobaczyłem kominy elektrowni. Dymiły się pięknie. Znów poczułem niedosyt, którego nie można łatwo zaspokoić.
Braciak nie kłamie, nigdy nie kłamał, zawsze mu wierzyłem i teraz też na pewno mówi prawdę – mimo dziwnego tonu. Rozumiem jego drogę, każdy przechodzi podobną, ale Braciak zawsze był skromny. Nie poszedł na całość. Nigdy nie porwał się na prawdziwe wyzwanie, na swój Marriott. Chciał tylko jakiejś namiastki. Pewnie miał w głowie słowa Pikersa, naszego ulubionego rapera: My przystosowani robić rzeczy tylko małe / Miałem coś większego chcieć, nic lepszego nie widziałem. Nie przyszło mu do głowy, że może nauczyć się wspinaczki, i skończył jako rooftopper.
MOJA WYOBRAŹNIA jest o wiele większa, tak mi się wydaje. Zaczynam oglądać wspinaczy free solo. Coś każe mi mierzyć wyżej, ale muszę uniknąć błędów Braciaka.
– Wiele przed tobą, młody – motywuje mnie teraz, gdy leżę w słuchawkach. – Twój organizm jeszcze się rozwija, kręgosłup nie zesztywniał. Może zmarnowałeś parę lat na leżenie w zamknięciu, w tym pokoju, ale nie zmarnowałeś ich wszystkich, trochę zostało. Tak mi się zdaje, no bo w sumie to nie wiemy, ile nam zostało – nie że tobie czy mnie z osobna, tylko w ogóle. Zacznij trenować i tyle. Nie myśl za dużo.
Zaczynam od pompek, z początku mogę zrobić tylko kilka. Braciak mnie motywuje, Braciak zna teraz na pamięć wszystkie wiralowe przemówienia: Kobego Bryanta, Davida Gogginsa, Grega Plitta, Jordana Petersona – a nawet i Andrew Tate’a. Braciak tłumaczy je w czasie rzeczywistym i krzyczy mi po polsku do ucha. Ułożył mi plan treningowy, kazał się podciągać. Kupiłem drążek rozporowy na futrynę, przyszedł – ale nie mogę nawet ruszyć ze zwisu, nie daję rady.
– Musisz w końcu wziąć się w garść, musisz NAPIERDALAĆ, a nie tylko trenować, dawaj, jeszcze jedno powtórzenie, jeszcze jedno. Dopóki nie zemdlejesz, musisz być niezłomny! – krzyczy Braciak, a ja wiszę na drążku, drżę, mam jeszcze słaby chwyt. Nie jestem w stanie wykonać nawet jednego powtórzenia.
Ale czas mija, „czas i tak minie” – to popularny tekst motywacyjny. Zamontowałem drążek trochę niżej i zacząłem od podciągnięć australijskich. Rotuję je z negatywami. Na pompkach też jest progres, mogę zrobić kilka diamentowych, jednak to nadal nic specjalnego.
– Najlepsze są hindu push-ups, których istnieje dwanaście rodzajów, a wśród nich najwspanialszy jest bez wątpienia ten o nazwie Ram Murti Dand. Ta pompka mobilizuje barki i kręgosłup lędźwiowy, dając jednocześnie niesamowity opór na klatę i tricepsy.
Poprawna Ram Murti Dand jest poza moim zasięgiem, jednak to się wkrótce zmieni. Braciak oszacował, że za pół roku powinienem zrobić kilka serii Ram Murti Dand – przy założeniu, że będę regularnie trenował i jadł tak, jak podał mi w rozpisce. Proszę rodziców, by kupowali jogurty skyr, i proszę też, żeby pozwolili mi wziąć gap year po liceum, do którego chodzę zdalnie.
Później wezmę kolejny gap year i następny – i jeszcze jeden. Tyle, ile będzie trzeba.
– Niedługo pozwolę ci chodzić po drzewach.
Przychodzi mi do paczkomatu monohydrat kreatyny, muszę suplementować pięć gramów dziennie. Chowam pudełko przed matką na regale za tomami psychodelicznej mangi o alpiniście, Kokou no hito.
Braciak mi polecił.
CHODZENIE PO drzewach Braciak rozpisał mi w bardzo skomplikowanej periodyzacji na wiele miesięcy – wyznaczył okresy intensyfikacji, akumulacji, roztrenowania, zatroszczył się zarówno o makro-, jak i o mikrocykle, wszystko dopiął na ostatni guzik.
– Na lęk mógłbyś brać leki przeciwlękowe – mówi Braciak – ale zdrowiej będzie oswoić się z lękiem.
Próbuję, w ogrodzie mamy drzewa. Początek wygląda tak, że wchodzę do połowy naszej olszy, schodzę, robię parę pompek Ram Murti Dand, biegnę szybko do pokoju podciągać się do upadku mięśniowego na drążku – i to jest jedna seria. Dwie minuty przerwy i powtórka. I znowu. Kończę trening, rodzice wracają z pracy. Taka rutyna.
Trzy serie to maks, szczególnie te pompki dają w kość – może aż za bardzo. Któregoś dnia czuję kłucie w barku.
– Na kontuzje tego typu najlepszy będzie peptyd BPC-157.
Nie chcę robić zastrzyków, brzydzi mnie sama myśl.
– No to smaruj altacetem. Jak zwiększyć mobilność barków? Wykonaj...
TAKI TRENING trwa wiele lat, człowiek zlewa się z nim w jedno. Po paru miesiącach pamiętam już swój plan, lecą mi w głowie wszystkie przemówienia motywacyjne – i wiele innych rzeczy, które mówił Braciak. Przestałem więc słuchać go codziennie, zmieniłem strategię. Trenuję w ciszy, rozmawiamy od święta. Teraz nasze spotkania są bardziej formalne.
Mam wrażenie, że nie mam i nigdy nie miałem lęku wysokości. Na szczycie naszej olszy czuję się jak na dole. Boję się za to trenować naprawdę mocno, bo wiem, że przyjdzie taki dzień, kiedy mi się uda – będę mógł zrealizować swój cel. Od tych wyobrażeń pocą mi się ręce. Nie ze strachu przed stromą elewacją albo przed tym, że spadnę – tylko w obawie przed wyprzedzeniem Braciaka. Co będzie później? Czy będę dalej słuchał jego nauk, czy będą tak samo poważne? Może staną się dla mnie zwykłym bełkotem?
– Chodziłem po dachach wyłącznie na moim osiedlu, nie zapuszczałem się w niezbadane rejony. Gdy tylko przyznali mi kredyt, od razu zacząłem jeździć pod blok i wytyczać możliwe ścieżki. Wyobrażałem sobie, jak pierwszy raz wyruszam na nocną wędrówkę, zmieniam się w Batmana. To może głupie, ale tak było. W swojej głowie czułem się trochę jak Batman-Banot tego osiedla, ale nie że od razu pogromca złoczyńców czy najwspanialszy polski wspinacz, tylko bardziej taka niesamowita postać. Chciałem być inny od reszty mieszkańców. Troszeczkę inny. Chociaż... Nie bardzo wiedziałem, co to znaczy. Dopiero się tam wprowadziłem. Nikogo nie znałem.
PRZYCHODZI TAKI moment, kiedy trzeba jednak posłuchać siebie – swojego ciała i swojego monologu wewnętrznego, a nie tego, co leci w słuchawkach. W moim przypadku to dzień, gdy Braciak każe mi pójść na grupowy trening wspinaczki, na ściankę. Nawet rodzice się cieszą, bo ta wyprawa przerywa nudę mojego gap year.
Niestety – nie daję rady. Za słaby jestem. Wyćwiczony chwyt, dostosowany do najgrubszych gałęzi naszej olszy, nie wystarcza na ściance. Odpadam zaraz na początku, na najłatwiejszej ścieżce. Łydki też spuchły – kto wie, co wykruszyło się pierwsze, czy przedramię, czy łydka. Nie mam butów, to prawda, założyłem zwykłe trampki, ale i tak oczekiwałem czegoś więcej.
I wszyscy się śmieją.
Instruktor jest nawet w porządku. Wydaje mi się, że dostrzegł moją sylwetkę, i wyznaczył mnie jako pierwszego w kolejce. Prawie się zabiłem.
– Dlaczego pan się tak wyrwał? Nawet nie wytłumaczyłem jeszcze, jak założyć zabezpieczenie. Czy pan jest normalny?
Ale przecież tam, gdzie się wybieram, nie będzie żadnego zabezpieczenia.
– Przepraszam – mówię – nie przyszedłem tutaj z własnej woli.
TRZYMAM JEDNO z ostatnich zdjęć Braciaka, ojciec mu zrobił na jego osiedlu pod klatką. On sam zagubiony w tym Hongkongu, a jednak zmusił się do krzywego uśmiechu – był słoneczny dzień, więc zmrużył oczy. Dla moich rodziców to ważna pamiątka, dla mnie to zadanie z geometrii przestrzennej.
– Ile brat miał wzrostu?
– Dlaczego pytasz?
– Z ciekawości.
– Metr osiemdziesiąt jeden. Kiedyś mu zmierzyli metr osiemdziesiąt trzy, chyba potem zaczął się garbić.
Przyjmuję metr osiemdziesiąt dwa. Jeśli zna się datę i godzinę zrobienia zdjęcia i widać przynajmniej kawałek cienia – a widać – to można wyliczyć całą resztę. Prościej byłoby tam podjechać, pomierzyć, ale to teraz za duże ryzyko.
Zastanawiam się tylko, czy rodzice ogarną temat. Postaram się zrobić wszystko tak, żeby nie ogarnęli i żeby Symulator nie został zdemaskowany.
Symulator. Rośnie w oczach koło olszy. Muszę się maskować, więc w środku nie ma szyby – składa się tylko z drewnianej ramy i półki na górze, która ma imitować balkon. Półkę – klapę po starym garażu blaszaku – po prostu położyłem na dwóch gałęziach i przywiązałem liną, a ramę połączyłem gwoździkami. Wszystko się opiera na drzewie, nie jest przymocowane do ziemi, ale może to nawet i trudniejszy wariant, niż gdyby było inaczej. Może taki Symulator zda egzamin, no i rodzice nie zrozumieją, o co chodzi.
– To jakiś domek na drzewie? Zawsze chciałeś mieć domek na drzewie, tylko nigdy jakoś czasu nie było, żeby ci go sprawić.
– Tak, w końcu zrobiłem sobie domek na drzewie.
Gdy już mam gdzie ćwiczyć, zamawiam do paczkomatu buty do wspinaczki. Bardzo mnie cisną – to dobrze. W przemówieniach, których nauczyłem się od Braciaka, często powtarza się tekst o bólu. Ból jest moim sojusznikiem i przyjacielem, a poza tym czujemy go tylko przez chwilę. Chwała trwa wiecznie.
TRENING WYMYŚLAM teraz sam. Nie jest skomplikowany, ale muszę progresować w każdym jego elemencie, żeby osiągnąć cel. Wchodzę po ramie na blaszaną półkę (na balkon) – powoli schodzę. Wchodzę – schodzę. I tak codziennie sto razy, a potem pompki z podciąganiem na dobicie. W momencie próby będę musiał zrobić to osiemnaście razy i tylko w górę, więc mam spory zapas.
Rutyna staje się męcząca, po paru tygodniach jest już bardziej treningiem umysłu niż ciała. Opuszki moich palców twardnieją, dłonie robią się szerokie i brzydkie. Zaczynam od stu powtórzeń wejścia, potem robię już dwieście. Trening koszmarnie się wydłuża: najpierw trwa godzinę, potem zbliża się do trzech, bo pompki i podciągnięcia cisnę w seriach łączonych do totalnej odciny. Zaczynam od trenowania codziennie, później muszę już co drugi dzień – organizm nie nadąża z regeneracją.
Nie wiem, co ze sobą robić podczas przerwy. Myślę często o rozmowie z Braciakiem, jednak może wcale nie chcę z nim gadać. Od razu dostałbym opierdziel i nową, mądrzejszą rozpiskę. Braciak zacząłby opowiadać o rzeczach, o których przecież nie ma pojęcia. Zna tylko różne słowa – i wydaje mu się, że wie, jak się łączą. To ja trenuję już drugi rok, a on chodził tylko po schodach. Był rooftopperem.
CZAS MIJA – i tak upłynie, choć coraz częściej mam wrażenie, że wpadamy z nim razem do jakiegoś czarnego ścieku. Ale nie martwię się z tego powodu, nie słucham wiadomości, nie schodzę nawet na dół do rodziców i nie wiem, o czym gadają. Kiedy są w robocie – trenuję. Kiedy wracają – medytuję.
Wszystko zaplanowałem. Moje przedramiona są już tak silne, że bez trudu podciągam się na jednej ręce i robię kilkaset idealnych powtórzeń na Symulatorze. Mięśnie najszersze grzbietu tworzą teraz skrzydła – wyobrażam sobie, jak na nich szybuję po odpadnięciu od ściany. Wizualizuję sobie wszystkie scenariusze, włącznie z porażką i upadkiem. Przygotowuję umysł, który będzie mnie prowadził i który nie może w żadnym momencie ulec pokusie paraliżu.
Kiedyś, zanim zacząłem trenować, bardzo często traciłem wątek. Siedziałem w szkole i mnie odcinało, i nic potem nie pamiętałem. Przed ekranem na zdalnych miałem tak cały czas. Nie zwracałem uwagi na świat dookoła i na świat we mnie. Teraz będzie inaczej.
– ZMIENIŁEŚ SIĘ, chodzisz teraz w workowatych ubraniach. Co się stało?
– To przez Symulator.
– Co to jest symulator?
Zaczynam drżeć – ledwo da się to zauważyć – i ucinam temat, odchodzę. Z podekscytowania się wygadałem.
Zbliża się dzień próby.
W AUTOBUSIE śmieją się z moich butów, a wziąłem tylko te i na zmianę na wszelki wypadek drugie takie same, co je sobie zamówiłem używane do paczkomatu. Straszne są te śmiechy. Wydają się sporo głośniejsze niż te, do których przywykłem, gdy jeździłem kiedyś do szkoły. Autobus jest elektryczny.
– To jakiś jebany dzikus – mówi chłopak z tyłu.
Wszystko tu jest bardzo dziwne i bardzo głośne, i bardzo mi przeszkadza. Spędziłem ostatnie lata w spokoju, w Labiryncie nie mogę liczyć na nic podobnego. Ale to tylko kilka godzin, a później wrócę i wytłumaczę, co zrobiłem. Wrócę na pewno.
Najpierw jednak muszę zakończyć tę podróż i rozpocząć kolejną. Wysiadam, próbuję przeczekać chwilę na przystanku. Na szczęście jestem sam, ale dookoła ciemno i zimno. Ciągle rozgrzewam ręce, bo choć jest tak z osiem–dziesięć stopni, to i tak nie mogę pozwolić im zmarznąć.
Nadjeżdża nowy model. Tym nigdy nie jechałem. Nie ma w nim śmiechów, bo nie ma w nim ludzi. Tylko jakaś ledwo żywa pani siedzi koło kierowcy, którego nie widać. Chyba rozmawiają. Nie wiem, kim są. Mam ze sobą słuchawki i gdy tak patrzę za okno – najchętniej włączyłbym Braciaka. Nie pora jednak na to, rozproszyłby mnie.
Docieram do serca Labiryntu, wokół widać tylko jego ściany. Autobus się zatrzymuje i wysiadając, specjalnie chcę przejść koło staruszki. Kierowcy nie ma. Staruszka jest jakimś mechanizmem, którego nie rozumiem. Muszę już iść.
Rozmnożył się blok Braciaka. Wszystkie dookoła mają po nim jakieś cechy, choć są trochę inne. Gęstość okien wzrosła, balkonów brakuje. Nie chciałbym chodzić po nich od wewnątrz.
Podchodzę blisko, coraz bliżej. Nerwy strzelają w całym ciele. Ściana wydaje się lepka, wciąga dłoń. Nie mam magnezji i nie będę miał. Trenowałem bez niej. „Masz śmieszne buty, nie wziąłeś magnezji – jesteś klaunem”. Czy to powie Braciak? Co on mi powie?
Słuchawki, które mam ciągle na szyi, wkładam na uszy. Ryk Labiryntu cichnie, zostaje szept Braciaka.
– Dawno mnie nie słuchałeś. Musisz zachować teraz spokój, wziąć kilka głębszych oddechów. Możesz wykonać jedno z ćwiczeń oddechowych Wima Hofa. Zamknij oczy i słuchaj moich poleceń, rozpoczynamy medytację prowadzoną. Jest ci zimno? Wprowadzę elementy tummo, jogi wewnętrznego żaru.
Zdejmuję słuchawki i muszę faktycznie wykonać kilka głębszych oddechów, bo się zdenerwowałem. Braciak nie miał pojęcia o żadnej z tych rzeczy. Ten nowy braciak – to martwe i głupie ścierwo, które tylko udaje Braciaka. Dlaczego w ogóle go słuchałem?
Rozgrzewka powinna mnie uspokoić. Mobilizacja nadgarstków, seria pompek Ram Murti Dand. Rozciąganie. Powinienem zrobić coś jeszcze, ale nie mam teraz do tego głowy. Chcę iść.
Nie padało od paru dni. Ani deszcz, ani śnieg. Chwytam pierwszy balkon pod barierką, podskakuję i podciągam nogi – to taki oszukany muscle-up, ale na krawędzi trudniej go wykonać niż na drążku. Trzymam się mocno, twarz przywiera do zimnej balustrady. Chwytam jej szczyt, ostrożnie wchodzę na górę, na krawędź. Kolejny balkon jest nade mną. Muszę zrobić dokładnie to samo, tylko ostrożniej i wolniej. Liczę – raz. Biorę oddech.
Dwa.
Trzy.
Coś jest nie tak.
Siedzę na czyimś balkonie i myślę. Mogę jeszcze zrezygnować. Co się dzieje? Jest trochę mało miejsca na palce, kiedy łapię za kolejną krawędź. Trudno się wisi, trudniej się podciągnąć. Chyba mi się lekko obtarły kostki.
Ale to nie to. Mój core – brzuch, mięśnie głębokie, dół pleców – odmawia posłuszeństwa. Ból promieniuje do nogi.
Cztery.
Pięć.
Co mogło pójść nie tak? Może rozgrzewka była zbyt słaba. Może zrobiłem kilka istotnych błędów pomiarowych i mój symulator za bardzo się rozjechał z rzeczywistością. Może Braciak miał metr osiemdziesiąt trzy, a nie jeden.
Co mogło pójść nie tak?
Sześć.
– Sie-dem.
Muszę zrobić przerwę na siódmym balkonie – a kiedy ćwiczyłem w domu, nie odpoczywałem nawet na siedemdziesiątym.
Odkrywam, że cały drżę. Masuję nogę. Masuję skronie.
Ktoś ma naprawdę ładną wykładzinę na balkonie. Jest taka miękka. Przez chwilę wpada mi do głowy myśl, że mógłbym się tu zatrzymać – przypominam sobie jednak, gdzie się znalazłem.
Labirynt. Może ma w sobie jakiś nieobliczalny czynnik, o którym nie wiedziałem?
Dalej. Idź po prostu dalej.
Osiem.
Dzie-
Nie. Muszę zostać na ósmym. Od szyi w dół dostaję prądem, paraliżuje mi na chwilę całą lewą stronę ciała. Nie dam rady się podciągnąć. Spadam. Licznik się cofa – znów o-siem. Tu nie ma tak ładnej wykładziny, zwykła czarna szmata leży rzucona byle jak koło suszarki na pranie. Zaglądam do środka, bo jestem zmęczony, obolały i nie myślę już jasno.
W środku, w maleńkim pomieszczeniu, leży jakaś osoba. Koło niej widać zlew, łóżko i biurko. A ona ścisnęła się na tym kawałku podłogi, który jej został. Podkuliła nogi. Oczy ma otwarte – utkwione w niskim suficie.
Mimo przerwy wszystko nadal mnie boli. Siadam na szmacie, wycofuję się.
Trening zdał się na nic. Przyznaję przed samym sobą – Braciak miał lepsze pomysły. Wrzuciłby do rozpiski więcej ćwiczeń na brzuch, może jednak kazałby kupić tę magnezję. I tak dalej.
Siedzę przodem do apartamentu. Nie zostałem nawet rooftopperem, nie dogoniłem Braciaka. A chciałem go prześcignąć! Śmiać mi się chce teraz, bo co ja sobie myślałem? I co zrobię?
Drzwi się uchylają. Ta osoba przechodzi obok, nie patrzy na mnie.
– Oddychasz tak głośno – mówi – jakby ci brakowało powietrza.
Nie pyta, jak się tu znalazłem. Ja patrzę na jej mieszkanie, ona chyba gdzieś w przestrzeń.
– W środku nie ma miejsca, żebyśmy we dwoje się przecisnęli. Możesz wejść i zejść po schodach czy windą zjechać. Dlatego wyszłam zrobić ci miejsce. Ten balkon to największa pusta przestrzeń w tym mieszkaniu, jeśli liczyć go jako przestrzeń użytkową. Deweloper chyba liczył.
Nie chcę wchodzić do środka.
– Na co tak patrzysz? – pytam.
– No na to. Tak kręci się we łbie od tego. – Głową wskazuje blok naprzeciwko. – Od tego patternu.
Wstaję, odwracam się. Czarna ściana jest bardzo blisko, gęsto pokryto ją okienkami. Tam nie ma balkonów i dziwię się, że w oknach nie ma krat. Coś się rusza w środku, nieustanne drżenie w szybach tworzy złudzenie optyczne – jakby wszystko pulsowało. Jakby cały ten budynek zbliżał się do nas.
– Wyremontowali go parę lat temu, unowocześnili. Ten mój też unowocześnią. Ale mnie tu nie będzie do tego czasu.
Boli mnie głowa. Nie doceniłem Braciaka.
– Wszystko już zaplanowali, rozdali ulotki.
Wskakuję na barierkę, dłonie splatam za plecami.
– Uważaj, bo ci się noga omsknie.
Nic się nie omsknie.
ŁUKASZ KRUKOWSKI (ur. 2000), absolwent i student Uniwersytetu Warszawskiego. Autor powieści Mam przeczucie, a wcześniej wielu tekstów z pogranicza horroru.
Proza w „Piśmie” wspiera Miasto Gdynia, sponsor Nagrody Literackiej GDYNIA.
Więcej opowiadań przeczytasz lub wysłuchasz na magazynpismo.pl/proza
POEZJA
KOSMOS
BARBARA PIÓRKOWSKA
Po jesieni będzie pewnie nic. W sukniach będziemy chodzić pomiędzy pustymi skrzyniami ze snem. Cienkie w pasie czarodziejki otworzą dla nas kolejne
zamki powyciągają z niczego złote zausznice miękkie kolie haftowane zapaski. Ubierzemy się w światło powita nas radośnie wychodząc z pustki.
Korytarzami pomknie nicią klatek schodami w górę gładząc powierzchnie. Poręcze zapulsują balustrady spadną namnożą się jaskrawe kwiaty z piwnic
i strychów. Bloki się na nowo urodzą wyjdziemy w przestrzeń kosmiczną gdzie od wieków rośnie drzewo mądrości końca i początku – wysoka żywa sosna.
BARBARA PIÓRKOWSKA (ur. 1974), pisarka, poetka, kierowniczka literacka Teatru Gdynia Główna, felietonistka portalu miastoliteratury.com. Autorka powieści: Szklanka na pająki, Kraboszki, Gaja. Historia prawdziwa, esejów o przestrzeni miasta Utkanki oraz czterech tomów poetyckich (ostatni, Syberia ukazał się w 2016 roku). Prowadzi spacery przyrodniczo-literackie i profil na Facebooku Dzika Litera.
Partnerem poezji w „Piśmie” są Warsztaty Kultury w Lublinie, wydawca serii książkowej Wschodni Express
ESEJ KULTURA
Ograniczone widoki z wyspy
tekstZUZANNA KOWALCZYK
BIENNALE W WENECJI to ciągnące się kilometrami kolejki, wystawy jak kolejne atrakcje, narodowe pawilony jako oddzielne rzeczywistości, performanse przeplatające się z pikietami politycznymi – niecodzienne doświadczenie skurczenia świata na sterydach do przestrzeni jednego miasta na wyspie.
Do Disneylandu trafiłam w zbyt późnym wieku, aby doświadczyć obietnicy wejścia w środek bajki. Pamiętam sztuczny świat zbudowany z pomniejszych sztucznych światów, skonstruowany na kształt obrzuconej brokatem hali expo. Kolejka Indiany Jonesa biegła przez plastikowe tropiki, interaktywna dark ride Buzza Astrala odsyłała w kosmos ze świateł i laserów, labirynt w Krainie Czarów miał nas gubić jak Alicję. Miał – i nie mam wątpliwości, że dziecko, którego wyobraźnię rozwijały właśnie te światy z VHS-ów – gubił. Nieco inaczej wygląda to jednak z perspektywy dorosłego, który nie wchodzi już w bajkę tak łatwo. Dorosły w Disneylandzie widzi odpryski farby, ciągnące się w świątyni Indiany Jonesa kable, wyglądający zza rogu agregator oraz ociekające tłuszczem i chrzęszczące cukrem jedzenie za zdecydowanie zbyt duże pieniądze. Jeśli szuka tam adrenaliny, czegoś, co przeniesie go na chwilę do innego świata, to w tym dziecięcym, utopiopodobnym świecie raczej tego nie znajdzie. Nie dla jego wrażliwości ta zabawa. W najlepszym razie dla dziecka w nim.
Po tamtej wyprawie zostało we mnie przede wszystkim wrażenie skondensowania wielu światów w jednej przestrzeni. Zbudowania wyspy z wielu wysp, z kolejkami do portali przenoszących w czasie i miejscu. Wrażenie, które wróciło do mnie, gdy dwa lata temu pierwszy raz dotarłam na Biennale Sztuki w Wenecji – wydarzenie, które na kilka miesięcy gromadzi w jednym mieście to, co w teorii najciekawsze we współczesnej sztuce w różnych częściach globu. Nim jednak kogoś oburzy porównanie jednego z największych i najważniejszych wydarzeń artystycznych, odbywającego się od prawie 130 lat, do Disneylandu dla dorosłych, śpieszę z wyjaśnieniem: to nie tak, że weneckie biennale stawia sobie za cel prostą zabawę. Niejednokrotnie chce konfrontować z tym, co niewygodne, tworzyć przestrzeń dialogu dla różnych kultur i perspektyw, formułować politycznie zaangażowany komentarz do dziejących się wokół tragedii. Ale oprócz syntezowania tego, co trudne i ważne, osuwa się też w intelektualno-estetyczną zabawę, do której, obok poszukiwania wrażeń i poczucia wkroczenia w inny świat, dochodzi gra rozkodowywania znaczeń, tropienia obecności i wpływów bieżących konfliktów, potrzeba refleksji, głód jakiegoś poruszenia.
Graffiti Banksy’ego Migrant Child na murze Palazzo San Pantalon.zdjęcieELISAVETA BUNDUCHE, Unsplash
Biennale na kilka miesięcy przeobraża Wenecję – miasto-kolebkę kultury – w gigantyczny escape room sztuki, w którym zamiast kluczy można godzinami szukać połączeń, kontekstów, wypowiedzi, przypisów; słowem: różnorodnych komentarzy, które mają szansę coś w nas wywrócić. Mają – jeśli zasłużymy na to cierpliwością i nieustępliwością poszukiwań. Bo biennale to trochę utopijna próba urzeczywistnienia fantazji o świecie, który można streścić i zamknąć w jednej przestrzeni. Świecie odbitym w krzywym zwierciadle, który da się przefiltrować i opowiedzieć migawkami, w teorii bez zawłaszczania głosu przez jedną grupę. Świecie, który odsyłając do różnych pomniejszych światów, tworzy coś nowego, poruszającego, a jednocześnie emblematycznego dla tego, co dziś dzieje się i blisko, i daleko.
Niektórym wystawom udaje się wybić widza z tej fantazji, innym – ją podtrzymać. Ale w ogólnym rozrachunku, mijając fasadę Pawilonu Centralnego w Giardini (w ogrodach, jednej z dwóch głównych przestrzeni biennale), którą zamieniono w tym roku w paletę jaskrawych kolorów, wzorów i kształtów, skojarzenie z wejściem w inny świat, jak przejście przez bramę zamku w Disneylandzie, wydaje się zasadne. Mimo że stworzonemu przez kolektyw artystyczny MAHKU (Movimento dos Artistas Huni Kuin) muralowi daleko do prostej zabawy – koresponduje z przewodnim tematem tegorocznej, 60. edycji biennale, czyli Stranieri Ovunque – Foreigners Everywhere (Obcokrajowcy wszędzie), odsyłając do mitu Kapewë pukeni rdzennych mieszkańców Brazylii i Peru, który opowiada o międzynarodowych podziałach oraz potrzebie utrwalania pamięci i tożsamości przez sztukę.
Ciągnące się jednak kilometrami kolejki, wystawy jak kolejne atrakcje, narodowe pawilony jako oddzielne rzeczywistości, performanse przeplatające się z pikietami politycznymi, świat w soczewce na sterydach – to wszystko składa się na niecodzienne doświadczenie próby skurczenia świata do jednej przestrzeni. I w takim wypadku obowiązkiem jest zapytać, kto ten świat skurczył, z jakiej perspektywy tego skurczenia dokonał i w którą stronę skręcił, redukując jego obraz.
To pytania tym bardziej istotne, że tworząc komentarz do rzeczywistości poprzez sztukę, zwiezioną na kilka miesięcy z różnych stron świata, biennale w wielu aspektach samo w sobie staje się ilustracją problemów, które stara się naświetlać. Ma w sobie coś z połączenia wesołego miasteczka, targów expo, na których można skosztować specjałów z różnych stron świata w dość przerysowanym wydaniu, oraz zaangażowanego panelu o istniejących na świecie konfliktach i globalnych wyzwaniach. W rezultacie polifonia zamienia się nierzadko w kakofonię, ważne głosy zagłusza efekciarstwo, obnażane przez artystów i artystki mechanizmy znajdują w tym samym miejscu swoje potwierdzenie. Podczas pre-openingu zamiast tłuszczu i cukru leje się szampan, świat sztuki, zwieziony do Wenecji samolotami i jachtami, debatuje nad klimatem i problemami biednych. A nieprzypadkowo zamknięte i niektóre otwarte pawilony, odsyłające do toczących się poza granicami Włoch wojen, na tle parad rodem z Fashion Weeka rodzą dotkliwe poczucie zderzenia różnych porządków. Czy takie imprezy mają jeszcze sens? Kto na nich mówi i do kogo? Czy realizują ideały, którymi flagują się w kuratorskich tekstach? I jaki obraz świata z nich wyziera? Z tymi pytaniami w głowie pojechałam do Wenecji na otwarcie jubileuszowej edycji Biennale Sztuki.
„BIENNALE” Z JĘZYKA WŁOSKIEGO oznacza „dwuletni”, a w powszechnym ujęciu imprezę artystyczną odbywającą się cyklicznie co dwa lata. Biennale w Wenecji to najstarsze tego typu wydarzenie, rezydujące we Włoszech od 1895 roku. Stanowi przegląd sztuki współczesnej – chciałoby się rzec „z całego świata”, ale na przykład azjatyccy artyści zaczęli się pojawiać licznie w Wenecji dopiero w latach 90. Taki „cały świat”, jaka jego chwilowa wizja z perspektywy Zachodu. Z czasem do Biennale Sztuki dołączyły inne pokrewne wydarzenia – biennale architektury, tańca, muzyki czy festiwal filmowy – ale to zebranie prac artystów i artystek wizualnych pozostaje niezmiennie jedną z najbardziej sztandarowych i wyjątkowych imprez artystycznych w Europie. A zdaniem wielu – na świecie.
Kiedy zastanawiam się, jak opowiedzieć o tym dziwnym zderzeniu światów, jakim jest biennale, przychodzi mi na myśl Palazzo San Pantalon. Siedemnastowieczny pałac na wodzie brzmi jak coś, obok czego nie przechodzi się obojętnie. Nieco inaczej wygląda jednak percypowanie przestrzeni i zabytków w Wenecji, którą niemal w całości można uznać za unoszący się na wodzie pałac. Przepych tutejszej architektury i sztuki skazuje na nieuniknione znieczulenie, jeśli chcieć wyjść z tego spotkania całym. Stać się ważnym punktem w oceanie ważnych punktów, jakim jest Wenecja, to prawdziwy wyczyn. A Palazzo San Pantalon udało się to dzięki nietypowemu aktowi wandalizmu, jakiemu została poddana jego fasada.
Podczas Biennale Sztuki w 2019 roku zarazem znany i nieznany artysta Banksy namalował na niej dziecko w kamizelce ratunkowej, trzymające w dłoni pochodnię. Jak zwykle w przypadku jego prac miejsce złożenia graficznego podpisu szybko stało się kultowe. Graffiti Banksy’ego w weneckiej dzielnicy Santa Croce z czasem zaczęło jednak niszczeć od słonej wody otaczającego pałac kanału. Aby ocalić tę współcześnie uświęconą fasadę – a przy okazji sam pałac – od popadnięcia w ruinę, nieruchomość nabył niedawno włoski bank Banca Ifis, zapowiadając odnowienie i zabezpieczenie całego budynku. Rozpadającemu się Palazzo San Pantalon nie mogło się przytrafić nic lepszego niż Banksy.
Mural kolektywu MAHKU na fasadzie Centralnego Pawilonu w Giardini.zdjęcieMATTEO DE MAYDA, La Biennale di Venezia
W tym roku, podczas otwarcia 60. edycji biennale, praca The Migrant Child została zanimowana świetlną projekcją, dającą wrażenie, jakby namalowany na murze płomień pochodni zamienił się we flarę – taką samą, jaką odpala się, gdy potrzebny jest ratunek na morzu. Włączenie świetlnej projekcji do kalendarza tegorocznej imprezy wynikało między innymi z przewodniego tematu, odsyłającego do współczesnego uchodźstwa i potrzeby większego zaangażowania w dialog międzykulturowy. Oświetlenie pracy Banksy’ego miało symbolicznie włączyć The Migrant Child do jednocześnie nowej i starej opowieści o migracji. Tak jak praca Banksy’ego na murze siedemnastowiecznego pałacu – podobnie jak samo Biennale w Wenecji – łączy to, co nowe w sztuce, z tym, co stanowi jej podwaliny. Tak jak opowieść o migracji i obcości opowiedziana zostaje w mieście, które tonie, i w wodzie, i w różnych językach.
Nie umiem patrzeć na pracę Banksy’ego bez kontekstu instalacji, pokazanej w tym roku we francuskim pawilonie, która zaprasza z kolei pod wodę. Urodzony pod Paryżem, a wychowany na Martynice artysta Julien Creuzet przygotował wystawę stwarzającą iluzję podwodnego świata na przecięciu disnejowskiego filmu i upiornego doświadczenia tonięcia. Kolorowe sieci, kształty jak koralowce i algi, zarośnięte fragmenty lin i łodzi, do tego transowa muzyka i projekcje wideo, w które wpada się jak w inną rzeczywistość. Jarosław Mikołajewski, autor Wielkiego przypływu – reportażu o uchodźcach tonących u wybrzeży Lampedusy, napisał w „Gazecie Wyborczej” o tej wystawie, której tytuł sam w sobie jest wierszem – Attila cataract your source at the feet of the green peaks will end up in the great sea blue abyss we drowned in the tidal tears of the moon (Attyla zaciemnia twoje źródło u stóp zielonych szczytów, które skończy w wielkiej morskiej otchłani utopionej w pływowych łzach Księżyca): „Myślę, że cały podwodny świat, którego sploty wchodzą do oczu i ust usadowionych tu i tam manekinów, to tragedia śródziemnomorska opowiedziana językiem baśni. Kołysanka dla utopionych dzieci. Bajka o martwych dzieciach dla żyjących dzieci. A może wręcz pisana przez zaginione dzieci?”. Creuzet zdaje się dopowiadać brutalny koniec historii dziecka namalowanego przez Banksy’ego.
W tę opowieść doskonale wpisała się też wystawa z senegalskiego pawilonu (po raz pierwszy obecnego w Wenecji) – Bokk-Bounds, na której pochodzący z Dakaru artysta wizualny Alioune Diagne zestawił ze sobą obrazy codziennego życia w jego kraju z tragediami tonących uchodźców i obtoczoną tradycyjną tkaniną, przepołowioną łodzią. Diagne pokazuje dwie strony rzeczywistości – obie zamglone, przefiltrowane przez powszechne wyobrażenia Zachodu, skrajne, sprawiające wrażenie impresjonistycznych, a gdy się przyjrzeć – stworzone z tradycyjnej kaligrafii. Dodana do nich przepołowiona łódź, której szczątki obrosły koralowcem na wystawie Creuzeta, to nie tylko opowieść o symbolicznym „obcym”. Wszyscy jesteśmy obcy – jak głosi przewodnie hasło tegorocznej wystawy głównej – ale jednak dzielimy się na tych, którzy toną na łodziach, palą ratunkowe flary, i tych, którzy oglądają ich obrazy w Wenecji. Pierwsze wrażenie, jakie wywiera na mnie biennale, to poczucie okrutnego przywileju bycia tą, która ogląda. Tą, która bawi się w tym Disneylandzie, podczas gdy opowiadane w nim historie śmierci i przemocy dzieją się za przysłowiowym płotem.
„WIDZIAŁEŚ JUŻ FRANCJĘ?”. „Tak, świetna, ale koniecznie w połączeniu z Wielką Brytanią”. „A Niemcy?”. „Za długa kolejka, sprawdź Australię i Brazylię”. „Jeśli chcesz stać, to Stany Zjednoczone”. „Wystawa główna w tym roku to jakiś żart”. „Żenujące Czechy, widziałaś?”. „Ile można w malarstwo? Czemu tym razem tyle malarstwa?”. „W kolejce do Włoch spędziłem dwie godziny, nie warto”. „Kochana, koniecznie Egipt”. „Urugwaj, tylko Urugwaj”. Tak mniej więcej można streścić rozmowy, jakie prowadzi się podczas otwarcia biennale z mijanymi w przelocie znajomymi i poznawanymi na miejscu ludźmi.
Wystawa Bokk – Bounds Alioune Diagne w senegalskim pawilonie.zdjęcieANDREA AVEZZÙ, La Biennale di Venezia
Skojarzenie z wystawą światową, na której od połowy XIX wieku pokazywano to, co najbardziej imponujące w bieżącym dorobku kulturalnym i naukowym różnych krajów, nie jest przypadkowe. Biennale zaczęło pączkować w swoją obecną formułę mniej więcej w 1907 roku, kiedy do wystawy głównej, dziś mieszczącej się w Pawilonie Centralnym w Giardini i w Arsenale, zaczęły dołączać pomniejsze ekspozycje wystawiane w pawilonach narodowych, rywalizujące ze sobą w międzynarodowym konkursie. Nie trudno się domyślić, że do obecnej formuły wydarzenia musiały doprowadzić liczne perturbacje burzliwych przeobrażeń polityczno-społecznych XX wieku.
Biennale straciło swój prestiż podczas rządów faszystów, prawdziwie międzynarodowy charakter zyskało dopiero po drugiej wojnie światowej. W głównej przestrzeni, czyli w parkowych ogrodach Giardini, założonych na wyspie jeszcze przez Napoleona, oprócz Pawilonu Centralnego znajduje się trzydzieści pawilonów narodowych, których przestrzenie przydzielano krajom (w tym Polsce) w większości w latach 30. i później w trakcie trwania zimnej wojny, niemal jak ambasady. Każde państwo samodzielnie zarządza swoim pawilonem i odpowiada za to, co się w nim dzieje podczas głównego wydarzenia. Kraje, które nie załapały się w połowie XX wieku na najbardziej prestiżowe budynki, dziś rezydują w pobocznych przestrzeniach, nierzadko na okolicznych wyspach czy w mniej dostępnych obiektach, w zależności od tego, na jaką przestrzeń je stać.
To pierwsza rzecz, jaka drażni mnie w haśle „międzynarodowa wystawa sztuki Biennale”. Bo owa międzynarodowość nie przełamuje obecnych na świecie podziałów, którym w swoich deklaracjach poszerzania perspektywy i wspierania równości biennale stara się wychodzić naprzeciw. Kraje bardziej oddalone od Europy i te niewpisujące się w krąg kultury zachodniej są co prawda obecne, ale na poziomie podziału na pawilony najczęściej z boku. Trzeba się natrudzić, by dotrzeć do przygotowanych przez nie wystaw, co nie jest bez znaczenia w przypadku wydarzenia, na którym prezentowana jest gigantyczna wystawa główna (pokazująca prace ponad 300 artystów i artystek), 119 wystaw narodowych oraz 125 wystaw i wydarzeń towarzyszących. Nawet najbardziej wytrwali nie są w stanie zobaczyć wszystkiego i najczęściej lądują właśnie w okolicach wystawy głównej.
Polska ma wielkie szczęście, że przydzielono jej tak reprezentatywny pawilon jeszcze w 1932 roku. Wiele krajów musi wynajmować sobie samodzielnie przestrzenie, jeśli chcą zaprezentować swoje wystawy, a to – zwłaszcza w tym gorącym okresie – kosztuje kosmiczne pieniądze. I nie daje wcale gwarancji bycia dostrzeżonym przez najważniejszych kuratorów i decydentów świata sztuki. Dzieje się wtedy zbyt wiele naraz. Gdy przeglądam katalog, w oczy rzuca mi się właśnie podział pawilonów na trzy strefy – Giardini, Arsenale i oględne hasło around town, które w realny sposób utrwala podział na mniej i bardziej widoczne kultury. To around town znajdują się pawilony takich krajów, jak Armenia, Azerbejdżan, Bangladesz, Etiopia, Gruzja, Kazachstan, Iran, Mongolia, Uganda czy Zimbabwe.
Arsenale to swego rodzaju grunt pomiędzy – są tu zarówno Włochy, Arabia Saudyjska czy Irlandia, jak i Uzbekistan, Argentyna, Senegal, od 2022 roku również Ukraina. Najwięksi rezydują zaś w Giardini – to tu znajdują się najbardziej imponujące, centralne budynki, zajmowane przez nieprzypadkowe kraje: Australię, Kanadę, Stany Zjednoczone, Japonię, Niemcy, Francję, Hiszpanię czy Wielką Brytanię. Włochy jako jedyne dysponują dwiema przestrzeniami: krajową i wenecką. Istnieją jeszcze wydarzenia towarzyszące, sygnowane znakiem biennale, ale za ten znak każda instytucja organizująca wystawę podczas głównej imprezy musi słono zapłacić. Biedni do Wenecji – a już na pewno do katalogu biennale – się nie dostaną.
Zasadne wydaje mi się więc pytanie o to, czy formuła pawilonów narodowych nie jest anachroniczna względem współczesności i głoszonych podczas biennale ideałów, wśród których powracają współpraca międzynarodowa, problematyka migracji czy wydobywanie do tej pory nieobecnych głosów. Czy można wierzyć takim hasłom, skoro sama architektura przesuwa te nieobecne głosy na margines? Czy to nie wydmuszka, skoro dostępność wystaw narodowych zależy od miejsca w historii i zasobności portfela? I czy kategoria narodowości jest jeszcze w ogóle właściwą soczewką do przyglądania się sztuce?
To właśnie z powodu silnej konotacji narodowościowej swojego pawilonu na biennale nie może wciąż uzyskać choćby Tajwan, którego Włochy – podobnie jak Polska – oficjalnie nie uznają za autonomiczne państwo. W związku z tym tajwańska wystawa odbywa się w tym roku jako wydarzenie towarzyszące biennale, organizowane przez Muzeum Sztuk Pięknych w Tajpej, ale nie jako integralna część głównej imprezy, biorąca udział w międzynarodowym konkursie. A szkoda, bo wystawa tajwańskiego artysty Yuana Goang-Minga Everyday War (Codzienna wojna), złożona głównie z prac wideo, w poruszający sposób ilustruje rozpad codziennego świata – zagrożenie, które wisi nad Tajwanem ze strony Chin, odbite w scenach drżącego stołu, płonącego stosu książek, obracającego się w popiół mieszkania, dymiących fragmentów czyjegoś salonu. Sceny, które można odnieść do wielu innych punktów świata, przerzucając most między różnorodnymi – a jednak porażająco podobnymi – doświadczeniami wojny i czyhającego w tle zagrożenia.
Z drugiej strony narodowe ustawienie perspektywy stwarza okazję do pokazania rozmaitych form rozliczania się ze swoją historią, za którą, bądź co bądź, odpowiadają nierzadko właśnie narody. Na przykład zwycięski pawilon Australii, zagospodarowany w tym roku przez aborygeńskiego artystę Archiego Moore’a, wypełniło rozrysowane na czarnych ścianach drzewo genealogiczne rdzennej ludności Australii, która w wyniku brytyjskiej kolonizacji straciła swoje miejsce w lokalnym dziedzictwie. Na środku ciemnego pawilonu umieszczono kwadratowy stół, którego okrążony wodą blat wypełniono stosami papieru. W rezultacie do zadrukowanych ryz nie można się zbliżyć na tyle, by dostrzec, czym są zapisane, ale z kuratorskich deklaracji o wystawie kith and kin wiemy, że są to dokumentacje przypadków śmierci rdzennych Australijczyków w przejętym przez kolonizatorów areszcie. Zastanawiam się, czy to gra z pojęciem zawłaszczonego i przetworzonego drzewa – tyle papieru na nic; czy może odwołanie do wyspy, skoro od dokumentów, a więc samych zbrodni, oddziela nas woda. Ale jak to zwykle bywa ze sztuką konceptualną, próżno szukać jednoznacznej odpowiedzi. Odpowiedź ma znaleźć w sobie sam odbiorca. W rozmowie z „Guardianem” Moore powiedział, że w jego pracy interesuje go przede wszystkim „niemożność poznania lub zrozumienia drugiej osoby, [nawet] jeśli mamy wspólne doświadczenia. Więc [wykorzystuje instalacje immersyjne], aby stwierdzić, czy ludność tubylcza i nierdzenna poznają się i zrozumieją” (przeł. Z.K.). Ten międzykulturowy dialog staje się więc tematem samym w sobie, a moje niepełne poczucie zrozumienia uznaję za wynik tego dialogu.
Zdarzają się jednak wystawy bardziej jednoznaczne, jak choćby zaprezentowana around town (a dokładniej w Palazzo Canal) wystawa z Nigerii, na której kuratorka Aindrea Emelife zgromadziła prace ośmiu artystek i artystów, opowiadających językami różnych mediów – malarstwa, rysunku, rzeźby, instalacji, wideo – o zderzeniu powszechnych wyobrażeń na temat Nigerii z rzeczywistością. Wystawa Nigeria Imaginary (Wyimaginowana Nigeria) w słusznie niewygodny sposób konfrontuje mnie z pozycją europejskiej widzki – na wystawę z Nigerii patrzę jak na kawałek nieznanego mi lądu i właśnie tę perspektywę odbijają mi nigeryjscy artyści. Przeplatając artefakty przeszłości i teraźniejszości, kierują się ostatecznie ku opowieści o domyślonej przyszłości – temu, czym Nigeria jest i czym mogłaby być, gdyby nie doświadczenie zbrodni kolonialnych. Najmocniej uderzają mnie prace Tunjiego Adeniyi-Jonesa, który stara się pomyśleć od nowa o nigeryjskim modernizmie w perspektywie nowej historii sztuki – jak odzyskać tamte obrazy? Jak zdefiniować naród na nowo? Czy sztuka może być narzędziem zmiany historii?
Rozliczenie z kolonializmem to zresztą nie po raz pierwszy główna oś wystaw w Wenecji. Do brytyjskiego pawilonu wiła się długa kolejka, kierując do tylnego wejścia budynku. Po odstaniu kilkudziesięciu minut wylądowałam w labiryncie ekranów i głośników. Instalacje wideo autorstwa Johna Akomfraha, artysty wywodzącego się z Black Audio Film Collective (BAFC), mają konfrontować z „tematyką pamięci, migracji, niesprawiedliwości rasowej i zmian klimatycznych”. Wypełniając przestrzeń brytyjskiego pawilonu dźwiękami i obrazami nakładających się na siebie reliktów historii kolonialnej, Akomfrah przekształcił tę wybudowaną w dziewiętnastowiecznym neoklasycyzmie przestrzeń w przecięcie wielu momentów w czasie i przestrzeni – wszechobecność brytyjskiej kultury, która przez wiele wieków niosła wykluczenie i zawłaszczenie. Na inscenizacje fragmentów malarskich obrazów nakładają się nagrania i zdjęcia migrantów, obok nich kamera ślizga się po przyrodzie i pustych przestrzeniach.
Najbardziej w tym medium i temacie poruszył mnie pawilon egipski, w którym zaprezentowano prace Waela Shawky’ego – w tym trwający ponad czterdzieści minut film łączący surrealizm, teatr, performans i poezję śpiewaną, aby opowiedzieć historię kolonializmu Egiptu i rewolucji Ahmada Urabiego (1879–1882) lokalnym językiem. Nie dotarłabym jednak na tę projekcję, gdyby nie polecenie znajomej, która do egipskiej etiudy ustawiała się w ponad godzinnej kolejce dwa razy. Żeby dotrzeć do perełek, trzeba wiedzieć, gdzie szukać. I wykazać się anielską cierpliwością.
Trafiłam też na prostsze dialogi – na przykład do pawilonu kanadyjskiego, gdzie znana z podejmowania tematów kolonializmu, płci i diaspory afrykańskiej kanadyjska artystka Kapwani Kiwanga wypełniła przeszkloną przestrzeń maleńkimi koralikami, ułożonymi w przechodzące w siebie feerie pastelowych barw i kształtów. Kiwanga wybrała na tworzywo szklane paciorki, które wieki temu służyły za walutę i przedmioty wymienne w lokalnym handlu, aby pokazać, jak materia może zmieniać swoje funkcje, wędrować od aspektu ekonomiczno-historycznego do czysto estetycznego. Wiele osób, z którymi rozmawiałam o kanadyjskim pawilonie, nazwało wystawę Trinket