Pismo. Czerwiec 2024 - Fundacja Pismo - ebook
BESTSELLER

Pismo. Czerwiec 2024 ebook

Fundacja Pismo

4,5

Opis

W czerwcu jedziemy na Biennale i przywozimy stamtąd pytanie o znaczenie sztuki współczesnej. Wsiadamy też do autobusu i za pracą przemierzamy Stany Zjednoczone. Inaugurujemy cykl Polska się starzeje, sprawdzając, czy jest na to przygotowana. Zaglądamy też na rynek komiksu, formy, którą publikujemy od pierwszego numeru Pisma”.

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

  • esej Marty Klimowicz, która szuka kobiet w nowych technologiach,
  • rozmowę Katarzyny Kazimierowskiej z Julią Krysztofiak-Szopą o tym, czy szkoła wspiera zdolne dzieci,
  • opowiadanie Łukasza Krukowskiego, 
  • apteczkę frontmanki zespołu The Kills, Alison Mosshart. 

 

Pismo. Magazyn Opinii. 06/2024

Karolina Lewestam – Bilet w jedną stronę – Rozmowy z K. 

Patrycja Sikora – ekonomia darów

Amadeusz Świerk – Karolina – W Kadrze z cyklu Jedni z nas

Łukasz Krukowski – Rooftopper 

Henryk – Żarty rysunkowe 

Barbara Piórkowska – KOSMOS

Zuzanna Kowalczyk – Ograniczone widoki z wyspy 

Aleksandra Warecka – Ćwiczenia z pamięci
Katarzyna Kazimierowska w rozmowie z Julią Krysztofiak-Szopą – Jak przybysz z obcej planety 

Weronika Gęsicka – Encyklopedia – Fotogaleria 

Iza Klementowska – Czarny worek

Marta Klimowicz – Kodowanie równości 

Yang Lian – Zuryski łabędź 一只苏黎世的天鹅

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Jimmie Durham. Hołd dla Luisa Buñuela

Paweł Kicman – Komiks polski – opowieść na kilku planszach 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Alison Mosshart? 

Pajtim Statovci – Niewidzialni 

Zuzanna Kowalczyk – À propos sztuki współczesnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (11 ocen)
8
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
totuz

Nie oderwiesz się od lektury

Rozmowa “Jak przybysz z obcej planety” oraz reportaż “Czarny worek” kapitalna lektura.
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Bi­let w jedną stronę

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Sza­nowna K.!

Mó­wiąc pro­sto z mo­stu, chciał­bym się do­wie­dzieć, jaki jest sens i cel ży­cia, bo te dwa py­ta­nia strasz­nie mnie nur­tują. Mam dwa­dzie­ścia sześć lat i za­sad­ni­czo roz­po­czy­nam wę­drówkę przez do­ro­słość. Wy­kształ­ce­nie jest, praca jest, ale ja­koś to nie cie­szy, czuję się taki za­gu­biony, czy iść w lewo, czy w prawo, ro­bić to, czy owo. Pra­co­wać czy jeź­dzić na wa­ka­cje? Bu­do­wać dom czy ucie­kać za gra­nicę? W tym wszyst­kim brak mi głębi, celu, a może i cier­pli­wo­ści. No i jesz­cze brak mi domu w ta­kim sen­sie, że nie mam swo­jego miej­sca na świe­cie. Z jed­nej strony chciał­bym wró­cić do mo­jego ma­łego, pro­win­cjo­nal­nego mia­sta ro­dzin­nego – tam mi naj­le­piej, a z dru­giej tam nic nie ma, roz­ry­wek, moż­li­wo­ści, per­spek­tyw. A zno­wuż, gdy te­raz miesz­kam w du­żym mie­ście, gdzie mam pracę, różne drogi, to nie lu­bię tego miej­sca. I tak kur­suję week­en­dowo w jedną i drugą stronę, spę­dza­jąc ży­cie gdzieś po­mię­dzy. Co ro­bić?

Po­zdra­wiam

Rów­nież K. 

Sza­nowny K. 

Ojjjj! Ajć! Aaaa! Nie przy­po­mi­naj mi! Dwa­dzie­ścia sześć lat!!! NAJ­GOR­SZY mo­ment!

Bo czy to nie wtedy od­bie­rają Ci zniżkę na ko­lej? Czy to nie jest ta chwila, kiedy PKP wy­rywa Ci pro­sto z port­fe­lo­wego serca do­dat­kowe 51 pro­cent ceny bi­letu, aby pod­kre­ślić, że oto coś się skoń­czyło, nie je­steś już w fa­zie przy­go­to­waw­czej, te­raz ma się za­cząć to całe praw­dziwe ży­cie, na które Ty prze­cież wcale nie mu­sisz być go­towy? K., ja je­stem po ca­łej ma­sie ka­mieni mi­lo­wych; prze­ży­łam na­ro­dziny, chrzest święty i ko­mu­nię; roz­po­czę­łam i skoń­czy­łam stu­dia, na­wet za mąż wy­szłam i dzieci mia­łam; ba, prze­trwa­łam kie­dyś swoje trzy­dzie­ste uro­dziny, co jest po­dobno bar­dzo trudne dla ko­biety, je­śli wie­rzyć po­pkul­tu­rze, ale nic, przy­się­gam, nic mnie chyba tak nie ru­szyło, jak pani w ka­sie na Cen­tral­nym mó­wiąca: – Ale pani to już bez zniżki.

– Jak to – chcia­łam za­pła­kać – jak to bez zniżki, czy pani nie ro­zu­mie, że tylko ta zniżka trzy­mała mnie w ku­pie, łą­cząc mnie z bez­cza­sem brze­mien­nym per­spek­tywą, zwa­nym „mło­dość”, że bez niej za­my­kają się przede mną sym­bo­licz­nie drogi ko­le­jowe ca­łej Pol­ski i Eu­ropy, że na­wet je­śli te­raz ru­szę to­rami przed sie­bie za pełną cenę, to cel mój nie bę­dzie już mnie wzy­wał zza mu­śli­no­wej za­słony roz­kosz­nej nie­pew­no­ści, ale bę­dzie po pro­stu na­zy­wał się Ko­luszki bądź Bu­da­peszt, bę­dzie zwy­czajny i nie bę­dzie wa­bił mnie na­dzieją? „Bez zniżki” zna­czy „na­prawdę na do­ro­sło”, a jak ktoś jest na­prawdę do­ro­sły, to po­wi­nien za­wsze wie­dzieć, gdzie je­dzie i po co, a co za tym idzie, jaki jest sens i cel ży­cia.

Drogi K., in­nymi słowy, ro­zu­miem Twoją kon­fu­zję. Nie je­steś już ani tu, ani tam; nie miesz­kasz w mie­ście ani na pro­win­cji, nie je­steś jesz­cze cał­kiem sobą, ale ab­so­lut­nie i bez­sprzecz­nie nie je­steś już ni­kim. Gdzie iść? Kim zo­stać na do­bre? I jesz­cze to prze­ko­na­nie, że aby do­ko­nać ja­kie­go­kol­wiek wła­ści­wego wy­boru, ko­niecz­nie trzeba do­głęb­nie zro­zu­mieć, jaki jest sens tego wszyst­kiego.

Tak, to jest wła­śnie mo­ment, kiedy bar­dzo, ale to bar­dzo chce się znać sens. I cel. I wie­rzy się, że kiedy po­zna się od­po­wiedź na te dwa ogromne py­ta­nia, drobne rze­czy staną się ja­sne.

Ale wi­dzisz, K., po­nie­waż już prze­trwa­łam za­bra­nie mi zniżki ko­le­jo­wej, to my­ślę, że mogę z czy­stym su­mie­niem za­ofe­ro­wać Ci jedno, je­dyne słowo: dom. Er­rata: to nie ja Ci je ofe­ruję, to Ty je ze sobą przy­no­sisz. Zo­bacz, K., Twój list jest taki krótki, a tyle razy udało Ci się go użyć. „Bu­do­wać dom”, „brak mi domu”. Ta­jem­nicą tych, któ­rzy prze­trwali mło­dość, jest wie­dza, że to nie jest tak, że z sensu bu­duje się dom – bo jest do­kład­nie od­wrot­nie, naj­pierw bu­duje się dom, a po­tem, po ci­chu i nie­zau­wa­że­nie, po­ja­wia się sens. Dom się bu­duje nie­jako przy­pad­kiem, tak jak mrówki przy­pad­kiem prze­ciw­sta­wiają się en­tro­pii, bu­du­jąc mro­wi­sko. Prze­cież ni­gdy nie jest tak, że główny Pan Mrówka staje na grudce ziemi i ogła­sza przez me­ga­fon: „Mrówki! Oto ja, Pan Mrówka, na tej ziemi, ubił­żech dziś Wielką Mszycę i na pa­miątkę tego wy­da­rze­nia po­wsta­nie tu na wieki Mrów­czy Gród! Nie­chaj wbiję w tę grudę igłę so­snową jako ka­mień wę­gielny przy­szłej po­myśl­no­ści!”. Nie, mro­wi­ska po­wstają ina­czej – jedna mrówka przy­pad­kiem coś zrzuci, ja­kiś ka­wał li­ścia, dru­giej też przy­pad­kiem coś tam spad­nie, a trze­cia to zo­ba­czy i po­my­śli: „O, tu zrzu­camy?”, a po­tem na­gle robi się kop­czyk, w spo­sób na­tu­ralny i or­ga­niczny, i mrówki mó­wią: „Ale piękny dom nam się bu­duje, zróbmy w nim jesz­cze fajne ko­ry­ta­rze”, póź­niej do­piero mrów­czy kro­ni­karz może  po­wie­dzieć: „Dnia tego a tego roz­po­częła się na­sza Wielka Hi­sto­ria, wtedy uka­zał się nam nasz Naj­waż­niej­szy Sens i Cel”.

Drogi K., żeby za­czął po­wsta­wać ludzki dom, żeby się od­na­lazł, też nie trzeba ubi­jać Wiel­kiej Mszycy; ludzki dom za­czyna się – i wy­bacz, pro­szę, wy­bacz, że brzmi to za­ra­zem ba­nal­nie i na­pu­sze­nie, ale taka jest prawda, nic się nie da z tym zro­bić – kiedy ko­goś po­ko­chasz.

Ży­czę Ci, drogi K., że­byś ko­goś ko­chał. I z tego ko­cha­nia zrobi się kop­czyk, zro­bią się ko­ry­ta­rze i mia­sta; z tego ko­cha­nia wy­łoni się Sens i Cel. I będą trwać, nie­prze­rwa­nie, aż do czasu, kiedy do­sta­niesz tę drugą zniżkę PKP (dla se­nio­rów). A może na­wet jesz­cze dłu­żej.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

eko­no­mia da­rów

PA­TRY­CJA SI­KORA

skąd w czerwcu szron? – spy­ta­łam mo­kre ciało, które le­żało obok: pa­ro­wało skraw­kami raju pod­rzu­ca­nymi w ga­zet­kach.

gryzę ten raj, try­ska, przyj­muję.

PA­TRY­CJA SI­KORA (ur. 1989), po­etka, pi­sarka. Za de­biu­tancki tom In­struk­cja dla lu­dzi nie stąd no­mi­no­wana do Pasz­por­tów „Po­li­tyki”. Wie­lo­krotna lau­re­atka sla­mów po­etyc­kich. Pu­bli­ko­wana i tłu­ma­czona na ję­zyki obce. Jej ostatni tom Wszy­scy o nas mó­wią uka­zał się w 2022 roku.

Part­ne­rem po­ezji w „Pi­śmie” są Warsz­taty Kul­tury w Lu­bli­nie, wy­dawca se­rii książ­ko­wej Wschodni Express

W KA­DRZE z cy­klu Jedni z nas

Ka­ro­lina

zdję­cie i tekstAMA­DE­USZ ŚWIERK

Ka­ro­lina (27 lat) pro­wa­dzi konto na On­ly­Fans. To bry­tyj­ska plat­forma in­ter­ne­towa, która działa jak me­dia spo­łecz­no­ściowe, ale do­stęp do niej jest płatny. Sub­skry­benci otrzy­mują tre­ści dla do­ro­słych, od zdjęć po fil­miki i na­gra­nia w stre­amingu. Ka­ro­lina przy­znaje, że ob­ser­wują ją męż­czyźni z róż­nych śro­do­wisk, szu­ka­jący bli­sko­ści, a ona chęt­nie po­dej­muje z nimi roz­mowy. Pod­kre­śla, że czę­ściej niż o sek­sie roz­ma­wia o zdro­wiu psy­chicz­nym. Ten te­mat jest dla niej bar­dzo ważny, bo sama jako sie­dem­na­sto­latka za­cho­ro­wała na de­pre­sję, z którą bo­ry­kała się przez kilka ko­lej­nych lat. Po roz­sta­niu z chło­pa­kiem dwa lata temu szu­kała spo­so­bów na po­pra­wie­nie wła­snej sa­mo­oceny. Za­częła ro­bić so­bie zdję­cia, także akty. Nie­długo po­tem za­ło­żyła konto na On­ly­Fans – do pod­ję­cia tej de­cy­zji skło­niły ją rów­nież względy fi­nan­sowe, w tym ro­snąca in­fla­cja. Dziś pla­nuje skon­cen­tro­wać się na roz­woju swo­jego konta w ser­wi­sie, pi­sząc mię­dzy in­nymi opo­wia­da­nia ero­tyczne.

W jej de­cy­zji wspiera ją mama, która była dla niej pod­porą w cza­sach, gdy Ka­ro­lina zma­gała się z de­pre­sją.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Ro­oftop­per

tekstŁU­KASZ KRU­KOW­SKIry­su­nek PA­WEŁ SMAR­DZEW­SKI

Bra­ciak był ro­oftop­pe­rem, tylko ja zna­łem prawdę. Kiedy po­li­cja „wy­klu­czyła udział osób trze­cich”, zro­zu­mia­łem, że nie cho­dzi o sa­mo­bój­stwo, a o nogę, która się omsknęła – ale sie­dzia­łem ci­cho.

Dla­czego Bra­ciak wlazł aku­rat tam? I dla­czego noga mu się omsknęła, gdy na­brał już do­świad­cze­nia, a nie za­raz na po­czątku? Trudno mi było zgad­nąć. Nie ga­da­li­śmy za dużo, a od po­grzebu nie roz­ma­wia­łem już z ni­kim. Matka z oj­cem pew­nie się ob­wi­niali. Za­czą­łem kal­ku­lo­wać – po­wie­dzieć, nie po­wie­dzieć? Le­piej się za­bić, czy mieć wy­pa­dek przy ła­że­niu po da­chach? Py­ta­liby: „Po co w ta­kim ra­zie cho­dził po tych da­chach? Czego mu w ży­ciu bra­ko­wało?”. I tak da­lej.

Ale ta go­ni­twa my­śli była do za­trzy­ma­nia, nie mar­twi­łem się ja­koś spe­cjal­nie. „Ro­dzice so­bie po­ra­dzą – my­śla­łem – i ja też udźwi­gnę cię­żar tej ta­jem­nicy”. Nic prost­szego.

Zo­sta­łem jed­nak sam, a sa­memu nudno – no to wskrze­si­łem Bra­ciaka. Nie lu­bił pi­sać, na­gry­wał tylko gło­sówki. Ła­two po­szło.

Wskrze­si­łem Bra­ciaka, ni­komu nie po­wie­dzia­łem. Le­ża­łem w słu­chaw­kach i ga­da­li­śmy.

BRA­CIAK ZA­CZĄŁ my­śleć o ro­oftop­pingu po wy­czy­nie Mar­cina Ba­nota w 2019 roku. Oglą­dał go w ci­szy na te­le­fo­nie i wi­dzia­łem, jak pocą mu się ręce. Ba­not wcho­dził na ko­lejne pię­tra ele­wa­cji, a Bra­ciak w wy­obraźni szedł ra­zem z nim. Kiedy Ba­not zer­kał w dół, Bra­ciak wy­obra­żał so­bie, że jest jed­nym z prze­chod­niów, któ­rzy pa­trzą na wi­do­wi­sko – z po­dzi­wem i lę­kiem, ale też z po­czu­ciem nie­zwy­kło­ści. W za­chwy­cie.

– Naj­lep­sza jest jed­nak sama koń­cówka tego filmu – po­wie­dział mi wtedy Bra­ciak – kiedy on staje na szczy­cie Mar­riotta. Pod­nosi rękę do góry, po­zdra­wia prze­chod­niów, służby, i kto tam jesz­cze się ga­pił na niego. No i ka­me­rzy­stę. Wi­dzia­łeś, młody? To jest coś ta­kiego in­spi­ru­ją­cego. To mi się naj­bar­dziej spodo­bało. Ale ja nie je­stem taki am­bitny, nie my­śla­łem ni­gdy o zro­bie­niu ja­kiejś wiel­kiej rze­czy. Nie chcę się wje­bać po ele­wa­cji na wie­żo­wiec. Nie je­stem głupi, no. Młody. Ja chcę tylko sta­nąć na szczy­cie. Na­wet nie wie­żowca, na po­czą­tek ja­kie­goś bloku. Pój­dziesz ze mną gdzieś na dach? – za­py­tał, ale ja się ba­łem, nie po­sze­dłem.

Wię­cej nie py­tał.

– Na da­chu czte­ro­pię­tro­wego bloku, mo­jego pierw­szego, na któ­rym by­łem – do­po­wiada te­raz Bra­ciak – na da­chu za­sko­czył mnie wia­te­rek. Zimny, a ja tylko w ta­kiej je­sien­nej kurtce. Spoj­rza­łem na na­sze mia­steczko niby z góry, ale w su­mie nie by­łem tak wy­soko. Mie­li­śmy też w mie­ście bloki je­de­na­sto­pię­trowe i one nade mną gó­ro­wały z da­leka. Od razu po­czu­łem nie­do­syt, chcia­łem jesz­cze więk­szego wy­rzutu ad­re­na­liny. Wy­ru­szy­łem za nim w po­goń i kilka dni póź­niej wsze­dłem na je­de­na­sto­pię­trowy blok. Nic już nad sobą nie mia­łem, ale po­goda była aku­rat do­bra i w od­dali zo­ba­czy­łem ko­miny elek­trowni. Dy­miły się pięk­nie. Znów po­czu­łem nie­do­syt, któ­rego nie można ła­two za­spo­koić.

Bra­ciak nie kła­mie, ni­gdy nie kła­mał, za­wsze mu wie­rzy­łem i te­raz też na pewno mówi prawdę – mimo dziw­nego tonu. Ro­zu­miem jego drogę, każdy prze­cho­dzi po­dobną, ale Bra­ciak za­wsze był skromny. Nie po­szedł na ca­łość. Ni­gdy nie po­rwał się na praw­dziwe wy­zwa­nie, na swój Mar­riott. Chciał tylko ja­kiejś na­miastki. Pew­nie miał w gło­wie słowa Pi­kersa, na­szego ulu­bio­nego ra­pera: My przy­sto­so­wani ro­bić rze­czy tylko małe / Mia­łem coś więk­szego chcieć, nic lep­szego nie wi­dzia­łem. Nie przy­szło mu do głowy, że może na­uczyć się wspi­naczki, i skoń­czył jako ro­oftop­per.

MOJA WY­OBRAŹ­NIA jest o wiele więk­sza, tak mi się wy­daje. Za­czy­nam oglą­dać wspi­na­czy free solo. Coś każe mi mie­rzyć wy­żej, ale mu­szę unik­nąć błę­dów Bra­ciaka.

– Wiele przed tobą, młody – mo­ty­wuje mnie te­raz, gdy leżę w słu­chaw­kach. – Twój or­ga­nizm jesz­cze się roz­wija, krę­go­słup nie ze­sztyw­niał. Może zmar­no­wa­łeś parę lat na le­że­nie w za­mknię­ciu, w tym po­koju, ale nie zmar­no­wa­łeś ich wszyst­kich, tro­chę zo­stało. Tak mi się zdaje, no bo w su­mie to nie wiemy, ile nam zo­stało – nie że to­bie czy mnie z osobna, tylko w ogóle. Za­cznij tre­no­wać i tyle. Nie myśl za dużo.

Za­czy­nam od pom­pek, z po­czątku mogę zro­bić tylko kilka. Bra­ciak mnie mo­ty­wuje, Bra­ciak zna te­raz na pa­mięć wszyst­kie wi­ra­lowe prze­mó­wie­nia: Ko­bego Bry­anta, Da­vida Gog­ginsa, Grega Plitta, Jor­dana Pe­ter­sona – a na­wet i An­drew Tate’a. Bra­ciak tłu­ma­czy je w cza­sie rze­czy­wi­stym i krzy­czy mi po pol­sku do ucha. Uło­żył mi plan tre­nin­gowy, ka­zał się pod­cią­gać. Ku­pi­łem drą­żek roz­po­rowy na fu­trynę, przy­szedł – ale nie mogę na­wet ru­szyć ze zwisu, nie daję rady.

– Mu­sisz w końcu wziąć się w garść, mu­sisz NA­PIER­DA­LAĆ, a nie tylko tre­no­wać, da­waj, jesz­cze jedno po­wtó­rze­nie, jesz­cze jedno. Do­póki nie ze­mdle­jesz, mu­sisz być nie­złomny! – krzy­czy Bra­ciak, a ja wi­szę na drążku, drżę, mam jesz­cze słaby chwyt. Nie je­stem w sta­nie wy­ko­nać na­wet jed­nego po­wtó­rze­nia.

Ale czas mija, „czas i tak mi­nie” – to po­pu­larny tekst mo­ty­wa­cyjny. Za­mon­to­wa­łem drą­żek tro­chę ni­żej i za­czą­łem od pod­cią­gnięć au­stra­lij­skich. Ro­tuję je z ne­ga­ty­wami. Na pomp­kach też jest pro­gres, mogę zro­bić kilka dia­men­to­wych, jed­nak to na­dal nic spe­cjal­nego.

– Naj­lep­sze są hindu push-ups, któ­rych ist­nieje dwa­na­ście ro­dza­jów, a wśród nich naj­wspa­nial­szy jest bez wąt­pie­nia ten o na­zwie Ram Murti Dand. Ta pompka mo­bi­li­zuje barki i krę­go­słup lę­dź­wiowy, da­jąc jed­no­cze­śnie nie­sa­mo­wity opór na klatę i tri­cepsy.

Po­prawna Ram Murti Dand jest poza moim za­się­giem, jed­nak to się wkrótce zmieni. Bra­ciak osza­co­wał, że za pół roku po­wi­nie­nem zro­bić kilka se­rii Ram Murti Dand – przy za­ło­że­niu, że będę re­gu­lar­nie tre­no­wał i jadł tak, jak po­dał mi w roz­pi­sce. Pro­szę ro­dzi­ców, by ku­po­wali jo­gurty skyr, i pro­szę też, żeby po­zwo­lili mi wziąć gap year po li­ceum, do któ­rego cho­dzę zdal­nie.

Póź­niej we­zmę ko­lejny gap year i na­stępny – i jesz­cze je­den. Tyle, ile bę­dzie trzeba.

– Nie­długo po­zwolę ci cho­dzić po drze­wach.

Przy­cho­dzi mi do pacz­ko­matu mo­no­hy­drat kre­atyny, mu­szę su­ple­men­to­wać pięć gra­mów dzien­nie. Cho­wam pu­dełko przed matką na re­gale za to­mami psy­cho­de­licz­nej mangi o al­pi­ni­ście, Ko­kou no hito.

Bra­ciak mi po­le­cił.

CHO­DZE­NIE PO drze­wach Bra­ciak roz­pi­sał mi w bar­dzo skom­pli­ko­wa­nej pe­rio­dy­za­cji na wiele mie­sięcy – wy­zna­czył okresy in­ten­sy­fi­ka­cji, aku­mu­la­cji, roz­tre­no­wa­nia, za­trosz­czył się za­równo o ma­kro-, jak i o mi­kro­cy­kle, wszystko do­piął na ostatni gu­zik.

– Na lęk mógł­byś brać leki prze­ciw­lę­kowe – mówi Bra­ciak – ale zdro­wiej bę­dzie oswoić się z lę­kiem.

Pró­buję, w ogro­dzie mamy drzewa. Po­czą­tek wy­gląda tak, że wcho­dzę do po­łowy na­szej ol­szy, scho­dzę, ro­bię parę pom­pek Ram Murti Dand, bie­gnę szybko do po­koju pod­cią­gać się do upadku mię­śnio­wego na drążku – i to jest jedna se­ria. Dwie mi­nuty prze­rwy i po­wtórka. I znowu. Koń­czę tre­ning, ro­dzice wra­cają z pracy. Taka ru­tyna.

Trzy se­rie to maks, szcze­gól­nie te pompki dają w kość – może aż za bar­dzo. Któ­re­goś dnia czuję kłu­cie w barku.

– Na kon­tu­zje tego typu naj­lep­szy bę­dzie pep­tyd BPC-157.

Nie chcę ro­bić za­strzy­ków, brzy­dzi mnie sama myśl.

– No to sma­ruj al­ta­ce­tem. Jak zwięk­szyć mo­bil­ność bar­ków? Wy­ko­naj...

TAKI TRE­NING trwa wiele lat, czło­wiek zlewa się z nim w jedno. Po paru mie­sią­cach pa­mię­tam już swój plan, lecą mi w gło­wie wszyst­kie prze­mó­wie­nia mo­ty­wa­cyjne – i wiele in­nych rze­czy, które mó­wił Bra­ciak. Prze­sta­łem więc słu­chać go co­dzien­nie, zmie­ni­łem stra­te­gię. Tre­nuję w ci­szy, roz­ma­wiamy od święta. Te­raz na­sze spo­tka­nia są bar­dziej for­malne.

Mam wra­że­nie, że nie mam i ni­gdy nie mia­łem lęku wy­so­ko­ści. Na szczy­cie na­szej ol­szy czuję się jak na dole. Boję się za to tre­no­wać na­prawdę mocno, bo wiem, że przyj­dzie taki dzień, kiedy mi się uda – będę mógł zre­ali­zo­wać swój cel. Od tych wy­obra­żeń pocą mi się ręce. Nie ze stra­chu przed stromą ele­wa­cją albo przed tym, że spadnę – tylko w oba­wie przed wy­prze­dze­niem Bra­ciaka. Co bę­dzie póź­niej? Czy będę da­lej słu­chał jego nauk, czy będą tak samo po­ważne? Może staną się dla mnie zwy­kłym beł­ko­tem?

– Cho­dzi­łem po da­chach wy­łącz­nie na moim osie­dlu, nie za­pusz­cza­łem się w nie­zba­dane re­jony. Gdy tylko przy­znali mi kre­dyt, od razu za­czą­łem jeź­dzić pod blok i wy­ty­czać moż­liwe ścieżki. Wy­obra­ża­łem so­bie, jak pierw­szy raz wy­ru­szam na nocną wę­drówkę, zmie­niam się w Bat­mana. To może głu­pie, ale tak było. W swo­jej gło­wie czu­łem się tro­chę jak Bat­man-Ba­not tego osie­dla, ale nie że od razu po­gromca zło­czyń­ców czy naj­wspa­nial­szy pol­ski wspi­nacz, tylko bar­dziej taka nie­sa­mo­wita po­stać. Chcia­łem być inny od reszty miesz­kań­ców. Tro­szeczkę inny. Cho­ciaż... Nie bar­dzo wie­dzia­łem, co to zna­czy. Do­piero się tam wpro­wa­dzi­łem. Ni­kogo nie zna­łem.

PRZY­CHO­DZI TAKI mo­ment, kiedy trzeba jed­nak po­słu­chać sie­bie – swo­jego ciała i swo­jego mo­no­logu we­wnętrz­nego, a nie tego, co leci w słu­chaw­kach. W moim przy­padku to dzień, gdy Bra­ciak każe mi pójść na gru­powy tre­ning wspi­naczki, na ściankę. Na­wet ro­dzice się cie­szą, bo ta wy­prawa prze­rywa nudę mo­jego gap year.

Nie­stety – nie daję rady. Za słaby je­stem. Wy­ćwi­czony chwyt, do­sto­so­wany do naj­grub­szych ga­łęzi na­szej ol­szy, nie wy­star­cza na ściance. Od­pa­dam za­raz na po­czątku, na naj­ła­twiej­szej ścieżce. Łydki też spu­chły – kto wie, co wy­kru­szyło się pierw­sze, czy przed­ra­mię, czy łydka. Nie mam bu­tów, to prawda, za­ło­ży­łem zwy­kłe trampki, ale i tak ocze­ki­wa­łem cze­goś wię­cej.

I wszy­scy się śmieją.

In­struk­tor jest na­wet w po­rządku. Wy­daje mi się, że do­strzegł moją syl­wetkę, i wy­zna­czył mnie jako pierw­szego w ko­lejce. Pra­wie się za­bi­łem.

– Dla­czego pan się tak wy­rwał? Na­wet nie wy­tłu­ma­czy­łem jesz­cze, jak za­ło­żyć za­bez­pie­cze­nie. Czy pan jest nor­malny?

Ale prze­cież tam, gdzie się wy­bie­ram, nie bę­dzie żad­nego za­bez­pie­cze­nia.

– Prze­pra­szam – mó­wię – nie przy­sze­dłem tu­taj z wła­snej woli.

TRZY­MAM JEDNO z ostat­nich zdjęć Bra­ciaka, oj­ciec mu zro­bił na jego osie­dlu pod klatką. On sam za­gu­biony w tym Hong­kongu, a jed­nak zmu­sił się do krzy­wego uśmie­chu – był sło­neczny dzień, więc zmru­żył oczy. Dla mo­ich ro­dzi­ców to ważna pa­miątka, dla mnie to za­da­nie z geo­me­trii prze­strzen­nej.

– Ile brat miał wzro­stu?

– Dla­czego py­tasz?

– Z cie­ka­wo­ści.

– Metr osiem­dzie­siąt je­den. Kie­dyś mu zmie­rzyli metr osiem­dzie­siąt trzy, chyba po­tem za­czął się gar­bić.

Przyj­muję metr osiem­dzie­siąt dwa. Je­śli zna się datę i go­dzinę zro­bie­nia zdję­cia i wi­dać przy­naj­mniej ka­wa­łek cie­nia – a wi­dać – to można wy­li­czyć całą resztę. Pro­ściej by­łoby tam pod­je­chać, po­mie­rzyć, ale to te­raz za duże ry­zyko.

Za­sta­na­wiam się tylko, czy ro­dzice ogarną te­mat. Po­sta­ram się zro­bić wszystko tak, żeby nie ogar­nęli i żeby Sy­mu­la­tor nie zo­stał zde­ma­sko­wany.

Sy­mu­la­tor. Ro­śnie w oczach koło ol­szy. Mu­szę się ma­sko­wać, więc w środku nie ma szyby – składa się tylko z drew­nia­nej ramy i półki na gó­rze, która ma imi­to­wać bal­kon. Półkę – klapę po sta­rym ga­rażu bla­szaku – po pro­stu po­ło­ży­łem na dwóch ga­łę­ziach i przy­wią­za­łem liną, a ramę po­łą­czy­łem gwoź­dzi­kami. Wszystko się opiera na drze­wie, nie jest przy­mo­co­wane do ziemi, ale może to na­wet i trud­niej­szy wa­riant, niż gdyby było ina­czej. Może taki Sy­mu­la­tor zda eg­za­min, no i ro­dzice nie zro­zu­mieją, o co cho­dzi.

– To ja­kiś do­mek na drze­wie? Za­wsze chcia­łeś mieć do­mek na drze­wie, tylko ni­gdy ja­koś czasu nie było, żeby ci go spra­wić.

– Tak, w końcu zro­bi­łem so­bie do­mek na drze­wie.

Gdy już mam gdzie ćwi­czyć, za­ma­wiam do pacz­ko­matu buty do wspi­naczki. Bar­dzo mnie ci­sną – to do­brze. W prze­mó­wie­niach, któ­rych na­uczy­łem się od Bra­ciaka, czę­sto po­wta­rza się tekst o bólu. Ból jest moim so­jusz­ni­kiem i przy­ja­cie­lem, a poza tym czu­jemy go tylko przez chwilę. Chwała trwa wiecz­nie.

TRE­NING WY­MY­ŚLAM te­raz sam. Nie jest skom­pli­ko­wany, ale mu­szę pro­gre­so­wać w każ­dym jego ele­men­cie, żeby osią­gnąć cel. Wcho­dzę po ra­mie na bla­szaną półkę (na bal­kon) – po­woli scho­dzę. Wcho­dzę – scho­dzę. I tak co­dzien­nie sto razy, a po­tem pompki z pod­cią­ga­niem na do­bi­cie. W mo­men­cie próby będę mu­siał zro­bić to osiem­na­ście razy i tylko w górę, więc mam spory za­pas.

Ru­tyna staje się mę­cząca, po paru ty­go­dniach jest już bar­dziej tre­nin­giem umy­słu niż ciała. Opuszki mo­ich pal­ców tward­nieją, dło­nie ro­bią się sze­ro­kie i brzyd­kie. Za­czy­nam od stu po­wtó­rzeń wej­ścia, po­tem ro­bię już dwie­ście. Tre­ning kosz­mar­nie się wy­dłuża: naj­pierw trwa go­dzinę, po­tem zbliża się do trzech, bo pompki i pod­cią­gnię­cia ci­snę w se­riach łą­czo­nych do to­tal­nej od­ciny. Za­czy­nam od tre­no­wa­nia co­dzien­nie, póź­niej mu­szę już co drugi dzień – or­ga­nizm nie na­dąża z re­ge­ne­ra­cją.

Nie wiem, co ze sobą ro­bić pod­czas prze­rwy. My­ślę czę­sto o roz­mo­wie z Bra­cia­kiem, jed­nak może wcale nie chcę z nim ga­dać. Od razu do­stał­bym opier­dziel i nową, mą­drzej­szą roz­pi­skę. Bra­ciak za­cząłby opo­wia­dać o rze­czach, o któ­rych prze­cież nie ma po­ję­cia. Zna tylko różne słowa – i wy­daje mu się, że wie, jak się łą­czą. To ja tre­nuję już drugi rok, a on cho­dził tylko po scho­dach. Był ro­oftop­pe­rem.

CZAS MIJA – i tak upły­nie, choć co­raz czę­ściej mam wra­że­nie, że wpa­damy z nim ra­zem do ja­kie­goś czar­nego ścieku. Ale nie mar­twię się z tego po­wodu, nie słu­cham wia­do­mo­ści, nie scho­dzę na­wet na dół do ro­dzi­ców i nie wiem, o czym ga­dają. Kiedy są w ro­bo­cie – tre­nuję. Kiedy wra­cają – me­dy­tuję.

Wszystko za­pla­no­wa­łem. Moje przed­ra­miona są już tak silne, że bez trudu pod­cią­gam się na jed­nej ręce i ro­bię kil­ka­set ide­al­nych po­wtó­rzeń na Sy­mu­la­to­rze. Mię­śnie naj­szer­sze grzbietu two­rzą te­raz skrzy­dła – wy­obra­żam so­bie, jak na nich szy­buję po od­pad­nię­ciu od ściany. Wi­zu­ali­zuję so­bie wszyst­kie sce­na­riu­sze, włącz­nie z po­rażką i upad­kiem. Przy­go­to­wuję umysł, który bę­dzie mnie pro­wa­dził i który nie może w żad­nym mo­men­cie ulec po­ku­sie pa­ra­liżu.

Kie­dyś, za­nim za­czą­łem tre­no­wać, bar­dzo czę­sto tra­ci­łem wą­tek. Sie­dzia­łem w szkole i mnie od­ci­nało, i nic po­tem nie pa­mię­ta­łem. Przed ekra­nem na zdal­nych mia­łem tak cały czas. Nie zwra­ca­łem uwagi na świat do­okoła i na świat we mnie. Te­raz bę­dzie ina­czej.

– ZMIE­NI­ŁEŚ SIĘ, cho­dzisz te­raz w wor­ko­wa­tych ubra­niach. Co się stało?

– To przez Sy­mu­la­tor.

– Co to jest sy­mu­la­tor?

Za­czy­nam drżeć – le­dwo da się to za­uwa­żyć – i uci­nam te­mat, od­cho­dzę. Z pod­eks­cy­to­wa­nia się wy­ga­da­łem.

Zbliża się dzień próby.

W AU­TO­BU­SIE śmieją się z mo­ich bu­tów, a wzią­łem tylko te i na zmianę na wszelki wy­pa­dek dru­gie ta­kie same, co je so­bie za­mó­wi­łem uży­wane do pacz­ko­matu. Straszne są te śmie­chy. Wy­dają się sporo gło­śniej­sze niż te, do któ­rych przy­wy­kłem, gdy jeź­dzi­łem kie­dyś do szkoły. Au­to­bus jest elek­tryczny.

– To ja­kiś je­bany dzi­kus – mówi chło­pak z tyłu.

Wszystko tu jest bar­dzo dziwne i bar­dzo gło­śne, i bar­dzo mi prze­szka­dza. Spę­dzi­łem ostat­nie lata w spo­koju, w La­bi­ryn­cie nie mogę li­czyć na nic po­dob­nego. Ale to tylko kilka go­dzin, a póź­niej wrócę i wy­tłu­ma­czę, co zro­bi­łem. Wrócę na pewno.

Naj­pierw jed­nak mu­szę za­koń­czyć tę po­dróż i roz­po­cząć ko­lejną. Wy­sia­dam, pró­buję prze­cze­kać chwilę na przy­stanku. Na szczę­ście je­stem sam, ale do­okoła ciemno i zimno. Cią­gle roz­grze­wam ręce, bo choć jest tak z osiem–dzie­sięć stopni, to i tak nie mogę po­zwo­lić im zmar­z­nąć.

Nad­jeż­dża nowy mo­del. Tym ni­gdy nie je­cha­łem. Nie ma w nim śmie­chów, bo nie ma w nim lu­dzi. Tylko ja­kaś le­dwo żywa pani sie­dzi koło kie­rowcy, któ­rego nie wi­dać. Chyba roz­ma­wiają. Nie wiem, kim są. Mam ze sobą słu­chawki i gdy tak pa­trzę za okno – naj­chęt­niej włą­czył­bym Bra­ciaka. Nie pora jed­nak na to, roz­pro­szyłby mnie.

Do­cie­ram do serca La­bi­ryntu, wo­kół wi­dać tylko jego ściany. Au­to­bus się za­trzy­muje i wy­sia­da­jąc, spe­cjal­nie chcę przejść koło sta­ruszki. Kie­rowcy nie ma. Sta­ruszka jest ja­kimś me­cha­ni­zmem, któ­rego nie ro­zu­miem. Mu­szę już iść.

Roz­mno­żył się blok Bra­ciaka. Wszyst­kie do­okoła mają po nim ja­kieś ce­chy, choć są tro­chę inne. Gę­stość okien wzro­sła, bal­ko­nów bra­kuje. Nie chciał­bym cho­dzić po nich od we­wnątrz.

Pod­cho­dzę bli­sko, co­raz bli­żej. Nerwy strze­lają w ca­łym ciele. Ściana wy­daje się lepka, wciąga dłoń. Nie mam ma­gne­zji i nie będę miał. Tre­no­wa­łem bez niej. „Masz śmieszne buty, nie wzią­łeś ma­gne­zji – je­steś klau­nem”. Czy to po­wie Bra­ciak? Co on mi po­wie?

Słu­chawki, które mam cią­gle na szyi, wkła­dam na uszy. Ryk La­bi­ryntu cich­nie, zo­staje szept Bra­ciaka.

– Dawno mnie nie słu­cha­łeś. Mu­sisz za­cho­wać te­raz spo­kój, wziąć kilka głęb­szych od­de­chów. Mo­żesz wy­ko­nać jedno z ćwi­czeń od­de­cho­wych Wima Hofa. Za­mknij oczy i słu­chaj mo­ich po­le­ceń, roz­po­czy­namy me­dy­ta­cję pro­wa­dzoną. Jest ci zimno? Wpro­wa­dzę ele­menty tummo, jogi we­wnętrz­nego żaru.

Zdej­muję słu­chawki i mu­szę fak­tycz­nie wy­ko­nać kilka głęb­szych od­de­chów, bo się zde­ner­wo­wa­łem. Bra­ciak nie miał po­ję­cia o żad­nej z tych rze­czy. Ten nowy bra­ciak – to mar­twe i głu­pie ścierwo, które tylko udaje Bra­ciaka. Dla­czego w ogóle go słu­cha­łem?

Roz­grzewka po­winna mnie uspo­koić. Mo­bi­li­za­cja nad­garst­ków, se­ria pom­pek Ram Murti Dand. Roz­cią­ga­nie. Po­wi­nie­nem zro­bić coś jesz­cze, ale nie mam te­raz do tego głowy. Chcę iść.

Nie pa­dało od paru dni. Ani deszcz, ani śnieg. Chwy­tam pierw­szy bal­kon pod ba­rierką, pod­ska­kuję i pod­cią­gam nogi – to taki oszu­kany mu­scle-up, ale na kra­wę­dzi trud­niej go wy­ko­nać niż na drążku. Trzy­mam się mocno, twarz przy­wiera do zim­nej ba­lu­strady. Chwy­tam jej szczyt, ostroż­nie wcho­dzę na górę, na kra­wędź. Ko­lejny bal­kon jest nade mną. Mu­szę zro­bić do­kład­nie to samo, tylko ostroż­niej i wol­niej. Li­czę – raz. Biorę od­dech.

Dwa.

Trzy.

Coś jest nie tak.

Sie­dzę na czy­imś bal­ko­nie i my­ślę. Mogę jesz­cze zre­zy­gno­wać. Co się dzieje? Jest tro­chę mało miej­sca na palce, kiedy ła­pię za ko­lejną kra­wędź. Trudno się wisi, trud­niej się pod­cią­gnąć. Chyba mi się lekko ob­tarły kostki.

Ale to nie to. Mój core – brzuch, mię­śnie głę­bo­kie, dół ple­ców – od­ma­wia po­słu­szeń­stwa. Ból pro­mie­niuje do nogi.

Cztery.

Pięć.

Co mo­gło pójść nie tak? Może roz­grzewka była zbyt słaba. Może zro­bi­łem kilka istot­nych błę­dów po­mia­ro­wych i mój sy­mu­la­tor za bar­dzo się roz­je­chał z rze­czy­wi­sto­ścią. Może Bra­ciak miał metr osiem­dzie­siąt trzy, a nie je­den.

Co mo­gło pójść nie tak?

Sześć.

– Sie-dem.

Mu­szę zro­bić prze­rwę na siód­mym bal­ko­nie – a kiedy ćwi­czy­łem w domu, nie od­po­czy­wa­łem na­wet na sie­dem­dzie­sią­tym.

Od­kry­wam, że cały drżę. Ma­suję nogę. Ma­suję skro­nie.

Ktoś ma na­prawdę ładną wy­kła­dzinę na bal­ko­nie. Jest taka miękka. Przez chwilę wpada mi do głowy myśl, że mógł­bym się tu za­trzy­mać – przy­po­mi­nam so­bie jed­nak, gdzie się zna­la­złem.

La­bi­rynt. Może ma w so­bie ja­kiś nie­obli­czalny czyn­nik, o któ­rym nie wie­dzia­łem?

Da­lej. Idź po pro­stu da­lej.

Osiem.

Dzie-

Nie. Mu­szę zo­stać na ósmym. Od szyi w dół do­staję prą­dem, pa­ra­li­żuje mi na chwilę całą lewą stronę ciała. Nie dam rady się pod­cią­gnąć. Spa­dam. Licz­nik się cofa – znów o-siem. Tu nie ma tak ład­nej wy­kła­dziny, zwy­kła czarna szmata leży rzu­cona byle jak koło su­szarki na pra­nie. Za­glą­dam do środka, bo je­stem zmę­czony, obo­lały i nie my­ślę już ja­sno.

W środku, w ma­leń­kim po­miesz­cze­niu, leży ja­kaś osoba. Koło niej wi­dać zlew, łóżko i biurko. A ona ści­snęła się na tym ka­wałku pod­łogi, który jej zo­stał. Pod­ku­liła nogi. Oczy ma otwarte – utkwione w ni­skim su­fi­cie.

Mimo prze­rwy wszystko na­dal mnie boli. Sia­dam na szma­cie, wy­co­fuję się.

Tre­ning zdał się na nic. Przy­znaję przed sa­mym sobą – Bra­ciak miał lep­sze po­my­sły. Wrzu­ciłby do roz­pi­ski wię­cej ćwi­czeń na brzuch, może jed­nak ka­załby ku­pić tę ma­gne­zję. I tak da­lej.

Sie­dzę przo­dem do apar­ta­mentu. Nie zo­sta­łem na­wet ro­oftop­pe­rem, nie do­go­ni­łem Bra­ciaka. A chcia­łem go prze­ści­gnąć! Śmiać mi się chce te­raz, bo co ja so­bie my­śla­łem? I co zro­bię?

Drzwi się uchy­lają. Ta osoba prze­cho­dzi obok, nie pa­trzy na mnie.

– Od­dy­chasz tak gło­śno – mówi – jakby ci bra­ko­wało po­wie­trza.

Nie pyta, jak się tu zna­la­złem. Ja pa­trzę na jej miesz­ka­nie, ona chyba gdzieś w prze­strzeń.

– W środku nie ma miej­sca, że­by­śmy we dwoje się prze­ci­snęli. Mo­żesz wejść i zejść po scho­dach czy windą zje­chać. Dla­tego wy­szłam zro­bić ci miej­sce. Ten bal­kon to naj­więk­sza pu­sta prze­strzeń w tym miesz­ka­niu, je­śli li­czyć go jako prze­strzeń użyt­kową. De­we­lo­per chyba li­czył.

Nie chcę wcho­dzić do środka.

– Na co tak pa­trzysz? – py­tam.

– No na to. Tak kręci się we łbie od tego. – Głową wska­zuje blok na­prze­ciwko. – Od tego pat­ternu.

Wstaję, od­wra­cam się. Czarna ściana jest bar­dzo bli­sko, gę­sto po­kryto ją okien­kami. Tam nie ma bal­ko­nów i dzi­wię się, że w oknach nie ma krat. Coś się ru­sza w środku, nie­ustanne drże­nie w szy­bach two­rzy złu­dze­nie optyczne – jakby wszystko pul­so­wało. Jakby cały ten bu­dy­nek zbli­żał się do nas.

– Wy­re­mon­to­wali go parę lat temu, uno­wo­cze­śnili. Ten mój też uno­wo­cze­śnią. Ale mnie tu nie bę­dzie do tego czasu.

Boli mnie głowa. Nie do­ce­ni­łem Bra­ciaka.

– Wszystko już za­pla­no­wali, roz­dali ulotki.

Wska­kuję na ba­rierkę, dło­nie spla­tam za ple­cami.

– Uwa­żaj, bo ci się noga omsknie.

Nic się nie omsknie.

ŁU­KASZ KRU­KOW­SKI (ur. 2000), ab­sol­went i stu­dent Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Au­tor po­wie­ści Mam prze­czu­cie, a wcze­śniej wielu tek­stów z po­gra­ni­cza hor­roru.

Proza w „Pi­śmie” wspiera Mia­sto Gdy­nia, spon­sor Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA.

Wię­cej opo­wia­dań prze­czy­tasz lub wy­słu­chasz na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/proza

.
ŻARTY RY­SUN­KOWE

PO­EZJA

KO­SMOS

BAR­BARA PIÓR­KOW­SKA

Po je­sieni bę­dzie pew­nie nic. W suk­niach bę­dziemy cho­dzić po­mię­dzy pu­stymi skrzy­niami ze snem. Cien­kie w pa­sie cza­ro­dziejki otwo­rzą dla nas ko­lejne

zamki po­wy­cią­gają z ni­czego złote za­usz­nice mięk­kie ko­lie ha­fto­wane za­pa­ski. Ubie­rzemy się w świa­tło po­wita nas ra­do­śnie wy­cho­dząc z pustki.

Ko­ry­ta­rzami po­mknie ni­cią kla­tek scho­dami w górę gła­dząc po­wierzch­nie. Po­rę­cze za­pul­sują ba­lu­strady spadną na­mnożą się ja­skrawe kwiaty z piw­nic

i stry­chów. Bloki się na nowo uro­dzą wyj­dziemy w prze­strzeń ko­smiczną gdzie od wie­ków ro­śnie drzewo mą­dro­ści końca i po­czątku – wy­soka żywa so­sna.

BAR­BARA PIÓR­KOW­SKA (ur. 1974), pi­sarka, po­etka, kie­row­niczka li­te­racka Te­atru Gdy­nia Główna, fe­lie­to­nistka por­talu mia­sto­li­te­ra­tury.com. Au­torka po­wie­ści: Szklanka na pa­jąki, Kra­boszki, Gaja. Hi­sto­ria praw­dziwa, ese­jów o prze­strzeni mia­sta Utkanki oraz czte­rech to­mów po­etyc­kich (ostatni, Sy­be­ria uka­zał się w 2016 roku). Pro­wa­dzi spa­cery przy­rod­ni­czo-li­te­rac­kie i pro­fil na Fa­ce­bo­oku Dzika Li­tera.

Part­ne­rem po­ezji w „Pi­śmie” są Warsz­taty Kul­tury w Lu­bli­nie, wy­dawca se­rii książ­ko­wej Wschodni Express

ESEJ KUL­TURA

Ogra­ni­czone wi­doki z wy­spy

tekstZU­ZANNA KO­WAL­CZYK

BIEN­NALE W WE­NE­CJI to cią­gnące się ki­lo­me­trami ko­lejki, wy­stawy jak ko­lejne atrak­cje, na­ro­dowe pa­wi­lony jako od­dzielne rze­czy­wi­sto­ści, per­for­manse prze­pla­ta­jące się z pi­kie­tami po­li­tycz­nymi – nie­co­dzienne do­świad­cze­nie skur­cze­nia świata na ste­ry­dach do prze­strzeni jed­nego mia­sta na wy­spie.

Do Di­sney­landu tra­fi­łam w zbyt póź­nym wieku, aby do­świad­czyć obiet­nicy wej­ścia w śro­dek bajki. Pa­mię­tam sztuczny świat zbu­do­wany z po­mniej­szych sztucz­nych świa­tów, skon­stru­owany na kształt ob­rzu­co­nej bro­ka­tem hali expo. Ko­lejka In­diany Jo­nesa bie­gła przez pla­sti­kowe tro­piki, in­te­rak­tywna dark ride Buzza Astrala od­sy­łała w ko­smos ze świa­teł i la­se­rów, la­bi­rynt w Kra­inie Cza­rów miał nas gu­bić jak Ali­cję. Miał – i nie mam wąt­pli­wo­ści, że dziecko, któ­rego wy­obraź­nię roz­wi­jały wła­śnie te światy z VHS-ów – gu­bił. Nieco ina­czej wy­gląda to jed­nak z per­spek­tywy do­ro­słego, który nie wcho­dzi już w bajkę tak ła­two. Do­ro­sły w Di­sney­lan­dzie wi­dzi od­pry­ski farby, cią­gnące się w świą­tyni In­diany Jo­nesa ka­ble, wy­glą­da­jący zza rogu agre­ga­tor oraz ocie­ka­jące tłusz­czem i chrzęsz­czące cu­krem je­dze­nie za zde­cy­do­wa­nie zbyt duże pie­nią­dze. Je­śli szuka tam ad­re­na­liny, cze­goś, co prze­nie­sie go na chwilę do in­nego świata, to w tym dzie­cię­cym, uto­pio­po­dob­nym świe­cie ra­czej tego nie znaj­dzie. Nie dla jego wraż­li­wo­ści ta za­bawa. W naj­lep­szym ra­zie dla dziecka w nim.

Po tam­tej wy­pra­wie zo­stało we mnie przede wszyst­kim wra­że­nie skon­den­so­wa­nia wielu świa­tów w jed­nej prze­strzeni. Zbu­do­wa­nia wy­spy z wielu wysp, z ko­lej­kami do por­tali prze­no­szą­cych w cza­sie i miej­scu. Wra­że­nie, które wró­ciło do mnie, gdy dwa lata temu pierw­szy raz do­tar­łam na Bien­nale Sztuki w We­ne­cji – wy­da­rze­nie, które na kilka mie­sięcy gro­ma­dzi w jed­nym mie­ście to, co w teo­rii naj­cie­kaw­sze we współ­cze­snej sztuce w róż­nych czę­ściach globu. Nim jed­nak ko­goś obu­rzy po­rów­na­nie jed­nego z naj­więk­szych i naj­waż­niej­szych wy­da­rzeń ar­ty­stycz­nych, od­by­wa­ją­cego się od pra­wie 130 lat, do Di­sney­landu dla do­ro­słych, śpie­szę z wy­ja­śnie­niem: to nie tak, że we­nec­kie bien­nale sta­wia so­bie za cel pro­stą za­bawę. Nie­jed­no­krot­nie chce kon­fron­to­wać z tym, co nie­wy­godne, two­rzyć prze­strzeń dia­logu dla róż­nych kul­tur i per­spek­tyw, for­mu­ło­wać po­li­tycz­nie za­an­ga­żo­wany ko­men­tarz do dzie­ją­cych się wo­kół tra­ge­dii. Ale oprócz syn­te­zo­wa­nia tego, co trudne i ważne, osuwa się też w in­te­lek­tu­alno-es­te­tyczną za­bawę, do któ­rej, obok po­szu­ki­wa­nia wra­żeń i po­czu­cia wkro­cze­nia w inny świat, do­cho­dzi gra roz­ko­do­wy­wa­nia zna­czeń, tro­pie­nia obec­no­ści i wpły­wów bie­żą­cych kon­flik­tów, po­trzeba re­flek­sji, głód ja­kie­goś po­ru­sze­nia.

Graf­fiti Banksy’ego Mi­grant Child na mu­rze Pa­lazzo San Pan­ta­lon.zdję­cieELI­SA­VETA BUN­DU­CHE, Unsplash

Bien­nale na kilka mie­sięcy prze­obraża We­ne­cję – mia­sto-ko­lebkę kul­tury – w gi­gan­tyczny escape room sztuki, w któ­rym za­miast klu­czy można go­dzi­nami szu­kać po­łą­czeń, kon­tek­stów, wy­po­wie­dzi, przy­pi­sów; sło­wem: róż­no­rod­nych ko­men­ta­rzy, które mają szansę coś w nas wy­wró­cić. Mają – je­śli za­słu­żymy na to cier­pli­wo­ścią i nie­ustę­pli­wo­ścią po­szu­ki­wań. Bo bien­nale to tro­chę uto­pijna próba urze­czy­wist­nie­nia fan­ta­zji o świe­cie, który można stre­ścić i za­mknąć w jed­nej prze­strzeni. Świe­cie od­bi­tym w krzy­wym zwier­cia­dle, który da się prze­fil­tro­wać i opo­wie­dzieć mi­gaw­kami, w teo­rii bez za­własz­cza­nia głosu przez jedną grupę. Świe­cie, który od­sy­ła­jąc do róż­nych po­mniej­szych świa­tów, two­rzy coś no­wego, po­ru­sza­ją­cego, a jed­no­cze­śnie em­ble­ma­tycz­nego dla tego, co dziś dzieje się i bli­sko, i da­leko.

Nie­któ­rym wy­sta­wom udaje się wy­bić wi­dza z tej fan­ta­zji, in­nym – ją pod­trzy­mać. Ale w ogól­nym roz­ra­chunku, mi­ja­jąc fa­sadę Pa­wi­lonu Cen­tral­nego w Giar­dini (w ogro­dach, jed­nej z dwóch głów­nych prze­strzeni bien­nale), którą za­mie­niono w tym roku w pa­letę ja­skra­wych ko­lo­rów, wzo­rów i kształ­tów, sko­ja­rze­nie z wej­ściem w inny świat, jak przej­ście przez bramę zamku w Di­sney­lan­dzie, wy­daje się za­sadne. Mimo że stwo­rzo­nemu przez ko­lek­tyw ar­ty­styczny MAHKU (Mo­vi­mento dos Ar­ti­stas Huni Kuin) mu­ra­lowi da­leko do pro­stej za­bawy – ko­re­spon­duje z prze­wod­nim te­ma­tem te­go­rocz­nej, 60. edy­cji bien­nale, czyli Stra­nieri Ovu­nque – Fo­re­igners Eve­ry­where (Ob­co­kra­jowcy wszę­dzie), od­sy­ła­jąc do mitu Ka­pewë pu­keni rdzen­nych miesz­kań­ców Bra­zy­lii i Peru, który opo­wiada o mię­dzy­na­ro­do­wych po­dzia­łach oraz po­trze­bie utrwa­la­nia pa­mięci i toż­sa­mo­ści przez sztukę.

Cią­gnące się jed­nak ki­lo­me­trami ko­lejki, wy­stawy jak ko­lejne atrak­cje, na­ro­dowe pa­wi­lony jako od­dzielne rze­czy­wi­sto­ści, per­for­manse prze­pla­ta­jące się z pi­kie­tami po­li­tycz­nymi, świat w so­czewce na ste­ry­dach – to wszystko składa się na nie­co­dzienne do­świad­cze­nie próby skur­cze­nia świata do jed­nej prze­strzeni. I w ta­kim wy­padku obo­wiąz­kiem jest za­py­tać, kto ten świat skur­czył, z ja­kiej per­spek­tywy tego skur­cze­nia do­ko­nał i w którą stronę skrę­cił, re­du­ku­jąc jego ob­raz.

To py­ta­nia tym bar­dziej istotne, że two­rząc ko­men­tarz do rze­czy­wi­sto­ści po­przez sztukę, zwie­zioną na kilka mie­sięcy z róż­nych stron świata, bien­nale w wielu aspek­tach samo w so­bie staje się ilu­stra­cją pro­ble­mów, które stara się na­świe­tlać. Ma w so­bie coś z po­łą­cze­nia we­so­łego mia­steczka, tar­gów expo, na któ­rych można skosz­to­wać spe­cja­łów z róż­nych stron świata w dość prze­ry­so­wa­nym wy­da­niu, oraz za­an­ga­żo­wa­nego pa­nelu o ist­nie­ją­cych na świe­cie kon­flik­tach i glo­bal­nych wy­zwa­niach. W re­zul­ta­cie po­li­fo­nia za­mie­nia się nie­rzadko w ka­ko­fo­nię, ważne głosy za­głu­sza efek­ciar­stwo, ob­na­żane przez ar­ty­stów i ar­tystki me­cha­ni­zmy znaj­dują w tym sa­mym miej­scu swoje po­twier­dze­nie. Pod­czas pre-ope­ningu za­miast tłusz­czu i cu­kru leje się szam­pan, świat sztuki, zwie­ziony do We­ne­cji sa­mo­lo­tami i jach­tami, de­ba­tuje nad kli­ma­tem i pro­ble­mami bied­nych. A nie­przy­pad­kowo za­mknięte i nie­które otwarte pa­wi­lony, od­sy­ła­jące do to­czą­cych się poza gra­ni­cami Włoch wo­jen, na tle pa­rad ro­dem z Fa­shion We­eka ro­dzą do­tkliwe po­czu­cie zde­rze­nia róż­nych po­rząd­ków. Czy ta­kie im­prezy mają jesz­cze sens? Kto na nich mówi i do kogo? Czy re­ali­zują ide­ały, któ­rymi fla­gują się w ku­ra­tor­skich tek­stach? I jaki ob­raz świata z nich wy­ziera? Z tymi py­ta­niami w gło­wie po­je­cha­łam do We­ne­cji na otwar­cie ju­bi­le­uszo­wej edy­cji Bien­nale Sztuki.

„BIEN­NALE” Z JĘ­ZYKA WŁO­SKIEGO ozna­cza „dwu­letni”, a w po­wszech­nym uję­ciu im­prezę ar­ty­styczną od­by­wa­jącą się cy­klicz­nie co dwa lata. Bien­nale w We­ne­cji to naj­star­sze tego typu wy­da­rze­nie, re­zy­du­jące we Wło­szech od 1895 roku. Sta­nowi prze­gląd sztuki współ­cze­snej – chcia­łoby się rzec „z ca­łego świata”, ale na przy­kład azja­tyccy ar­ty­ści za­częli się po­ja­wiać licz­nie w We­ne­cji do­piero w la­tach 90. Taki „cały świat”, jaka jego chwi­lowa wi­zja z per­spek­tywy Za­chodu. Z cza­sem do Bien­nale Sztuki do­łą­czyły inne po­krewne wy­da­rze­nia – bien­nale ar­chi­tek­tury, tańca, mu­zyki czy fe­sti­wal fil­mowy – ale to ze­bra­nie prac ar­ty­stów i ar­ty­stek wi­zu­al­nych po­zo­staje nie­zmien­nie jedną z naj­bar­dziej sztan­da­ro­wych i wy­jąt­ko­wych im­prez ar­ty­stycz­nych w Eu­ro­pie. A zda­niem wielu – na świe­cie.

Kiedy za­sta­na­wiam się, jak opo­wie­dzieć o tym dziw­nym zde­rze­niu świa­tów, ja­kim jest bien­nale, przy­cho­dzi mi na myśl Pa­lazzo San Pan­ta­lon. Sie­dem­na­sto­wieczny pa­łac na wo­dzie brzmi jak coś, obok czego nie prze­cho­dzi się obo­jęt­nie. Nieco ina­czej wy­gląda jed­nak per­cy­po­wa­nie prze­strzeni i za­byt­ków w We­ne­cji, którą nie­mal w ca­ło­ści można uznać za uno­szący się na wo­dzie pa­łac. Prze­pych tu­tej­szej ar­chi­tek­tury i sztuki ska­zuje na nie­unik­nione znie­czu­le­nie, je­śli chcieć wyjść z tego spo­tka­nia ca­łym. Stać się waż­nym punk­tem w oce­anie waż­nych punk­tów, ja­kim jest We­ne­cja, to praw­dziwy wy­czyn. A Pa­lazzo San Pan­ta­lon udało się to dzięki nie­ty­po­wemu ak­towi wan­da­li­zmu, ja­kiemu zo­stała pod­dana jego fa­sada.

Pod­czas Bien­nale Sztuki w 2019 roku za­ra­zem znany i nie­znany ar­ty­sta Banksy na­ma­lo­wał na niej dziecko w ka­mi­zelce ra­tun­ko­wej, trzy­ma­jące w dłoni po­chod­nię. Jak zwy­kle w przy­padku jego prac miej­sce zło­że­nia gra­ficz­nego pod­pisu szybko stało się kul­towe. Graf­fiti Banksy’ego w we­nec­kiej dziel­nicy Santa Croce z cza­sem za­częło jed­nak nisz­czeć od sło­nej wody ota­cza­ją­cego pa­łac ka­nału. Aby oca­lić tę współ­cze­śnie uświę­coną fa­sadę – a przy oka­zji sam pa­łac – od po­pad­nię­cia w ru­inę, nie­ru­cho­mość na­był nie­dawno wło­ski bank Banca Ifis, za­po­wia­da­jąc od­no­wie­nie i za­bez­pie­cze­nie ca­łego bu­dynku. Roz­pa­da­ją­cemu się Pa­lazzo San Pan­ta­lon nie mo­gło się przy­tra­fić nic lep­szego niż Banksy.

Mu­ral ko­lek­tywu MAHKU na fa­sa­dzie Cen­tral­nego Pa­wi­lonu w Giar­dini.zdję­cieMAT­TEO DE MAYDA, La Bien­nale di Ve­ne­zia

W tym roku, pod­czas otwar­cia 60. edy­cji bien­nale, praca The Mi­grant Child zo­stała za­ni­mo­wana świetlną pro­jek­cją, da­jącą wra­że­nie, jakby na­ma­lo­wany na mu­rze pło­mień po­chodni za­mie­nił się we flarę – taką samą, jaką od­pala się, gdy po­trzebny jest ra­tu­nek na mo­rzu. Włą­cze­nie świetl­nej pro­jek­cji do ka­len­da­rza te­go­rocz­nej im­prezy wy­ni­kało mię­dzy in­nymi z prze­wod­niego te­matu, od­sy­ła­ją­cego do współ­cze­snego uchodź­stwa i po­trzeby więk­szego za­an­ga­żo­wa­nia w dia­log mię­dzy­kul­tu­rowy. Oświe­tle­nie pracy Banksy’ego miało sym­bo­licz­nie włą­czyć The Mi­grant Child do jed­no­cze­śnie no­wej i sta­rej opo­wie­ści o mi­gra­cji. Tak jak praca Banksy’ego na mu­rze sie­dem­na­sto­wiecz­nego pa­łacu – po­dob­nie jak samo Bien­nale w We­ne­cji – łą­czy to, co nowe w sztuce, z tym, co sta­nowi jej pod­wa­liny. Tak jak opo­wieść o mi­gra­cji i ob­co­ści opo­wie­dziana zo­staje w mie­ście, które to­nie, i w wo­dzie, i w róż­nych ję­zy­kach.

Nie umiem pa­trzeć na pracę Banksy’ego bez kon­tek­stu in­sta­la­cji, po­ka­za­nej w tym roku we fran­cu­skim pa­wi­lo­nie, która za­pra­sza z ko­lei pod wodę. Uro­dzony pod Pa­ry­żem, a wy­cho­wany na Mar­ty­nice ar­ty­sta Ju­lien Creu­zet przy­go­to­wał wy­stawę stwa­rza­jącą ilu­zję pod­wod­nego świata na prze­cię­ciu di­sne­jow­skiego filmu i upior­nego do­świad­cze­nia to­nię­cia. Ko­lo­rowe sieci, kształty jak ko­ra­lowce i algi, za­ro­śnięte frag­menty lin i ło­dzi, do tego trans­owa mu­zyka i pro­jek­cje wi­deo, w które wpada się jak w inną rze­czy­wi­stość. Ja­ro­sław Mi­ko­ła­jew­ski, au­tor Wiel­kiego przy­pływu – re­por­tażu o uchodź­cach to­ną­cych u wy­brzeży Lam­pe­dusy, na­pi­sał w „Ga­ze­cie Wy­bor­czej” o tej wy­sta­wie, któ­rej ty­tuł sam w so­bie jest wier­szem – At­tila ca­ta­ract your so­urce at the feet of the green pe­aks will end up in the great sea blue abyss we drow­ned in the ti­dal te­ars of the moon (At­tyla za­ciem­nia twoje źró­dło u stóp zie­lo­nych szczy­tów, które skoń­czy w wiel­kiej mor­skiej ot­chłani uto­pio­nej w pły­wo­wych łzach Księ­życa): „My­ślę, że cały pod­wodny świat, któ­rego sploty wcho­dzą do oczu i ust usa­do­wio­nych tu i tam ma­ne­ki­nów, to tra­ge­dia śród­ziem­no­mor­ska opo­wie­dziana ję­zy­kiem ba­śni. Ko­ły­sanka dla uto­pio­nych dzieci. Bajka o mar­twych dzie­ciach dla ży­ją­cych dzieci. A może wręcz pi­sana przez za­gi­nione dzieci?”. Creu­zet zdaje się do­po­wia­dać bru­talny ko­niec hi­sto­rii dziecka na­ma­lo­wa­nego przez Banksy’ego.

W tę opo­wieść do­sko­nale wpi­sała się też wy­stawa z se­ne­gal­skiego pa­wi­lonu (po raz pierw­szy obec­nego w We­ne­cji) – Bokk-Bo­unds, na któ­rej po­cho­dzący z Da­karu ar­ty­sta wi­zu­alny Alio­une Dia­gne ze­sta­wił ze sobą ob­razy co­dzien­nego ży­cia w jego kraju z tra­ge­diami to­ną­cych uchodź­ców i ob­to­czoną tra­dy­cyjną tka­niną, prze­po­ło­wioną ło­dzią. Dia­gne po­ka­zuje dwie strony rze­czy­wi­sto­ści – obie za­mglone, prze­fil­tro­wane przez po­wszechne wy­obra­że­nia Za­chodu, skrajne, spra­wia­jące wra­że­nie im­pre­sjo­ni­stycz­nych, a gdy się przyj­rzeć – stwo­rzone z tra­dy­cyj­nej ka­li­gra­fii. Do­dana do nich prze­po­ło­wiona łódź, któ­rej szczątki ob­ro­sły ko­ra­low­cem na wy­sta­wie Creu­zeta, to nie tylko opo­wieść o sym­bo­licz­nym „ob­cym”. Wszy­scy je­ste­śmy obcy – jak głosi prze­wod­nie ha­sło te­go­rocz­nej wy­stawy głów­nej – ale jed­nak dzie­limy się na tych, któ­rzy toną na ło­dziach, palą ra­tun­kowe flary, i tych, któ­rzy oglą­dają ich ob­razy w We­ne­cji. Pierw­sze wra­że­nie, ja­kie wy­wiera na mnie bien­nale, to po­czu­cie okrut­nego przy­wi­leju by­cia tą, która ogląda. Tą, która bawi się w tym Di­sney­lan­dzie, pod­czas gdy opo­wia­dane w nim hi­sto­rie śmierci i prze­mocy dzieją się za przy­sło­wio­wym pło­tem.

„WI­DZIA­ŁEŚ JUŻ FRAN­CJĘ?”. „Tak, świetna, ale ko­niecz­nie w po­łą­cze­niu z Wielką Bry­ta­nią”. „A Niemcy?”. „Za długa ko­lejka, sprawdź Au­stra­lię i Bra­zy­lię”. „Je­śli chcesz stać, to Stany Zjed­no­czone”. „Wy­stawa główna w tym roku to ja­kiś żart”. „Że­nu­jące Cze­chy, wi­dzia­łaś?”. „Ile można w ma­lar­stwo? Czemu tym ra­zem tyle ma­lar­stwa?”. „W ko­lejce do Włoch spę­dzi­łem dwie go­dziny, nie warto”. „Ko­chana, ko­niecz­nie Egipt”. „Uru­gwaj, tylko Uru­gwaj”. Tak mniej wię­cej można stre­ścić roz­mowy, ja­kie pro­wa­dzi się pod­czas otwar­cia bien­nale z mi­ja­nymi w prze­lo­cie zna­jo­mymi i po­zna­wa­nymi na miej­scu ludźmi.

Wy­stawa Bokk – Bo­unds Alio­une Dia­gne w se­ne­gal­skim pa­wi­lo­nie.zdję­cieAN­DREA AVEZZÙ, La Bien­nale di Ve­ne­zia

Sko­ja­rze­nie z wy­stawą świa­tową, na któ­rej od po­łowy XIX wieku po­ka­zy­wano to, co naj­bar­dziej im­po­nu­jące w bie­żą­cym do­robku kul­tu­ral­nym i na­uko­wym róż­nych kra­jów, nie jest przy­pad­kowe. Bien­nale za­częło pącz­ko­wać w swoją obecną for­mułę mniej wię­cej w 1907 roku, kiedy do wy­stawy głów­nej, dziś miesz­czą­cej się w Pa­wi­lo­nie Cen­tral­nym w Giar­dini i w Ar­se­nale, za­częły do­łą­czać po­mniej­sze eks­po­zy­cje wy­sta­wiane w pa­wi­lo­nach na­ro­do­wych, ry­wa­li­zu­jące ze sobą w mię­dzy­na­ro­do­wym kon­kur­sie. Nie trudno się do­my­ślić, że do obec­nej for­muły wy­da­rze­nia mu­siały do­pro­wa­dzić liczne per­tur­ba­cje burz­li­wych prze­obra­żeń po­li­tyczno-spo­łecz­nych XX wieku.

Bien­nale stra­ciło swój pre­stiż pod­czas rzą­dów fa­szy­stów, praw­dzi­wie mię­dzy­na­ro­dowy cha­rak­ter zy­skało do­piero po dru­giej woj­nie świa­to­wej. W głów­nej prze­strzeni, czyli w par­ko­wych ogro­dach Giar­dini, za­ło­żo­nych na wy­spie jesz­cze przez Na­po­le­ona, oprócz Pa­wi­lonu Cen­tral­nego znaj­duje się trzy­dzie­ści pa­wi­lo­nów na­ro­do­wych, któ­rych prze­strze­nie przy­dzie­lano kra­jom (w tym Pol­sce) w więk­szo­ści w la­tach 30. i póź­niej w trak­cie trwa­nia zim­nej wojny, nie­mal jak am­ba­sady. Każde pań­stwo sa­mo­dziel­nie za­rzą­dza swoim pa­wi­lo­nem i od­po­wiada za to, co się w nim dzieje pod­czas głów­nego wy­da­rze­nia. Kraje, które nie za­ła­pały się w po­ło­wie XX wieku na naj­bar­dziej pre­sti­żowe bu­dynki, dziś re­zy­dują w po­bocz­nych prze­strze­niach, nie­rzadko na oko­licz­nych wy­spach czy w mniej do­stęp­nych obiek­tach, w za­leż­no­ści od tego, na jaką prze­strzeń je stać.

To pierw­sza rzecz, jaka drażni mnie w ha­śle „mię­dzy­na­ro­dowa wy­stawa sztuki Bien­nale”. Bo owa mię­dzy­na­ro­do­wość nie prze­ła­muje obec­nych na świe­cie po­dzia­łów, któ­rym w swo­ich de­kla­ra­cjach po­sze­rza­nia per­spek­tywy i wspie­ra­nia rów­no­ści bien­nale stara się wy­cho­dzić na­prze­ciw. Kraje bar­dziej od­da­lone od Eu­ropy i te nie­wpi­su­jące się w krąg kul­tury za­chod­niej są co prawda obecne, ale na po­zio­mie po­działu na pa­wi­lony naj­czę­ściej z boku. Trzeba się na­tru­dzić, by do­trzeć do przy­go­to­wa­nych przez nie wy­staw, co nie jest bez zna­cze­nia w przy­padku wy­da­rze­nia, na któ­rym pre­zen­to­wana jest gi­gan­tyczna wy­stawa główna (po­ka­zu­jąca prace po­nad 300 ar­ty­stów i ar­ty­stek), 119 wy­staw na­ro­do­wych oraz 125 wy­staw i wy­da­rzeń to­wa­rzy­szą­cych. Na­wet naj­bar­dziej wy­trwali nie są w sta­nie zo­ba­czyć wszyst­kiego i naj­czę­ściej lą­dują wła­śnie w oko­li­cach wy­stawy głów­nej.

Pol­ska ma wiel­kie szczę­ście, że przy­dzie­lono jej tak re­pre­zen­ta­tywny pa­wi­lon jesz­cze w 1932 roku. Wiele kra­jów musi wy­naj­mo­wać so­bie sa­mo­dziel­nie prze­strze­nie, je­śli chcą za­pre­zen­to­wać swoje wy­stawy, a to – zwłasz­cza w tym go­rą­cym okre­sie – kosz­tuje ko­smiczne pie­nią­dze. I nie daje wcale gwa­ran­cji by­cia do­strze­żo­nym przez naj­waż­niej­szych ku­ra­to­rów i de­cy­den­tów świata sztuki. Dzieje się wtedy zbyt wiele na­raz. Gdy prze­glą­dam ka­ta­log, w oczy rzuca mi się wła­śnie po­dział pa­wi­lo­nów na trzy strefy – Giar­dini, Ar­se­nale i oględne ha­sło aro­und town, które w re­alny spo­sób utrwala po­dział na mniej i bar­dziej wi­doczne kul­tury. To aro­und town znaj­dują się pa­wi­lony ta­kich kra­jów, jak Ar­me­nia, Azer­bej­dżan, Ban­gla­desz, Etio­pia, Gru­zja, Ka­zach­stan, Iran, Mon­go­lia, Uganda czy Zim­ba­bwe.

Ar­se­nale to swego ro­dzaju grunt po­mię­dzy – są tu za­równo Wło­chy, Ara­bia Sau­dyj­ska czy Ir­lan­dia, jak i Uz­be­ki­stan, Ar­gen­tyna, Se­ne­gal, od 2022 roku rów­nież Ukra­ina. Naj­więksi re­zy­dują zaś w Giar­dini – to tu znaj­dują się naj­bar­dziej im­po­nu­jące, cen­tralne bu­dynki, zaj­mo­wane przez nie­przy­pad­kowe kraje: Au­stra­lię, Ka­nadę, Stany Zjed­no­czone, Ja­po­nię, Niemcy, Fran­cję, Hisz­pa­nię czy Wielką Bry­ta­nię. Wło­chy jako je­dyne dys­po­nują dwiema prze­strze­niami: kra­jową i we­necką. Ist­nieją jesz­cze wy­da­rze­nia to­wa­rzy­szące, sy­gno­wane zna­kiem bien­nale, ale za ten znak każda in­sty­tu­cja or­ga­ni­zu­jąca wy­stawę pod­czas głów­nej im­prezy musi słono za­pła­cić. Biedni do We­ne­cji – a już na pewno do ka­ta­logu bien­nale – się nie do­staną.

Za­sadne wy­daje mi się więc py­ta­nie o to, czy for­muła pa­wi­lo­nów na­ro­do­wych nie jest ana­chro­niczna wzglę­dem współ­cze­sno­ści i gło­szo­nych pod­czas bien­nale ide­ałów, wśród któ­rych po­wra­cają współ­praca mię­dzy­na­ro­dowa, pro­ble­ma­tyka mi­gra­cji czy wy­do­by­wa­nie do tej pory nie­obec­nych gło­sów. Czy można wie­rzyć ta­kim ha­słom, skoro sama ar­chi­tek­tura prze­suwa te nie­obecne głosy na mar­gi­nes? Czy to nie wy­dmuszka, skoro do­stęp­ność wy­staw na­ro­do­wych za­leży od miej­sca w hi­sto­rii i za­sob­no­ści port­fela? I czy ka­te­go­ria na­ro­do­wo­ści jest jesz­cze w ogóle wła­ściwą so­czewką do przy­glą­da­nia się sztuce?

To wła­śnie z po­wodu sil­nej ko­no­ta­cji na­ro­do­wo­ścio­wej swo­jego pa­wi­lonu na bien­nale nie może wciąż uzy­skać choćby Taj­wan, któ­rego Wło­chy – po­dob­nie jak Pol­ska – ofi­cjal­nie nie uznają za au­to­no­miczne pań­stwo. W związku z tym taj­wań­ska wy­stawa od­bywa się w tym roku jako wy­da­rze­nie to­wa­rzy­szące bien­nale, or­ga­ni­zo­wane przez Mu­zeum Sztuk Pięk­nych w Taj­pej, ale nie jako in­te­gralna część głów­nej im­prezy, bio­rąca udział w mię­dzy­na­ro­do­wym kon­kur­sie. A szkoda, bo wy­stawa taj­wań­skiego ar­ty­sty Yuana Go­ang-Minga Eve­ry­day War (Co­dzienna wojna), zło­żona głów­nie z prac wi­deo, w po­ru­sza­jący spo­sób ilu­struje roz­pad co­dzien­nego świata – za­gro­że­nie, które wisi nad Taj­wa­nem ze strony Chin, od­bite w sce­nach drżą­cego stołu, pło­ną­cego stosu ksią­żek, ob­ra­ca­ją­cego się w po­piół miesz­ka­nia, dy­mią­cych frag­men­tów czy­je­goś sa­lonu. Sceny, które można od­nieść do wielu in­nych punk­tów świata, prze­rzu­ca­jąc most mię­dzy róż­no­rod­nymi – a jed­nak po­ra­ża­jąco po­dob­nymi – do­świad­cze­niami wojny i czy­ha­ją­cego w tle za­gro­że­nia.

Z dru­giej strony na­ro­dowe usta­wie­nie per­spek­tywy stwa­rza oka­zję do po­ka­za­nia roz­ma­itych form roz­li­cza­nia się ze swoją hi­sto­rią, za którą, bądź co bądź, od­po­wia­dają nie­rzadko wła­śnie na­rody. Na przy­kład zwy­cię­ski pa­wi­lon Au­stra­lii, za­go­spo­da­ro­wany w tym roku przez abo­ry­geń­skiego ar­ty­stę Ar­chiego Mo­ore’a, wy­peł­niło roz­ry­so­wane na czar­nych ścia­nach drzewo ge­ne­alo­giczne rdzen­nej lud­no­ści Au­stra­lii, która w wy­niku bry­tyj­skiej ko­lo­ni­za­cji stra­ciła swoje miej­sce w lo­kal­nym dzie­dzic­twie. Na środku ciem­nego pa­wi­lonu umiesz­czono kwa­dra­towy stół, któ­rego okrą­żony wodą blat wy­peł­niono sto­sami pa­pieru. W re­zul­ta­cie do za­dru­ko­wa­nych ryz nie można się zbli­żyć na tyle, by do­strzec, czym są za­pi­sane, ale z ku­ra­tor­skich de­kla­ra­cji o wy­sta­wie kith and kin wiemy, że są to do­ku­men­ta­cje przy­pad­ków śmierci rdzen­nych Au­stra­lij­czy­ków w prze­ję­tym przez ko­lo­ni­za­to­rów aresz­cie. Za­sta­na­wiam się, czy to gra z po­ję­ciem za­własz­czo­nego i prze­two­rzo­nego drzewa – tyle pa­pieru na nic; czy może od­wo­ła­nie do wy­spy, skoro od do­ku­men­tów, a więc sa­mych zbrodni, od­dziela nas woda. Ale jak to zwy­kle bywa ze sztuką kon­cep­tu­alną, próżno szu­kać jed­no­znacz­nej od­po­wie­dzi. Od­po­wiedź ma zna­leźć w so­bie sam od­biorca. W roz­mo­wie z „Gu­ar­dia­nem” Mo­ore po­wie­dział, że w jego pracy in­te­re­suje go przede wszyst­kim „nie­moż­ność po­zna­nia lub zro­zu­mie­nia dru­giej osoby, [na­wet] je­śli mamy wspólne do­świad­cze­nia. Więc [wy­ko­rzy­stuje in­sta­la­cje im­mer­syjne], aby stwier­dzić, czy lud­ność tu­byl­cza i nie­rdzenna po­znają się i zro­zu­mieją” (przeł. Z.K.). Ten mię­dzy­kul­tu­rowy dia­log staje się więc te­ma­tem sa­mym w so­bie, a moje nie­pełne po­czu­cie zro­zu­mie­nia uznaję za wy­nik tego dia­logu.

Zda­rzają się jed­nak wy­stawy bar­dziej jed­no­znaczne, jak choćby za­pre­zen­to­wana aro­und town (a do­kład­niej w Pa­lazzo Ca­nal) wy­stawa z Ni­ge­rii, na któ­rej ku­ra­torka Ain­drea Eme­life zgro­ma­dziła prace ośmiu ar­ty­stek i ar­ty­stów, opo­wia­da­ją­cych ję­zy­kami róż­nych me­diów – ma­lar­stwa, ry­sunku, rzeźby, in­sta­la­cji, wi­deo – o zde­rze­niu po­wszech­nych wy­obra­żeń na te­mat Ni­ge­rii z rze­czy­wi­sto­ścią. Wy­stawa Ni­ge­ria Ima­gi­nary (Wy­ima­gi­no­wana Ni­ge­ria) w słusz­nie nie­wy­godny spo­sób kon­fron­tuje mnie z po­zy­cją eu­ro­pej­skiej widzki – na wy­stawę z Ni­ge­rii pa­trzę jak na ka­wa­łek nie­zna­nego mi lądu i wła­śnie tę per­spek­tywę od­bi­jają mi ni­ge­ryj­scy ar­ty­ści. Prze­pla­ta­jąc ar­te­fakty prze­szło­ści i te­raź­niej­szo­ści, kie­rują się osta­tecz­nie ku opo­wie­ści o do­my­ślo­nej przy­szło­ści – temu, czym Ni­ge­ria jest i czym mo­głaby być, gdyby nie do­świad­cze­nie zbrodni ko­lo­nial­nych. Naj­moc­niej ude­rzają mnie prace Tun­jiego Ade­niyi-Jo­nesa, który stara się po­my­śleć od nowa o ni­ge­ryj­skim mo­der­ni­zmie w per­spek­ty­wie no­wej hi­sto­rii sztuki – jak od­zy­skać tamte ob­razy? Jak zde­fi­nio­wać na­ród na nowo? Czy sztuka może być na­rzę­dziem zmiany hi­sto­rii?

Roz­li­cze­nie z ko­lo­nia­li­zmem to zresztą nie po raz pierw­szy główna oś wy­staw w We­ne­cji. Do bry­tyj­skiego pa­wi­lonu wiła się długa ko­lejka, kie­ru­jąc do tyl­nego wej­ścia bu­dynku. Po od­sta­niu kil­ku­dzie­się­ciu mi­nut wy­lą­do­wa­łam w la­bi­ryn­cie ekra­nów i gło­śni­ków. In­sta­la­cje wi­deo au­tor­stwa Johna Akom­fraha, ar­ty­sty wy­wo­dzą­cego się z Black Au­dio Film Col­lec­tive (BAFC), mają kon­fron­to­wać z „te­ma­tyką pa­mięci, mi­gra­cji, nie­spra­wie­dli­wo­ści ra­so­wej i zmian kli­ma­tycz­nych”. Wy­peł­nia­jąc prze­strzeń bry­tyj­skiego pa­wi­lonu dźwię­kami i ob­ra­zami na­kła­da­ją­cych się na sie­bie re­lik­tów hi­sto­rii ko­lo­nial­nej, Akom­frah prze­kształ­cił tę wy­bu­do­waną w dzie­więt­na­sto­wiecz­nym neo­kla­sy­cy­zmie prze­strzeń w prze­cię­cie wielu mo­men­tów w cza­sie i prze­strzeni – wszech­obec­ność bry­tyj­skiej kul­tury, która przez wiele wie­ków nio­sła wy­klu­cze­nie i za­własz­cze­nie. Na in­sce­ni­za­cje frag­men­tów ma­lar­skich ob­ra­zów na­kła­dają się na­gra­nia i zdję­cia mi­gran­tów, obok nich ka­mera śli­zga się po przy­ro­dzie i pu­stych prze­strze­niach.

Naj­bar­dziej w tym me­dium i te­ma­cie po­ru­szył mnie pa­wi­lon egip­ski, w któ­rym za­pre­zen­to­wano prace Wa­ela Shawky’ego – w tym trwa­jący po­nad czter­dzie­ści mi­nut film łą­czący sur­re­alizm, te­atr, per­for­mans i po­ezję śpie­waną, aby opo­wie­dzieć hi­sto­rię ko­lo­nia­li­zmu Egiptu i re­wo­lu­cji Ah­mada Ura­biego (1879–1882) lo­kal­nym ję­zy­kiem. Nie do­tar­ła­bym jed­nak na tę pro­jek­cję, gdyby nie po­le­ce­nie zna­jo­mej, która do egip­skiej etiudy usta­wiała się w po­nad go­dzin­nej ko­lejce dwa razy. Żeby do­trzeć do pe­re­łek, trzeba wie­dzieć, gdzie szu­kać. I wy­ka­zać się aniel­ską cier­pli­wo­ścią.

Tra­fi­łam też na prost­sze dia­logi – na przy­kład do pa­wi­lonu ka­na­dyj­skiego, gdzie znana z po­dej­mo­wa­nia te­ma­tów ko­lo­nia­li­zmu, płci i dia­spory afry­kań­skiej ka­na­dyj­ska ar­tystka Ka­pwani Ki­wanga wy­peł­niła prze­szkloną prze­strzeń ma­leń­kimi ko­ra­li­kami, uło­żo­nymi w prze­cho­dzące w sie­bie fe­erie pa­ste­lo­wych barw i kształ­tów. Ki­wanga wy­brała na two­rzywo szklane pa­ciorki, które wieki temu słu­żyły za wa­lutę i przed­mioty wy­mienne w lo­kal­nym han­dlu, aby po­ka­zać, jak ma­te­ria może zmie­niać swoje funk­cje, wę­dro­wać od aspektu eko­no­miczno-hi­sto­rycz­nego do czy­sto es­te­tycz­nego. Wiele osób, z któ­rymi roz­ma­wia­łam o ka­na­dyj­skim pa­wi­lo­nie, na­zwało wy­stawę Trin­ket