Pismo. Wydanie specjalne: Wokół Podróży - Fundacja Pismo - ebook
BESTSELLER

Pismo. Wydanie specjalne: Wokół Podróży ebook

Fundacja Pismo

4,0

Opis

W najnowszym wydaniu specjalnym „Pisma” zatytułowanym „Wokół Podróży” zdecydowaliśmy się zrobić jak tolkienowski Bilbo Baggins – pójść, gdzie nas nogi poniosą. I to dosłownie. Zamiast do auta czy samolotu wsiąść na rower i pojechać przed siebie albo założyć dobre buty i iść – łazić, wspinać się, przedzierać, maszerować, kluczyć, błądzić, szukać, by dotrzeć do miejsca, które choć na chwilę można nazwać celem.

 

Pismo. Magazyn Opinii. Wydanie Specjalne „Wokół Podróży” 

Katarzyna Kazimierowska – W drogę! – Od redakcji 

Małgorzata Adamczyk – Pocztówka z Polski – W Kadrze 

Aleksandra Zielińska – Wszystko jest w porządku

Ewa Pluta – Nowe krajoznawstwo: kibicować gorszym 

Marek Szymaniak – Wolność dwóch kółek

Adam Robiński – Z Pismem u… Profesora Marka Lewandowskiego, antarktycznego Marsjanina 

Julia Lachowicz-Nowińska – Jednoosobowa niebieska strefa. Portret Elżbiety Dzikowskiej

Agnieszka Pajączkowska – Kurs na wieś
Filip Springer – Ziemia bez nazwy

Dorthe Nors – Ścieżki wokół Bulbjerg 

 Jan Mencwel, Szczepan Żurek – 10 pytań krajoznawczych – Quiz 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
2
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wandola

Dobrze spędzony czas

Ciekawe spojrzenie na temat podróży. Warto przeczytać oraz zastanowić się na swoim stylem podróżowania oraz kwestią odpowiedzialności.
00

Popularność




OD RE­DAK­CJI

W drogę!

„C za­sem nie­bez­piecz­nie jest wyjść z domu. Gdy sta­niesz na dro­dze, ni­gdy nie wia­domo, do­kąd cię nogi po­niosą” – mówi Bilbo Bag­gins w Tol­kie­now­skiej Dru­ży­nie Pier­ście­nia. W tym nu­me­rze wy­da­nia spe­cjal­nego „Pi­sma” zde­cy­do­wa­li­śmy się zro­bić jak Bilbo – pójść, gdzie nas nogi po­niosą. I to do­słow­nie. Za­miast do auta czy sa­mo­lotu wsiąść na ro­wer i po­je­chać przed sie­bie albo za­ło­żyć do­bre buty i iść – ła­zić, wspi­nać się, prze­dzie­rać, ma­sze­ro­wać, klu­czyć, błą­dzić, szu­kać, by do­trzeć do miej­sca, gdzie nie żyją co prawda dzi­kie stwory, ale które choć na chwilę można na­zwać ce­lem.

Wy­da­nie spe­cjalne, które trzy­ma­cie w rę­kach, prze­wrot­nie na­zwa­li­śmy „Wo­kół po­dróży”. Zwy­kle, kiedy sły­szy się to ha­sło, na myśl przy­cho­dzą wy­prawy na miarę „Na­tio­nal Geo­gra­phic” – da­le­kie, eg­zo­tyczne, atrak­cyjne, może na­wet z nutką dresz­czyku. Ja­kaś Birma albo Peru, osta­tecz­nie Ala­ska, ewen­tu­al­nie wer­sja eko­no­miczna – Is­lan­dia.

Tym­cza­sem przy­goda może za­cząć się tuż za ro­giem. Od­kry­cia można do­ko­nać już na po­bli­skim skwerku czy nie­wiel­kiej górce, która – gdy ciut przy­mru­żymy oczy – może uro­snąć do roz­mia­rów Czo­mo­lungmy (przez Eu­ro­pej­czy­ków zwa­nej Mo­unt Eve­re­stem). W ten spo­sób na te­ren wo­kół sie­bie spoj­rzeli człon­ko­wie To­wa­rzy­stwa Kra­jo­znaw­czego Kra­jo­braz. W 2015 roku zor­ga­ni­zo­wali Pierw­szą Pol­ską Zi­mową Eks­pe­dy­cję „Ko­rona War­szawy” w celu zdo­by­cia sze­ściu war­szaw­skich wznie­sień w stylu al­pej­skim. Dziś mo­żemy oglą­dać zdję­cia i filmy do­ku­men­talne z tego hi­sto­rycz­nego wy­czynu. I choć bu­dzą one ogromną we­so­łość, to przy­świe­cał zdo­byw­com za­cny cel – ze­trzeć nimb wiel­ko­ści z kla­sycz­nego ka­nonu kra­jo­znaw­czego, by po­szu­kać in­nych przy­kła­dów tak zwa­nych atrak­cji tu­ry­stycz­nych czy przy­rod­ni­czych, a w prak­tyce od­zy­skać ra­dość z eks­plo­ro­wa­nia, po­dzi­wia­nia i zdo­by­wa­nia miejsc, punk­tów na ma­pie, ście­żek i szla­ków, od­zy­skać za­chwyt nad sa­mo­dziel­nym do­świad­cza­niem świata – także tego, który po­zor­nie znamy, a który zwy­czaj­nie nam się opa­trzył.

Pi­sze o tym w eseju Nowe kra­jo­znaw­stwo: ki­bi­co­wać gor­szym Ewa Pluta, moja re­dak­cyjna ko­le­żanka, która kon­ty­nu­ując nową tra­dy­cję zdo­by­wa­nia szczy­tów tam, gdzie ich nie ma, de­cy­duje się zdo­być w stylu al­pej­skim dach Ma­zow­sza. Ma­rek Szy­ma­niak rów­nież prze­kuwa teo­rię w prak­tykę: wska­kuje na ro­wer – men­tal­nie i w re­alu – by siłą wła­snych mię­śni od­kry­wać i prze­ży­wać przy­rodę, by do­zna­wać kra­jo­brazu wszyst­kimi zmy­słami. Cza­sem ba­nalny, „slo­who­powy” ha­mak roz­wie­szony mię­dzy drze­wami i kawa z kubka ter­micz­nego, za­mknię­cie na chwilę oczu i po­słu­cha­nie le­śnych ha­ła­sów po­zwa­lają bar­dziej do­ce­nić i le­piej zro­zu­mieć przy­rodę, da­jąc więk­szą prze­strzeń na em­pa­tię.

Agnieszka Pa­jącz­kow­ska za­miast wy­cie­czek w bli­skie, ale nie­znane miej­sca, wy­biera prze­pro­wadzkę z mia­sta na wieś, która wielu ko­ja­rzy się z wy­prawą na inną pla­netę. Choć to miej­sce zna­jome, spraw­dzone, nie­obce, oka­zuje się, że pie­szo eks­plo­ruje się je ina­czej, że dy­stans za­czyna być mie­rzony inną miarą, miej­sce wiąże się już nie tyle z ce­lem (ku­pić chleb w skle­pie), ile z emo­cjami, ja­kie mu to­wa­rzy­szą. I wspo­mnie­niami, ja­kie się bu­duje.

Krok da­lej idzie Adam Ro­biń­ski, który ra­zem z pro­fe­so­rem Mar­kiem Le­wan­dow­skim prze­nosi się na An­tark­tydę. Tu kra­jo­braz jest tak od­mienny, jak­by­śmy do­świad­czali nie­zna­nego świata, w któ­rym na­sze zmy­sły pra­cują ina­czej. Cy­tu­jąc Barry’ego Lo­peza, au­tora książki Ark­tyczne ma­rze­nia: „Kra­jo­brazy ziem­skie są tak róż­no­rodne, że trudno po­znać je wszyst­kie do­kład­nie. To jest jak do­ga­dy­wa­nie się z dzi­kimi zwie­rzę­tami. Pew­ność w sto­sunku do jed­nego ga­tunku rzadko kiedy przy­daje się w kon­tak­cie z in­nym” (przeł. Ja­ro­sław Mi­kos).

To drzewo, na które w dzie­ciń­stwie wspi­nał się nasz tata, a na które my wła­zimy dziś, ta wy­dep­tana mię­dzy blo­kami ścieżka, którą pa­mię­tamy od za­wsze, a która ni­gdy nie stała się chod­ni­kiem, droga ob­ro­śnięta z obu stron wierz­bami, którą utoż­sa­miamy z wa­ka­cjami, bo pro­wa­dzi nad mo­rze, słowo „wieś”, które już za­wsze ko­ja­rzy nam się z la­sem, bo tak było we wsi, gdzie miesz­kali dziad­ko­wie. Przy­kle­jamy ob­razy do słów, emo­cje do ob­ra­zów, na­da­jemy im ogromne zna­cze­nie, ale tylko w ten spo­sób kra­jo­braz może w nas zo­stać – to tę­sk­nota za przy­rodą i przy­godą, pra­gnie­nie wi­doku in­nego niż ten z okna bloku. I niech ta po­trzeba przy­gody w nas zo­sta­nie, choćby tej cze­ka­ją­cej za ro­giem.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­TA­RZYNA KA­ZI­MIE­ROW­SKA (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Re­dak­torka pro­wa­dząca i se­kre­ta­rzyni re­dak­cji „Pi­sma”. Au­torka cy­klu Stra­te­gie prze­trwa­nia.

W KA­DRZE

Pocz­tówka z Pol­ski

zdję­cieMAŁ­GO­RZATA ADAM­CZYK

Im­preza San Remo nad Ły­dy­nią, Cie­cha­nów, 14 sierp­nia 2021 roku

PROZA

Wszystko jest w po­rządku

tekstALEK­SAN­DRA ZIE­LIŃ­SKAilu­stra­cja KA­SIA KO­ZA­KIE­WICZ

Dla E, A i P, nie­stru­dzo­nych po­dróż­ni­ków, naj­lep­szych przy­ja­ciół.

Wszystko jest w po­rządku – mówi Meśka, a ja z da­leka wi­dzę, że nie jest, ale nic nie od­po­wia­dam, bo prze­cież jej prze­ko­nać się nie da, więc wy­mow­nie po­zwa­lam w ci­szy wy­brzmieć nie­po­ko­ją­cym dźwię­kom. Trzesz­czy lewe tylne koło, ale trzesz­czy tak po­rząd­nie, co­raz sil­niej przy za­krę­tach, gdy na­wet na sie­dze­niu pa­sa­żera wy­czu­wam brak oporu ha­mul­ców i ką­tem oka wi­dzę, że Meśka musi stopą pe­dał giąć nie­mal do pod­łogi, żeby za­re­ago­wał, ale prze­cież wszystko jest w po­rządku, więc po­pra­wiam tylko pas i pa­trzę na trasę, mo­dląc się, żeby było bli­sko, ale wręcz prze­ciw­nie, jest da­leko, może na­wet co­raz da­lej, bo mam wra­że­nie, że ser­pen­tyny za­wi­jają się wo­kół gór w spi­ralę i pro­wa­dzą nie do przodu, a w głąb ziemi.

Na­wi­ga­cja mówi, że do Tbi­lisi jesz­cze go­dzina, ale w ta­kich wa­run­kach go­dzina może roz­cią­gnąć się w dwie, trzy, pięć, do wy­boru, do ko­loru, bo na dro­dze za­lega śnieg i jak się auto do­brze nie wstrzeli w ko­le­iny, to się wstrzeli w brzuch góry, więc le­piej uwa­żać. Warto uwa­żać rów­nież na inne sa­mo­chody, które zdają się ra­dzić so­bie w tych zi­mo­wych wa­run­kach do­sko­nale, śli­zgają się kon­tro­lo­wa­nie po kra­wę­dziach jezdni, wy­prze­dzają na styk, ale jest w tym styku pre­cy­zja łyż­wia­rzy fi­gu­ro­wych i ra­dość dzieci na san­kach, nie ten po­grzeb w na­szym sa­mo­cho­dzie. Da­lej nie mogę prze­bo­leć wy­da­rzeń w Wasz­lo­wani, a wła­ści­wie to nie mogę prze­bo­leć ca­łej tej wy­cieczki, może na­wet zda­rzeń, które do wy­cieczki do­pro­wa­dziły.

Jesz­cze tro­chę bolą mnie ra­miona po bójce, ale na szczę­ście ślad zę­bów Meśki na nad­garstku po­woli za­nika. Myśl, że ma taki sam na przed­ra­mie­niu, daje mi tro­chę sa­tys­fak­cji, co przy­znaję przed sobą ze wsty­dem.

90*F_7

Meśka zmie­nia bieg, prze­ska­kuje oczami mię­dzy na­wi­ga­cją w te­le­fo­nie a tym, co uda się zo­ba­czyć przez okno, a wi­dać mało. Skoń­czyły się księ­ży­cowe noce, ja­kie mia­ły­śmy wcze­śniej, skoń­czył się Kau­kaz przy ra­mie­niu, który to­wa­rzy­szył nam cały czas, te­raz jest ciemno, zimno i wieje. Meśka jest zmę­czona, ale nie da po so­bie ni­czego po­znać, nie da się za­mie­nić za kie­row­nicą wy­po­ży­czo­nego auta, bo to prze­cież ona wzięła za nie od­po­wie­dzial­ność, ale jaka to od­po­wie­dzial­ność, skoro trzeba było od razu zgło­sić, że coś trzesz­czy, a nie pchać się w Gru­zję bez ładu i składu na trzech do­brych ko­łach.

Meśka wy­cho­dzi z za­ło­że­nia, że za­wsze da so­bie radę, nie­za­leż­nie od prze­ciw­no­ści losu, tak jak daje so­bie radę w pracy, ba­lan­su­jąc ta­cami peł­nymi kie­lisz­ków i na­rę­czami ta­le­rzy w knaj­pie, do któ­rej cza­sem za­cho­dzę po za­ję­ciach ze stu­den­tami. Wła­ści­wie to za­cho­dzi­łam, te­raz zwy­kle jem zimną pizzę nad zle­wem, jak ja­kaś bar­ba­rzynka, a Meśka z po­wodu ob­ostrzeń i ła­ta­nia bu­dżetu pa­kuje głów­nie na do­wóz.

Pa­trzę na Meśkę i już mi na­wet tro­chę prze­cho­dzi, nie będę ję­czeć, że się spóź­nimy na sa­mo­lot, że tata pew­nie dzwoni, żeby spraw­dzić, czy ży­jemy, że wcale mi się nie po­doba ta wy­prawa ani to, co stało się ze zdję­ciem. I w końcu, jak mo­gła mnie zo­sta­wić w Wasz­lo­wani?

– Wszystko jest w po­rządku – po­wta­rza Meśka, od­po­wiada jej trzask tyl­nego koła na za­krę­cie, przed­nią szybę obry­zguje fala po­śnie­go­wego błota wznie­cona przez mi­ja­nego tira, jest to urlop roku.

Z DRU­GIEJ STRONY prze­cież to ja zo­sta­wi­łam Meśkę pierw­sza, kiedy tato po­wie­dział, że z mamą jed­nak nie po­jadą na żadne urlopy, nie po­jadą już tak na­prawdę ni­g­dzie, a szkoda, żeby się zmar­no­wało, i to nie ze względu na pie­nią­dze czy za­re­zer­wo­wane ho­tele, ale ze względu na pa­mięć. Wie­dzieli, że się nie do­ga­du­jemy, zwłasz­cza wtedy, zwłasz­cza mama wie­działa, więc wzięli i prze­bu­ko­wali te bi­lety, dali kie­szon­kowe swoim do­ro­słym trzy­dzie­sto­let­nim cór­kom, cho­ciaż nie chcia­ły­śmy, wy­słali do tego da­le­kiego Wasz­lo­wani, w miej­sce, które chcieli od­wie­dzić sami.

Dla mnie Wasz­lo­wani nie zna­czyło nic, poza tym zdję­ciem, które wi­siało na ścia­nie w kuchni w na­szym domu. Mama, tata, jesz­cze pod swo­imi imio­nami, nie funk­cjami w ro­dzi­nie, mło­dzi, uśmiech­nięci, z ple­ca­kami, z pla­sti­kową bu­telką pełną wina wznie­sioną w to­a­ście, z tyłu drzewo oliwne, osiem­dzie­siąty drugi albo trzeci. Chcia­łam so­bie to zdję­cie za­brać, mieć tylko dla sie­bie, ale znik­nęło ze ściany, za­nim po­czy­ni­łam ja­kie­kol­wiek kroki w tym kie­runku, a te­raz znik­nęło na za­wsze. Do­brze, że nie za­py­ta­łam taty, czemu je scho­wał.

Od sa­mego po­czątku pla­no­wali, że od­wiozą nas oboje na lot­ni­sko, ale ta­kich pla­nów na pew­nym eta­pie już ro­bić nie wolno, więc w końcu Meśkę od­wiózł sam tata, ja aku­rat od kilku dni le­ża­łam bez ru­chu na łóżku, wy­su­szona od pła­czu na wiór i gdzieś mia­łam wy­cieczki, aż tata wró­cił z lot­ni­ska, ku­pił nowy bi­let i po­wie­dział, że wsa­dzi mnie na po­kład choćby siłą.

Da­lej nie wiem, czemu wtedy tak bar­dzo chciał być sam.

W Ku­ta­isi przy­wi­tały mnie krowy, le­ni­wie sku­biące trawę nie­da­leko pa­sów star­to­wych, i po­czu­łam, że może jed­nak po­ko­cham to miej­sce, je­śli jesz­cze ja­kieś za­pasy mi­ło­ści mi zo­stały.

SPRAWDŹ, KTÓRY ZJAZD – ko­men­de­ruje Meśka twar­dym gło­sem, w któ­rym nie ma nic z prośby o po­moc, bo prze­cież po­mocy Meśka ni­gdy nie po­trze­buje, bo jak trzeba ob­słu­żyć ko­lo­nię dzieci, to zrobi to szyb­ciej, niż któ­re­kol­wiek zdąży się ro­ze­drzeć, że głodne, a ja wcho­dzę w tę nar­ra­cję jak w ma­sło, bo in­nej nie znam, taką dziwną sio­strzaną ko­mu­ni­ka­cję so­bie uku­ły­śmy, i spraw­dzam do­kład­nie, gdzie trzeba skrę­cić, żeby wje­chać na au­to­stradę, li­cząc, że na au­to­stra­dzie bę­dzie le­piej.

Za­wsze wszystko spraw­dzam do­kład­nie, ża­den stu­dent nie oszuka mnie przy li­stach obec­no­ści albo za­da­niach do­mo­wych. Za­wsze po­tra­fię od­róż­nić, czy ktoś ma nie­chlujne pi­smo, czy nie­wy­raź­nym wę­ży­kiem pró­buje za­mar­ko­wać trudną koń­cówkę w ła­ciń­skim sło­wie. Meśka włą­cza kie­run­kow­skaz i pró­buje się wpa­so­wać w sznur aut, które za nic nie chcą się roz­stą­pić, tu­taj się trzeba wpy­chać, ale nie ze znaną nam agre­sją, a w za­ba­wie, wy­gląda na to, że wszy­scy kie­rowcy na tra­sie do Tbi­lisi ba­wią się do­sko­nale – oprócz nas, jak­by­śmy były poza ja­kimś we­wnętrz­nym żar­tem, który wy­my­ślono, za­nim tu tra­fi­ły­śmy.

Gdy przy­le­cia­łam, obok wyj­ścia z lot­ni­ska krę­cili się tak­sów­ka­rze, głusi na moje od­mowy, ślepi na bi­let au­to­bu­sowy, któ­rym ma­cha­łam, i do­piero sie­dząc na miej­scu, mię­dzy tu­ry­stami i nie-tu­ry­stami, ode­tchnę­łam spo­koj­nie, przy­kle­iłam się do okna, a za oknem prze­su­wała się Gru­zja, pełna wzgórz, ma­łych pu­stych miast, ma­łych peł­nych miast, nie­do­koń­czo­nych wia­duk­tów i po­łaci wi­no­ro­śli. Umó­wi­ły­śmy się na przy­stanku w Tbi­lisi.

Spóź­niła się.

MEŚKA ZA­SKA­KU­JĄCO spraw­nie wci­ska się mię­dzy sa­mo­chody i sły­szę, jak po ci­chu od­dy­cha z ulgą, ale nic nie mó­wię, bo stara się tę ulgę ukryć, tak jak wcze­śniej ukry­wała na­pię­cie. Bez słowa po­daję jej ka­wa­łek czurcz­cheli, gry­ziemy za­tem orze­chy w wi­no­gro­no­wym soku, ga­pimy się przed sie­bie, koło trzesz­czy. Wszystko jest w po­rządku, do czasu aż za­czy­nam mó­wić, że mu­simy zro­bić test na co­vid co naj­mniej dwa­dzie­ścia cztery go­dziny przed lą­do­wa­niem, bo na­łożą kwa­ran­tannę, jak tylko sa­mo­lot sią­dzie na ziemi, co jest z mo­jej strony błę­dem, ale jesz­cze nie osta­tecz­nym, bo Meśka tylko za­ci­ska wargi, po­gła­śnia ra­dio, więc od­po­wiada mi gru­ziń­ska mu­zyka. Pełna, spuch­nięta, we­soła, nie pa­suje w ża­den spo­sób do na­szej sio­strza­nej stypy.

SPÓŹ­NIŁA SIĘ, WIĘC mar­z­łam na skwerku koło przy­stanku, gdzie świerki przy­stro­jono gwiaz­dami i lamp­kami, świe­ciło się to wszystko jak lu­na­park i jak z lu­na­parku wzięta wy­glą­dała moja star­sza sio­stra w roz­pię­tym so­ft­shellu, bez czapki, za to z plamą na weł­nia­nym swe­trze, roz­grzana dziw­nym cie­płem, które po po­dej­rza­nie wy­lew­nym przy­wi­ta­niu roz­po­zna­łam jako woń mie­szanki gru­ziń­skich win.

Nic nie mó­wi­łam, po­zwo­li­łam, żeby za­brała mnie ze sobą do prze­rwa­nej za­bawy, cho­ciaż my­śla­łam, że idziemy do ho­stelu, gdzie się wy­plą­czę z ter­micz­nych maj­tek i zmyję cho­ciaż tłu­ste ślady po tu­szu, co mi zo­stały na po­licz­kach, jak przy­szło wsia­dać do tego prze­klę­tego sa­mo­lotu.

Za­miast do ho­stelu, tra­fi­ły­śmy do klu­bo­wego za­głę­bia po­wsta­łego na te­re­nie opusz­czo­nej fa­bryki, o czym in­for­mo­wała mała ta­blica przy wej­ściu. Dwóch przy­stoj­nych chłop­ców spraw­dzało pasz­porty co­vi­dowe, ja swój mia­łam rzecz ja­sna przy­go­to­wany, Meśka we­szła na ładne oczy, twier­dząc, że już było spraw­dzane, a tam, tam są jej przy­ja­ciele, wy­szła na mo­ment, na pa­pie­rosa, już wraca do przy­ja­ciół. W tym sta­nie przy­ja­ciółmi Meśki byli już wszy­scy zgro­ma­dzeni przy ba­rze w jed­nej z knajp, gdzie lano wino z ba­nia­ków do szkla­nek i można było tań­czyć na od­kry­tym dzie­dzińcu, choć zimno.

Meśka tań­czyła, ucze­piona sym­pa­tycz­nych Gru­zi­nów, któ­rzy za­pro­sili ją do wspól­nej bie­siady. Za­pro­sze­nie roz­cią­gnęło się rów­nież na mnie, więc sie­dzia­łam przy sto­liku z ob­cymi ludźmi, z mię­tową her­batą, prze­pra­sza­łam i z uśmie­chem od­ma­wia­łam tańca go­spo­da­rzom, bo wo­la­łam pa­trzeć na Meśkę wy­wi­ja­jącą na pro­wi­zo­rycz­nym par­kie­cie, jakby ju­tra miało nie być, jakby nie było wczo­raj, ani mnie, ani taty, ani mamy, co aku­rat się zga­dza, bo mamy nie ma.

Taka bez­tro­ska i we­soła była ta Meśka, wolna po mie­sią­cach za­mknię­cia, że nie chcia­łam jej prze­szka­dzać, bo nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć, kiedy ją ostat­nio taką wi­dzia­łam, moż­liwe, że ni­gdy, więc so­bie ten ob­ra­zek za­pi­sy­wa­łam, ła­du­jąc chin­kali do ust, za­pi­ja­jąc her­batą, maj­ta­jąc nogą do rytmu. Da­łam się na­wet w końcu po­rwać do tań­ców, hu­la­nek, swa­woli, na jedną wpraw­dzie pio­senkę, ale znaną, do któ­rej dawno temu wy­wi­ja­ły­śmy na dys­ko­tece w pod­sta­wówce. Śpie­wa­ły­śmy obie, obie gło­śno, jed­nym gło­sem.

Wró­ci­łam do baru, ła­piąc od­dech, na­gle tro­chę smutna, bo prze­czu­wa­łam, że rano już tej Meśki nie bę­dzie. I nie było, rano była Meśka, która pa­mię­tała wszyst­kie tro­ski świata.

Ale za­nim to na­stą­piło, za­mó­wi­ły­śmy ubera – elek­tryczny prius, pa­mię­tam – usia­dłam na przed­nim sie­dze­niu, z ple­ca­kiem na ko­la­nach, zmar­z­nięta i zmę­czona, od wielu go­dzin w tych sa­mych ubra­niach. Wy­sia­dłam, a pod po­da­nym przez Meśkę ad­re­sem nie było ho­stelu, był park roz­rywki na wzgó­rzu, pu­sty i zło­wrogi o tej po­rze, oto­czony ta­ra­sem wi­do­ko­wym peł­nym bez­dom­nych ko­tów. Meśka mi­nęła mnie, po­bie­gła na kra­wędź ta­rasu i sta­nęła z ręką wy­cią­gniętą przed sie­bie, pro­sto w ho­ry­zont, nad któ­rym wi­siały gwiazdy i pę­katy księ­życ. Jesz­cze nie trzeź­wie­jąc, śmiała się, że tam jest Kau­kaz, tam po­je­dziemy.

Chce mi się si­kać, ale nic nie mó­wię, bo przy obec­nych wa­run­kach po­go­do­wych le­piej się nie za­trzy­my­wać. W do­datku je­stem nie­mal pewna, że je­śli sta­niemy, to tylne prawe koło nie po­zwoli nam ru­szyć po­now­nie, sa­mo­lot od­leci do Pol­ski bez nas i bez na­szych wy­ni­ków te­stów. Re­alia z tej po­dróży ro­dzi­ców w la­tach osiem­dzie­sią­tych stają się na­gle tak obce, że za nic nie mogę so­bie w gło­wie uło­żyć, że je­ste­śmy w tym sa­mym miej­scu, choć w in­nym cza­sie.

– Daj her­baty, Ce­cy­lia – mówi Meśka ci­cho i pod­rywa się na­gle, gdy mija nas ra­dio­wóz z mi­ga­ją­cymi ko­gu­tami, które tu­taj nie zna­czą ni­czego złego, ale przy­zwy­cza­je­nie zo­staje. – Daj i na­pisz do tych lu­dzi od auta, że się spóź­nimy.

Na końcu ję­zyka mam już kilka zmar­twień do uzbie­ra­nej do­tych­czas kupki, bo je­śli spóź­nimy się z od­da­niem sa­mo­chodu, to za­pła­cimy karę, za­pła­cimy też pew­nie za to trzesz­czące koło, spóź­nimy się na sa­mo­lot, spóź­nimy się do ży­cia i już na za­wsze zo­sta­niemy za­wie­szone na ob­lo­dzo­nej gru­ziń­skiej au­to­stra­dzie, wy­prze­dzane przez prze­peł­nione mar­szrutki i pu­ste tiry bez na­czep. Wy­my­ślam w gło­wie naj­gor­sze sce­na­riu­sze, aż się ła­pię na my­śli, że prze­cież naj­gor­sze już się stało, kilka ty­go­dni temu, więc niech się dzieje, co chce.

Meśka za­ci­ska ręce na kie­row­nicy, na jej prze­gu­bie dynda bran­so­letka przy­jaźni. Ku­pi­łam ją w Ala­werdi, chcia­łam ze­rwać w Wasz­lo­wani.

WCALE NIE MIA­ŁY­ŚMY za­miaru zba­czać z trasy, ale Meśka po­wie­działa, że jak już tu je­ste­śmy, to mu­simy. I cho­ciaż Ala­werdi nie wy­da­wało się da­leko, to jed­nak trudno było mo­na­styr od­na­leźć, szcze­gól­nie że bar­dziej sku­pia­łam się na tyl­nym kole, któ­rego trzesz­cze­nie wy­ła­pa­łam, jak tylko ska­co­wana Meśka wy­je­chała na drogę, roz­glą­da­jąc się ner­wowo na­około, byle tra­fić w od­po­wiedni stru­mień sa­mo­cho­dów, a każdy z nich był rwący.

– To nic – po­wta­rzała Meśka, da­lej z plamą na weł­nia­nym swe­trze, wspo­mnie­niem ostat­nich bez­tro­skich chwil tej wy­cieczki.

Żal dzie­lony na dwie tak na­prawdę się mnoży.

Par­king pod Ala­werdi był pra­wie pu­sty, wy­sia­dłam szybko, byle pierw­sza zna­leźć się przy fe­ler­nym kole i rze­czy­wi­ście, felga była cie­pła, Meśka oświad­czyła, że felgi za­wsze są cie­płe, co jed­nak nie do końca było prawdą, bo na jej oczach osten­ta­cyj­nie spraw­dzi­łam po­zo­stałe trzy, nor­mal­nie zimne, ale co ja się znam, prze­cież je­stem młod­sza i prze­wraż­li­wiona.

Na szczę­ście sam mo­na­styr wy­na­gro­dził trudy po­dróży i nie­smaczne śnia­da­nie, po­dane pro­sto do po­koju drżą­cymi rę­kami wła­ści­cieli, bo pan­de­mia. Ka­mienna wieża strze­lała w górę, jakby za­raz miała prze­kłuć białe, pę­kate chmury. Chcia­łam już iść, do­tknąć tych mu­rów, po­czuć te wszyst­kie za­pi­sane w ka­mie­niu wieki, ale nim mi­nę­ły­śmy bramę, z ma­łego sklepu z pa­miąt­kami wy­sko­czyła jesz­cze mniej­sza ko­bieta. Cała ubrana w czarne su­kienki, wię­cej miała ener­gii niż my obie ra­zem wzięte i wię­cej zro­zu­mie­nia, choć nie mó­wiła w żad­nym zna­nym nam ję­zyku. Ge­stem po­ka­zała, o co cho­dzi, i wkrótce, chi­cho­cząc tro­chę, jak małe dziew­czynki, prze­bi­ły­śmy to po­ranne na­pię­cie, ob­le­ka­jąc się w po­dobne po­ży­czone czarne su­kienki, bo jak się oka­zało, na­sze kurtki były sta­now­czo za krót­kie.

Chi­choty prze­szły nam za bramą, na placu, gdzie Meśka wga­piała się w drzewa oliwne, nie­ru­choma jak po­sąg, któ­rego żadne kau­ka­skie wia­try nie zmiotą. Na­cią­gnę­łam kap­tur i sama we­szłam do ka­te­dry.

Po­do­bało mi się w tej sze­ro­kiej, strze­li­stej prze­strzeni, ja­koś się na­gle po­czu­łam za­opie­ko­wana, choć wo­kół krę­cili się nie­zna­jomi lu­dzie, nie­zna­jomi ka­płani śpie­wali po ci­chu pie­śni ni­skimi gło­sami, które zwie­lo­krot­nione echem od­bi­tym od skle­pie­nia otu­lały jak po­duszka. Wcale mi nie prze­szka­dzało zimno, szłam w kie­runku oł­ta­rza po ka­mien­nej po­sadzce, czu­jąc, jak rytm mo­ich kro­ków ry­muje się z ru­chem skał gdzieś głę­boko pod fun­da­men­tami. Przy­sta­wa­łam przy ob­cych, uda­wa­łam, że na­leżę do grup wy­ciecz­ko­wych, za­glą­da­łam przez ra­mię wier­nym, mia­łam wra­że­nie, że je­stem gdzieś w za­wie­sze­niu, może Gru­zja, ale może Gre­cja czy Azer­bej­dżan, może do­wolne miej­sce, gdzie lu­dzie zbie­rają się we wspól­noty i po pro­stu są.

W końcu zna­la­złam so­bie miej­sce przy świe­cach do za­pa­la­nia w czy­jejś in­ten­cji.

Do­piero te­raz przy­po­mnia­łam so­bie, że ta­kie świece były do ku­pie­nia u sta­ruszki w skle­pie z pa­miąt­kami. Wtedy nie ku­pi­łam żad­nej, ale prze­cież nikt się nie ob­razi, je­śli za­palę jedną z tych już obec­nych, zga­szoną po­dmu­chem wia­tru czy in­nym przy­pad­kiem, nie ob­razi się na pewno ża­den ze zmar­łych, gdy pier­wotną in­ten­cję prze­kie­ruję na swoją wła­sną, prze­cież można się ogniem świecy po­dzie­lić, po­dzie­lić pa­mię­cią, bo prze­cież sto­jąc w tych nie­mal ty­siąc­let­nich ru­inach, w czar­nej wdo­wiej sza­cie i majt­kach ter­micz­nych, mogę po­du­mać w ci­szy i nad pra­wo­wi­tym du­chem da­nej świeczki, i nad moim, oso­bi­stym, co go so­bie przy­wio­złam na karku z da­le­kiego kraju i tak no­si­łam od kilku ty­go­dni.

Oczy za­częły mnie szczy­pać, więc otar­łam łzę z ką­cika, gdy za rękę zła­pała mnie Meśka, ob­ja­wiona nie wia­domo skąd i kiedy, żeby wy­sy­czeć mi do ucha, że co ja ro­bię, że tak nie wolno, że in­ten­cja kosz­tuje dwa lari, że nie można so­bie pod­kra­dać cu­dzych, a tak w ogóle to ona by tego nie chciała, nie cho­dziła do ko­ścioła, na­wet księ­dza z od­działu prze­pę­dziła, jak ją pró­bo­wał na sam ko­niec na­masz­czać, czy nie pa­mię­tam, jak mu ka­zała, żeby so­bie te oleje wsa­dził głę­boko pod su­tannę, gdzie słońce nie do­cho­dzi, czy nie pa­mię­tam, jak mó­wiła, że w tej pan­de­mii księ­dza wpusz­czają, kiedy chce, a męża tylko kiedy można?

Oczy­wi­ście, że pa­mię­ta­łam i już na­wet pró­bo­wa­łam się bro­nić, że prze­cież każdy prze­cho­dzi ża­łobę po swo­jemu, więc je­śli chcę za­pa­lić świeczkę na końcu świata, to mogę, cho­ciaż kra­dziona, ale Meśka nie słu­chała, tylko wy­cią­gnęła mnie z po­wro­tem na dzie­dzi­niec mo­na­styru, gdzie było zim­niej, wiatr się wci­skał pod su­kienki, od­sła­niał zmar­z­nięte nogi, ka­zał na­cią­gnąć czapkę na uszy, Meśka wciąż mnie cią­gnęła, cho­ciaż chcia­łam jesz­cze po­pa­trzeć na drzewa oliwne, ro­ze­trzeć w pal­cach ich li­ście, po­czuć, jak pachną, może na­wet zjeść, gdyby nikt nie pa­trzył, no ale Meśka nie pa­trzyła, wy­py­chała mnie do przodu, do sklepu z pa­miąt­kami, że trzeba od­dać za świeczkę.

Pani nie ro­zu­miała do­kład­nie, o co cho­dzi, nie chciała przy­jąć pie­nię­dzy za wy­po­ży­cze­nie szat, z któ­rych wy­do­sta­ły­śmy się z ulgą, nie chciała przy­jąć pie­nię­dzy za świeczkę, któ­rej my z ko­lei nie chcia­ły­śmy wziąć, więc w końcu wska­za­łam na dwie bran­so­letki z ko­lo­ro­wymi ka­my­kami, zo­sta­wi­łam wię­cej mo­net niż po­trzeba i szybko wy­szłam z Meśką na ze­wnątrz.

Cho­ciaż się bro­niła, za­ło­ży­łam jej tę bran­so­letkę i po­wie­dzia­łam, że prze­cież mia­ły­śmy ta­kie ku­pić od dawna, na każ­dej wy­cieczce po­wta­rza­ły­śmy so­bie, że na­stęp­nym ra­zem, na­stęp­nym ra­zem, może ten na­stępny raz to jest te­raz, może in­nych nie bę­dzie, cieszmy się za­tem tym, co jest, gru­ziń­ską przy­godą, no da­lej, za ten So­pot i Kru­pówki, i ry­nek w San­do­mie­rzu, za te wszyst­kie inne wspólne po­dróże małe i duże, za­kła­daj, Meśka, tę pla­sti­kową bran­so­letkę na pa­miątkę. Za­ło­żyła i na­wet za­częła się śmiać, że bę­dzie jej pa­so­wać do uni­formu, jak wróci nor­malne kel­ne­ro­wa­nie.

Po­je­cha­ły­śmy da­lej, w kie­runku Wasz­lo­wani, wkrótce po le­wej stro­nie wy­rósł ten cały Kau­kaz i prze­pa­dłam.

TE­RAZ BRAN­SO­LETKA dynda na nad­garstku Meśki, je­dziemy niby we dwie, a tak na­prawdę we trzy, z mamą – nie na tyl­nym sie­dze­niu, ale na na­szych ra­mio­nach, które od cię­żaru się gar­bią i za­okrą­glają, je­ste­śmy co­raz niż­sze, ma­leń­kie w tym wiel­kim au­cie z na­pę­dem na cztery koła, z czego jedno nie działa.

Pi­szę wia­do­mość na What­sAp­pie, że bę­dziemy spóź­nione. Wy­star­czy spoj­rzeć: cho­ciaż zjazd z au­to­strady jest bli­sko, to jed­nak ła­two nie bę­dzie, bo Meśka bled­nie co­raz bar­dziej, mruży oczy, prze­ska­kuje w nie­rów­nym ryt­mie od na­wi­ga­cji, przez przed­nią szybę, po lu­sterka, ba­lan­su­jąc na ja­kiejś cien­kiej gra­nicy mię­dzy sen­no­ścią a ner­wo­wym po­bu­dze­niem. Pa­mię­tam ją taką sprzed lat, kiedy miała za sobą pierw­sze week­en­dowe nocki w słabo ob­sa­dzo­nych re­stau­ra­cjach. Może i trzę­sły się jej ko­lana z wy­siłku, ale nie uro­niła ani kro­pli z nie­sio­nych na ta­cach ku­fli.

Przy zmia­nie pasa do zjazdu pra­wie ła­du­jemy się na nos do­staw­czaka, gło­śny klak­son wgryza się w uszy, na mo­ment za­głu­sza tar­cie z tyłu, spra­wia, że obie pro­stu­jemy się na­gle na sie­dze­niach, mama z ra­mion nie spada.

DO WASZ­LO­WANI mia­ły­śmy dwie drogi do wy­boru, o czym po­in­for­mo­wał nas przy­stojny wła­ści­ciel ho­stelu, sta­wia­jąc nam przed no­sem cziżi-piżi, które za­mó­wi­ły­śmy bez mru­gnię­cia okiem, po­ję­cia nie ma­jąc, co za­sta­niemy na ta­ler­zach, uwie­dzione samą na­zwą, brzmiącą jak dzie­cięca ry­mo­wanka, a ja za wszelką cenę chcia­łam wró­cić do dzie­cię­cych ry­mo­wa­nek, wo­la­łam je od do­ro­słych kłótni, więc po­wta­rza­łam so­bie cziżi-piżi, cziżi-piżi, aż zja­dłam tę mie­sza­ninę jaj, po­mi­do­rów i se­rów do ostat­niej łyżki. Do­sta­ły­śmy jesz­cze po jed­nym to­nis puri na drogę, za do­bre spra­wo­wa­nie.

Wła­ści­ciel po­ka­zał nam trasy na ma­pie wi­szą­cej na ścia­nie re­cep­cji. Pierw­sza okrężna, ale pro­sta, głów­nie przez pa­stwi­ska, po­lnymi dro­gami; z niej wy­ra­sta druga, dużo krót­sza, ale pełna za­wi­ja­sów i spad­ków te­renu, cią­gnąca się przez nieco księ­ży­cową pu­sty­nię. Obie pełne przy­gód. Zro­bi­łam zdję­cie tras, po­rów­ny­wa­łam to wszystko z na­wi­ga­cją w te­le­fo­nie, cho­ciaż wi­dzia­łam, że Meśka była głodna wra­żeń, chciała do­je­chać na miej­sce jak naj­szyb­ciej, a jed­no­cze­śnie nie chciała do­je­chać wcale.

Przed wy­jaz­dem za­uwa­ży­łam, że tylna felga jest po­kryta czar­nymi krop­kami, które śmier­dzą spa­le­ni­zną.

– Prze­cież to tylko do Wasz­lo­wani i z po­wro­tem – po­wie­działa Meśka, jak­by­śmy nie mo­gły po­dróży skoń­czyć tu­taj, co to byłby za pro­blem prze­spać jedną noc wię­cej w Tbi­lisi albo na­wet w Ku­ta­isi, koło lot­ni­ska z kro­wami na pa­sie star­to­wym, nie mu­simy się pchać do parku na­ro­do­wego, tak na­prawdę prze­cież na­wet nie wje­dziemy w głąb, star­czy nam czasu, żeby się tylko otrzeć o gra­nicę, z da­leka po­pa­trzeć na Azer­bej­dżan, może przy­trzy­mać ma­mine zdję­cie ze ściany z kuchni w wy­cią­gnię­tej ręce, gdy­by­śmy je miały, i spró­bo­wać do­pa­so­wać do kra­jo­brazu, ale prze­cież to nie było ani na­sze zdję­cie, ani nasz kra­jo­braz, ani na­wet na­sza wy­cieczka.

Meśka się uparła, że plan trzeba zre­ali­zo­wać, że mama za­wsze mó­wiła o tym Wasz­lo­wani i jak to ra­zem z tatą byli w Gru­zji z ple­ca­kami, wieki temu, w na­szym wieku bę­dąc, jak jeź­dzili mar­szrut­kami na trze­ciego, nie­mal zwi­sa­jąc z otwar­tych okien, z pla­sti­ko­wymi, po­zba­wio­nymi ety­kiet bu­tel­kami, w któ­rych bu­rzyło się wino ku­pione na przy­droż­nych stra­ga­nach, jak bar­dzo pra­gnęli tam kie­dyś wró­cić. Mama chciała, że­by­śmy zo­ba­czyły to samo miej­sce za nią i opo­wie­działy po po­wro­cie, czy stare oliwki da­lej stoją. Cho­dzi o za­sady, obiet­nice i za­sady.

Rze­czy­wi­ście, wtedy na ta­ra­sie wi­do­ko­wym w Tbi­lisi Meśka miała ra­cję, Kau­kaz to­wa­rzy­szył nam od tej pory do sa­mego celu. Przy le­wym ra­mie­niu, nie­ru­chomy, jak mur, któ­rym można się było od­gro­dzić od wszyst­kiego, co złe, za Kau­ka­zem sza­lały bu­rze, war­czały hu­ra­gany, a droga, w którą Meśka skrę­ciła z głów­nej, była spo­kojna, po­lna, wbi­jała się w pa­stwi­ska aż po ho­ry­zont, pra­wie bez zmian, wszę­dzie pia­sek i pył wzbi­jany spod kół.

Czu­łam się jak na pu­stym Księ­życu, do­póki nie mi­nę­ły­śmy pierw­szych stad owiec. Przy­po­mi­nały roz­sy­pane bez­owe ciastka, z grubą war­stwą wełny, go­tową nie­mal do ścię­cia. Za­le­gały na polu po­ro­śnię­tym za­żół­coną trawą, nie­które od­zy­wały się ni­skim be­cze­niem, nie­które tylko bez wy­razu pod­gry­zały to, co miały w za­sięgu py­ska, cza­sem sie­bie na­wza­jem. Piękny był to ob­ra­zek i po­ka­zy­wa­łam Me­śce po ko­lei, co przy­kuło mój wzrok, jak w cza­sach, kiedy ro­dzice za­bie­rali nas do zoo. Mię­dzy owcami bie­gały psy pa­ster­skie, pę­kate owczarki na wy­so­kich ła­pach, z wy­wie­szo­nymi ję­zy­kami; gdzieś na obrze­żach tego ospa­łego stada krę­cili się pa­ste­rze na ko­niach. Po­ma­cha­łam jed­nemu z nich, od­po­wie­dział tym sa­mym i przez mo­ment czu­łam się na miej­scu, w domu, bez­piecz­nie, aż Meśka po­sta­no­wiła omi­nąć grupę owiec, która za nic nie chciała ru­szyć się ze środka drogi. Sa­mo­chód płyn­nym ru­chem wje­chał na pa­stwi­sko i płyn­nie być prze­stało, gdy koła wpa­dły w ko­le­iny, wy­jeż­dżone przez dużo więk­sze po­jazdy, może trak­tory albo cię­ża­rówki, aż prze­szo­ro­wa­ły­śmy za­wie­sze­niem po ziemi, tarł me­tal, szły iskry. Meśka w pa­nice do­dała gazu, usi­łu­jąc nas z ko­lein wy­cią­gnąć i w końcu się udało, bo z po­wro­tem wje­cha­ły­śmy na po­lną drogę, ale tym ra­zem nie można było za­prze­czyć, że z au­tem jest coś nie tak. Tylne koło trzesz­czało już bez prze­rwy.

Stado owiec bez­na­mięt­nie pa­trzyło w na­szym kie­runku, po­dob­nie jak pa­ste­rze i psy. Pa­trzy­łam ja, pa­trzył i Kau­kaz, aż przy­szło wy­brać drogę do parku i Meśka, rzecz ja­sna, za nic miała ostrze­że­nia wła­ści­ciela ho­stelu.

Roz­bo­lał mnie brzuch, tro­chę z głodu, tro­chę ze stra­chu, gdy Meśka wy­brała skrót.

DO TBI­LISI ZO­STAJE NIECO po­nad pół go­dziny, ale wciąż za długo, żeby zdą­żyć, na wia­do­mość nikt nie od­po­wiada, za­czy­nam się już mar­twić ho­ste­lem na dzi­siej­szą noc, bo co, je­śli go nie znaj­dziemy, co, je­śli się zgu­bimy, spóź­nimy na ju­trzej­szy sa­mo­lot, a prze­cież po dro­dze trzeba zro­bić te­sty, ku­pić świeże ma­seczki, sta­rymi mamy już wy­pchane kie­sze­nie, chcę poza tym ku­pić gra­naty, chcę ku­pić man­da­rynki od przy­droż­nych sprze­daw­ców, jesz­cze jedno cha­cza­puri, tylko jedno cha­cza­puri, my­ślę so­bie w de­spe­ra­cji, na przed­nim sie­dze­niu tego kle­ko­czą­cego me­ta­lo­wego pu­dła, w nocy, w śnie­życy, w stycz­niu, w kraju, w któ­rym prze­szły­śmy nie­mal przez wszyst­kie pory roku, prze­mie­rza­jąc go od lewa do prawa.

Aż strzelba wy­bu­cha.

– Ha­mu­lec nie re­aguje – mówi Meśka bez­na­mięt­nym gło­sem. – Wci­skam i nie re­aguje.

Pa­trzę na nią z nie­do­wie­rza­niem, bo nie czas na ta­kie żarty, po­tem pa­trzę na drogę, a droga jest po­kryta war­stwą brą­zo­wego śniegu, na któ­rym osiada war­stwa świe­żego, jest zimno, ciemno i pada.

A – koło prze­stało trzesz­czeć.

– Nie re­aguje – po­wta­rza Meśka, po­chyla się moc­niej nad kie­row­nicą, za­ci­ska palce, aż bie­leją kłyk­cie, zbli­żamy się do auta przed nami, mi­gają tylne re­flek­tory, na­sze auto pręd­ko­ści nie wy­traca, bo rzecz ja­sna je­dziemy z górki, ten mo­ment wy­brały ha­mulce na de­zer­cję, nie pła­skie stepy na wscho­dzie, tylko ser­pen­tyny w dół, za­wi­jane wo­kół góry.

Sta­ram się od­po­wia­dać spo­koj­nie, ale głos mi drży, gdy py­tam, czy aby na pewno nie re­aguje – nie­zbyt mą­dre po­su­nię­cie, ale je­stem spa­ni­ko­wana, na szczę­ście Meśka nie sły­szy, zbyt sku­piona na py­ta­niu co ro­bić, trwa to wszystko se­kundy, ale czas się roz­ciąga jak ser i za­raz jak ser się ze­rwie, więc tylko spo­koj­nie mó­wię, żeby się za­trzy­mać, wje­chać na po­bo­cze, ale po­bo­cza nie ma, są tylko ba­rierki po obu stro­nach, przy brzu­chu góry, przy prze­pa­ści, na­sze auto sta­cza się co­raz szyb­ciej, auto przed nami jest co­raz bli­żej, za­my­kam oczy, krzy­czę.

Meśka gwał­tow­nie skręca w cu­dow­nie po­ja­wia­jącą się za­toczkę au­to­bu­sową i wbija nas w sam śro­dek za­spy.

Za­spa jak mur, za­spa jak Kau­kaz.

DROGA NA SKRÓTY wcale drogi nie skró­ciła. Pa­stwi­ska i za­orane pola cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność z małą prze­rwą na księ­ży­cową pu­sty­nię, gdzie nie było nic, tylko piach pry­ska­jący spod kół, wci­ska­jący się w oczy i nos, kasz­la­łam po­tem na brą­zowo, dra­pało mnie wszystko w gar­dle, dra­pało w oczach, ale nie pła­ka­łam, łzy zo­stały na lot­ni­sku.

Po­dzi­wia­łam, jak Meśka daje so­bie radę w tym kra­jo­bra­zie, spraw­nie ma­new­ruje na­pę­dem na cztery koła, wy­kręca na za­krę­tach, znaj­duje wła­ściwe ko­le­iny, a wszystko to płyn­nie, je­śli jest się głu­chym na trza­ski, nie­wraż­li­wym na roz­grzane felgi.

Na co dzień Meśka jeź­dziła po mie­ście sta­rym for­dem fie­stą odzie­dzi­czo­nym po ta­cie, pro­stymi tra­sami, na któ­rych zma­gać się trzeba naj­wy­żej z więk­szym ron­dem w dro­dze do pracy, ale jak przy­szło co do czego, to po­wie­działa, że mamy wo­zić nie bę­dzie, nie, do szpi­tala to nie po­je­dzie, ford fie­sta w na­pra­wie, brak czasu, brak waż­nego ba­da­nia tech­nicz­nego, nocki w pracy, ranki w pracy, głodni lu­dzie, ty masz ła­twiej, ty masz stu­den­tów na on­laj­nie, zresztą bez ła­ciń­skich koń­có­wek prze­żyją, bez je­dze­nia już nie, wszystko, a wła­ści­wie nic, ale na miej­sce tego nic wci­skała mi w dło­nie bank­noty, ro­biła prze­lewy na te­le­fon, wy­sy­łała bliki poza moją kon­trolą, żeby star­czyło na tak­sówkę, tak­sówką le­piej, pan pod­je­dzie pod drzwi, mamę prze­pa­kuję pro­sto na wó­zek, ona by mu­siała szu­kać miej­sca par­kin­go­wego, wia­domo, że przy szpi­ta­lach ta­kich nie ma i by tak or­bi­to­wała wo­koło, aż wleją w mamę ko­lo­rową che­mię.

Nikt się sło­wem nie ode­zwał, każdy pró­bo­wał ra­dzić so­bie po swo­jemu, więc za­ma­wia­łam kursy bez­po­śred­nio u ulu­bio­nego kie­rowcy, a Meśka tylko dzwo­niła z py­ta­niem, czy są już wy­niki ko­lej­nych ba­dań ob­ra­zo­wych, zwy­kle wy­ni­ków nie było, bo nie było rów­nież ter­mi­nów i spe­cja­li­stów w tej no­wej za­mro­żo­nej rze­czy­wi­sto­ści. Wy­obra­ża­łam so­bie, że stała z jedną ręką na przy­ci­śnię­tym do ucha te­le­fo­nie, a drugą w bio­de­gra­do­wal­nym pu­dełku, do któ­rego ła­do­wała ko­tlety z bu­raka.

SERCE PO­DE­SZŁO MI DO gar­dła parę razy, kiedy oka­zało się, czemu przy­stojny wła­ści­ciel ho­stelu od­ra­dzał nam skróty. Droga wiła się przez wzgó­rza, to pięła się stromo w górę, to znów opa­dała ostro w dół pod ką­tami, ja­kich u nas nie wi­dy­wa­łam, nie­dawne desz­cze po­gor­szyły sy­tu­ację, ale Meśka od­waż­nie parła do celu, z górki na pa­zurki, przez przed­nią szybę nie było wi­dać ho­ry­zontu, tylko piach, piach, piach. Ba­łam się, że stur­lamy się na dół, okle­imy bło­tem jak śnie­gowa kula, kula żuka gnoj­nika, i spad­niemy pro­sto na Azer­bej­dżan.

Za­miast tego były ładne ob­razki, była stara opusz­czona fa­bryka na pust­ko­wiu, nowa jed­nostka woj­skowa pełna żoł­nie­rzy, z któ­rych kilku za­sła­niało oczy przed słoń­cem i pa­trzyło, jak wle­czemy się drogą bez końca, małe mrówki na skó­rze wzgó­rza.

Po­tem było Wasz­lo­wani, po­tem za­chciało mi się siku.

DREP­CZEMY WKOŁO nie­ru­cho­mego auta. Ni­komu nic się nie stało. Meśka ma za­ru­mie­nione po­liczki, roz­piętą kurtkę, da­lej wi­dzę tę plamę na weł­nia­nym swe­trze, prze­krzy­wiona czapka od­sła­nia czer­wone uszy, jest zimno, od­dech za­mie­nia się w parę. Ma si­niaka pod okiem, czy ja to zro­bi­łam?

Wy­cią­gam te­le­fon, za­raz pad­nie ba­te­ria, ale wy­bie­ram ten sam nu­mer, pod który wcze­śniej sła­łam ese­mesy, że się spóź­nimy, w słu­chawce od­zywa się głos, nie­stety nie wła­da­jący pol­skim ani an­giel­skim, nic nie ro­zu­miem, roz­łą­czam się, wy­pi­suję ko­lejne wia­do­mo­ści z wo­ła­niem o po­moc, ale nie wiem, kto jej bar­dziej po­trze­buje, ja, auto czy Meśka, która da­lej nie może prze­pro­ce­so­wać, że le­dwo uszły­śmy z ży­ciem. Na­cią­gam jej czapkę na uszy, bo jesz­cze się roz­cho­ruje.

– I co te­raz? – rzuca, ale nie w kon­tek­ście ca­łej sy­tu­acji, bar­dziej w kon­tek­ście mo­jej nie­moż­no­ści ko­mu­ni­ka­cji, ja­kaś taka zła, że ni­czego nie umiem za­ła­twić, bo jak wi­dać nie umiem, więc i mnie za­raz pusz­czą nerwy. Wtedy za­uwa­żamy, że za­toczka au­to­bu­sowa nie jest znowu wcale taka pu­sta. W głębi stoi budka, jedna z tych, któ­rymi okle­jone są gru­ziń­skie drogi, można w nich do­stać wszystko, od so­ków po wino w pla­sti­ko­wej bu­telce z logo pepsi, a ze środka wy­staje uśmiech­nięta wą­sata głowa i ma­cha ręką, że chodź­cie, chodź­cie, więc idziemy.

W budce stoi Gru­zin ob­le­czony w war­stwy swe­trów, wy­gląda jak nasz tata, uśmiech­nięty, z cza­sów, kiedy by­li­śmy jesz­cze wszy­scy ra­zem, a nie w ka­wał­kach. Wska­zuje na sa­mo­chód, wska­zuje na nas, mówi dużo, ale nie ro­zu­miem nic, nic zresztą nie mu­szę, bo do­ga­du­jemy się rę­kami i uśmie­chami wła­śnie, całą sy­tu­ację ob­ra­camy na­wet w żart, w końcu wkła­dam w ręce Gru­zina mój te­le­fon z wy­bra­nym nu­me­rem, po dru­gim dzwonku ktoś od­biera i oto dzieją się cuda, otwie­rają nieba, śpie­wają se­ra­finy, je­ste­śmy ura­to­wane, po­moc przy­je­dzie z Tbi­lisi, co tro­chę po­trwa, ale jest na co cze­kać, Gru­zin wci­ska nam do rąk her­batę w pla­sti­ko­wych kub­kach i uśmie­cha się sze­roko do Meśki.

Meśka nic nie mówi, gniew­nym kro­kiem idzie w kie­runku sa­mo­chodu, gdzie jak dziecko za­czyna ko­pać nogą w za­spę śniegu.

Wszystko, wszystko przeze mnie. Wszystko, wszystko w po­rządku.

NIE BY­ŁAM PEWNA, czy tra­fi­ły­śmy w to samo miej­sce co ro­dzice, ale chyba nie mu­sia­ły­śmy, Wasz­lo­wani przy­po­mi­nał raj­ski ogród u kresu pu­styni. Przy wjeź­dzie do parku stała wielka ta­blica z in­for­ma­cjami, mapą, zdję­ciami fauny i flory, były rzecz ja­sna oliwki, w tym ja­kieś nie­sa­mo­wi­cie stare, nie­da­leko gra­nicy, można po­dejść i po­pa­trzeć na drzewo, które wi­działo już wszystko. Wo­kół ro­sły świerki, stały ze trzy chaty, te­raz pu­ste, w se­zo­nie pew­nie wy­peł­nione tu­ry­stami w śpi­wo­rach, pełno ław i drew­nia­nych sto­łów, ży­wego du­cha, po­wie­trze cięż­kie, niby idyl­licz­nie i miło, ale nie mo­głam po­zbyć się wra­że­nia, że nie po­win­ny­śmy tu być, że nie wolno, że za­raz z krza­ków wyj­dzie straż­nik parku i nas prze­goni.

Felga była go­rąca.

Meśka zo­sta­wiła sa­mo­chód, po­szła przed sie­bie, do­łą­czy­łam do niej i wę­dru­jąc ra­mię w ra­mię, zo­sta­wi­ły­śmy za ple­cami świerki, przed sobą ma­jąc park na­ro­dowy Wasz­lo­wani. Bez­kre­sny step z kęp­kami oli­wek, czy­sty i ja­sny, jak gdyby żad­nych lu­dzi tu ni­gdy nie było. W od­dali po­śród skał za­uwa­ży­łam ruch, coś unio­sło się w górę, prze­cięło niebo z taką gra­cją, że aż się za­śmia­łam, a gdy słońce prze­stało ośle­piać, zła­pa­łam Meśkę za ra­mię i w su­mie śmia­ły­śmy się obie.

Nad par­kiem krą­żyły sępy.

Usia­dłam na jed­nej z ła­wek, zdję­łam czapkę, roz­pię­łam kurtkę, za­pa­trzy­łam się przed sie­bie, my­śląc, że może mama i tata sie­dzieli w tym sa­mym miej­scu pod­czas tej pierw­szej wy­cieczki, może spo­glą­dali w tym sa­mym kie­runku, wi­dzieli to samo, szli tą samą za­czy­na­jącą się u mo­ich stóp ścieżką, pro­sto do wnę­trza za­klę­tej kra­iny, po­sie­dzieć pod drze­wem oliw­nym. Na­gle za­pra­gnę­łam wszystko to zo­sta­wić, zbiec w dół po ka­mie­niach, wzbi­jać spod gór­skich bu­tów tu­many ku­rzu, żeby pod tym sa­mym drze­wem oliw­nym od­po­cząć, zo­sta­wić do­kład­nie taki sam ślad co mama, może ten jej jesz­cze jest tam od­ci­śnięty; ale nic z tego, bo Meśka po­wie­działa, że jest głodna, a z krza­ków wy­szły koty.

ROBI SIĘ CO­RAZ PÓŹ­NIEJ, nikt nie przy­jeż­dża, nikt nie woła, krę­cimy się wo­kół auta, wy­dep­tu­jemy w śniegu ścieżki od skle­piku do dwóch bla­sza­nych bud pod dru­giej stro­nie za­toczki, jest co­raz zim­niej, co­raz póź­niej, przy­naj­mniej prze­staje pa­dać, na nie­bie wisi księ­życ. Mamy czer­wone nosy, szczy­pią nas po­liczki. Meśka idzie si­kać mię­dzy drzewa, stoję na cza­tach, jej biały ty­łek nie­mal świeci w ciem­no­ściach.

Mija go­dzina za­mknię­cia skle­piku, ale Gru­zin ni­g­dzie się nie ru­sza. Do­lewa her­baty, w mię­dzy­cza­sie ob­słu­guje ko­lej­nych kie­row­ców, sprze­daje czurcz­chele, chlebki to­nis puri, man­da­rynki. Wy­su­płuję resztki go­tówki z kie­szeni i chcę ku­pić kilka Me­śce, jak w Boże Na­ro­dze­nie.

KOTY BYŁY CHUDE I GŁODNE. Wszyst­kie przy­po­mi­nały ka­wałki tej sa­mej ukła­danki, białe w szare łaty, w skar­pet­kach, kra­wat­kach, z plam­kami na uszkach, na oczkach, młode, jakby z jed­nego świe­żego miotu, bez matki, wy­sy­pały się po pro­stu z trawy je­den za dru­gim, krę­ciły się mię­dzy na­szymi no­gami i kiedy się wy­da­wało, że to już wszyst­kie, spod świer­ków wy­cho­dziły jesz­cze dwa, jesz­cze trzy.

Para od­waż­niej­szych wsko­czyła mi na ko­lana, inne wie­szały się ławki, ocie­rały o łydki, wy­da­jąc z sie­bie ci­che po­miau­ki­wa­nia, które od pierw­szej nuty roz­to­piły nam serca i te­raz kru­szy­ły­śmy ostat­nie to­nis puri, które nam wrę­czył przy­stojny wła­ści­ciel ho­stelu, nie my­śląc, że to resztki pro­wiantu, wię­cej nie mia­ły­śmy, a droga po­wrotna wcale krót­sza się nie za­po­wia­dała, ale nie­ważne, koty ja­dły, sępy krą­żyły.

Na­gle Meśka wy­jęła z port­fela za­gi­nione zdję­cie. Li­nia zgię­cia bie­gła przez ra­mię mamy.

MÓ­WIĘ ME­ŚCE, ŻEBY WSTAŁA, bo od sie­dze­nia na ka­mie­niu koło bla­sza­nej budki do­sta­nie wilka, po czym wy­sy­puję jej w ręce man­da­rynki i sama sia­dam obok, bo co, z Tbi­lisi nikt nie nad­jeż­dża, nie zdą­żymy na sa­mo­lot, nie zdą­żymy zro­bić te­stów, zo­sta­niemy i umrzemy w bez­i­mien­nej za­toczce au­to­bu­so­wej w ką­cie Gru­zji, co chyba za­czyna rzu­cać się w oczy, bo Gru­zin wy­cho­dzi ze skle­piku, rę­kami każe nam wsta­wać, je­stem pewna, że wy­mie­nia ja­kiś od­po­wied­nik wilka w swoim ję­zyku, po czym wska­zuje je­den z bla­sza­ków, za­ga­nia nas do środka, a w środku jest cie­pło, po włą­cze­niu świa­tła uka­zuje się pie­cyk elek­tryczny, po le­wej gra­ciar­nia, po pra­wej wszystko na biało – stół, drew­niana stol­nica, gruda mięk­kiego cia­sta pod cienką war­stewką mąki, wy­gląda to jak kuch­nia u babci, gdy le­d­wie się­ga­łam głową po­nad stół, a mama le­piła pie­rogi, pa­mię­tam, że ra­zem z Meśką mię­to­si­łam w rę­kach po­dobne cia­sto, cza­sem sta­wa­łam na stołku i wał­ko­wa­łam, je­śli mi ktoś po­zwo­lił, te­raz mam ochotę do­tknąć tego gru­ziń­skiego, spraw­dzić, czy jest tak sprę­ży­ste jak bab­cine.

Nasz go­spo­darz wprawną ręką tnie cia­sto na ka­wałki, for­muje je w kształt łez, ła­duje na inną stol­nicę i wy­cho­dzi z ca­łym tym am­ba­ra­sem na ze­wnątrz, nie wiem, co da­lej, pa­trzę na Meśkę, Meśka wy­gląda jak mała roz­czo­chrana dziew­czynka w ciele do­ro­słej ko­biety, ze smar­kiem pod no­sem i ustami w pod­kówkę. Chcę ją wziąć za rękę, ale się nie daje.

Idę sama za Gru­zi­nem.

WSTA­ŁAM NA­GLE, KOTY wy­sy­pały się z ko­lan, za nic mia­łam sępy i końce świata, py­ta­łam, skąd ma to zdję­cie, ja­kim cu­dem trzyma je w rę­kach, skoro po­zwo­li­łam, żeby to tato so­bie je za­cho­wał, da­lej nie mo­gło uło­żyć mi się w gło­wie, że to ża­den tato, że to Meśka pod­czas tych ostat­nich wi­zyt w domu ukra­dła ramkę, wy­jęła za­war­tość, scho­wała do port­fela, po­gięła w taki bar­ba­rzyń­ski spo­sób, jakby nie można było po ludzku zro­bić od­bitki, tylko ja­kieś dzie­cinne pod­chody. Na­krę­ca­łam się jak ka­ta­rynka, ale prze­cież do­sko­nale wie­dzia­łam, obie wie­dzia­ły­śmy, że zło­ści­łam się tylko o to, że Meśka była szyb­sza.

Koty bały się krzy­ków, usu­nęły się w trawę, je­den ci­cha­czem wy­jął z mo­jej ręki resztki placka, kiedy Meśka za­częła od­po­wia­dać na oskar­że­nia, że zdję­cie to je­dyne, co jej zo­stało.

Sępy krą­żyły co­raz ni­żej, kiedy ją ude­rzy­łam.

GRU­ZIN PRO­WA­DZI nas do dru­giego bla­szaka, w któ­rym jest jesz­cze cie­plej, bo stoi piec – okrą­gły, ka­mienny, przy­po­mina stud­nię, w którą można wpaść i już na za­wsze za­pa­nuje ci­sza, spo­kój, ni­gdy wię­cej wojny. Ale za­miast tego jest gru­ziń­ski po­tok słów, co otula jak koł­dra, aż się chce tu zo­stać, w tym bla­szaku, więc chcę zo­stać, Meśka chce – wi­dzę – wy­cho­dzić, ale Gru­zin wci­ska każ­dej z nas do ręki cia­sto, sam wrzuca swój ka­wa­łek do pieca tak, żeby przy­cze­pił się do ścianki. Po­ka­zuje, że mam ro­bić to samo, ale nie bar­dzo chce mi się za­nu­rzać w tej studni, a przy­naj­mniej tak mi się wy­daje, bo mimo wszystko po chwili przy­kle­jam cia­sto do ka­mie­nia. Pach­nie cy­na­mo­nem i bab­cią.

BI­ŁY­ŚMY SIĘ JAK dziew­czynki w czwar­tej kla­sie, le­ciały wy­ry­wane włosy, od­bi­jały się ślady zę­bów na nad­garst­kach, pod­cią­gały swe­try, ścią­gały leg­ginsy, szedł w górę pył, wci­skał się w nosy, bru­dził oczy, z oczu le­ciały łzy, z nosa smarki. Si­ło­wa­ły­śmy się tak samo, jak kie­dyś w na­szym po­koju na pię­trze, gdy jedna nie chciała ustą­pić dru­giej, te­raz było po­dob­nie, z tym że nie wy­grała żadna.

Wiatr roz­go­nił ka­wałki po­dar­tej fo­to­gra­fii.

GRU­ZIN NA­KRYWA piec bla­chą, cze­kamy, cze­ka­jąc, oglą­damy zdję­cia jego có­rek na te­le­fo­nie, za­po­mi­nam o Tbi­lisi, sa­mo­lo­cie i te­stach.

STA­ŁY­ŚMY NIE­RU­CHOMO, pa­trząc, jak frag­menty zdję­cia ucie­kają co­raz da­lej, co­raz wy­żej, w końcu po­nad urwi­sko, gdzieś w sam śro­dek parku. Żadna nie re­ago­wała. Wy­da­wało mi się, że wi­dzę ostatni raz błysk w oku mamy, na tle drzew oliw­nych i na­gle po­czu­łam, że tra­fi­ły­śmy we wła­ściwe miej­sce, że wiatr wpa­so­wał zdję­cie w kra­jo­braz i jest tak, jak być po­winno. W po­rządku.

W końcu Meśka to wszystko ze­rwała, mach­nęła ręką i ode­szła gdzieś mię­dzy świerki. Zo­sta­łam sama, ga­piąc się na Wasz­lo­wani i Azer­bej­dżan, gdzieś tam da­leko, za drze­wami oliw­nymi, i by­ła­bym tam tkwiła jesz­cze długo, gdyby nie roz­legł się dźwięk sil­nika i war­cze­nie wście­kłych psów.

W biegu po­pra­wia­jąc leg­ginsy po za­pa­sach, wy­szłam zza świer­ków, żeby zo­ba­czyć, jak w moim kie­runku bie­gną psy pa­ster­skie, a Meśka od­jeż­dża za ho­ry­zont.

Psy szcze­rzyły zęby, nie wi­dzia­łam ni­g­dzie ani stada, ani pa­ste­rza, nikt po­stronny mnie nie ura­tuje, roz­szar­pią mnie te bru­tusy i burki na ste­pie gdzieś pod azer­ską gra­nicą, wi­dzia­łam tylko Meśkę, bez­pieczną w au­cie na ja­ło­wym biegu, jak pa­trzyła i wa­hała się. Je­chać czy wró­cić. Je­chać czy wró­cić.

GRU­ZIN WY­CIĄGA z pieca go­towe to­nis puri, po­daje nam na­sze, po­krzy­wione, wy­brzu­szone, w ni­czym nie przy­po­mi­nają tych pro­fe­sjo­nal­nych, ale to nic, pa­rzą w ręce jak praw­dziwe i pro­fe­sjo­nalne.

NIE UCIE­KA­ŁAM, bo gdzie, mię­dzy świerki i bez­domne koty, no nie bar­dzo, za­sty­głam i za­mar­łam, z leg­gin­sami le­dwo na­cią­gnię­tymi na ty­łek.

Czas roz­cią­gnął się jak ser i jak ser pękł.

Meśka nad­je­chała z pi­skiem opon, w chmu­rze pyłu, otwarła drzwi po stro­nie pa­sa­żera, krzy­cząc, że­bym wsia­dała.

SIE­DZIMY NA TYM sa­mym ka­mie­niu co wcze­śniej, choć zimno, co­raz zim­niej, co­raz póź­niej, mi­nęło kilka go­dzin od te­le­fonu do Tbi­lisi, ale to nic, mamy to­nis puri, mamy sie­bie, pod bu­tami obierki z man­da­ry­nek.

Na­gle Meśka pyta, dla­czego nie do­pu­ści­łam jej do mamy.

– Dla­czego nie do­pu­ści­łaś mnie do mamy – pyta Meśka i na­gle się ulewa wszystko, co na­ra­stało od ostat­nich ty­go­dni, wła­ści­wie od ostat­nich mie­sięcy, może na­wet od­kąd jako sio­stry za­czę­ły­śmy od­ra­stać od sie­bie każda we wła­sną stronę. Nie ge­sty­ku­luje, nie pod­nosi głosu, tylko mię­tosi te man­da­rynki i wy­mie­nia mo­menty, kiedy to ja zaj­mo­wa­łam miej­sce po pra­wicy mamy, że to mnie mama pro­siła o po­moc w umy­ciu się, cze­sa­niu, je­dze­niu, to ja mo­głam zo­stać w sali na wy­mia­nie cew­nika czy sma­ro­wa­niu od­le­żyn, nie ona, Meśka miała słu­żyć tylko trans­por­towi od szpi­tala do domu, a gdy od­mó­wiła, to wy­pchnę­łam ją poza ramy, poza cho­robę, a te­raz na­wet poza ża­łobę, roz­go­ści­łam się na jej miej­scu i jesz­cze się dzi­wię, że Me­śce się nie po­doba.

Do­daje, że we­pchnę­łam się na tę wy­cieczkę, do­brze się ba­wiła, do­póki nie sta­nę­łam na przy­stanku w Tbi­lisi, i do­brze by się ba­wiła da­lej, bez ga­da­nia, że koło ze­psute, jak nie­zep­sute, skoro jeź­dzi, albo że nam do­walą kwa­ran­tannę bez te­stu, skoro test na pewno da się zro­bić wszę­dzie i za­wsze, a je­śli nie, to cer­ty­fi­kat pew­nie można ku­pić na ba­za­rze, po co to wszystko.

Po­zwa­lam Me­śce mó­wić, aż w końcu prze­staje i wzdy­cha, tak głę­boko wzdy­cha, że mo­głaby w płu­cach za­mknąć cały świat.

Wa­ham się tylko przez mo­ment, ale biorę ją za rękę, ści­skam za nad­gar­stek tuż nad śla­dami zę­bów i bran­so­letką, a w tym ge­ście za­wiera się po­dróż z Wasz­lo­wani, przez step, bez słów, za­wiera się może na­wet mama, brak mamy, te wszyst­kie mi­nione ty­go­dnie.

Na pewno wkrótce ktoś po nas przy­je­dzie, do­je­dziemy bez­piecz­nie do Tbi­lisi, stam­tąd ru­szymy da­lej, za­trzy­mamy się może w Gori, mie­ście na­ro­dzin Sta­lina, zro­bimy so­bie te­sty na co­vid, przez brudną szybę po­pa­trzymy na jar­mark na rynku, do­je­dziemy do Ku­ta­isi, na lot­ni­sko, może sta­rym mer­ce­de­sem z kie­row­nicą po nie­wła­ści­wej stro­nie, na pa­sie star­to­wym będą krowy, pójdę je po­gła­skać, tak, pójdę w błoto je po­gła­skać, może na­wet z nimi zo­stanę.

Wy­cią­gam na­gle te­le­fon i na ostat­niej kre­sce ba­te­rii ro­bię nam wspólne zdję­cie. Nie ma Wasz­lo­wani, ple­ca­ków, pla­sti­ko­wej bu­telki z wi­nem i mamy, jest Meśka w weł­nia­nym swe­trze z plamą i wil­got­nymi oczami, ja z ka­wał­kiem to­nis puri w ką­ciku ust i czer­wo­nym no­sem, obie dum­nie pre­zen­tu­jemy bran­so­letki przy­jaźni.

Jest po co wra­cać, no nie?

ALEK­SAN­DRA ZIE­LIŃ­SKA (ur. 1989), pi­sarka, au­torka po­wie­ści: Przy­pa­dek Ali­cji (2014), Bura i szał (2016), Sorge (2019), Grzyb­nia (2023) oraz zbioru opo­wia­dań Ki­janki i kre­to­wi­ska (2017). No­mi­no­wana do Na­grody Con­rada za Przy­pa­dek Ali­cji, do Na­grody im. Gom­bro­wi­cza za Burę i szał oraz do Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA za Ki­janki i kre­to­wi­ska. Lau­re­atka Na­grody im. Adama Włodka (2017).

Proza w „Pi­śmie” po­wstaje dzięki wspar­ciu Fun­da­cji Mi­chal­skiego.

Wię­cej prozy prze­czy­tasz lub wy­słu­chasz na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/proza

.

ESEJ IDEE

Nowe kra­jo­znaw­stwo: ki­bi­co­wać gor­szym

tekstEWA PLUTA

SO­LI­DAR­NOŚĆ Z NI­ZI­NAMI, uzna­nie dla Sy­zyfa z Pusz­czy No­tec­kiej, cie­ka­wość rzek, któ­rych nie ma, i tro­ska o rzeki, które mogą znik­nąć. Może wła­śnie o to cho­dzi we współ­cze­snym kra­jo­znaw­stwie – żeby ki­bi­co­wać gor­szym?

zdję­cie Tu­rystki na szlaku Or­lej Perci, 1935,Na­ro­dowe Ar­chi­wum Cy­frowe, do­mena pu­bliczna

Ta wy­prawa nie miała szans się udać. Los chciał jed­nak ina­czej.

Dach Ma­zow­sza. Góra gór. Ta­jem­ni­cza i ma­je­sta­tyczna. Jej wy­so­kość robi wra­że­nie, wręcz onie­śmiela. Li­cząca 408 me­trów nad po­zio­mem mo­rza góra Al­tana jest naj­wyż­szym szczy­tem wo­je­wódz­twa ma­zo­wiec­kiego. Czy uda nam się zdo­być ten nie­do­stępny wierz­cho­łek? Prze­cież mamy do po­ko­na­nia aż 60 me­trów prze­wyż­sze­nia. Wa­runki po­go­dowe praw­do­po­dob­nie będą trudne. Trwa pol­skie przed­wio­śnie, co ozna­cza, że na­leży spo­dzie­wać się wszyst­kiego, a naj­roz­sąd­niej – naj­gor­szego. Trzeba z roz­my­słem skom­ple­to­wać sprzęt. Za­dbać o bez­pie­czeń­stwo. Naj­bliż­szych przy­go­to­wać na naj­gor­sze. Czy bę­dziemy po­tra­fiły wyjść zwy­cię­sko z mor­der­czej walki z wła­sną sła­bo­ścią i zwąt­pie­niem, które na pewno nas do­padną, gdy bę­dziemy tra­wer­so­wać zbo­cze Al­tany? Mimo stra­chu de­cy­du­jemy się pod­jąć ak­cję wspi­nacz­kową. W re­dak­cji „Pi­sma” do­sta­jemy per­mit na jed­no­dniową ab­sen­cję w pracy.

– To rze­czy­wi­ście wy­ma­ga­jąca wy­prawa. – Szcze­pan Żu­rek nie owija w ba­wełnę. Przed wy­prawą pro­szę go o radę, jak się przy­go­to­wać do eks­pe­dy­cji. Szcze­pan jest nie­zwy­kle za­słu­żony dla roz­woju al­pi­ni­zmu ni­zin­nego w Pol­sce. Był or­ga­ni­za­to­rem i uczest­ni­kiem pię­cio­oso­bo­wej eks­pe­dy­cji Ko­rona War­szawy w 2015 roku (wzięli w niej udział także Pa­weł Cy­wiń­ski, Jan Men­cwel, Ma­te­usz Luft i Ja­ro­sław Ziół­kow­ski). Pro­jekt za­czął się od żartu na im­pre­zie w gro­nie zna­jo­mych, z cza­sem stał się wy­da­rze­niem me­dial­nym. Me­dia re­la­cjo­no­wały udane ak­cje zdo­by­wa­nia sze­ściu szczy­tów War­szawy: Góry Gnoj­nej (86,5 me­tra nad po­zio­mem mo­rza), Kopy Cwila (108 me­trów), Kopca Po­wsta­nia War­szaw­skiego (121 me­trów), Kopca Mo­czy­dłow­skiego (130 me­trów), Góry Trzech Szczy­tów (133,9 me­tra) i Górki Szczę­śli­wic­kiej (152 me­try).

W pro­jek­cie oprócz wy­czynu spor­to­wego ważny był także cel cha­ry­ta­tywny – zbiórka pie­nię­dzy na Fun­da­cję Ra­kʼnʼRoll. Oraz opo­wieść. Iro­niczna, z przy­mru­że­niem oka, w kontrze do wiel­kich nar­ra­cji tu­ry­stycz­nych ro­dem z wy­daw­nictw Lo­nely Pla­net. To była po­st­tu­ry­styczna gra z kon­wen­cją, w ja­kiej opi­sy­wane są nie tylko wy­so­ko­gór­skie wy­prawy: ję­zy­kiem pod­boju i do­mi­na­cji, eg­zo­ty­zu­ją­cym lo­kalną spo­łecz­ność i spro­wa­dza­ją­cym ją do ma­low­ni­czego tła dla prze­żyć czło­wieka, naj­czę­ściej męż­czy­zny z za­chod­niego kręgu kul­tu­ro­wego. Pa­te­tyczny ję­zyk w zde­rze­niu z nie­zbyt spek­ta­ku­larną rze­czy­wi­sto­ścią war­szaw­skich dziel­nic miesz­ka­nio­wych – bądźmy szcze­rzy, Kopa Cwila to ża­den Broad Peak – do dziś in­spi­ruje, czego przy­kła­dem je­ste­śmy my: Ka­ta­rzyna Ka­zi­mie­row­ska, Ka­ro­lina Ma­zur­kie­wicz i au­torka tego tek­stu, człon­ki­nie zi­mowo-wio­sen­nej eks­pe­dy­cji na Al­tanę. – Wy­daje mi się, że za­równo Ko­rona War­szawy, jak i ko­rona gór wszyst­kich ni­zin­nych wo­je­wództw w Pol­sce są na tyle ega­li­tarne, że w za­sa­dzie każdy może wstać z ka­napy i je zdo­być – rzuca na po­cie­sze­nie Szcze­pan.

„Na tym opiera się kon­cep­cja al­pi­ni­zmu ni­zin­nego – każdy może to zro­bić” – będę po­wta­rzać za ko­legą al­pi­ni­stą ni­zin­nym w chwi­lach zwąt­pie­nia, ale to póź­niej.

800 ty­sięcy

• tyle pocz­tó­wek wy­dało PTK w pierw­szym dzie­się­cio­le­ciu oraz bli­sko pięć­dzie­siąt pu­bli­ka­cji w na­kła­dzie prze­kra­cza­ją­cym 100 ty­sięcy.

Te­raz jest 1 marca 2024 roku, świt – do­cho­dzi go­dzina 9:00, pa­ku­jemy sprzęt wspi­nacz­kowy do sa­mo­chodu i ru­szamy na po­łu­dniowe ru­bieże wo­je­wódz­twa ma­zo­wiec­kiego. O bez­pie­czeń­stwo eks­pe­dy­cji za­dba pies ra­tun­kowy Wil­czyca, plu­szak, któ­rego wiel­ko­dusz­nie uży­czył nam na czas wy­prawy Staś, syn Ka­ta­rzyny. Ru­szamy z na­dzieją na okno po­go­dowe i wielką am­bi­cją, by za­pi­sać się zło­tymi zgło­skami w hi­sto­rii al­pi­ni­zmu ni­zin­nego. Oby góra gór była dla nas ła­skawa.

Go­dzina 10:45, ci­cho, sło­necz­nie. Eks­pe­dy­cja do­ciera do ma­low­ni­czej, nieco sen­nej osady Hu­ci­sko, po­ło­żo­nej u pod­nóża Al­tany. To miej­sce pełne kon­tra­stów, gdzie hi­sto­ria spo­tyka się z no­wo­cze­sno­ścią. Choćby lo­kalna ar­chi­tek­tura. No­wo­cze­sne bu­dowle z pu­staka wy­ra­stają tuż obok tra­dy­cyj­nych do­mów z drewna. Ża­łu­jemy, że nie mo­żemy zaj­rzeć do ty­po­wego do­mo­stwa i za­znać go­ścin­no­ści lo­kal­sów. Chcemy jed­nak wy­ko­rzy­stać okno po­go­dowe. Czym prę­dzej or­ga­ni­zu­jemy ka­ra­wanę i roz­po­czy­namy mo­zolną wspi­naczkę na Dach Ma­zow­sza.

Go­dzina 11:20, bez­wietrz­nie, na­dal sło­necz­nie. Po około dzie­się­ciu mi­nu­tach mor­der­czego mar­szu znaj­du­jemy wy­płasz­cze­nie te­renu, gdzie de­cy­du­jemy się roz­bić bazę. Ża­łu­jemy, że nie udało nam się po­zy­skać spon­so­rów i dzięki zgro­ma­dzo­nym środ­kom za­trud­nić tra­ga­rzy, któ­rzy by po­mo­gli wnieść sprzęt wspi­nacz­kowy. Mimo ob­cią­że­nia szybko zdo­by­wamy wy­so­kość. W le­śnej gę­stwi­nie roz­bi­jamy obóz. Naj­pierw sta­wiamy na­miot pla­żowy, który ma nas chro­nić przed zło­wiesz­czym wia­trem i doj­mu­ją­cym zim­nem. Wtem na dro­dze nie­opo­dal mija nas sa­mo­chód. Nie­wy­klu­czone, że to wspi­na­cze ko­mer­cyjni, na tle­nie, rów­nież zde­cy­do­wali się tego dnia pod­jąć próbę ataku szczy­to­wego. Na­leży pod­kre­ślić fakt, że w od­róż­nie­niu od nich my ata­ku­jemy Al­tanę bez tlenu. Za­nim jed­nak to na­stąpi, przy­go­to­wu­jemy na ku­chence tu­ry­stycz­nej kawę i po­si­lamy się ba­to­nami pro­te­ino­wymi. Pro­wa­dzimy też na­słuch ra­diowy. Jed­nak każda mi­nuta na tej wy­so­ko­ści działa na na­szą nie­ko­rzyść, dla­tego de­cy­du­jemy się na wyj­ście z bazy. Po­dej­mu­jemy udaną próbę wy­ty­cze­nia oraz za­po­rę­czo­wa­nia trasy i za­czy­namy ak­cję w ścia­nie Al­tany.

pocz­tówka PTTK, 1932–1939,Bi­blio­teka Na­ro­dowa, do­mena pu­bliczna

Naj­trud­niej­szy frag­ment drogi znaj­duje się w par­tiach szczy­to­wych, po­wy­żej 370 me­trów nad po­zio­mem mo­rza. Ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa ogra­ni­czamy ak­tyw­ność wspi­nacz­kową do jed­nego ataku szczy­to­wego. Przez chwilę prze­ży­wamy zwąt­pie­nie w sens ak­cji. Do­cho­dzi po­łu­dnie, wspi­namy się już po­nad go­dzinę, a szczytu na­dal nie wi­dać. Jak to moż­liwe, dla­czego, czy coś po­szło nie tak, gdzie po­peł­ni­ły­śmy błąd, może trzeba było po­je­chać w Ta­try, za­miast pchać się na Dach Ma­zow­sza? Na­gle do­strze­gamy mię­dzy drze­wami me­ta­lową kon­struk­cję. Czy to prze­ciw­po­ża­rowa wieża ob­ser­wa­cyjna na szczy­cie Al­tany? Znowu wstę­puje w nas na­dzieja. Po­dej­mu­jemy próbę ataku szczy­to­wego.

Naj­wyż­szy szczyt wo­je­wódz­twa ma­zo­wiec­kiego zdo­by­wamy o go­dzi­nie 12:20 czasu pol­skiego. Dzięki de­ter­mi­na­cji, mimo pro­ble­mów lo­gi­stycz­nych, na prze­kór zwąt­pie­niu. Z tru­dem po­wstrzy­mu­jemy łzy szczę­ścia, głos więź­nie w gar­dle, drżące dło­nie chwy­tają za smart­fon, by uwiecz­nić tę nie­zwy­kłą chwilę. Chwilę try­umfu czło­wieka nad na­turą i wła­sną sła­bo­ścią. Nie mamy jed­nak wiele czasu, by roz­sma­ko­wy­wać się w suk­ce­sie, przed nami ko­lejna walka – o szczę­śliwy po­wrót do bazy.

Do­cho­dzi go­dzina 13:00, zwi­jamy bazę, or­ga­ni­zu­jemy ka­ra­wanę po­wrotną na par­king w Hu­ci­sku. Cie­szymy się, że mo­gły­śmy za­pi­sać piękną kartę w hi­sto­rii al­pi­ni­zmu ni­zin­nego. Naj­waż­niej­sze: nikt nie zgi­nął. Na­wet pies ra­tow­nik wró­cił do sy­re­niego grodu w jed­nym plu­szo­wym ka­wałku.

PO­CZĄT­KOWO TO MIAŁ BYĆ tekst o tym, że na­leży de­fi­ni­tyw­nie po­że­gnać się ze sta­rym ka­no­nem kra­jo­znaw­czym. Już dość: wi­do­ków Mor­skiego Oka, Gie­wontu, krypt na Wa­welu, żu­rawi stocz­nio­wych w Gdań­sku, ko­ścioła Ma­riac­kiego w Kra­ko­wie. Dość już zmur­sza­łych ka­mieni ku czci i obe­li­sków upa­mięt­nia­ją­cych sto­czone bi­twy, prze­laną krew, mę­czeń­stwo. Niech szlak tu­ry­styczny nie pro­wa­dzi pod po­mnik, do ko­ścioła albo na cmen­tarz. Niech wresz­cie ob­jawi się w kra­jo­znaw­stwie Pol­ska inna niż cier­piąca i nieco na­dęta, która ma po­czu­cie hu­moru i dy­stans do sie­bie. Niech Pol­ska bę­dzie jak fajna ko­le­żanka, a nie z po­zoru groźny, a w isto­cie śmieszny wuj z wą­sem. Czas po­że­gnać stare kra­jo­znaw­stwo – tu­ry­styczną ce­pe­liadę, ra­czej re­likt prze­szło­ści niż cie­kawy plan na przy­szłość.

Te­raz idzie nowe: wy­cieczki na naj­wyż­sze szczyty wo­je­wództw w kon­wen­cji wy­so­ko­gór­skich wy­praw czy trek­king do naj­ni­żej po­ło­żo­nego punktu w Ta­trach. Wszystko to ob­fi­cie pod­lane iro­nią i do­brze udo­ku­men­to­wane w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych oraz za­ser­dusz­ko­wane przez zna­jo­mych z bańki. Jed­nak w miarę po­zna­wa­nia hi­sto­rii przed­wo­jen­nego kra­jo­znaw­stwa co­raz mniej ro­zu­mia­łam swoją chęć zde­pre­cjo­no­wa­nia do­ko­nań kilku po­ko­leń kra­jo­znaw­ców. A może idea kra­jo­znaw­cza nie wy­maga uni­ce­stwie­nia, ale od­świe­że­nia? Może po­trzebna jest nowa kry­tyczna opo­wieść, która wy­do­bę­dzie z kra­jo­znaw­stwa to, czego obec­nie tak bar­dzo po­trze­bu­jemy, a co jest jego istotą: wspól­no­to­wość, tro­skę o przy­rodę, za­an­ga­żo­wa­nie spo­łeczne, a wszystko to re­ali­zo­wane pod­czas pie­szych (choć nie tylko) wy­cie­czek po Pol­sce? To od pie­szych wy­cie­czek wszystko się za­częło.

LI­PIEC 1885 ROKU, na sta­cji ko­le­jo­wej w Za­wier­ciu z po­ciągu re­la­cji So­sno­wiec–War­szawa wy­sia­dło dwóch męż­czyzn: dzie­więt­na­sto­letni Alek­san­der Ja­now­ski, ab­sol­went Szkoły Tech­nicz­nej War­szaw­sko-Wie­deń­skiej Ko­lei Że­la­znej, pra­cow­nik ko­lei, oraz jego szkolny ko­lega, ma­larz awan­gar­dzi­sta o pseu­do­ni­mie Mal­jasz. Męż­czyźni opu­ścili dwo­rzec i za­częli wę­drówkę do ruin zamku w Ogro­dzieńcu. Ja­now­ski i Mal­jasz zro­bili coś, o czym więk­szość Po­la­ków na­wet nie śniła w tam­tym cza­sie – upra­wiali kra­jo­znaw­stwo. „Wę­dro­wa­li­śmy z Za­wier­cia, chło­dząc się wodą to z Warty, to z Prze­mszy na tym wą­skim wo­do­dziale Odry i Wi­sły. Gdy wy­szli­śmy na wzgó­rze za mia­stecz­kiem i uka­zały się w swym ma­je­sta­cie po­tężne mury ogro­dzie­niec­kiego zamku, sta­ną­łem jak wryty. Był to nie­za­po­mniany wstrząs. Pa­mię­tam, że jak Krzy­żowcy na wi­dok mu­rów Je­ro­zo­limy, wo­ła­łem: «Bóg tak chce!»” – tak Ja­now­ski wspo­mi­nał tę wy­cieczkę w 1931 roku na ła­mach cza­so­pi­sma kra­jo­znaw­czego „Zie­mia”.

W do­świad­cza­niu kra­jo­brazu Ja­now­ski jest nie­odrod­nym dziec­kiem epoki ro­man­ty­zmu. Jego oko prze­szło już tre­ning roz­po­zna­wa­nia ma­low­ni­czych, a za­ra­zem bu­dzą­cych grozę i wznio­słość wi­do­ków. Wszystko się tu zga­dza: baszty są po­tężne, niebo – błę­kitne, na­wał­nica – roz­sza­lała, po­świata księ­życa – mi­styczna. Punk­tem kul­mi­na­cyj­nym jest bu­rza, którą Ja­now­ski i Mal­jasz ob­ser­wo­wali z okien chaty we wsi Pod­zam­cze: „Pur­pura bły­ska­wic zło­ciła wie­życe, ot­chła­nie okien czar­nemi oczo­do­łami wpa­try­wały się w roz­pę­ta­nie ży­wio­łów”. Pod­czas nocy spę­dzo­nej w ru­inach zamku Ja­now­ski wy­cho­dzi jed­nak poza ro­man­tyczny, zin­dy­wi­du­ali­zo­wany sce­na­riusz prze­ży­wa­nia kra­jo­brazu. Ru­iny zamku ob­ja­wiły się mu jako sym­bol za­nie­dba­nej i za­po­mnia­nej Pol­ski, ale też zo­bo­wią­za­nie do jej na­ocz­nego po­zna­wa­nia. „Zu­peł­nie pod­świa­do­mie roz­bu­dziło się w du­szy pra­gnie­nie: aby te cuda na­szej przy­rody i kul­tury mo­gły być po­dzi­wiane przez naj­licz­niej­sze rze­sze. To była wła­śnie bez­wiedna kon­cep­cja kra­jo­znaw­stwa”.

Wy­cieczka do ruin zamku w Ogro­dzieńcu, epi­fa­nia wi­doku, któ­rej do­świad­czył Ja­now­ski, sta­nowi za­ło­ży­ciel­ski mit przed­wo­jen­nego kra­jo­znaw­stwa. Gdy w 1906 roku z ini­cja­tywy Alek­san­dra Ja­now­skiego, Ka­zi­mie­rza Kul­wie­cia, Zyg­munta Glo­gera i Mi­ko­łaja Wisz­nic­kiego po­wstało, na fali od­wilży w za­bo­rze ro­syj­skim, Pol­skie To­wa­rzy­stwo Kra­jo­znaw­cze (PTK), na od­znace or­ga­ni­za­cji w cen­tral­nym punk­cie umiesz­czono wła­śnie ogro­dzie­niecki za­mek, a na otoku herby Po­zna­nia, Kra­kowa i War­szawy. „Straszną klę­ską był po­dział na za­bory, ina­czej kształ­to­wała się du­sza «po­znań­czyka» czy «kró­le­wiaka», czy «ga­li­cja­nina». Te trzy na­zwy po­winny dziś znik­nąć (...). Mamy na­dzieję, że wę­drówki na­sze kra­jo­znaw­cze za­trą ślady daw­nych gra­nic, że po­znaw­szy się, po­ko­chamy się wza­jem­nie” – pod­kre­ślano w pierw­szym, wy­da­nym w 1920 roku, nu­me­rze „Mie­sięcz­nika Kra­jo­znaw­czego dla Mło­dzieży” [póź­niej­szy „Orli Lot” – przyp. red.], mie­sięcz­nika kra­jo­znaw­czego dla mło­dzieży.

Oczy­wi­ście ruch kra­jo­znaw­czy nie na­ro­dził się wraz z po­wsta­niem PTK, jego roz­wój za­sad­ni­czo na­stą­pił w XIX wieku, zwłasz­cza na te­re­nie cie­szą­cej się względ­nymi swo­bo­dami po­li­tycz­nymi Ga­li­cji, w 1873 roku po­wstało (for­mal­nie w 1874) To­wa­rzy­stwo Ta­trzań­skie z sie­dzibą w Kra­ko­wie.

Pocz­tówka PTK, 1907–1950.Bi­blio­teka Na­ro­dowa, do­mena pu­bliczna

Pocz­tówka PTK, 1907.Bi­blio­teka Na­ro­dowa, do­mena pu­bliczna

Spła­wiw­szy cię­żary han­dlowe do Kowna i da­lej ku gra­nicy pru­skiej, aż do Jur­borga, fli­sacy nie­meń­scy od­by­wają żmudną i długą drogę po­wrotną pie­szo, cią­gnąc wzdłuż brze­gów swe statki na wi­ciach. Pocz­tówka PTK, 1910.Bi­blio­teka Na­ro­dowa, do­mena pu­bliczna

Pol­ska była po­ka­wał­ko­wana. Kra­jo­znawcy szu­kali kleju, który by na po­wrót po­łą­czył czę­ści w jedną ca­łość. Tym kle­jem miały być kra­jo­brazy. Gó­ral spo­gląda na ośnie­żony Gie­wont, czółna ko­ły­szą się na Nie­mnie, Za­mek Ksią­żąt Ma­zo­wiec­kich w Płocku gó­ruje nad Wi­słą, żu­bry pasą się na bia­ło­wie­skiej po­la­nie, fli­sacy spła­wiają tra­twy na Du­najcu, krzyże tkwią na roz­sta­jach dróg, przy­drożne wierzby rzu­cają cień, do ba­zy­liki w Wil­nie spie­szą wierni, w Ostrej Bra­mie kłębi się tłum. Wi­doki pol­sko­ści in­ten­syw­nie re­pro­du­ko­wał i utrwa­lał ruch kra­jo­znaw­czy. W pierw­szym dzie­się­cio­le­ciu PTK wy­dało po­nad 800 ty­sięcy pocz­tó­wek oraz bli­sko pięć­dzie­siąt pu­bli­ka­cji w na­kła­dzie prze­kra­cza­ją­cym 100 ty­sięcy. Zdję­cia kra­jo­bra­zów, które z cza­sem staną się ka­no­nem kra­jo­znaw­czym, pu­bli­ko­wano także na ła­mach „Ziemi” i „Or­lego Lotu”. W tym pierw­szym cza­so­pi­śmie pre­zen­to­wano zdję­cia z cy­klu „Na­sze kra­jo­brazy”, któ­rych au­to­rem był mię­dzy in­nymi Jan Buł­hak, twórca idei fo­to­gra­fii oj­czy­stej.

– Do od­zy­ska­nia nie­pod­le­gło­ści ruch kra­jo­znaw­czy, a w szcze­gól­no­ści Pol­skie To­wa­rzy­stwo Kra­jo­znaw­cze, na­zy­wano nie­for­mal­nie „mi­ni­ster­stwem pol­sko­ści”, a swoje prak­tyki kra­jo­znawcy okre­ślali jako geo­gra­fię ser­deczną, bo two­rzona hie­rar­chia wi­do­ków miała być ważna dla serca spo­łe­czeń­stwa. Kra­jo­znawcy uży­wali rów­nież ta­kich po­jęć jak „oj­co­wi­zna” i „swojsz­czy­zna”. Cho­dziło o to, żeby kra­jo­braz oswoić, uczy­nić na­szym – po­wie­dział mi dok­tor Piotr Kub­kow­ski, kul­tu­ro­znawca z Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego, w pracy ba­daw­czej zaj­mu­jący się mię­dzy in­nymi kul­tu­rową hi­sto­rią ru­chu kra­jo­znaw­czego.

W „Na­szych kra­jo­bra­zach” zna­la­zły się oczy­wi­ście gór­skie pej­zaże – kształ­tu­jąca się od XVIII wieku fa­scy­na­cja gó­rami była ogól­no­eu­ro­pej­skim tren­dem. Na ła­mach „Ziemi” kra­jo­znawcy opi­sy­wali i fo­to­gra­fo­wali także rzeki, nie tylko te naj­więk­sze, jak Wi­sła czy Nie­men, lecz rów­nież po­mniej­sze: Nidę, Drawę, Brdę, Ka­mienną. – Wy­zwa­niem były ni­ziny. Na prze­ło­mie XIX i XX wieku dys­ku­to­wano przej­ścio­wość pol­skiego kra­jo­brazu, w któ­rym, jak pod­kre­ślano, bra­kuje do­mi­nanty. Nuda kra­jo­brazu ni­zin­nego, Wiel­ko­pol­ski czy Ma­zow­sza, była trak­to­wana jako pro­blem, szu­kano więc cie­ka­wych ele­men­tów, które by go in­te­re­su­jąco opo­wie­działy – do­daje Kub­kow­ski. – Dzi­siaj szu­kamy ka­drów, w któ­rych nie bę­dzie śla­dów cy­wi­li­za­cji, ka­non kra­jo­znaw­czy ko­ja­rzymy ra­czej z wi­do­kami na­le­żą­cymi do po­rządku na­tu­ral­nego. Przed­wo­jenni kra­jo­znawcy my­śleli o ka­no­nie ina­czej. Wy­star­czy po­pa­trzeć na pocz­tówki wy­da­wane przez PTK: fa­bryki, bele drewna w por­cie w Byd­gosz­czy, ry­bo­łów­stwo. Oni nie wi­dzieli w tym al­ter­na­tyw­nej atrak­cji, nie trak­to­wali z przy­mru­że­niem oka. Do­ku­men­to­wali wi­doki, które miały świad­czyć o po­ten­cjale eko­no­micz­nym kraju. Gdyby dziś od­kryto w Pol­sce złoże litu, ra­czej nie we­szłoby ono szybko do ka­nonu kra­jo­znaw­czego, a my­ślę, że w 1906 roku – jak naj­bar­dziej.

Wspól­no­to­twór­cza rola kra­jo­znaw­stwa wy­czer­puje się pod ko­niec lat 20. XX wieku, gdy gra­nice kraju są usta­lone i okrze­płe. „Kra­jo­znawcy już wów­czas nie szu­kają kra­jo­bra­zów i wi­do­ków. Ich li­sta jest względ­nie go­towa i od­tąd bę­dzie tylko po­twier­dzana (...) w po­dró­żach, w za­pi­sach do­świad­czeń oby­wa­teli i oby­wa­te­lek, w fol­de­rach tu­ry­stycz­nych, w pod­ręcz­ni­kach (...). Już wia­domo, do­kąd jeź­dzić i czego po tych wy­jaz­dach ocze­ki­wać. Sce­na­riu­sze emo­cji, ja­kie mamy od­czu­wać wzglę­dem ruin czy pa­no­ram, są już na­pi­sane – po­wie­dział Kub­kow­ski w zor­ga­ni­zo­wa­nym przez In­sty­tut Kul­tury Pol­skiej wy­kła­dzie Opo­wie­ści kra­jo­brazu. – Kra­jo­znaw­stwo tego okresu nie było (...) za­mkniętą w mu­rach aka­de­mii dys­cy­pliną na­uki ani też nie było upra­wianą zza biurka prak­tyką li­te­racką (...). Jego pod­stawą było do­świad­cze­nie te­re­nowe [czyli wy­cieczka – przyp. E.P.], ob­co­wa­nie z hi­sto­rią wpi­saną w kra­jo­brazy”.

CZY WY­CIECZKA na naj­wyż­szy szczyt wo­je­wódz­twa ma­zo­wiec­kiego zy­ska­łaby przy­chyl­ność sza­cow­nego Pol­skiego To­wa­rzy­stwa Kra­jo­znaw­czego? Czy re­dak­cja „Ziemi” by­łaby za­in­te­re­so­wana pu­bli­ka­cją re­la­cji? Nie­wy­klu­czone, że przed­wo­jen­nym kra­jo­znaw­com przy­padłby do gu­stu po­mysł od­kry­wa­nia naj­bliż­szej oko­licy, co Alek­san­der Ja­now­ski okre­ślał w po­rad­niku Wy­cieczki kra­jo­znaw­cze: wska­zówki me­to­dyczne z 1900 roku jako „pierw­sze i za­sad­ni­cze prawo wy­cieczki”: „Niech to bę­dzie swoje wo­je­wódz­two lub cho­ciażby swój po­wiat tylko”. Przed­wo­jen­nym kra­jo­znaw­com mo­głoby się jed­nak nie spodo­bać, że to wy­cieczka wy­łącz­nie dla za­bawy, nie kie­ruje nami po­czu­cie obo­wiązku wo­bec kraju, przed­kła­damy kon­su­mo­wa­nie kra­jo­bra­zów nad zdo­by­wa­nie wie­dzy geo­gra­ficz­nej i hi­sto­rycz­nej o re­gio­nie, nie ko­lek­cjo­nu­jemy pa­mią­tek prze­szło­ści, je­dy­nie wra­że­nia. Mo­gliby nie zro­zu­mieć, że nie ma w nas od­ru­chu nie tylko gro­ma­dze­nia i zdo­by­wa­nia wie­dzy, na przy­kład na te­mat bu­dowy geo­lo­gicz­nej Garbu Giel­niow­skiego, do któ­rego na­leży Al­tana, lecz także jej upo­wszech­nia­nia – w for­mie kra­jo­znaw­czej pu­bli­ka­cji lub pod­czas od­czytu przy­go­to­wa­nego na pod­sta­wie skru­pu­lat­nie pro­wa­dzo­nych w te­re­nie no­ta­tek. Ra­czej od­mó­wiono by nam prawa do na­zwa­nia wy­cieczki na Al­tanę kra­jo­znaw­czą.

„«Kra­jo­znaw­cza» wy­cieczka winna pro­wa­dzić ko­niecz­nie do po­zna­nia kraju, a wła­ści­wie czę­ści jego lub jed­nej miej­sco­wo­ści czy na­wet ja­kie­goś szcze­gółu, ale do po­zna­nia, a nie do obej­rze­nia” – na­po­mi­nał Mi­ko­łaj Wisz­nicki w ar­ty­kule Wy­cieczka kra­jo­znaw­cza opu­bli­ko­wa­nym w „Ziemi” w 1929 roku. We­dług kry­te­riów przed­wo­jen­nego kra­jo­znaw­stwa na­sza skromna wy­prawa nie była – jak okre­śliłby to Wisz­nicki – „czy­stej krwi” kra­jo­znaw­czą, rów­nież dla­tego, że więk­szość trasy po­ko­na­ły­śmy au­tem, a je­dy­nie ostatni od­ci­nek pro­wa­dzący na szczyt – pie­szo. Tylko pie­sza wy­cieczka daje „mak­si­mum moż­no­ści po­zna­nia kraju”, na pie­chotę można do­trzeć do miejsc po­ło­żo­nych poza szla­kami, a więc nie­rzadko cie­kaw­szych. Z ko­niecz­no­ści po­ko­nuje się trasę wol­niej, ale za to można po­czy­nić wię­cej ob­ser­wa­cji – prze­ko­ny­wał Wisz­nicki, od­wo­łu­jąc się do wła­snego do­świad­cze­nia w te­re­nie – trwa­ją­cej dwa­dzie­ścia osiem dni pie­szej wy­cieczki z War­szawy do Za­ko­pa­nego. Wtó­ro­wał mu Ja­now­ski: „Naj­wię­cej jed­nak ko­rzy­ści i naj­wię­cej za­do­wo­le­nia daje po­dróż pie­sza”.

Wielcy kra­jo­znawcy mo­gliby też być zdzi­wieni, a może na­wet za­wie­dzeni, że na­sza wy­cieczka na Al­tanę była tak oso­bowo skromna.

Dru­giego czerwca 1907 roku do przy­stani w Gniew­nie­wi­cach do­biły dwa wi­ślane pa­ro­statki: „Ko­per­nik” i „Nad­wi­śla­nin” z 387 oso­bami na po­kła­dzie. Gro­mada wy­sy­pała się na brzeg i pod kie­run­kiem Alek­san­dra Ja­now­skiego, fa­mi­liar­nie na­zy­wa­nego w śro­do­wi­sku kra­jo­znaw­czym Wu­jem, i Ka­zi­mie­rza Kul­wie­cia ru­szyła w stronę Pusz­czy Kam­pi­no­skiej przez Le­on­cin i Teo­file do Sta­rej Dą­browy. Za pie­chu­rami je­chały fur­manki z ba­ga­żami, pa­nie osła­niały twarz pa­ra­sol­kami, pod­trzy­my­wały ogony su­kien. „Ta­kiego ko­ro­wodu pew­nie nie wi­działy te strony” – pi­sał Ja­now­ski w Wy­ciecz­kach kra­jo­znaw­czych.

W re­la­cji z wy­cieczki do Pusz­czy Kam­pi­no­skiej pod­kre­ślano rów­nież jej de­mo­kra­tyczny, włą­cza­jący cha­rak­ter: „Mło­dzież i starsi, chłopcy i dziew­częta, lu­dzie róż­nego stanu i za­wodu, wszy­scy czuli się tu­taj tylko dziećmi jed­nej ziemi, tej ziemi, którą tu po­znać przy­szli” – opi­sy­wał wy­cieczkę je­den z uczest­ni­ków. Z ko­lei w pie­szej wy­cieczce z ro­ga­tek Je­ro­zo­lim­skich do Ra­szyna i Fa­lent, a póź­niej do Włoch, w maju 1909 roku, wzięło udział 349 osób „roz­ma­itego wieku i płci” – jak re­la­cjo­no­wano w „Ziemi”.

Jak do­stojni kra­jo­znawcy za­re­ago­wa­liby na wia­do­mość, że w wy­cieczce na Al­tanę biorą udział wy­łącz­nie ko­biety? Ki­bi­co­wa­liby, od­ra­dzali eska­padę bez mę­skiego opie­kuna, a może w ogóle nie by­liby zdzi­wieni? Prze­cież do po­czątku XX wieku nie­wiele ko­biet upra­wiało tu­ry­stykę. A tym­cza­sem w kra­jo­znaw­stwie: – Ko­biety od po­czątku an­ga­żo­wały się w dzia­łal­ność PTK, uczest­ni­czyły w wy­ciecz­kach, pi­sały pu­bli­ka­cje, pro­wa­dziły w szko­łach koła kra­jo­znaw­cze. To były czę­sto wy­kształ­cone osoby, ze szla­chec­kich i in­te­li­genc­kich do­mów. Od­bior­czy­niami, a zwy­kle rów­nież bo­ha­ter­kami po­ga­da­nek kra­jo­znaw­czych, na przy­kład au­tor­stwa Ja­now­skiego, były dziew­czynki, co jesz­cze dwie de­kady wcze­śniej było nie do po­my­śle­nia. Otwar­tość na ko­biety wy­ni­kała po czę­ści z du­cha cza­sów: re­wo­lu­cji spo­łecz­nej w la­tach 1905–1906 w Kon­gre­sówce, a po czę­ści z cha­rak­teru przed­wo­jen­nego PTK, które two­rzyły ra­czej osoby o sym­pa­tiach le­wi­co­wych, pe­pe­esowcy i pił­sud­czycy – za­zna­cza Piotr Kub­kow­ski.

Po chwili do­daje jed­nak: – Kra­jo­znaw­stwo to przede wszyst­kim hi­sto­ria mę­skiej pa­sji. Jest w nim per­for­mans, zdo­bycz, wy­czyn, na ogół ko­ja­rzone ze świa­tem mę­skich am­bi­cji. Nie­wy­klu­czone, że po dro­dze, re­ali­zu­jąc wła­sne am­bi­cje, męż­czyźni se­ko­wali ko­biety.

Choćby dla­tego ka­non kra­jo­znaw­czy na­le­ża­łoby po­sze­rzyć o kra­jo­znaw­czy­nie, które prze­cież były: cho­dziły, wy­jeż­dżały, wspi­nały się, or­ga­ni­zo­wały, pu­bli­ko­wały. Można je zo­ba­czyć cho­ciażby na ar­chi­wal­nych zdję­ciach. W pu­bli­ka­cji Jana Pio­trow­skiego 110 lat kra­jo­znaw­stwa pol­skiego: tra­dy­cja i nowe wy­zwa­nia do fo­to­gra­fii z 1910 roku po­zuje czter­na­ścioro człon­ków PTK, w tym sześć ko­biet. Ko­lejna fo­to­gra­fia, tym ra­zem z wy­cieczki, około 1909 roku: z trzy­na­ściorga uczest­ni­ków sześć to ko­biety, czwarta od le­wej to, jak wy­nika z pod­pisu, Re­gina Da­ny­szówna, geo­grafka i geo­lożka, współ­za­ło­ży­cielka Stron­nic­twa De­mo­kra­tycz­nego, pierw­sza Po­lka z dok­to­ra­tem z dzie­dziny nauk geo­lo­gicz­nych.

Na stro­nie Cen­tral­nej Bi­blio­teki Pol­skiego To­wa­rzy­stwa Tu­ry­styczno-Kra­jo­znaw­czego (PTTK) po wpi­sa­niu w wy­szu­ki­warkę „Re­gina Da­ny­szówna” i „Re­gina Da­nysz-Fle­sza­rowa” po­ja­wiają się trzy­dzie­ści cztery wy­niki – ar­ty­kuły kra­jo­znaw­czyni opu­bli­ko­wane na ła­mach „Ziemi” w la­tach 1910–1949. Re­la­cje z zi­mo­wych wy­cie­czek w Ta­try, wspi­naczki w Gor­ga­nach, wa­ka­cyj­nej włó­częgi po Po­le­siu, syl­wetka Sta­ni­sława Sta­szica, prze­glądy li­te­ra­tury kra­jo­znaw­czej. W ar­ty­kule opu­bli­ko­wa­nym w „Ziemi” w 1931 roku Re­gina Fle­sza­rowa wspo­mina swoją pierw­szą w ży­ciu pie­szą wy­cieczkę. Z ko­le­żan­kami za­czy­ty­wała się w Wy­ciecz­kach po kraju Alek­san­dra Ja­now­skiego, słu­chały opo­wie­ści swo­ich braci, któ­rzy w pie­szych wy­ciecz­kach już uczest­ni­czyli i opo­wia­dali o nich z za­raź­liwą eks­cy­ta­cją. Zbli­żało się lato 1904 roku, wpa­dły na po­mysł, że pójdą w Pol­skę, ale szybko na­szły je wąt­pli­wo­ści – czy do­staną zgodę od ro­dzi­ców, co za eks­cen­tryczny po­mysł, żeby dziew­częta „wy­ciecz­ko­wały” ra­zem z chłop­cami.

„Nasz pro­jekt był więc do pew­nego stop­nia re­we­la­cyjny” – wspo­mi­nała. Szes­na­sto­let­nia Da­ny­szówna nie była pewna, czy zo­sta­nie do­pusz­czona do ro­dzą­cego się ru­chu kra­jo­znaw­czego, czy bę­dzie mo­gła, jak ko­le­dzy i bra­cia, wy­ru­szyć na szlak, a wcze­śniej sa­mo­dziel­nie przy­go­to­wać się do wę­drówki i opra­co­wać trasę, czy po­zo­sta­nie jej tylko wo­dzić pal­cem po ma­pie i czy­tać o przy­go­dach, które mo­głyby być jej udzia­łem. Osta­tecz­nie zgodę na wy­cieczkę miał wy­dać Alek­san­der Ja­now­ski. Wy­słały list, cze­kały na od­po­wiedź: „Z ja­kimż nie­po­ko­jem ocze­ki­wa­li­śmy jej, z ja­kim bi­ciem serca otwie­rało się ko­pertę i z jaką ra­do­ścią i trum­fem od­czy­tało nie tylko zgodę, ale i bło­go­sła­wień­stwo na włó­częgę”.

Trasa wy­cieczki pro­wa­dziła z Koń­sko­woli przez Pu­ławy, Ka­zi­mierz, Ja­no­wiec, Wą­wol­nicę, Na­łę­czów do Lu­blina. Ba­gaż spa­ko­wały w torby – wy­na­la­zek ple­caka nie był jesz­cze znany (w tam­tym cza­sie w krę­gach kra­jo­znaw­czych dys­ku­to­wano nad spo­lsz­cze­niem nie­miec­kiego Ruck­sack, wśród pro­po­zy­cji były za­do­dź­wig i ple­co­dź­wig) – „za wzór po­słu­żyły nam sa­kwy dzia­dów-że­bra­ków”. Fle­sza­rowa wspo­mina re­ak­cje miej­sco­wych: dzi­wili się, ale też go­ścili, kar­mili, po­ma­gali znaj­do­wać noc­legi na sia­nie, tylko in­cy­den­tal­nie szczuli psami. Prze­by­wa­jący w Na­łę­czo­wie Bo­le­sław Prus po­wie­dział z uzna­niem na ich wi­dok: „Nogi bym tych ko­biet ca­ło­wał, że się od­wa­żyły na taką wę­drówkę”. Nie­przy­pad­kowo Re­gina Da­nysz-Fle­sza­rowa re­la­cję ze swo­jej pierw­szej ko­edu­ka­cyj­nej pie­szej wy­cieczki za­ty­tu­ło­wała Marsz zwy­cię­stwa.

Człon­ko­wie PTK na wy­cieczce, Ro­kieć Wielka, pro­wa­dzi Mie­czy­sław Or­ło­wicz, 1935.zdję­cieJan Ja­ro­szyń­ski, Cen­trum Fo­to­gra­fii Kra­jo­znaw­czej PTTK im. Wal­de­mara Dońca w Ło­dzi

Sta­ni­sława Niem­cówna, na­uczy­cielka hi­sto­rii i geo­gra­fii w kra­kow­skim żeń­skim gim­na­zjum, wie­rzyła, że można wy­cho­wy­wać przez kra­jo­braz: „Piękno kra­jo­bra­zów kształci w nas pier­wia­stek es­te­tyczny i nie po­zwala kra­jo­znaw­com nisz­czyć ro­ślin­no­ści ani za­śmie­cać gór, lecz czyni z nich obroń­ców przy­rody oraz za­byt­ków i pracy ludz­kiej” – uza­sad­niała w 1921 roku na ła­mach „Or­lego Lotu” sens swo­jej pracy spo­łecz­nej: pro­wa­dze­nie kół kra­jo­znaw­czych wśród mło­dzieży, w czym po­ma­gały jej: Jó­zefa Berg­gruen – ko­lejna pio­nierka kra­jo­znaw­stwa, na­uczy­cielka przy­rody, Ja­dwiga Ro­gu­ska-Cy­bul­ska – ta­ter­niczka i nar­ciarka wy­so­ko­gór­ska, Ja­dwiga Warn­kówna – pe­da­gożka i au­torka ksią­żek kra­jo­znaw­czych, Marta Hu­bicka – re­gio­na­listka, au­torka mo­no­gra­fii o Kie­lec­czyź­nie, pod ko­niec lat 20. i na po­czątku 30. pre­ze­ska Mu­zeum Re­gio­nal­nego w Kiel­cach. Po­czet kra­jo­znaw­czyń. Można by go jesz­cze śmiało roz­bu­do­wy­wać o ko­lejne na­zwi­ska. Z prze­szło­ści wy­cią­gać ich do­ko­na­nia i oglą­dać pod świa­tło. Można by też spró­bo­wać opo­wie­dzieć mit za­ło­ży­ciel­ski kra­jo­znaw­stwa ina­czej: na po­czątku była wy­cieczka, od niej wszystko się za­częło, Pol­ska jesz­cze nie ist­niała, na­le­żało ją zna­leźć: w dro­dze, w kra­jo­bra­zach, w spo­tka­niach. Alek­san­der Ja­now­ski po­szedł więc z Za­wier­cia do Ogro­dzieńca, a Re­gina Da­ny­szówna – z Koń­sko­woli do Lu­blina.

O ZA­LI­PIU, WSI PO­ŁO­ŻO­NEJ