Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W najnowszym wydaniu specjalnym „Pisma” zatytułowanym „Wokół Podróży” zdecydowaliśmy się zrobić jak tolkienowski Bilbo Baggins – pójść, gdzie nas nogi poniosą. I to dosłownie. Zamiast do auta czy samolotu wsiąść na rower i pojechać przed siebie albo założyć dobre buty i iść – łazić, wspinać się, przedzierać, maszerować, kluczyć, błądzić, szukać, by dotrzeć do miejsca, które choć na chwilę można nazwać celem.
Pismo. Magazyn Opinii. Wydanie Specjalne „Wokół Podróży”
Katarzyna Kazimierowska – W drogę! – Od redakcji
Małgorzata Adamczyk – Pocztówka z Polski – W Kadrze
Aleksandra Zielińska – Wszystko jest w porządku
Ewa Pluta – Nowe krajoznawstwo: kibicować gorszym
Marek Szymaniak – Wolność dwóch kółek
Adam Robiński – Z Pismem u… Profesora Marka Lewandowskiego, antarktycznego Marsjanina
Julia Lachowicz-Nowińska – Jednoosobowa niebieska strefa. Portret Elżbiety Dzikowskiej
Agnieszka Pajączkowska – Kurs na wieś
Filip Springer – Ziemia bez nazwy
Dorthe Nors – Ścieżki wokół Bulbjerg
Jan Mencwel, Szczepan Żurek – 10 pytań krajoznawczych – Quiz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD REDAKCJI
W drogę!
„C zasem niebezpiecznie jest wyjść z domu. Gdy staniesz na drodze, nigdy nie wiadomo, dokąd cię nogi poniosą” – mówi Bilbo Baggins w Tolkienowskiej Drużynie Pierścienia. W tym numerze wydania specjalnego „Pisma” zdecydowaliśmy się zrobić jak Bilbo – pójść, gdzie nas nogi poniosą. I to dosłownie. Zamiast do auta czy samolotu wsiąść na rower i pojechać przed siebie albo założyć dobre buty i iść – łazić, wspinać się, przedzierać, maszerować, kluczyć, błądzić, szukać, by dotrzeć do miejsca, gdzie nie żyją co prawda dzikie stwory, ale które choć na chwilę można nazwać celem.
Wydanie specjalne, które trzymacie w rękach, przewrotnie nazwaliśmy „Wokół podróży”. Zwykle, kiedy słyszy się to hasło, na myśl przychodzą wyprawy na miarę „National Geographic” – dalekie, egzotyczne, atrakcyjne, może nawet z nutką dreszczyku. Jakaś Birma albo Peru, ostatecznie Alaska, ewentualnie wersja ekonomiczna – Islandia.
Tymczasem przygoda może zacząć się tuż za rogiem. Odkrycia można dokonać już na pobliskim skwerku czy niewielkiej górce, która – gdy ciut przymrużymy oczy – może urosnąć do rozmiarów Czomolungmy (przez Europejczyków zwanej Mount Everestem). W ten sposób na teren wokół siebie spojrzeli członkowie Towarzystwa Krajoznawczego Krajobraz. W 2015 roku zorganizowali Pierwszą Polską Zimową Ekspedycję „Korona Warszawy” w celu zdobycia sześciu warszawskich wzniesień w stylu alpejskim. Dziś możemy oglądać zdjęcia i filmy dokumentalne z tego historycznego wyczynu. I choć budzą one ogromną wesołość, to przyświecał zdobywcom zacny cel – zetrzeć nimb wielkości z klasycznego kanonu krajoznawczego, by poszukać innych przykładów tak zwanych atrakcji turystycznych czy przyrodniczych, a w praktyce odzyskać radość z eksplorowania, podziwiania i zdobywania miejsc, punktów na mapie, ścieżek i szlaków, odzyskać zachwyt nad samodzielnym doświadczaniem świata – także tego, który pozornie znamy, a który zwyczajnie nam się opatrzył.
Pisze o tym w eseju Nowe krajoznawstwo: kibicować gorszym Ewa Pluta, moja redakcyjna koleżanka, która kontynuując nową tradycję zdobywania szczytów tam, gdzie ich nie ma, decyduje się zdobyć w stylu alpejskim dach Mazowsza. Marek Szymaniak również przekuwa teorię w praktykę: wskakuje na rower – mentalnie i w realu – by siłą własnych mięśni odkrywać i przeżywać przyrodę, by doznawać krajobrazu wszystkimi zmysłami. Czasem banalny, „slowhopowy” hamak rozwieszony między drzewami i kawa z kubka termicznego, zamknięcie na chwilę oczu i posłuchanie leśnych hałasów pozwalają bardziej docenić i lepiej zrozumieć przyrodę, dając większą przestrzeń na empatię.
Agnieszka Pajączkowska zamiast wycieczek w bliskie, ale nieznane miejsca, wybiera przeprowadzkę z miasta na wieś, która wielu kojarzy się z wyprawą na inną planetę. Choć to miejsce znajome, sprawdzone, nieobce, okazuje się, że pieszo eksploruje się je inaczej, że dystans zaczyna być mierzony inną miarą, miejsce wiąże się już nie tyle z celem (kupić chleb w sklepie), ile z emocjami, jakie mu towarzyszą. I wspomnieniami, jakie się buduje.
Krok dalej idzie Adam Robiński, który razem z profesorem Markiem Lewandowskim przenosi się na Antarktydę. Tu krajobraz jest tak odmienny, jakbyśmy doświadczali nieznanego świata, w którym nasze zmysły pracują inaczej. Cytując Barry’ego Lopeza, autora książki Arktyczne marzenia: „Krajobrazy ziemskie są tak różnorodne, że trudno poznać je wszystkie dokładnie. To jest jak dogadywanie się z dzikimi zwierzętami. Pewność w stosunku do jednego gatunku rzadko kiedy przydaje się w kontakcie z innym” (przeł. Jarosław Mikos).
To drzewo, na które w dzieciństwie wspinał się nasz tata, a na które my włazimy dziś, ta wydeptana między blokami ścieżka, którą pamiętamy od zawsze, a która nigdy nie stała się chodnikiem, droga obrośnięta z obu stron wierzbami, którą utożsamiamy z wakacjami, bo prowadzi nad morze, słowo „wieś”, które już zawsze kojarzy nam się z lasem, bo tak było we wsi, gdzie mieszkali dziadkowie. Przyklejamy obrazy do słów, emocje do obrazów, nadajemy im ogromne znaczenie, ale tylko w ten sposób krajobraz może w nas zostać – to tęsknota za przyrodą i przygodą, pragnienie widoku innego niż ten z okna bloku. I niech ta potrzeba przygody w nas zostanie, choćby tej czekającej za rogiem.
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KATARZYNA KAZIMIEROWSKA (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Redaktorka prowadząca i sekretarzyni redakcji „Pisma”. Autorka cyklu Strategie przetrwania.
W KADRZE
Pocztówka z Polski
zdjęcieMAŁGORZATA ADAMCZYK
Impreza San Remo nad Łydynią, Ciechanów, 14 sierpnia 2021 roku
PROZA
Wszystko jest w porządku
tekstALEKSANDRA ZIELIŃSKAilustracja KASIA KOZAKIEWICZ
Dla E, A i P, niestrudzonych podróżników, najlepszych przyjaciół.
Wszystko jest w porządku – mówi Meśka, a ja z daleka widzę, że nie jest, ale nic nie odpowiadam, bo przecież jej przekonać się nie da, więc wymownie pozwalam w ciszy wybrzmieć niepokojącym dźwiękom. Trzeszczy lewe tylne koło, ale trzeszczy tak porządnie, coraz silniej przy zakrętach, gdy nawet na siedzeniu pasażera wyczuwam brak oporu hamulców i kątem oka widzę, że Meśka musi stopą pedał giąć niemal do podłogi, żeby zareagował, ale przecież wszystko jest w porządku, więc poprawiam tylko pas i patrzę na trasę, modląc się, żeby było blisko, ale wręcz przeciwnie, jest daleko, może nawet coraz dalej, bo mam wrażenie, że serpentyny zawijają się wokół gór w spiralę i prowadzą nie do przodu, a w głąb ziemi.
Nawigacja mówi, że do Tbilisi jeszcze godzina, ale w takich warunkach godzina może rozciągnąć się w dwie, trzy, pięć, do wyboru, do koloru, bo na drodze zalega śnieg i jak się auto dobrze nie wstrzeli w koleiny, to się wstrzeli w brzuch góry, więc lepiej uważać. Warto uważać również na inne samochody, które zdają się radzić sobie w tych zimowych warunkach doskonale, ślizgają się kontrolowanie po krawędziach jezdni, wyprzedzają na styk, ale jest w tym styku precyzja łyżwiarzy figurowych i radość dzieci na sankach, nie ten pogrzeb w naszym samochodzie. Dalej nie mogę przeboleć wydarzeń w Waszlowani, a właściwie to nie mogę przeboleć całej tej wycieczki, może nawet zdarzeń, które do wycieczki doprowadziły.
Jeszcze trochę bolą mnie ramiona po bójce, ale na szczęście ślad zębów Meśki na nadgarstku powoli zanika. Myśl, że ma taki sam na przedramieniu, daje mi trochę satysfakcji, co przyznaję przed sobą ze wstydem.
90*F_7Meśka zmienia bieg, przeskakuje oczami między nawigacją w telefonie a tym, co uda się zobaczyć przez okno, a widać mało. Skończyły się księżycowe noce, jakie miałyśmy wcześniej, skończył się Kaukaz przy ramieniu, który towarzyszył nam cały czas, teraz jest ciemno, zimno i wieje. Meśka jest zmęczona, ale nie da po sobie niczego poznać, nie da się zamienić za kierownicą wypożyczonego auta, bo to przecież ona wzięła za nie odpowiedzialność, ale jaka to odpowiedzialność, skoro trzeba było od razu zgłosić, że coś trzeszczy, a nie pchać się w Gruzję bez ładu i składu na trzech dobrych kołach.
Meśka wychodzi z założenia, że zawsze da sobie radę, niezależnie od przeciwności losu, tak jak daje sobie radę w pracy, balansując tacami pełnymi kieliszków i naręczami talerzy w knajpie, do której czasem zachodzę po zajęciach ze studentami. Właściwie to zachodziłam, teraz zwykle jem zimną pizzę nad zlewem, jak jakaś barbarzynka, a Meśka z powodu obostrzeń i łatania budżetu pakuje głównie na dowóz.
Patrzę na Meśkę i już mi nawet trochę przechodzi, nie będę jęczeć, że się spóźnimy na samolot, że tata pewnie dzwoni, żeby sprawdzić, czy żyjemy, że wcale mi się nie podoba ta wyprawa ani to, co stało się ze zdjęciem. I w końcu, jak mogła mnie zostawić w Waszlowani?
– Wszystko jest w porządku – powtarza Meśka, odpowiada jej trzask tylnego koła na zakręcie, przednią szybę obryzguje fala pośniegowego błota wzniecona przez mijanego tira, jest to urlop roku.
Z DRUGIEJ STRONY przecież to ja zostawiłam Meśkę pierwsza, kiedy tato powiedział, że z mamą jednak nie pojadą na żadne urlopy, nie pojadą już tak naprawdę nigdzie, a szkoda, żeby się zmarnowało, i to nie ze względu na pieniądze czy zarezerwowane hotele, ale ze względu na pamięć. Wiedzieli, że się nie dogadujemy, zwłaszcza wtedy, zwłaszcza mama wiedziała, więc wzięli i przebukowali te bilety, dali kieszonkowe swoim dorosłym trzydziestoletnim córkom, chociaż nie chciałyśmy, wysłali do tego dalekiego Waszlowani, w miejsce, które chcieli odwiedzić sami.
Dla mnie Waszlowani nie znaczyło nic, poza tym zdjęciem, które wisiało na ścianie w kuchni w naszym domu. Mama, tata, jeszcze pod swoimi imionami, nie funkcjami w rodzinie, młodzi, uśmiechnięci, z plecakami, z plastikową butelką pełną wina wzniesioną w toaście, z tyłu drzewo oliwne, osiemdziesiąty drugi albo trzeci. Chciałam sobie to zdjęcie zabrać, mieć tylko dla siebie, ale zniknęło ze ściany, zanim poczyniłam jakiekolwiek kroki w tym kierunku, a teraz zniknęło na zawsze. Dobrze, że nie zapytałam taty, czemu je schował.
Od samego początku planowali, że odwiozą nas oboje na lotnisko, ale takich planów na pewnym etapie już robić nie wolno, więc w końcu Meśkę odwiózł sam tata, ja akurat od kilku dni leżałam bez ruchu na łóżku, wysuszona od płaczu na wiór i gdzieś miałam wycieczki, aż tata wrócił z lotniska, kupił nowy bilet i powiedział, że wsadzi mnie na pokład choćby siłą.
Dalej nie wiem, czemu wtedy tak bardzo chciał być sam.
W Kutaisi przywitały mnie krowy, leniwie skubiące trawę niedaleko pasów startowych, i poczułam, że może jednak pokocham to miejsce, jeśli jeszcze jakieś zapasy miłości mi zostały.
SPRAWDŹ, KTÓRY ZJAZD – komenderuje Meśka twardym głosem, w którym nie ma nic z prośby o pomoc, bo przecież pomocy Meśka nigdy nie potrzebuje, bo jak trzeba obsłużyć kolonię dzieci, to zrobi to szybciej, niż którekolwiek zdąży się rozedrzeć, że głodne, a ja wchodzę w tę narrację jak w masło, bo innej nie znam, taką dziwną siostrzaną komunikację sobie ukułyśmy, i sprawdzam dokładnie, gdzie trzeba skręcić, żeby wjechać na autostradę, licząc, że na autostradzie będzie lepiej.
Zawsze wszystko sprawdzam dokładnie, żaden student nie oszuka mnie przy listach obecności albo zadaniach domowych. Zawsze potrafię odróżnić, czy ktoś ma niechlujne pismo, czy niewyraźnym wężykiem próbuje zamarkować trudną końcówkę w łacińskim słowie. Meśka włącza kierunkowskaz i próbuje się wpasować w sznur aut, które za nic nie chcą się rozstąpić, tutaj się trzeba wpychać, ale nie ze znaną nam agresją, a w zabawie, wygląda na to, że wszyscy kierowcy na trasie do Tbilisi bawią się doskonale – oprócz nas, jakbyśmy były poza jakimś wewnętrznym żartem, który wymyślono, zanim tu trafiłyśmy.
Gdy przyleciałam, obok wyjścia z lotniska kręcili się taksówkarze, głusi na moje odmowy, ślepi na bilet autobusowy, którym machałam, i dopiero siedząc na miejscu, między turystami i nie-turystami, odetchnęłam spokojnie, przykleiłam się do okna, a za oknem przesuwała się Gruzja, pełna wzgórz, małych pustych miast, małych pełnych miast, niedokończonych wiaduktów i połaci winorośli. Umówiłyśmy się na przystanku w Tbilisi.
Spóźniła się.
MEŚKA ZASKAKUJĄCO sprawnie wciska się między samochody i słyszę, jak po cichu oddycha z ulgą, ale nic nie mówię, bo stara się tę ulgę ukryć, tak jak wcześniej ukrywała napięcie. Bez słowa podaję jej kawałek czurczcheli, gryziemy zatem orzechy w winogronowym soku, gapimy się przed siebie, koło trzeszczy. Wszystko jest w porządku, do czasu aż zaczynam mówić, że musimy zrobić test na covid co najmniej dwadzieścia cztery godziny przed lądowaniem, bo nałożą kwarantannę, jak tylko samolot siądzie na ziemi, co jest z mojej strony błędem, ale jeszcze nie ostatecznym, bo Meśka tylko zaciska wargi, pogłaśnia radio, więc odpowiada mi gruzińska muzyka. Pełna, spuchnięta, wesoła, nie pasuje w żaden sposób do naszej siostrzanej stypy.
SPÓŹNIŁA SIĘ, WIĘC marzłam na skwerku koło przystanku, gdzie świerki przystrojono gwiazdami i lampkami, świeciło się to wszystko jak lunapark i jak z lunaparku wzięta wyglądała moja starsza siostra w rozpiętym softshellu, bez czapki, za to z plamą na wełnianym swetrze, rozgrzana dziwnym ciepłem, które po podejrzanie wylewnym przywitaniu rozpoznałam jako woń mieszanki gruzińskich win.
Nic nie mówiłam, pozwoliłam, żeby zabrała mnie ze sobą do przerwanej zabawy, chociaż myślałam, że idziemy do hostelu, gdzie się wyplączę z termicznych majtek i zmyję chociaż tłuste ślady po tuszu, co mi zostały na policzkach, jak przyszło wsiadać do tego przeklętego samolotu.
Zamiast do hostelu, trafiłyśmy do klubowego zagłębia powstałego na terenie opuszczonej fabryki, o czym informowała mała tablica przy wejściu. Dwóch przystojnych chłopców sprawdzało paszporty covidowe, ja swój miałam rzecz jasna przygotowany, Meśka weszła na ładne oczy, twierdząc, że już było sprawdzane, a tam, tam są jej przyjaciele, wyszła na moment, na papierosa, już wraca do przyjaciół. W tym stanie przyjaciółmi Meśki byli już wszyscy zgromadzeni przy barze w jednej z knajp, gdzie lano wino z baniaków do szklanek i można było tańczyć na odkrytym dziedzińcu, choć zimno.
Meśka tańczyła, uczepiona sympatycznych Gruzinów, którzy zaprosili ją do wspólnej biesiady. Zaproszenie rozciągnęło się również na mnie, więc siedziałam przy stoliku z obcymi ludźmi, z miętową herbatą, przepraszałam i z uśmiechem odmawiałam tańca gospodarzom, bo wolałam patrzeć na Meśkę wywijającą na prowizorycznym parkiecie, jakby jutra miało nie być, jakby nie było wczoraj, ani mnie, ani taty, ani mamy, co akurat się zgadza, bo mamy nie ma.
Taka beztroska i wesoła była ta Meśka, wolna po miesiącach zamknięcia, że nie chciałam jej przeszkadzać, bo nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ją ostatnio taką widziałam, możliwe, że nigdy, więc sobie ten obrazek zapisywałam, ładując chinkali do ust, zapijając herbatą, majtając nogą do rytmu. Dałam się nawet w końcu porwać do tańców, hulanek, swawoli, na jedną wprawdzie piosenkę, ale znaną, do której dawno temu wywijałyśmy na dyskotece w podstawówce. Śpiewałyśmy obie, obie głośno, jednym głosem.
Wróciłam do baru, łapiąc oddech, nagle trochę smutna, bo przeczuwałam, że rano już tej Meśki nie będzie. I nie było, rano była Meśka, która pamiętała wszystkie troski świata.
Ale zanim to nastąpiło, zamówiłyśmy ubera – elektryczny prius, pamiętam – usiadłam na przednim siedzeniu, z plecakiem na kolanach, zmarznięta i zmęczona, od wielu godzin w tych samych ubraniach. Wysiadłam, a pod podanym przez Meśkę adresem nie było hostelu, był park rozrywki na wzgórzu, pusty i złowrogi o tej porze, otoczony tarasem widokowym pełnym bezdomnych kotów. Meśka minęła mnie, pobiegła na krawędź tarasu i stanęła z ręką wyciągniętą przed siebie, prosto w horyzont, nad którym wisiały gwiazdy i pękaty księżyc. Jeszcze nie trzeźwiejąc, śmiała się, że tam jest Kaukaz, tam pojedziemy.
Chce mi się sikać, ale nic nie mówię, bo przy obecnych warunkach pogodowych lepiej się nie zatrzymywać. W dodatku jestem niemal pewna, że jeśli staniemy, to tylne prawe koło nie pozwoli nam ruszyć ponownie, samolot odleci do Polski bez nas i bez naszych wyników testów. Realia z tej podróży rodziców w latach osiemdziesiątych stają się nagle tak obce, że za nic nie mogę sobie w głowie ułożyć, że jesteśmy w tym samym miejscu, choć w innym czasie.
– Daj herbaty, Cecylia – mówi Meśka cicho i podrywa się nagle, gdy mija nas radiowóz z migającymi kogutami, które tutaj nie znaczą niczego złego, ale przyzwyczajenie zostaje. – Daj i napisz do tych ludzi od auta, że się spóźnimy.
Na końcu języka mam już kilka zmartwień do uzbieranej dotychczas kupki, bo jeśli spóźnimy się z oddaniem samochodu, to zapłacimy karę, zapłacimy też pewnie za to trzeszczące koło, spóźnimy się na samolot, spóźnimy się do życia i już na zawsze zostaniemy zawieszone na oblodzonej gruzińskiej autostradzie, wyprzedzane przez przepełnione marszrutki i puste tiry bez naczep. Wymyślam w głowie najgorsze scenariusze, aż się łapię na myśli, że przecież najgorsze już się stało, kilka tygodni temu, więc niech się dzieje, co chce.
Meśka zaciska ręce na kierownicy, na jej przegubie dynda bransoletka przyjaźni. Kupiłam ją w Alawerdi, chciałam zerwać w Waszlowani.
WCALE NIE MIAŁYŚMY zamiaru zbaczać z trasy, ale Meśka powiedziała, że jak już tu jesteśmy, to musimy. I chociaż Alawerdi nie wydawało się daleko, to jednak trudno było monastyr odnaleźć, szczególnie że bardziej skupiałam się na tylnym kole, którego trzeszczenie wyłapałam, jak tylko skacowana Meśka wyjechała na drogę, rozglądając się nerwowo naokoło, byle trafić w odpowiedni strumień samochodów, a każdy z nich był rwący.
– To nic – powtarzała Meśka, dalej z plamą na wełnianym swetrze, wspomnieniem ostatnich beztroskich chwil tej wycieczki.
Żal dzielony na dwie tak naprawdę się mnoży.
Parking pod Alawerdi był prawie pusty, wysiadłam szybko, byle pierwsza znaleźć się przy felernym kole i rzeczywiście, felga była ciepła, Meśka oświadczyła, że felgi zawsze są ciepłe, co jednak nie do końca było prawdą, bo na jej oczach ostentacyjnie sprawdziłam pozostałe trzy, normalnie zimne, ale co ja się znam, przecież jestem młodsza i przewrażliwiona.
Na szczęście sam monastyr wynagrodził trudy podróży i niesmaczne śniadanie, podane prosto do pokoju drżącymi rękami właścicieli, bo pandemia. Kamienna wieża strzelała w górę, jakby zaraz miała przekłuć białe, pękate chmury. Chciałam już iść, dotknąć tych murów, poczuć te wszystkie zapisane w kamieniu wieki, ale nim minęłyśmy bramę, z małego sklepu z pamiątkami wyskoczyła jeszcze mniejsza kobieta. Cała ubrana w czarne sukienki, więcej miała energii niż my obie razem wzięte i więcej zrozumienia, choć nie mówiła w żadnym znanym nam języku. Gestem pokazała, o co chodzi, i wkrótce, chichocząc trochę, jak małe dziewczynki, przebiłyśmy to poranne napięcie, oblekając się w podobne pożyczone czarne sukienki, bo jak się okazało, nasze kurtki były stanowczo za krótkie.
Chichoty przeszły nam za bramą, na placu, gdzie Meśka wgapiała się w drzewa oliwne, nieruchoma jak posąg, którego żadne kaukaskie wiatry nie zmiotą. Naciągnęłam kaptur i sama weszłam do katedry.
Podobało mi się w tej szerokiej, strzelistej przestrzeni, jakoś się nagle poczułam zaopiekowana, choć wokół kręcili się nieznajomi ludzie, nieznajomi kapłani śpiewali po cichu pieśni niskimi głosami, które zwielokrotnione echem odbitym od sklepienia otulały jak poduszka. Wcale mi nie przeszkadzało zimno, szłam w kierunku ołtarza po kamiennej posadzce, czując, jak rytm moich kroków rymuje się z ruchem skał gdzieś głęboko pod fundamentami. Przystawałam przy obcych, udawałam, że należę do grup wycieczkowych, zaglądałam przez ramię wiernym, miałam wrażenie, że jestem gdzieś w zawieszeniu, może Gruzja, ale może Grecja czy Azerbejdżan, może dowolne miejsce, gdzie ludzie zbierają się we wspólnoty i po prostu są.
W końcu znalazłam sobie miejsce przy świecach do zapalania w czyjejś intencji.
Dopiero teraz przypomniałam sobie, że takie świece były do kupienia u staruszki w sklepie z pamiątkami. Wtedy nie kupiłam żadnej, ale przecież nikt się nie obrazi, jeśli zapalę jedną z tych już obecnych, zgaszoną podmuchem wiatru czy innym przypadkiem, nie obrazi się na pewno żaden ze zmarłych, gdy pierwotną intencję przekieruję na swoją własną, przecież można się ogniem świecy podzielić, podzielić pamięcią, bo przecież stojąc w tych niemal tysiącletnich ruinach, w czarnej wdowiej szacie i majtkach termicznych, mogę podumać w ciszy i nad prawowitym duchem danej świeczki, i nad moim, osobistym, co go sobie przywiozłam na karku z dalekiego kraju i tak nosiłam od kilku tygodni.
Oczy zaczęły mnie szczypać, więc otarłam łzę z kącika, gdy za rękę złapała mnie Meśka, objawiona nie wiadomo skąd i kiedy, żeby wysyczeć mi do ucha, że co ja robię, że tak nie wolno, że intencja kosztuje dwa lari, że nie można sobie podkradać cudzych, a tak w ogóle to ona by tego nie chciała, nie chodziła do kościoła, nawet księdza z oddziału przepędziła, jak ją próbował na sam koniec namaszczać, czy nie pamiętam, jak mu kazała, żeby sobie te oleje wsadził głęboko pod sutannę, gdzie słońce nie dochodzi, czy nie pamiętam, jak mówiła, że w tej pandemii księdza wpuszczają, kiedy chce, a męża tylko kiedy można?
Oczywiście, że pamiętałam i już nawet próbowałam się bronić, że przecież każdy przechodzi żałobę po swojemu, więc jeśli chcę zapalić świeczkę na końcu świata, to mogę, chociaż kradziona, ale Meśka nie słuchała, tylko wyciągnęła mnie z powrotem na dziedziniec monastyru, gdzie było zimniej, wiatr się wciskał pod sukienki, odsłaniał zmarznięte nogi, kazał naciągnąć czapkę na uszy, Meśka wciąż mnie ciągnęła, chociaż chciałam jeszcze popatrzeć na drzewa oliwne, rozetrzeć w palcach ich liście, poczuć, jak pachną, może nawet zjeść, gdyby nikt nie patrzył, no ale Meśka nie patrzyła, wypychała mnie do przodu, do sklepu z pamiątkami, że trzeba oddać za świeczkę.
Pani nie rozumiała dokładnie, o co chodzi, nie chciała przyjąć pieniędzy za wypożyczenie szat, z których wydostałyśmy się z ulgą, nie chciała przyjąć pieniędzy za świeczkę, której my z kolei nie chciałyśmy wziąć, więc w końcu wskazałam na dwie bransoletki z kolorowymi kamykami, zostawiłam więcej monet niż potrzeba i szybko wyszłam z Meśką na zewnątrz.
Chociaż się broniła, założyłam jej tę bransoletkę i powiedziałam, że przecież miałyśmy takie kupić od dawna, na każdej wycieczce powtarzałyśmy sobie, że następnym razem, następnym razem, może ten następny raz to jest teraz, może innych nie będzie, cieszmy się zatem tym, co jest, gruzińską przygodą, no dalej, za ten Sopot i Krupówki, i rynek w Sandomierzu, za te wszystkie inne wspólne podróże małe i duże, zakładaj, Meśka, tę plastikową bransoletkę na pamiątkę. Założyła i nawet zaczęła się śmiać, że będzie jej pasować do uniformu, jak wróci normalne kelnerowanie.
Pojechałyśmy dalej, w kierunku Waszlowani, wkrótce po lewej stronie wyrósł ten cały Kaukaz i przepadłam.
TERAZ BRANSOLETKA dynda na nadgarstku Meśki, jedziemy niby we dwie, a tak naprawdę we trzy, z mamą – nie na tylnym siedzeniu, ale na naszych ramionach, które od ciężaru się garbią i zaokrąglają, jesteśmy coraz niższe, maleńkie w tym wielkim aucie z napędem na cztery koła, z czego jedno nie działa.
Piszę wiadomość na WhatsAppie, że będziemy spóźnione. Wystarczy spojrzeć: chociaż zjazd z autostrady jest blisko, to jednak łatwo nie będzie, bo Meśka blednie coraz bardziej, mruży oczy, przeskakuje w nierównym rytmie od nawigacji, przez przednią szybę, po lusterka, balansując na jakiejś cienkiej granicy między sennością a nerwowym pobudzeniem. Pamiętam ją taką sprzed lat, kiedy miała za sobą pierwsze weekendowe nocki w słabo obsadzonych restauracjach. Może i trzęsły się jej kolana z wysiłku, ale nie uroniła ani kropli z niesionych na tacach kufli.
Przy zmianie pasa do zjazdu prawie ładujemy się na nos dostawczaka, głośny klakson wgryza się w uszy, na moment zagłusza tarcie z tyłu, sprawia, że obie prostujemy się nagle na siedzeniach, mama z ramion nie spada.
DO WASZLOWANI miałyśmy dwie drogi do wyboru, o czym poinformował nas przystojny właściciel hostelu, stawiając nam przed nosem cziżi-piżi, które zamówiłyśmy bez mrugnięcia okiem, pojęcia nie mając, co zastaniemy na talerzach, uwiedzione samą nazwą, brzmiącą jak dziecięca rymowanka, a ja za wszelką cenę chciałam wrócić do dziecięcych rymowanek, wolałam je od dorosłych kłótni, więc powtarzałam sobie cziżi-piżi, cziżi-piżi, aż zjadłam tę mieszaninę jaj, pomidorów i serów do ostatniej łyżki. Dostałyśmy jeszcze po jednym tonis puri na drogę, za dobre sprawowanie.
Właściciel pokazał nam trasy na mapie wiszącej na ścianie recepcji. Pierwsza okrężna, ale prosta, głównie przez pastwiska, polnymi drogami; z niej wyrasta druga, dużo krótsza, ale pełna zawijasów i spadków terenu, ciągnąca się przez nieco księżycową pustynię. Obie pełne przygód. Zrobiłam zdjęcie tras, porównywałam to wszystko z nawigacją w telefonie, chociaż widziałam, że Meśka była głodna wrażeń, chciała dojechać na miejsce jak najszybciej, a jednocześnie nie chciała dojechać wcale.
Przed wyjazdem zauważyłam, że tylna felga jest pokryta czarnymi kropkami, które śmierdzą spalenizną.
– Przecież to tylko do Waszlowani i z powrotem – powiedziała Meśka, jakbyśmy nie mogły podróży skończyć tutaj, co to byłby za problem przespać jedną noc więcej w Tbilisi albo nawet w Kutaisi, koło lotniska z krowami na pasie startowym, nie musimy się pchać do parku narodowego, tak naprawdę przecież nawet nie wjedziemy w głąb, starczy nam czasu, żeby się tylko otrzeć o granicę, z daleka popatrzeć na Azerbejdżan, może przytrzymać mamine zdjęcie ze ściany z kuchni w wyciągniętej ręce, gdybyśmy je miały, i spróbować dopasować do krajobrazu, ale przecież to nie było ani nasze zdjęcie, ani nasz krajobraz, ani nawet nasza wycieczka.
Meśka się uparła, że plan trzeba zrealizować, że mama zawsze mówiła o tym Waszlowani i jak to razem z tatą byli w Gruzji z plecakami, wieki temu, w naszym wieku będąc, jak jeździli marszrutkami na trzeciego, niemal zwisając z otwartych okien, z plastikowymi, pozbawionymi etykiet butelkami, w których burzyło się wino kupione na przydrożnych straganach, jak bardzo pragnęli tam kiedyś wrócić. Mama chciała, żebyśmy zobaczyły to samo miejsce za nią i opowiedziały po powrocie, czy stare oliwki dalej stoją. Chodzi o zasady, obietnice i zasady.
Rzeczywiście, wtedy na tarasie widokowym w Tbilisi Meśka miała rację, Kaukaz towarzyszył nam od tej pory do samego celu. Przy lewym ramieniu, nieruchomy, jak mur, którym można się było odgrodzić od wszystkiego, co złe, za Kaukazem szalały burze, warczały huragany, a droga, w którą Meśka skręciła z głównej, była spokojna, polna, wbijała się w pastwiska aż po horyzont, prawie bez zmian, wszędzie piasek i pył wzbijany spod kół.
Czułam się jak na pustym Księżycu, dopóki nie minęłyśmy pierwszych stad owiec. Przypominały rozsypane bezowe ciastka, z grubą warstwą wełny, gotową niemal do ścięcia. Zalegały na polu porośniętym zażółconą trawą, niektóre odzywały się niskim beczeniem, niektóre tylko bez wyrazu podgryzały to, co miały w zasięgu pyska, czasem siebie nawzajem. Piękny był to obrazek i pokazywałam Meśce po kolei, co przykuło mój wzrok, jak w czasach, kiedy rodzice zabierali nas do zoo. Między owcami biegały psy pasterskie, pękate owczarki na wysokich łapach, z wywieszonymi językami; gdzieś na obrzeżach tego ospałego stada kręcili się pasterze na koniach. Pomachałam jednemu z nich, odpowiedział tym samym i przez moment czułam się na miejscu, w domu, bezpiecznie, aż Meśka postanowiła ominąć grupę owiec, która za nic nie chciała ruszyć się ze środka drogi. Samochód płynnym ruchem wjechał na pastwisko i płynnie być przestało, gdy koła wpadły w koleiny, wyjeżdżone przez dużo większe pojazdy, może traktory albo ciężarówki, aż przeszorowałyśmy zawieszeniem po ziemi, tarł metal, szły iskry. Meśka w panice dodała gazu, usiłując nas z kolein wyciągnąć i w końcu się udało, bo z powrotem wjechałyśmy na polną drogę, ale tym razem nie można było zaprzeczyć, że z autem jest coś nie tak. Tylne koło trzeszczało już bez przerwy.
Stado owiec beznamiętnie patrzyło w naszym kierunku, podobnie jak pasterze i psy. Patrzyłam ja, patrzył i Kaukaz, aż przyszło wybrać drogę do parku i Meśka, rzecz jasna, za nic miała ostrzeżenia właściciela hostelu.
Rozbolał mnie brzuch, trochę z głodu, trochę ze strachu, gdy Meśka wybrała skrót.
DO TBILISI ZOSTAJE NIECO ponad pół godziny, ale wciąż za długo, żeby zdążyć, na wiadomość nikt nie odpowiada, zaczynam się już martwić hostelem na dzisiejszą noc, bo co, jeśli go nie znajdziemy, co, jeśli się zgubimy, spóźnimy na jutrzejszy samolot, a przecież po drodze trzeba zrobić testy, kupić świeże maseczki, starymi mamy już wypchane kieszenie, chcę poza tym kupić granaty, chcę kupić mandarynki od przydrożnych sprzedawców, jeszcze jedno chaczapuri, tylko jedno chaczapuri, myślę sobie w desperacji, na przednim siedzeniu tego klekoczącego metalowego pudła, w nocy, w śnieżycy, w styczniu, w kraju, w którym przeszłyśmy niemal przez wszystkie pory roku, przemierzając go od lewa do prawa.
Aż strzelba wybucha.
– Hamulec nie reaguje – mówi Meśka beznamiętnym głosem. – Wciskam i nie reaguje.
Patrzę na nią z niedowierzaniem, bo nie czas na takie żarty, potem patrzę na drogę, a droga jest pokryta warstwą brązowego śniegu, na którym osiada warstwa świeżego, jest zimno, ciemno i pada.
A – koło przestało trzeszczeć.
– Nie reaguje – powtarza Meśka, pochyla się mocniej nad kierownicą, zaciska palce, aż bieleją kłykcie, zbliżamy się do auta przed nami, migają tylne reflektory, nasze auto prędkości nie wytraca, bo rzecz jasna jedziemy z górki, ten moment wybrały hamulce na dezercję, nie płaskie stepy na wschodzie, tylko serpentyny w dół, zawijane wokół góry.
Staram się odpowiadać spokojnie, ale głos mi drży, gdy pytam, czy aby na pewno nie reaguje – niezbyt mądre posunięcie, ale jestem spanikowana, na szczęście Meśka nie słyszy, zbyt skupiona na pytaniu co robić, trwa to wszystko sekundy, ale czas się rozciąga jak ser i zaraz jak ser się zerwie, więc tylko spokojnie mówię, żeby się zatrzymać, wjechać na pobocze, ale pobocza nie ma, są tylko barierki po obu stronach, przy brzuchu góry, przy przepaści, nasze auto stacza się coraz szybciej, auto przed nami jest coraz bliżej, zamykam oczy, krzyczę.
Meśka gwałtownie skręca w cudownie pojawiającą się zatoczkę autobusową i wbija nas w sam środek zaspy.
Zaspa jak mur, zaspa jak Kaukaz.
DROGA NA SKRÓTY wcale drogi nie skróciła. Pastwiska i zaorane pola ciągnęły się w nieskończoność z małą przerwą na księżycową pustynię, gdzie nie było nic, tylko piach pryskający spod kół, wciskający się w oczy i nos, kaszlałam potem na brązowo, drapało mnie wszystko w gardle, drapało w oczach, ale nie płakałam, łzy zostały na lotnisku.
Podziwiałam, jak Meśka daje sobie radę w tym krajobrazie, sprawnie manewruje napędem na cztery koła, wykręca na zakrętach, znajduje właściwe koleiny, a wszystko to płynnie, jeśli jest się głuchym na trzaski, niewrażliwym na rozgrzane felgi.
Na co dzień Meśka jeździła po mieście starym fordem fiestą odziedziczonym po tacie, prostymi trasami, na których zmagać się trzeba najwyżej z większym rondem w drodze do pracy, ale jak przyszło co do czego, to powiedziała, że mamy wozić nie będzie, nie, do szpitala to nie pojedzie, ford fiesta w naprawie, brak czasu, brak ważnego badania technicznego, nocki w pracy, ranki w pracy, głodni ludzie, ty masz łatwiej, ty masz studentów na onlajnie, zresztą bez łacińskich końcówek przeżyją, bez jedzenia już nie, wszystko, a właściwie nic, ale na miejsce tego nic wciskała mi w dłonie banknoty, robiła przelewy na telefon, wysyłała bliki poza moją kontrolą, żeby starczyło na taksówkę, taksówką lepiej, pan podjedzie pod drzwi, mamę przepakuję prosto na wózek, ona by musiała szukać miejsca parkingowego, wiadomo, że przy szpitalach takich nie ma i by tak orbitowała wokoło, aż wleją w mamę kolorową chemię.
Nikt się słowem nie odezwał, każdy próbował radzić sobie po swojemu, więc zamawiałam kursy bezpośrednio u ulubionego kierowcy, a Meśka tylko dzwoniła z pytaniem, czy są już wyniki kolejnych badań obrazowych, zwykle wyników nie było, bo nie było również terminów i specjalistów w tej nowej zamrożonej rzeczywistości. Wyobrażałam sobie, że stała z jedną ręką na przyciśniętym do ucha telefonie, a drugą w biodegradowalnym pudełku, do którego ładowała kotlety z buraka.
SERCE PODESZŁO MI DO gardła parę razy, kiedy okazało się, czemu przystojny właściciel hostelu odradzał nam skróty. Droga wiła się przez wzgórza, to pięła się stromo w górę, to znów opadała ostro w dół pod kątami, jakich u nas nie widywałam, niedawne deszcze pogorszyły sytuację, ale Meśka odważnie parła do celu, z górki na pazurki, przez przednią szybę nie było widać horyzontu, tylko piach, piach, piach. Bałam się, że sturlamy się na dół, okleimy błotem jak śniegowa kula, kula żuka gnojnika, i spadniemy prosto na Azerbejdżan.
Zamiast tego były ładne obrazki, była stara opuszczona fabryka na pustkowiu, nowa jednostka wojskowa pełna żołnierzy, z których kilku zasłaniało oczy przed słońcem i patrzyło, jak wleczemy się drogą bez końca, małe mrówki na skórze wzgórza.
Potem było Waszlowani, potem zachciało mi się siku.
DREPCZEMY WKOŁO nieruchomego auta. Nikomu nic się nie stało. Meśka ma zarumienione policzki, rozpiętą kurtkę, dalej widzę tę plamę na wełnianym swetrze, przekrzywiona czapka odsłania czerwone uszy, jest zimno, oddech zamienia się w parę. Ma siniaka pod okiem, czy ja to zrobiłam?
Wyciągam telefon, zaraz padnie bateria, ale wybieram ten sam numer, pod który wcześniej słałam esemesy, że się spóźnimy, w słuchawce odzywa się głos, niestety nie władający polskim ani angielskim, nic nie rozumiem, rozłączam się, wypisuję kolejne wiadomości z wołaniem o pomoc, ale nie wiem, kto jej bardziej potrzebuje, ja, auto czy Meśka, która dalej nie może przeprocesować, że ledwo uszłyśmy z życiem. Naciągam jej czapkę na uszy, bo jeszcze się rozchoruje.
– I co teraz? – rzuca, ale nie w kontekście całej sytuacji, bardziej w kontekście mojej niemożności komunikacji, jakaś taka zła, że niczego nie umiem załatwić, bo jak widać nie umiem, więc i mnie zaraz puszczą nerwy. Wtedy zauważamy, że zatoczka autobusowa nie jest znowu wcale taka pusta. W głębi stoi budka, jedna z tych, którymi oklejone są gruzińskie drogi, można w nich dostać wszystko, od soków po wino w plastikowej butelce z logo pepsi, a ze środka wystaje uśmiechnięta wąsata głowa i macha ręką, że chodźcie, chodźcie, więc idziemy.
W budce stoi Gruzin obleczony w warstwy swetrów, wygląda jak nasz tata, uśmiechnięty, z czasów, kiedy byliśmy jeszcze wszyscy razem, a nie w kawałkach. Wskazuje na samochód, wskazuje na nas, mówi dużo, ale nie rozumiem nic, nic zresztą nie muszę, bo dogadujemy się rękami i uśmiechami właśnie, całą sytuację obracamy nawet w żart, w końcu wkładam w ręce Gruzina mój telefon z wybranym numerem, po drugim dzwonku ktoś odbiera i oto dzieją się cuda, otwierają nieba, śpiewają serafiny, jesteśmy uratowane, pomoc przyjedzie z Tbilisi, co trochę potrwa, ale jest na co czekać, Gruzin wciska nam do rąk herbatę w plastikowych kubkach i uśmiecha się szeroko do Meśki.
Meśka nic nie mówi, gniewnym krokiem idzie w kierunku samochodu, gdzie jak dziecko zaczyna kopać nogą w zaspę śniegu.
Wszystko, wszystko przeze mnie. Wszystko, wszystko w porządku.
NIE BYŁAM PEWNA, czy trafiłyśmy w to samo miejsce co rodzice, ale chyba nie musiałyśmy, Waszlowani przypominał rajski ogród u kresu pustyni. Przy wjeździe do parku stała wielka tablica z informacjami, mapą, zdjęciami fauny i flory, były rzecz jasna oliwki, w tym jakieś niesamowicie stare, niedaleko granicy, można podejść i popatrzeć na drzewo, które widziało już wszystko. Wokół rosły świerki, stały ze trzy chaty, teraz puste, w sezonie pewnie wypełnione turystami w śpiworach, pełno ław i drewnianych stołów, żywego ducha, powietrze ciężkie, niby idyllicznie i miło, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że nie powinnyśmy tu być, że nie wolno, że zaraz z krzaków wyjdzie strażnik parku i nas przegoni.
Felga była gorąca.
Meśka zostawiła samochód, poszła przed siebie, dołączyłam do niej i wędrując ramię w ramię, zostawiłyśmy za plecami świerki, przed sobą mając park narodowy Waszlowani. Bezkresny step z kępkami oliwek, czysty i jasny, jak gdyby żadnych ludzi tu nigdy nie było. W oddali pośród skał zauważyłam ruch, coś uniosło się w górę, przecięło niebo z taką gracją, że aż się zaśmiałam, a gdy słońce przestało oślepiać, złapałam Meśkę za ramię i w sumie śmiałyśmy się obie.
Nad parkiem krążyły sępy.
Usiadłam na jednej z ławek, zdjęłam czapkę, rozpięłam kurtkę, zapatrzyłam się przed siebie, myśląc, że może mama i tata siedzieli w tym samym miejscu podczas tej pierwszej wycieczki, może spoglądali w tym samym kierunku, widzieli to samo, szli tą samą zaczynającą się u moich stóp ścieżką, prosto do wnętrza zaklętej krainy, posiedzieć pod drzewem oliwnym. Nagle zapragnęłam wszystko to zostawić, zbiec w dół po kamieniach, wzbijać spod górskich butów tumany kurzu, żeby pod tym samym drzewem oliwnym odpocząć, zostawić dokładnie taki sam ślad co mama, może ten jej jeszcze jest tam odciśnięty; ale nic z tego, bo Meśka powiedziała, że jest głodna, a z krzaków wyszły koty.
ROBI SIĘ CORAZ PÓŹNIEJ, nikt nie przyjeżdża, nikt nie woła, kręcimy się wokół auta, wydeptujemy w śniegu ścieżki od sklepiku do dwóch blaszanych bud pod drugiej stronie zatoczki, jest coraz zimniej, coraz później, przynajmniej przestaje padać, na niebie wisi księżyc. Mamy czerwone nosy, szczypią nas policzki. Meśka idzie sikać między drzewa, stoję na czatach, jej biały tyłek niemal świeci w ciemnościach.
Mija godzina zamknięcia sklepiku, ale Gruzin nigdzie się nie rusza. Dolewa herbaty, w międzyczasie obsługuje kolejnych kierowców, sprzedaje czurczchele, chlebki tonis puri, mandarynki. Wysupłuję resztki gotówki z kieszeni i chcę kupić kilka Meśce, jak w Boże Narodzenie.
KOTY BYŁY CHUDE I GŁODNE. Wszystkie przypominały kawałki tej samej układanki, białe w szare łaty, w skarpetkach, krawatkach, z plamkami na uszkach, na oczkach, młode, jakby z jednego świeżego miotu, bez matki, wysypały się po prostu z trawy jeden za drugim, kręciły się między naszymi nogami i kiedy się wydawało, że to już wszystkie, spod świerków wychodziły jeszcze dwa, jeszcze trzy.
Para odważniejszych wskoczyła mi na kolana, inne wieszały się ławki, ocierały o łydki, wydając z siebie ciche pomiaukiwania, które od pierwszej nuty roztopiły nam serca i teraz kruszyłyśmy ostatnie tonis puri, które nam wręczył przystojny właściciel hostelu, nie myśląc, że to resztki prowiantu, więcej nie miałyśmy, a droga powrotna wcale krótsza się nie zapowiadała, ale nieważne, koty jadły, sępy krążyły.
Nagle Meśka wyjęła z portfela zaginione zdjęcie. Linia zgięcia biegła przez ramię mamy.
MÓWIĘ MEŚCE, ŻEBY WSTAŁA, bo od siedzenia na kamieniu koło blaszanej budki dostanie wilka, po czym wysypuję jej w ręce mandarynki i sama siadam obok, bo co, z Tbilisi nikt nie nadjeżdża, nie zdążymy na samolot, nie zdążymy zrobić testów, zostaniemy i umrzemy w bezimiennej zatoczce autobusowej w kącie Gruzji, co chyba zaczyna rzucać się w oczy, bo Gruzin wychodzi ze sklepiku, rękami każe nam wstawać, jestem pewna, że wymienia jakiś odpowiednik wilka w swoim języku, po czym wskazuje jeden z blaszaków, zagania nas do środka, a w środku jest ciepło, po włączeniu światła ukazuje się piecyk elektryczny, po lewej graciarnia, po prawej wszystko na biało – stół, drewniana stolnica, gruda miękkiego ciasta pod cienką warstewką mąki, wygląda to jak kuchnia u babci, gdy ledwie sięgałam głową ponad stół, a mama lepiła pierogi, pamiętam, że razem z Meśką miętosiłam w rękach podobne ciasto, czasem stawałam na stołku i wałkowałam, jeśli mi ktoś pozwolił, teraz mam ochotę dotknąć tego gruzińskiego, sprawdzić, czy jest tak sprężyste jak babcine.
Nasz gospodarz wprawną ręką tnie ciasto na kawałki, formuje je w kształt łez, ładuje na inną stolnicę i wychodzi z całym tym ambarasem na zewnątrz, nie wiem, co dalej, patrzę na Meśkę, Meśka wygląda jak mała rozczochrana dziewczynka w ciele dorosłej kobiety, ze smarkiem pod nosem i ustami w podkówkę. Chcę ją wziąć za rękę, ale się nie daje.
Idę sama za Gruzinem.
WSTAŁAM NAGLE, KOTY wysypały się z kolan, za nic miałam sępy i końce świata, pytałam, skąd ma to zdjęcie, jakim cudem trzyma je w rękach, skoro pozwoliłam, żeby to tato sobie je zachował, dalej nie mogło ułożyć mi się w głowie, że to żaden tato, że to Meśka podczas tych ostatnich wizyt w domu ukradła ramkę, wyjęła zawartość, schowała do portfela, pogięła w taki barbarzyński sposób, jakby nie można było po ludzku zrobić odbitki, tylko jakieś dziecinne podchody. Nakręcałam się jak katarynka, ale przecież doskonale wiedziałam, obie wiedziałyśmy, że złościłam się tylko o to, że Meśka była szybsza.
Koty bały się krzyków, usunęły się w trawę, jeden cichaczem wyjął z mojej ręki resztki placka, kiedy Meśka zaczęła odpowiadać na oskarżenia, że zdjęcie to jedyne, co jej zostało.
Sępy krążyły coraz niżej, kiedy ją uderzyłam.
GRUZIN PROWADZI nas do drugiego blaszaka, w którym jest jeszcze cieplej, bo stoi piec – okrągły, kamienny, przypomina studnię, w którą można wpaść i już na zawsze zapanuje cisza, spokój, nigdy więcej wojny. Ale zamiast tego jest gruziński potok słów, co otula jak kołdra, aż się chce tu zostać, w tym blaszaku, więc chcę zostać, Meśka chce – widzę – wychodzić, ale Gruzin wciska każdej z nas do ręki ciasto, sam wrzuca swój kawałek do pieca tak, żeby przyczepił się do ścianki. Pokazuje, że mam robić to samo, ale nie bardzo chce mi się zanurzać w tej studni, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo mimo wszystko po chwili przyklejam ciasto do kamienia. Pachnie cynamonem i babcią.
BIŁYŚMY SIĘ JAK dziewczynki w czwartej klasie, leciały wyrywane włosy, odbijały się ślady zębów na nadgarstkach, podciągały swetry, ściągały legginsy, szedł w górę pył, wciskał się w nosy, brudził oczy, z oczu leciały łzy, z nosa smarki. Siłowałyśmy się tak samo, jak kiedyś w naszym pokoju na piętrze, gdy jedna nie chciała ustąpić drugiej, teraz było podobnie, z tym że nie wygrała żadna.
Wiatr rozgonił kawałki podartej fotografii.
GRUZIN NAKRYWA piec blachą, czekamy, czekając, oglądamy zdjęcia jego córek na telefonie, zapominam o Tbilisi, samolocie i testach.
STAŁYŚMY NIERUCHOMO, patrząc, jak fragmenty zdjęcia uciekają coraz dalej, coraz wyżej, w końcu ponad urwisko, gdzieś w sam środek parku. Żadna nie reagowała. Wydawało mi się, że widzę ostatni raz błysk w oku mamy, na tle drzew oliwnych i nagle poczułam, że trafiłyśmy we właściwe miejsce, że wiatr wpasował zdjęcie w krajobraz i jest tak, jak być powinno. W porządku.
W końcu Meśka to wszystko zerwała, machnęła ręką i odeszła gdzieś między świerki. Zostałam sama, gapiąc się na Waszlowani i Azerbejdżan, gdzieś tam daleko, za drzewami oliwnymi, i byłabym tam tkwiła jeszcze długo, gdyby nie rozległ się dźwięk silnika i warczenie wściekłych psów.
W biegu poprawiając legginsy po zapasach, wyszłam zza świerków, żeby zobaczyć, jak w moim kierunku biegną psy pasterskie, a Meśka odjeżdża za horyzont.
Psy szczerzyły zęby, nie widziałam nigdzie ani stada, ani pasterza, nikt postronny mnie nie uratuje, rozszarpią mnie te brutusy i burki na stepie gdzieś pod azerską granicą, widziałam tylko Meśkę, bezpieczną w aucie na jałowym biegu, jak patrzyła i wahała się. Jechać czy wrócić. Jechać czy wrócić.
GRUZIN WYCIĄGA z pieca gotowe tonis puri, podaje nam nasze, pokrzywione, wybrzuszone, w niczym nie przypominają tych profesjonalnych, ale to nic, parzą w ręce jak prawdziwe i profesjonalne.
NIE UCIEKAŁAM, bo gdzie, między świerki i bezdomne koty, no nie bardzo, zastygłam i zamarłam, z legginsami ledwo naciągniętymi na tyłek.
Czas rozciągnął się jak ser i jak ser pękł.
Meśka nadjechała z piskiem opon, w chmurze pyłu, otwarła drzwi po stronie pasażera, krzycząc, żebym wsiadała.
SIEDZIMY NA TYM samym kamieniu co wcześniej, choć zimno, coraz zimniej, coraz później, minęło kilka godzin od telefonu do Tbilisi, ale to nic, mamy tonis puri, mamy siebie, pod butami obierki z mandarynek.
Nagle Meśka pyta, dlaczego nie dopuściłam jej do mamy.
– Dlaczego nie dopuściłaś mnie do mamy – pyta Meśka i nagle się ulewa wszystko, co narastało od ostatnich tygodni, właściwie od ostatnich miesięcy, może nawet odkąd jako siostry zaczęłyśmy odrastać od siebie każda we własną stronę. Nie gestykuluje, nie podnosi głosu, tylko miętosi te mandarynki i wymienia momenty, kiedy to ja zajmowałam miejsce po prawicy mamy, że to mnie mama prosiła o pomoc w umyciu się, czesaniu, jedzeniu, to ja mogłam zostać w sali na wymianie cewnika czy smarowaniu odleżyn, nie ona, Meśka miała służyć tylko transportowi od szpitala do domu, a gdy odmówiła, to wypchnęłam ją poza ramy, poza chorobę, a teraz nawet poza żałobę, rozgościłam się na jej miejscu i jeszcze się dziwię, że Meśce się nie podoba.
Dodaje, że wepchnęłam się na tę wycieczkę, dobrze się bawiła, dopóki nie stanęłam na przystanku w Tbilisi, i dobrze by się bawiła dalej, bez gadania, że koło zepsute, jak niezepsute, skoro jeździ, albo że nam dowalą kwarantannę bez testu, skoro test na pewno da się zrobić wszędzie i zawsze, a jeśli nie, to certyfikat pewnie można kupić na bazarze, po co to wszystko.
Pozwalam Meśce mówić, aż w końcu przestaje i wzdycha, tak głęboko wzdycha, że mogłaby w płucach zamknąć cały świat.
Waham się tylko przez moment, ale biorę ją za rękę, ściskam za nadgarstek tuż nad śladami zębów i bransoletką, a w tym geście zawiera się podróż z Waszlowani, przez step, bez słów, zawiera się może nawet mama, brak mamy, te wszystkie minione tygodnie.
Na pewno wkrótce ktoś po nas przyjedzie, dojedziemy bezpiecznie do Tbilisi, stamtąd ruszymy dalej, zatrzymamy się może w Gori, mieście narodzin Stalina, zrobimy sobie testy na covid, przez brudną szybę popatrzymy na jarmark na rynku, dojedziemy do Kutaisi, na lotnisko, może starym mercedesem z kierownicą po niewłaściwej stronie, na pasie startowym będą krowy, pójdę je pogłaskać, tak, pójdę w błoto je pogłaskać, może nawet z nimi zostanę.
Wyciągam nagle telefon i na ostatniej kresce baterii robię nam wspólne zdjęcie. Nie ma Waszlowani, plecaków, plastikowej butelki z winem i mamy, jest Meśka w wełnianym swetrze z plamą i wilgotnymi oczami, ja z kawałkiem tonis puri w kąciku ust i czerwonym nosem, obie dumnie prezentujemy bransoletki przyjaźni.
Jest po co wracać, no nie?
ALEKSANDRA ZIELIŃSKA (ur. 1989), pisarka, autorka powieści: Przypadek Alicji (2014), Bura i szał (2016), Sorge (2019), Grzybnia (2023) oraz zbioru opowiadań Kijanki i kretowiska (2017). Nominowana do Nagrody Conrada za Przypadek Alicji, do Nagrody im. Gombrowicza za Burę i szał oraz do Nagrody Literackiej GDYNIA za Kijanki i kretowiska. Laureatka Nagrody im. Adama Włodka (2017).
Proza w „Piśmie” powstaje dzięki wsparciu Fundacji Michalskiego.
Więcej prozy przeczytasz lub wysłuchasz na magazynpismo.pl/proza
ESEJ IDEE
Nowe krajoznawstwo: kibicować gorszym
tekstEWA PLUTA
SOLIDARNOŚĆ Z NIZINAMI, uznanie dla Syzyfa z Puszczy Noteckiej, ciekawość rzek, których nie ma, i troska o rzeki, które mogą zniknąć. Może właśnie o to chodzi we współczesnym krajoznawstwie – żeby kibicować gorszym?
zdjęcie Turystki na szlaku Orlej Perci, 1935,Narodowe Archiwum Cyfrowe, domena publiczna
Ta wyprawa nie miała szans się udać. Los chciał jednak inaczej.
Dach Mazowsza. Góra gór. Tajemnicza i majestatyczna. Jej wysokość robi wrażenie, wręcz onieśmiela. Licząca 408 metrów nad poziomem morza góra Altana jest najwyższym szczytem województwa mazowieckiego. Czy uda nam się zdobyć ten niedostępny wierzchołek? Przecież mamy do pokonania aż 60 metrów przewyższenia. Warunki pogodowe prawdopodobnie będą trudne. Trwa polskie przedwiośnie, co oznacza, że należy spodziewać się wszystkiego, a najrozsądniej – najgorszego. Trzeba z rozmysłem skompletować sprzęt. Zadbać o bezpieczeństwo. Najbliższych przygotować na najgorsze. Czy będziemy potrafiły wyjść zwycięsko z morderczej walki z własną słabością i zwątpieniem, które na pewno nas dopadną, gdy będziemy trawersować zbocze Altany? Mimo strachu decydujemy się podjąć akcję wspinaczkową. W redakcji „Pisma” dostajemy permit na jednodniową absencję w pracy.
– To rzeczywiście wymagająca wyprawa. – Szczepan Żurek nie owija w bawełnę. Przed wyprawą proszę go o radę, jak się przygotować do ekspedycji. Szczepan jest niezwykle zasłużony dla rozwoju alpinizmu nizinnego w Polsce. Był organizatorem i uczestnikiem pięcioosobowej ekspedycji Korona Warszawy w 2015 roku (wzięli w niej udział także Paweł Cywiński, Jan Mencwel, Mateusz Luft i Jarosław Ziółkowski). Projekt zaczął się od żartu na imprezie w gronie znajomych, z czasem stał się wydarzeniem medialnym. Media relacjonowały udane akcje zdobywania sześciu szczytów Warszawy: Góry Gnojnej (86,5 metra nad poziomem morza), Kopy Cwila (108 metrów), Kopca Powstania Warszawskiego (121 metrów), Kopca Moczydłowskiego (130 metrów), Góry Trzech Szczytów (133,9 metra) i Górki Szczęśliwickiej (152 metry).
W projekcie oprócz wyczynu sportowego ważny był także cel charytatywny – zbiórka pieniędzy na Fundację RakʼnʼRoll. Oraz opowieść. Ironiczna, z przymrużeniem oka, w kontrze do wielkich narracji turystycznych rodem z wydawnictw Lonely Planet. To była postturystyczna gra z konwencją, w jakiej opisywane są nie tylko wysokogórskie wyprawy: językiem podboju i dominacji, egzotyzującym lokalną społeczność i sprowadzającym ją do malowniczego tła dla przeżyć człowieka, najczęściej mężczyzny z zachodniego kręgu kulturowego. Patetyczny język w zderzeniu z niezbyt spektakularną rzeczywistością warszawskich dzielnic mieszkaniowych – bądźmy szczerzy, Kopa Cwila to żaden Broad Peak – do dziś inspiruje, czego przykładem jesteśmy my: Katarzyna Kazimierowska, Karolina Mazurkiewicz i autorka tego tekstu, członkinie zimowo-wiosennej ekspedycji na Altanę. – Wydaje mi się, że zarówno Korona Warszawy, jak i korona gór wszystkich nizinnych województw w Polsce są na tyle egalitarne, że w zasadzie każdy może wstać z kanapy i je zdobyć – rzuca na pocieszenie Szczepan.
„Na tym opiera się koncepcja alpinizmu nizinnego – każdy może to zrobić” – będę powtarzać za kolegą alpinistą nizinnym w chwilach zwątpienia, ale to później.
800 tysięcy
• tyle pocztówek wydało PTK w pierwszym dziesięcioleciu oraz blisko pięćdziesiąt publikacji w nakładzie przekraczającym 100 tysięcy.
Teraz jest 1 marca 2024 roku, świt – dochodzi godzina 9:00, pakujemy sprzęt wspinaczkowy do samochodu i ruszamy na południowe rubieże województwa mazowieckiego. O bezpieczeństwo ekspedycji zadba pies ratunkowy Wilczyca, pluszak, którego wielkodusznie użyczył nam na czas wyprawy Staś, syn Katarzyny. Ruszamy z nadzieją na okno pogodowe i wielką ambicją, by zapisać się złotymi zgłoskami w historii alpinizmu nizinnego. Oby góra gór była dla nas łaskawa.
Godzina 10:45, cicho, słonecznie. Ekspedycja dociera do malowniczej, nieco sennej osady Hucisko, położonej u podnóża Altany. To miejsce pełne kontrastów, gdzie historia spotyka się z nowoczesnością. Choćby lokalna architektura. Nowoczesne budowle z pustaka wyrastają tuż obok tradycyjnych domów z drewna. Żałujemy, że nie możemy zajrzeć do typowego domostwa i zaznać gościnności lokalsów. Chcemy jednak wykorzystać okno pogodowe. Czym prędzej organizujemy karawanę i rozpoczynamy mozolną wspinaczkę na Dach Mazowsza.
Godzina 11:20, bezwietrznie, nadal słonecznie. Po około dziesięciu minutach morderczego marszu znajdujemy wypłaszczenie terenu, gdzie decydujemy się rozbić bazę. Żałujemy, że nie udało nam się pozyskać sponsorów i dzięki zgromadzonym środkom zatrudnić tragarzy, którzy by pomogli wnieść sprzęt wspinaczkowy. Mimo obciążenia szybko zdobywamy wysokość. W leśnej gęstwinie rozbijamy obóz. Najpierw stawiamy namiot plażowy, który ma nas chronić przed złowieszczym wiatrem i dojmującym zimnem. Wtem na drodze nieopodal mija nas samochód. Niewykluczone, że to wspinacze komercyjni, na tlenie, również zdecydowali się tego dnia podjąć próbę ataku szczytowego. Należy podkreślić fakt, że w odróżnieniu od nich my atakujemy Altanę bez tlenu. Zanim jednak to nastąpi, przygotowujemy na kuchence turystycznej kawę i posilamy się batonami proteinowymi. Prowadzimy też nasłuch radiowy. Jednak każda minuta na tej wysokości działa na naszą niekorzyść, dlatego decydujemy się na wyjście z bazy. Podejmujemy udaną próbę wytyczenia oraz zaporęczowania trasy i zaczynamy akcję w ścianie Altany.
pocztówka PTTK, 1932–1939,Biblioteka Narodowa, domena publiczna
Najtrudniejszy fragment drogi znajduje się w partiach szczytowych, powyżej 370 metrów nad poziomem morza. Ze względów bezpieczeństwa ograniczamy aktywność wspinaczkową do jednego ataku szczytowego. Przez chwilę przeżywamy zwątpienie w sens akcji. Dochodzi południe, wspinamy się już ponad godzinę, a szczytu nadal nie widać. Jak to możliwe, dlaczego, czy coś poszło nie tak, gdzie popełniłyśmy błąd, może trzeba było pojechać w Tatry, zamiast pchać się na Dach Mazowsza? Nagle dostrzegamy między drzewami metalową konstrukcję. Czy to przeciwpożarowa wieża obserwacyjna na szczycie Altany? Znowu wstępuje w nas nadzieja. Podejmujemy próbę ataku szczytowego.
Najwyższy szczyt województwa mazowieckiego zdobywamy o godzinie 12:20 czasu polskiego. Dzięki determinacji, mimo problemów logistycznych, na przekór zwątpieniu. Z trudem powstrzymujemy łzy szczęścia, głos więźnie w gardle, drżące dłonie chwytają za smartfon, by uwiecznić tę niezwykłą chwilę. Chwilę tryumfu człowieka nad naturą i własną słabością. Nie mamy jednak wiele czasu, by rozsmakowywać się w sukcesie, przed nami kolejna walka – o szczęśliwy powrót do bazy.
Dochodzi godzina 13:00, zwijamy bazę, organizujemy karawanę powrotną na parking w Hucisku. Cieszymy się, że mogłyśmy zapisać piękną kartę w historii alpinizmu nizinnego. Najważniejsze: nikt nie zginął. Nawet pies ratownik wrócił do syreniego grodu w jednym pluszowym kawałku.
POCZĄTKOWO TO MIAŁ BYĆ tekst o tym, że należy definitywnie pożegnać się ze starym kanonem krajoznawczym. Już dość: widoków Morskiego Oka, Giewontu, krypt na Wawelu, żurawi stoczniowych w Gdańsku, kościoła Mariackiego w Krakowie. Dość już zmurszałych kamieni ku czci i obelisków upamiętniających stoczone bitwy, przelaną krew, męczeństwo. Niech szlak turystyczny nie prowadzi pod pomnik, do kościoła albo na cmentarz. Niech wreszcie objawi się w krajoznawstwie Polska inna niż cierpiąca i nieco nadęta, która ma poczucie humoru i dystans do siebie. Niech Polska będzie jak fajna koleżanka, a nie z pozoru groźny, a w istocie śmieszny wuj z wąsem. Czas pożegnać stare krajoznawstwo – turystyczną cepeliadę, raczej relikt przeszłości niż ciekawy plan na przyszłość.
Teraz idzie nowe: wycieczki na najwyższe szczyty województw w konwencji wysokogórskich wypraw czy trekking do najniżej położonego punktu w Tatrach. Wszystko to obficie podlane ironią i dobrze udokumentowane w mediach społecznościowych oraz zaserduszkowane przez znajomych z bańki. Jednak w miarę poznawania historii przedwojennego krajoznawstwa coraz mniej rozumiałam swoją chęć zdeprecjonowania dokonań kilku pokoleń krajoznawców. A może idea krajoznawcza nie wymaga unicestwienia, ale odświeżenia? Może potrzebna jest nowa krytyczna opowieść, która wydobędzie z krajoznawstwa to, czego obecnie tak bardzo potrzebujemy, a co jest jego istotą: wspólnotowość, troskę o przyrodę, zaangażowanie społeczne, a wszystko to realizowane podczas pieszych (choć nie tylko) wycieczek po Polsce? To od pieszych wycieczek wszystko się zaczęło.
LIPIEC 1885 ROKU, na stacji kolejowej w Zawierciu z pociągu relacji Sosnowiec–Warszawa wysiadło dwóch mężczyzn: dziewiętnastoletni Aleksander Janowski, absolwent Szkoły Technicznej Warszawsko-Wiedeńskiej Kolei Żelaznej, pracownik kolei, oraz jego szkolny kolega, malarz awangardzista o pseudonimie Maljasz. Mężczyźni opuścili dworzec i zaczęli wędrówkę do ruin zamku w Ogrodzieńcu. Janowski i Maljasz zrobili coś, o czym większość Polaków nawet nie śniła w tamtym czasie – uprawiali krajoznawstwo. „Wędrowaliśmy z Zawiercia, chłodząc się wodą to z Warty, to z Przemszy na tym wąskim wododziale Odry i Wisły. Gdy wyszliśmy na wzgórze za miasteczkiem i ukazały się w swym majestacie potężne mury ogrodzienieckiego zamku, stanąłem jak wryty. Był to niezapomniany wstrząs. Pamiętam, że jak Krzyżowcy na widok murów Jerozolimy, wołałem: «Bóg tak chce!»” – tak Janowski wspominał tę wycieczkę w 1931 roku na łamach czasopisma krajoznawczego „Ziemia”.
W doświadczaniu krajobrazu Janowski jest nieodrodnym dzieckiem epoki romantyzmu. Jego oko przeszło już trening rozpoznawania malowniczych, a zarazem budzących grozę i wzniosłość widoków. Wszystko się tu zgadza: baszty są potężne, niebo – błękitne, nawałnica – rozszalała, poświata księżyca – mistyczna. Punktem kulminacyjnym jest burza, którą Janowski i Maljasz obserwowali z okien chaty we wsi Podzamcze: „Purpura błyskawic złociła wieżyce, otchłanie okien czarnemi oczodołami wpatrywały się w rozpętanie żywiołów”. Podczas nocy spędzonej w ruinach zamku Janowski wychodzi jednak poza romantyczny, zindywidualizowany scenariusz przeżywania krajobrazu. Ruiny zamku objawiły się mu jako symbol zaniedbanej i zapomnianej Polski, ale też zobowiązanie do jej naocznego poznawania. „Zupełnie podświadomie rozbudziło się w duszy pragnienie: aby te cuda naszej przyrody i kultury mogły być podziwiane przez najliczniejsze rzesze. To była właśnie bezwiedna koncepcja krajoznawstwa”.
Wycieczka do ruin zamku w Ogrodzieńcu, epifania widoku, której doświadczył Janowski, stanowi założycielski mit przedwojennego krajoznawstwa. Gdy w 1906 roku z inicjatywy Aleksandra Janowskiego, Kazimierza Kulwiecia, Zygmunta Glogera i Mikołaja Wisznickiego powstało, na fali odwilży w zaborze rosyjskim, Polskie Towarzystwo Krajoznawcze (PTK), na odznace organizacji w centralnym punkcie umieszczono właśnie ogrodzieniecki zamek, a na otoku herby Poznania, Krakowa i Warszawy. „Straszną klęską był podział na zabory, inaczej kształtowała się dusza «poznańczyka» czy «królewiaka», czy «galicjanina». Te trzy nazwy powinny dziś zniknąć (...). Mamy nadzieję, że wędrówki nasze krajoznawcze zatrą ślady dawnych granic, że poznawszy się, pokochamy się wzajemnie” – podkreślano w pierwszym, wydanym w 1920 roku, numerze „Miesięcznika Krajoznawczego dla Młodzieży” [późniejszy „Orli Lot” – przyp. red.], miesięcznika krajoznawczego dla młodzieży.
Oczywiście ruch krajoznawczy nie narodził się wraz z powstaniem PTK, jego rozwój zasadniczo nastąpił w XIX wieku, zwłaszcza na terenie cieszącej się względnymi swobodami politycznymi Galicji, w 1873 roku powstało (formalnie w 1874) Towarzystwo Tatrzańskie z siedzibą w Krakowie.
Pocztówka PTK, 1907–1950.Biblioteka Narodowa, domena publiczna
Pocztówka PTK, 1907.Biblioteka Narodowa, domena publiczna
Spławiwszy ciężary handlowe do Kowna i dalej ku granicy pruskiej, aż do Jurborga, flisacy niemeńscy odbywają żmudną i długą drogę powrotną pieszo, ciągnąc wzdłuż brzegów swe statki na wiciach. Pocztówka PTK, 1910.Biblioteka Narodowa, domena publiczna
Polska była pokawałkowana. Krajoznawcy szukali kleju, który by na powrót połączył części w jedną całość. Tym klejem miały być krajobrazy. Góral spogląda na ośnieżony Giewont, czółna kołyszą się na Niemnie, Zamek Książąt Mazowieckich w Płocku góruje nad Wisłą, żubry pasą się na białowieskiej polanie, flisacy spławiają tratwy na Dunajcu, krzyże tkwią na rozstajach dróg, przydrożne wierzby rzucają cień, do bazyliki w Wilnie spieszą wierni, w Ostrej Bramie kłębi się tłum. Widoki polskości intensywnie reprodukował i utrwalał ruch krajoznawczy. W pierwszym dziesięcioleciu PTK wydało ponad 800 tysięcy pocztówek oraz blisko pięćdziesiąt publikacji w nakładzie przekraczającym 100 tysięcy. Zdjęcia krajobrazów, które z czasem staną się kanonem krajoznawczym, publikowano także na łamach „Ziemi” i „Orlego Lotu”. W tym pierwszym czasopiśmie prezentowano zdjęcia z cyklu „Nasze krajobrazy”, których autorem był między innymi Jan Bułhak, twórca idei fotografii ojczystej.
– Do odzyskania niepodległości ruch krajoznawczy, a w szczególności Polskie Towarzystwo Krajoznawcze, nazywano nieformalnie „ministerstwem polskości”, a swoje praktyki krajoznawcy określali jako geografię serdeczną, bo tworzona hierarchia widoków miała być ważna dla serca społeczeństwa. Krajoznawcy używali również takich pojęć jak „ojcowizna” i „swojszczyzna”. Chodziło o to, żeby krajobraz oswoić, uczynić naszym – powiedział mi doktor Piotr Kubkowski, kulturoznawca z Uniwersytetu Warszawskiego, w pracy badawczej zajmujący się między innymi kulturową historią ruchu krajoznawczego.
W „Naszych krajobrazach” znalazły się oczywiście górskie pejzaże – kształtująca się od XVIII wieku fascynacja górami była ogólnoeuropejskim trendem. Na łamach „Ziemi” krajoznawcy opisywali i fotografowali także rzeki, nie tylko te największe, jak Wisła czy Niemen, lecz również pomniejsze: Nidę, Drawę, Brdę, Kamienną. – Wyzwaniem były niziny. Na przełomie XIX i XX wieku dyskutowano przejściowość polskiego krajobrazu, w którym, jak podkreślano, brakuje dominanty. Nuda krajobrazu nizinnego, Wielkopolski czy Mazowsza, była traktowana jako problem, szukano więc ciekawych elementów, które by go interesująco opowiedziały – dodaje Kubkowski. – Dzisiaj szukamy kadrów, w których nie będzie śladów cywilizacji, kanon krajoznawczy kojarzymy raczej z widokami należącymi do porządku naturalnego. Przedwojenni krajoznawcy myśleli o kanonie inaczej. Wystarczy popatrzeć na pocztówki wydawane przez PTK: fabryki, bele drewna w porcie w Bydgoszczy, rybołówstwo. Oni nie widzieli w tym alternatywnej atrakcji, nie traktowali z przymrużeniem oka. Dokumentowali widoki, które miały świadczyć o potencjale ekonomicznym kraju. Gdyby dziś odkryto w Polsce złoże litu, raczej nie weszłoby ono szybko do kanonu krajoznawczego, a myślę, że w 1906 roku – jak najbardziej.
Wspólnototwórcza rola krajoznawstwa wyczerpuje się pod koniec lat 20. XX wieku, gdy granice kraju są ustalone i okrzepłe. „Krajoznawcy już wówczas nie szukają krajobrazów i widoków. Ich lista jest względnie gotowa i odtąd będzie tylko potwierdzana (...) w podróżach, w zapisach doświadczeń obywateli i obywatelek, w folderach turystycznych, w podręcznikach (...). Już wiadomo, dokąd jeździć i czego po tych wyjazdach oczekiwać. Scenariusze emocji, jakie mamy odczuwać względem ruin czy panoram, są już napisane – powiedział Kubkowski w zorganizowanym przez Instytut Kultury Polskiej wykładzie Opowieści krajobrazu. – Krajoznawstwo tego okresu nie było (...) zamkniętą w murach akademii dyscypliną nauki ani też nie było uprawianą zza biurka praktyką literacką (...). Jego podstawą było doświadczenie terenowe [czyli wycieczka – przyp. E.P.], obcowanie z historią wpisaną w krajobrazy”.
CZY WYCIECZKA na najwyższy szczyt województwa mazowieckiego zyskałaby przychylność szacownego Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego? Czy redakcja „Ziemi” byłaby zainteresowana publikacją relacji? Niewykluczone, że przedwojennym krajoznawcom przypadłby do gustu pomysł odkrywania najbliższej okolicy, co Aleksander Janowski określał w poradniku Wycieczki krajoznawcze: wskazówki metodyczne z 1900 roku jako „pierwsze i zasadnicze prawo wycieczki”: „Niech to będzie swoje województwo lub chociażby swój powiat tylko”. Przedwojennym krajoznawcom mogłoby się jednak nie spodobać, że to wycieczka wyłącznie dla zabawy, nie kieruje nami poczucie obowiązku wobec kraju, przedkładamy konsumowanie krajobrazów nad zdobywanie wiedzy geograficznej i historycznej o regionie, nie kolekcjonujemy pamiątek przeszłości, jedynie wrażenia. Mogliby nie zrozumieć, że nie ma w nas odruchu nie tylko gromadzenia i zdobywania wiedzy, na przykład na temat budowy geologicznej Garbu Gielniowskiego, do którego należy Altana, lecz także jej upowszechniania – w formie krajoznawczej publikacji lub podczas odczytu przygotowanego na podstawie skrupulatnie prowadzonych w terenie notatek. Raczej odmówiono by nam prawa do nazwania wycieczki na Altanę krajoznawczą.
„«Krajoznawcza» wycieczka winna prowadzić koniecznie do poznania kraju, a właściwie części jego lub jednej miejscowości czy nawet jakiegoś szczegółu, ale do poznania, a nie do obejrzenia” – napominał Mikołaj Wisznicki w artykule Wycieczka krajoznawcza opublikowanym w „Ziemi” w 1929 roku. Według kryteriów przedwojennego krajoznawstwa nasza skromna wyprawa nie była – jak określiłby to Wisznicki – „czystej krwi” krajoznawczą, również dlatego, że większość trasy pokonałyśmy autem, a jedynie ostatni odcinek prowadzący na szczyt – pieszo. Tylko piesza wycieczka daje „maksimum możności poznania kraju”, na piechotę można dotrzeć do miejsc położonych poza szlakami, a więc nierzadko ciekawszych. Z konieczności pokonuje się trasę wolniej, ale za to można poczynić więcej obserwacji – przekonywał Wisznicki, odwołując się do własnego doświadczenia w terenie – trwającej dwadzieścia osiem dni pieszej wycieczki z Warszawy do Zakopanego. Wtórował mu Janowski: „Najwięcej jednak korzyści i najwięcej zadowolenia daje podróż piesza”.
Wielcy krajoznawcy mogliby też być zdziwieni, a może nawet zawiedzeni, że nasza wycieczka na Altanę była tak osobowo skromna.
Drugiego czerwca 1907 roku do przystani w Gniewniewicach dobiły dwa wiślane parostatki: „Kopernik” i „Nadwiślanin” z 387 osobami na pokładzie. Gromada wysypała się na brzeg i pod kierunkiem Aleksandra Janowskiego, familiarnie nazywanego w środowisku krajoznawczym Wujem, i Kazimierza Kulwiecia ruszyła w stronę Puszczy Kampinoskiej przez Leoncin i Teofile do Starej Dąbrowy. Za piechurami jechały furmanki z bagażami, panie osłaniały twarz parasolkami, podtrzymywały ogony sukien. „Takiego korowodu pewnie nie widziały te strony” – pisał Janowski w Wycieczkach krajoznawczych.
W relacji z wycieczki do Puszczy Kampinoskiej podkreślano również jej demokratyczny, włączający charakter: „Młodzież i starsi, chłopcy i dziewczęta, ludzie różnego stanu i zawodu, wszyscy czuli się tutaj tylko dziećmi jednej ziemi, tej ziemi, którą tu poznać przyszli” – opisywał wycieczkę jeden z uczestników. Z kolei w pieszej wycieczce z rogatek Jerozolimskich do Raszyna i Falent, a później do Włoch, w maju 1909 roku, wzięło udział 349 osób „rozmaitego wieku i płci” – jak relacjonowano w „Ziemi”.
Jak dostojni krajoznawcy zareagowaliby na wiadomość, że w wycieczce na Altanę biorą udział wyłącznie kobiety? Kibicowaliby, odradzali eskapadę bez męskiego opiekuna, a może w ogóle nie byliby zdziwieni? Przecież do początku XX wieku niewiele kobiet uprawiało turystykę. A tymczasem w krajoznawstwie: – Kobiety od początku angażowały się w działalność PTK, uczestniczyły w wycieczkach, pisały publikacje, prowadziły w szkołach koła krajoznawcze. To były często wykształcone osoby, ze szlacheckich i inteligenckich domów. Odbiorczyniami, a zwykle również bohaterkami pogadanek krajoznawczych, na przykład autorstwa Janowskiego, były dziewczynki, co jeszcze dwie dekady wcześniej było nie do pomyślenia. Otwartość na kobiety wynikała po części z ducha czasów: rewolucji społecznej w latach 1905–1906 w Kongresówce, a po części z charakteru przedwojennego PTK, które tworzyły raczej osoby o sympatiach lewicowych, pepeesowcy i piłsudczycy – zaznacza Piotr Kubkowski.
Po chwili dodaje jednak: – Krajoznawstwo to przede wszystkim historia męskiej pasji. Jest w nim performans, zdobycz, wyczyn, na ogół kojarzone ze światem męskich ambicji. Niewykluczone, że po drodze, realizując własne ambicje, mężczyźni sekowali kobiety.
Choćby dlatego kanon krajoznawczy należałoby poszerzyć o krajoznawczynie, które przecież były: chodziły, wyjeżdżały, wspinały się, organizowały, publikowały. Można je zobaczyć chociażby na archiwalnych zdjęciach. W publikacji Jana Piotrowskiego 110 lat krajoznawstwa polskiego: tradycja i nowe wyzwania do fotografii z 1910 roku pozuje czternaścioro członków PTK, w tym sześć kobiet. Kolejna fotografia, tym razem z wycieczki, około 1909 roku: z trzynaściorga uczestników sześć to kobiety, czwarta od lewej to, jak wynika z podpisu, Regina Danyszówna, geografka i geolożka, współzałożycielka Stronnictwa Demokratycznego, pierwsza Polka z doktoratem z dziedziny nauk geologicznych.
Na stronie Centralnej Biblioteki Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego (PTTK) po wpisaniu w wyszukiwarkę „Regina Danyszówna” i „Regina Danysz-Fleszarowa” pojawiają się trzydzieści cztery wyniki – artykuły krajoznawczyni opublikowane na łamach „Ziemi” w latach 1910–1949. Relacje z zimowych wycieczek w Tatry, wspinaczki w Gorganach, wakacyjnej włóczęgi po Polesiu, sylwetka Stanisława Staszica, przeglądy literatury krajoznawczej. W artykule opublikowanym w „Ziemi” w 1931 roku Regina Fleszarowa wspomina swoją pierwszą w życiu pieszą wycieczkę. Z koleżankami zaczytywała się w Wycieczkach po kraju Aleksandra Janowskiego, słuchały opowieści swoich braci, którzy w pieszych wycieczkach już uczestniczyli i opowiadali o nich z zaraźliwą ekscytacją. Zbliżało się lato 1904 roku, wpadły na pomysł, że pójdą w Polskę, ale szybko naszły je wątpliwości – czy dostaną zgodę od rodziców, co za ekscentryczny pomysł, żeby dziewczęta „wycieczkowały” razem z chłopcami.
„Nasz projekt był więc do pewnego stopnia rewelacyjny” – wspominała. Szesnastoletnia Danyszówna nie była pewna, czy zostanie dopuszczona do rodzącego się ruchu krajoznawczego, czy będzie mogła, jak koledzy i bracia, wyruszyć na szlak, a wcześniej samodzielnie przygotować się do wędrówki i opracować trasę, czy pozostanie jej tylko wodzić palcem po mapie i czytać o przygodach, które mogłyby być jej udziałem. Ostatecznie zgodę na wycieczkę miał wydać Aleksander Janowski. Wysłały list, czekały na odpowiedź: „Z jakimż niepokojem oczekiwaliśmy jej, z jakim biciem serca otwierało się kopertę i z jaką radością i trumfem odczytało nie tylko zgodę, ale i błogosławieństwo na włóczęgę”.
Trasa wycieczki prowadziła z Końskowoli przez Puławy, Kazimierz, Janowiec, Wąwolnicę, Nałęczów do Lublina. Bagaż spakowały w torby – wynalazek plecaka nie był jeszcze znany (w tamtym czasie w kręgach krajoznawczych dyskutowano nad spolszczeniem niemieckiego Rucksack, wśród propozycji były zadodźwig i plecodźwig) – „za wzór posłużyły nam sakwy dziadów-żebraków”. Fleszarowa wspomina reakcje miejscowych: dziwili się, ale też gościli, karmili, pomagali znajdować noclegi na sianie, tylko incydentalnie szczuli psami. Przebywający w Nałęczowie Bolesław Prus powiedział z uznaniem na ich widok: „Nogi bym tych kobiet całował, że się odważyły na taką wędrówkę”. Nieprzypadkowo Regina Danysz-Fleszarowa relację ze swojej pierwszej koedukacyjnej pieszej wycieczki zatytułowała Marsz zwycięstwa.
Członkowie PTK na wycieczce, Rokieć Wielka, prowadzi Mieczysław Orłowicz, 1935.zdjęcieJan Jaroszyński, Centrum Fotografii Krajoznawczej PTTK im. Waldemara Dońca w Łodzi
Stanisława Niemcówna, nauczycielka historii i geografii w krakowskim żeńskim gimnazjum, wierzyła, że można wychowywać przez krajobraz: „Piękno krajobrazów kształci w nas pierwiastek estetyczny i nie pozwala krajoznawcom niszczyć roślinności ani zaśmiecać gór, lecz czyni z nich obrońców przyrody oraz zabytków i pracy ludzkiej” – uzasadniała w 1921 roku na łamach „Orlego Lotu” sens swojej pracy społecznej: prowadzenie kół krajoznawczych wśród młodzieży, w czym pomagały jej: Józefa Berggruen – kolejna pionierka krajoznawstwa, nauczycielka przyrody, Jadwiga Roguska-Cybulska – taterniczka i narciarka wysokogórska, Jadwiga Warnkówna – pedagożka i autorka książek krajoznawczych, Marta Hubicka – regionalistka, autorka monografii o Kielecczyźnie, pod koniec lat 20. i na początku 30. prezeska Muzeum Regionalnego w Kielcach. Poczet krajoznawczyń. Można by go jeszcze śmiało rozbudowywać o kolejne nazwiska. Z przeszłości wyciągać ich dokonania i oglądać pod światło. Można by też spróbować opowiedzieć mit założycielski krajoznawstwa inaczej: na początku była wycieczka, od niej wszystko się zaczęło, Polska jeszcze nie istniała, należało ją znaleźć: w drodze, w krajobrazach, w spotkaniach. Aleksander Janowski poszedł więc z Zawiercia do Ogrodzieńca, a Regina Danyszówna – z Końskowoli do Lublina.
O ZALIPIU, WSI POŁOŻONEJ