Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na półmetku wakacji zastanawiamy się nad turystyką i jej etycznym wymiarem. Czy podróżowanie zawsze obarczone jest, nomen omen, moralnym bagażem? Jak zmieniamy miejsca, do których docieramy, i czy to zawsze zmiana na gorsze? O tym opowiadają teksty Urszuli Jabłońskiej oraz Marii Hawranek i Szymona Opryszka. A skoro to numer o podróżach, to odwiedzamy też m.in. Nowy Jork Edwarda Hoppera, spaloną słońcem Kalifornię, ale i Podlasie – przypominając, że dramat na polsko-białoruskiej granicy trwa.
W najnowszym numerze polecamy szczególnie teksty, w których:
– Urszula Jabłońska pyta, czy da się podróżować odpowiedzialnie,
– Julia Lachowicz-Nowińska przygląda się Kalifornii, w której katastrofa klimatyczna już jest,
– Maria Hawranek i Szymon Opryszek piszą o turystyce, która zabiera nasz świat,
– Kamil Fejfer analizuje problem rynku jednego zwycięzcy.
Pismo. Magazyn Opinii. 08/2023
Karolina Lewestam – Jak wychodować pomidora – Rozmowy z K.
Małgorzata Sokorska – Łyżwy. 8 stycznia Niedziela. 2023. Trudno uwierzyć
Andreas Gehrke – Flughafen Berlin-Tegel
Anne Weber – Annette. Epopeja heroiczna
Julia Lachowicz-Nowińska – Dwa stopnie do piekła
Marcelina Szumer-Brysz – Przedziwne stulecie
Jarek Kozłowski – Żarty rysunkowe
Magda Lis – Tak dużo, tak obco
Maria Hawranek, Szymon Opryszek – Znikający raj
Maciej Moskwa – Do Europy tak, ale tylko waszym umarłym
Kamil Fejfer – Problem rynku jednego zwycięzcy
Wiktoria Amelina – Deokupacja przyszłości albo nienapisany tekst na festiwal w Nju-Jorku
Leszek Kassijan-Wicherek, Tomasz Kontny – Wyjeżdżam
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska – Do mięsożerców
Urszula Jabłońska – Ciżba
Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Adji Dieye. Matiere Premiere z cyklu Maggic Cube
Krystyna Dąbrowska – Co widać z wiaduktu
Rebecca Makkai – Mam do pana kilka pytań
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Jakub Skrzywanek?
Zuzanna Kowalczyk – À propos (nie) odpowiedzialnej turystyki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Jak wyhodować pomidora
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.
Jestem studentką dziennikarstwa i dopiero niedawno zaczęłam czytać „Pismo” (dzięki zakończonej sesji zyskałam więcej wolności). Bardzo spodobała mi się pani porada/felieton z kwietniowego wydania, więc stwierdziłam, że do pani napiszę.
Bardzo chciałabym w przyszłości pracować jako dziennikarka, chciałabym zarabiać na siebie, pisząc. Obawiam się tylko, że brakuje mi własnego głosu, pewności w swoich opiniach i poglądach. Nie wiem, czy wynika to z mojego wieku, braku doświadczenia i wiedzy, czy po prostu z braku umiejętności. Mam też wrażenie, że wielcy w moim wieku już coś osiągali...
Co pani na ten temat myśli?
Pozdrawiam
Studentka
Droga Studentko!
Przytoczę ci najpierw Ludwiga Wittgensteina z Dociekań filozoficznych, który z kolei cytuje Augustyna z Wyznań, a ów przytaczany Augustyn mówi mniej więcej tak: „Jak nauczyłem się języka? Ano tak: jako berbeć patrzyłem, na co wskazują dorośli, kiedy mówią jakieś słowo. A potem już znałem znaczenie tego słowa i nosiłem je w głowie”.
Wittgenstein czyta Augustyna i myśli (też mniej więcej): „Hej, czy to naprawdę tak działa? Powiedzmy, że nauczono mnie słowa «pomidor». A teraz stoję na straganie warzywnym i słyszę: «pomidor». To nie oznacza, że tam jest pomidor, to wezwanie do czynności: «Daj mi pani tego pomidora». A czasem «pomidor» to gra w pomidora i zamiast sprzedawać pomidory, trzeba po prostu ciągle mówić «pomidor». A kiedy sommelier smakuje wino i szepcze «pomidor», znaczy to tyle, że w trunku jest nuta warzywna”. I tak dalej, i tak dalej; tyle pomidorów, ile poplątanych gier językowych. Gdyby Augustyna wpuścić między te wszystkie pomidory, toby się nie połapał, bo znaczenie nie rodzi się, kiedy pokazują ci przedmiot; znaczenie rodzi się w rozmowie, tworzy się w życiu, uciera się w grze.
Miałam kiedyś tak jak ty. Moje słowa wydawały mi się puste, nie były zakorzenione w dyskursywnej grze, nie nauczyły się siebie, obracając się wśród ludzi. Nie obrosły wtedy jeszcze głębią znaczeń, były emblematami rzeczy; nie żyły. Kiedy wpuszczałam je między słowa innych, które ciągnęły za sobą niuanse i pewności, wychodziła z nich pustka i nieadekwatność, wręcz prosiły się o demaskację; w rozmowie o czerwieni roślin były jak wycięty z kartonu pomidor. I bałam się, to że ja nie umiem tchnąć w ten karton życia; że nie mam w sobie tej mocy, która daje słowom sens.
A jednak udało mi się z czasem czuć, że mogę coś wyrazić; że mam do tego prawo i że moje słowa nie zawsze są puste. Co chcę powiedzieć? Że pewność twoich słów nie przyjdzie któregoś dnia do ciebie znienacka, jak jakiś covid czy archanioł Gabriel; że nie nauczysz się być w swoich słowach przez prosty sposób Augustyna. Żeby naprawdę ożyły, musisz je wypróbowywać, musisz poddawać je nowym testom; musisz je zdobywać i uczyć się ich wciąż na nowo; masz grać w grę pisarską tak długo, aż pewnego dnia i ty, i twoje słowa poczujecie się w niej mocno i pewnie. Będziecie rośli razem, ty i twoje słowa, a może pewnego dnia one wyfruną z ciebie i będziesz patrzeć, jak lecą, i będziesz z nich bardzo dumna.
Jest pewnie prostszy sposób, żeby to powiedzieć, a wygląda on tak: pisz dużo. Więcej jeszcze czytaj. A najwięcej rozmawiaj; to w rozmowie słowa dostają twarze. I nie bój się o opinie; nie miej jeszcze opinii, chrzanić opinie, opinii mamy i tak zbyt wiele, każdy dzisiaj ma jakąś. Świat byłby lepszy, gdyby obciąć dopuszczalną liczbę ludzkich opinii o co najmniej siedemdziesiąt procent. A ty chcesz być dziennikarką, prawda? Nie publicystką, która przybywa oznajmić swoje Wielkie i Wspaniałe Opinie. Dziennikarka nie peroruje; dziennikarka słucha, widzi, dotyka; a potem dopiero pisze – nie po to, żeby obwieszczać siebie, ale żeby oddać rzeczy sprawiedliwość. Nie wiem, czy umiesz już w słowa, ale na pewno masz w sobie właśnie tyle pokory, ile trzeba, by dobrze przetrenować swe słowa, zanim wyrzuci się je w świat.
A skończyć mogę tylko w jeden sposób: pomidor.
rysunek SONIA DUBAS
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
Łyżwy. 8 stycznia. Niedziela. 2023. Trudno uwierzyć.
MAŁGORZATA SOKORSKA
Zobacz, powiedziałam Marcie, kiedy schodziłyśmy na łyżwach po schodach pokrytych gumą do przejścia w stronę szatni. Minęło wiele lat. Znowu możemy chodzić na łyżwy. Byłyśmy tutaj razem ostatni raz w podstawówce. Co było pomiędzy. Trudno sobie przypomnieć.
Te same ławki w szatni. Wiernie czekały. Lód. Biały lód. I moje nowe białe łyżwy. Za pożyczone od Marty pieniądze. Mówiła, żebym nie pożyczała łyżew. Namówiła mnie na najdroższe z futerkiem na górze.
Liczę lata. Ponad czterdzieści. Trudno uwierzyć. Zdejmuję buty. Zastanawiam się. Co robiłam przez ten czas.
MAŁGORZATA SOKORSKA (ur. 1966), ukończyła studia na Wydziale Prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Przez dziesięć lat współpracowała z agencją reklamową BBDO, od dwudziestu prowadzi rodzinną firmę. Jej debiutancki tekst ukazał się w „Kwartalniku Artystycznym” w 2019 roku. Autorka książki poetyckiej Upadł buk (wyd. Austeria).
W KADRZE
zdjęcieANDREAS GEHRKE | Flughafen Berlin-Tegel | 2020
Tablica odlotów na słynnym lotnisku Berlin-Tegel na krótko przed jego ostatecznym zamknięciem w listopadzie 2020 roku. Od momentu powstania portu w latach 70. XX wieku lotnisko było pionierską koncepcją, w której priorytetyzowano krótkie odległości lotów, co sprawdziło się przez cały okres jego użytkowania. Tegel zamknięto w związku z otwarciem Międzynarodowego Portu Lotniczego Berlin-Brandenburgia.
Projekt EUROPEAN IMAGES realizowany przez n-ost, Kajet, Ramina Mazura i Pismo.
EPOS
Annette, epopeja heroiczna
tekstANNE WEBERprzełożyłaDOROTA STROIŃSKArysunekALEKSANDRA STANGLEWICZ
Anne Beaumanoir to jedno z jej imion.
Istnieje naprawdę, nie tylko na tych
stronach, lecz także w Dieulefit, czyli
Bóg-to-uczynił, na południu Francji.
Nie wierzy w Boga, ale On w nią wierzy.
Jeśli Bóg istnieje, to On ją uczynił.
Jest sędziwą staruszką, ale, jak chce opowieść,
zarazem nie urodziła się jeszcze. Dziś,
w wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat, na
tej białej kartce papieru przychodzi na świat
– w głąb nieprzeniknionej próżni, w którą
wpatruje się długo krążkami krecich oczek, aż pustkę
powoli zapełnią kształty i barwy,
ojciec matka niebo woda ziemia.
Niebo i ziemia to trwałe zjawiska,
woda natomiast przypływa i odpływa, wartki
prąd niesie ją do suchego koryta rzeki Arguenon, gdzie
dwa razy na dobę podnosi łodzie, całymi godzinami
leżące na boku. Dwa razy na dobę odpływa
do morza, w miejscu nazywanym tu
kanałem La Manche, krótko: rękaw, mimo że
ani to kanał, ani rękaw, na pewno
nic wydrążonego, raczej ramię:
ramię morskie, które Atlantyk wyciąga
ku Morzu Północnemu. Łodzie łagodnie
przewracają się z boku na brzuch.
We wszechświecie niezamieszkanego jeszcze pokoju
płyną cztery jaśniejące gwiazdy czy też oczy, czasem
jest ich nawet sześć. Z nicości, niczym w ciemni fotograficznej
wyłaniają się powoli kontury, wokół gwiazd
zarysowują się twarze. Matka. Babcia.
Ojciec. Dziecko o imieniu Anne, na które wszyscy
wołają Annette (wymawiaj: Anet), wprawia te
planety w ruch obrotowy.
Wiekiem Anne (dzisiejsza) jest oddalona
po dwakroć od Annette, ma tyle lat, ile wtedy
jej babcia, ale gdzieś
zdumiewająco daleko, a zarazem blisko
to dziecko istnieje nadal. Tworzy z nią jedno,
nie zmarniało i nie umarło, śpi,
wciąż tu jest.
Annette urodziła się w ślepej uliczce,
nie tylko w przenośnym znaczeniu,
jak my wszyscy. Dom babci stoi ostatni
w szeregu nieotynkowanych domków rybackich,
który raptownie kończy się przed rzeką.
Każdy domek ma przestronne pomieszczenie na dole,
a pod dachem dwie izby, po prawej i po lewej.
„Dom babci” wcale nie oznacza, że
jest jej. Babka mieszka tam na komornym.
Kwatera jest licha i odpowiednio
mało wynosi czynsz, lecz nawet i ten niewielki grosz
to już zbyt dużo dla niej, wcześnie owdowiałej, co
chcąc utrzymać swoje dzieci, trudni się pêche à pied,
czyli wędkarstwem na piechotę:
dzień w dzień w czasie odpływu wyrusza w drogę,
by niestrudzenie wygrzebywać z mokrego piachu wszelakie
żyjątka morskie – sercówki raczyńce
małże dywanowe trąbiki – i taszczyć je w koszu na plecach
do pobliskich wiosek, i tam sprzedawać: w Saint-Éniguet,
La Ville Gicquel, Le Tertre, Notre-Dame-du-Guildo
czy Le Bouillon.
Matka jej matki urodziła się w Bretanii w XIX wieku,
a więc poniekąd dwa stulecia wcześniej,
w wielodzietnej rodzinie chłopów bez jakiegokolwiek
dobytku, którzy nie mogąc wykarmić swoich dzieci, oddają je
jedno po drugim na służbę u bogatszych gospodarzy.
Mała dziewka od krów jest ubożuchna. Przez długi czas
nie nosi – co za szok potem dla jej kilkuletniej wnuczki! –
majtek. Bo ich nie ma. Śpi na słomie. Para nowych sabotów
to jej roczna zapłata, a co dwa lata peleryna
z parą pończoch lub spódnica z kaftanem, co
nie jest żadnym luksusem choćby dlatego, że nadal
jeszcze rośnie. Do szkoły nie chodzi. Illettré
mówią na takich jak ona, co nie są
biegli w czytaniu ani w piśmie. W wieku pięćdziesięciu
lat uświadamia sobie po raz pierwszy –
Annette ma wtedy jakieś siedem lat – że jej własna
matka nigdy jej nie pocałowała, i wtedy ta, która dotąd
nigdy się nie żaliła, wybucha płaczem. Tak
sobie więc siedzą, babcia i wnuczka,
i całują się, całują, całują bez końca
i płaczą. O swoim ojcu wie jedynie to,
że był gburem. Ani słowem nie wspomina
o swoim rodzeństwie, o parobkach i dziewkach jak ona sama,
może już umarli, a może zaginęli bez wieści
lub mieszkają gdzieś w pobliżu. Annette
ponad wszystko kocha swoją babunię, która
jest bogata, ale nie w dobra doczesne, i mądra,
ale nie dzięki książkom.
Jak każdy z nas Annette ma
również drugą babcię. Tę kocha mniej.
Matka jej ojca nosi nazwisko Beaumanoir,
co znaczy „piękny dwór”, i rzeczywiście,
należy do tej lepszej rodziny w miejscowości, gdzie
tak naprawdę nie istnieje wyższa sfera.
Madame Beaumanoir, również owdowiała, jest
córką notariusza. W najwcześniejszych latach
Annette nie zobaczy swojej babci numer dwa
ani razu. Więzy łączące matkę i syna zostaną bowiem
zerwane w dniu, w którym zabroniła mu ona poślubić
dziewczynę z rybackiego domu – jedną z córek babci numer
jeden, co Madame Beaumanoir przysparza zapewne
cierpień, ale cóż na to poradzić?
Wszystko w niej burzy się przeciw
nierównemu związkowi, z którego też zaraz,
ku jej ubolewaniu, rodzi się
jakaś Annette. Swojego syna uważa
za kogoś lepszego i tu ma rację,
on jest kimś lepszym, bo rezygnuje
z jej szacownego towarzystwa oraz ze spadku,
a wybiera ukochaną. W tym czasie
oboje są jeszcze prawie dziećmi, niepełnoletni
według przepisów prawa, stąd bez zgody rodziców
niezdolni do zawarcia ślubu, tak więc Annette zupełnie
jak w jakiejś – bretońskiej – bajce rodzi się w nędznym
domku rybackim babci numer jeden,
poza związkiem małżeńskim, ale nie poza więzami miłości,
i na razie nie zostaje wpisana do księgi urodzin.
Ma szczęśliwych rodziców, chciałoby się
powiedzieć, ale czy to prawda i
czy to w ogóle możliwe?
Czyż nie mówi się zawsze, że szczęścia
można zaznać najwyżej przez chwilę? Oni
są jednak szczęśliwi cały czas, a jeśli
ktoś ma dowody na to, że jest inaczej,
niech temu zaprzeczy, teraz ma okazję.
Szczęście nadaje ton jej codziennemu
życiu. Przeniknięta od początku tą prawie niesłyszalną,
emanującą ciepłem muzyką, obdarzona jasnymi
oczami i nieustraszonym sercem swoich rodziców: oto Annette.
Rodzice nie tylko są, jak się to mówi,
szczęśliwi, lecz na dodatek stanowią
parę przeciwieństw. Jean jest wysoki, a
Petite Marthe niska, on zrównoważony i spokojny,
ona jak iskra żywa i rozgadana, ale też
rozsądna, poza tym ma dar opowiadania i słucha się jej
z otwartymi ustami. On lubi mówić na nią
„moja sufrażystka”, ma tu na myśli nie tyle
jej feministyczne poglądy, ile jej skłonność do napadów
furii i wrzenia gniewem wobec niesprawiedliwości; ona sama
w swoim żargonie powiedziałaby, że jest: soupe au lait, czyli
mleczną zupą, w każdym razie taką, która
szybko wrze i kipi. Nauczyła się wszystkiego sama, no,
„wszystkiego” to może nie, ale nauczyła się jednak bardzo dużo:
przyjemności czytania, gry w ping-ponga, tylko nie ma
szczęścia do prowadzenia samochodu, bo ma na to
zbyt burzliwy temperament.
Nic dziwnego, można by teraz pomyśleć, że mając tak
dobre warunki, córka stała się taka, jaka jest, a co na
skrzydełkach książki ledwo daje się streścić, już choćby
dlatego, że ten ogrom trudów czynów podejmowanych
przez dziesiątki lat wykracza poza każdą okładkę.
Gdyby rzeczywiście było tak, że naszą przyszłość określają same
tylko warunki, to pozbylibyśmy się wszelkiej odpowiedzialności,
wszelkiego poczucia winy, wszelkiego sumienia. Ale
nie jest to takie proste. Najważniejsze zadanie
jeszcze przed nami – i trzeba je wykonać.
Tymczasem Annette skończy pięć lat, tak, niedługo
ma urodziny, ale czy ich dożyje? Z dzisiejszej
perspektywy to niedorzeczne pytanie, jednak
wówczas odpowiedź bynajmniej nie jest
jasna. Dziewczynka bowiem poważnie choruje
i leży bez przytomności,
a gdy się później obudzi, pierwszą rzeczą, którą zobaczy
natychmiast, będzie rower, prezent
urodzinowy. Wielki Kryzys uszedł uwadze
rodziców, oni mieli swoją własną
Wielką Depresję, siedzieli przy łóżku
jedynej córki, nie modlili się wprawdzie, ale
z rozpaczliwą skrupulatnością stosowali się do
zaleceń lekarza, który sam tak naprawdę
nie wierzył, że dziecko można jeszcze uratować.
Zapalenie opon mózgowych. – Najgorsze
minęło. Annette odzyskuje zmysły, co nie
dzieje się jak za naciśnięciem guziczka, ale jest
powolnym procesem, skoro jeszcze
dziewięćdziesiąt lat później pamięta, że
najpierw odezwały się mięśnie skóra stawy ścięgna i
jelita, i dopiero gdy także uszy wróciły na swoje miejsce,
usłyszy głosy swoich rodziców.
Przy łożu rekonwalescentki odbywa się
spotkanie na szczycie z udziałem obu babć.
Madame Beaumanoir spotyka La Mère Brunet,
jak we wsi nazywają babcię numer jeden.
Enchantées, tak, nadzwyczaj oczarowane są one obie,
przede wszystkim jednak
ozdrowieniem tej małej. Rodzice Annette
tymczasem są pełnoletni i po ślubie.
Córka nosi teraz nazwisko ojca
oraz udobruchanej tymczasem babci numer dwa.
W papierach ma napisane Raymonde Marcelle
Anne Beaumanoir. Rybacki domek opuściła już
dawno, z rodzicami i Mémère przeprowadziła się
na drugą stronę żelaznego mostu na rzece Arguenon,
czyli Pont du Guildo, przy którego budowie pracował
przybyły tu za chlebem mąż Mémère, kowal,
jednak pięć lat i troje dzieci później już
nie żył (suchoty). Nowy dom, co znów
jest tylko domkiem, stoi na drugim brzegu,
naprzeciw domu, w którym się urodziła. Po rzece,
która dzieli oba domy – w czasie przypływu
szeroka i rwąca – pozostają tylko dwie strużki, gdy
wody znów opadają.
O, popatrz, szczęśliwe domy, mógłby sobie
zapewne pomyśleć ktoś, kto stałby dziś na
moście i spoglądał na oba domki
po prawej i po lewej. W sieni tego drugiego,
między drzwiami wejściowymi a tymi od sypialni
rodziców, służącymi za bramki, rodzina przed
kolacją gra w piłkę nożną, póki nie padnie
dziesiąty gol. Potem zapasy,
jak to się zdarza w szczęśliwych domach,
gdzie przepychanki są oznaką – no szczęścia, ma się rozumieć.
Gdy jest zabawa i muzyka gra u podnóża
mostu, Mémère i Annette tańczą polkę
przy otwartym oknie w kuchni.
Jean, ojciec Annette, jest socjalistą,
ale ksiądz – katolicki, jesteśmy w Bretanii –
a więc monsieur le curé przychodzi nieraz
na kolację, co nie jest niczym
zaskakującym, jeśli się pamięta, że
natychmiast po objęciu parafii proboszcz wprowadził
jednakową świeczkę dla wszystkich,
to znaczy jednakową wielkość świec.
Dotychczas było tak, że do pierwszej komunii
– w zależności od tego, jak bogaci byli rodzice – jedne dzieci
niosły przed sobą świeczkę wielkości paluszka, a inne
– jak na przykład mały Dibonnet –
taszczyły rodzaj świeczkowego słupa.
Ojciec jest w dobrych stosunkach z księdzem
i nie chce przysporzyć mu zmartwień,
posyła zatem Annette do pierwszej komunii
(matka, Marthe, nie jest tym zbytnio
zachwycona, ale księdza lubi również), co
owocuje dwoma tygodniami „wybuchowej mistyki”
(słowa Annette), z pewnością nie jest to nic,
ale tyle co nic na przestrzeni
niemal stulecia. Przedtem i potem:
zero. Tak samo jak w powieści Alexandra Dumasa
w miejscowości mieszkają niebiescy i biali,
a więc republikanie i rojaliści,
przy czym ci ostatni niekoniecznie
są stronnikami króla, to raczej tradycjonaliści i
katolicy. Natomiast niebiescy wciąż są
republikanami, zwolennikami laicyzmu
również, co oznacza, że chcą rozdziału
Kościoła od siebie oczywiście, ale
przede wszystkim od państwa, i jeśli się da,
żeby Kościół w ogóle nie miał nic do powiedzenia.
W Bretanii jest to jeszcze pobożne
czy raczej niepobożne życzenie. W Le Guildo
mieści się szkoła dla dziewcząt, katolicka,
chodzi tu większość dzieci, nawet
córki kilku bogatych chłopów i dzierżawców
książęcych włości, gdyż jest tu też jeden książę,
a do tego jeszcze zamek.
W drugiej szkole, państwowej,
spotykają się biedne i najbiedniejsze córki
marynarzy au long cours, czyli pływających na statkach dalekomorskich,
poławiających u wybrzeży Nowej Fundlandii w dużych ilościach dorsze,
które po kilkumiesięcznej wyprawie przywożą do domu
jako sztokfisze, a więc zasolone ryby. Wśród uczennic
są również córki rybaków trudniących się połowem przybrzeżnym oraz
dwoje, troje dzieci chłopskich, w sumie trzydzieści dziewcząt,
a więc jedna klasa, na więcej nie stać école laïque.
Annette uczy się tam czytać i pisać i
ledwo to sobie jako tako przyswoiła, a już udziela
lekcji Mémère, która rzeczywiście
nie umie ani jednego, ani drugiego.
Jaskinia pod kołdrą Annette dobrze
nadaje się na szkolną salę. Potrwa kilka
miesięcy, zanim obie nauczą się czytania, a dokładnie:
odczytywania. Przy pomocy Annette Mémère
napisze pamiętne zdanie: „Dziś ugotowałam
zupę z ziemniaków i porów
z ogrodu”. Z trudem, ale zawsze
przeczyta swojemu zięciowi objaśnienie
znaczenia wyrazu w słowniku. Jakiego wyrazu? –
To już niestety nie zachowało się w pamięci.
Proszę! Widać gołym okiem: pod kołdrą
słowo oświecenie ma jeszcze sens.
Ćwierć wieku później babunia leży
na łożu śmierci. Annette siedzi przy niej, i
żeby znieść ból rozstania, trzyma się
książki, którą właśnie czyta,
to znaczy właściwie nie czyta, tylko
ma przy sobie. To powieść Arthura Koestlera
Darkness at Noon, Ciemność w południe,
przetłumaczona na niemiecki
pod tytułem Sonnenfinsternis, co
znaczy „zaćmienie Słońca”. Na okładce
francuskiego wydania jest napisane Le zéro
et l’infini, zero i nieskończoność.
Trzy różne tytuły zatem, każdemu z nich ten
pokój śmierci nadaje nowe znaczenie.
Umierająca sięga swoją wychudzoną
ręką po książkę, ogląda ją
bardzo długo, po czym wskazuje – z ledwo
widocznym uśmiechem na wargach – swoim sękatym
małym palcem na literę z w zéro, i bardzo cicho,
ciut filuternie mówi:
– Tej tu nie mogłam sobie przypomnieć.
Cisza.
Ale wróćmy do początku, bo życie
Annette dopiero się zaczyna. Już w 1929 roku
zostaje, jak wspomnieliśmy, posiadaczką roweru,
czym niewątpliwie nie każda pięciolatka może
się poszczycić, zwłaszcza jeśli, tak jak Annette,
nie ma szczególnie bogatych rodziców, ale
też nie każde dziecko w jej wieku jest
córką mistrza w kolarstwie,
no dobrze, mistrza to za dużo powiedziane,
ale na pewno sportowca, który
wziął udział w Tour de France, i to już
na początku lat dwudziestych, zanim urodziła się
Annette. Przy Quai du Guildo, nieco poniżej
domu przy moście, otworzył później
sklep z kołami do rowerów i nie tylko –
CYCLES ET PETITES MACHINES AGRICOLES
– jak głosi szyld. Potem ma jedyny, ależ nie,
jeden z dwóch automobili we wsi,
jednak używa go głównie po to, by
wozić tu i tam coraz to innych sąsiadów:
w Le Guildo dotychczas był wielki deficyt
gratisowych taksówek. Kawałek dalej przy
tym samym quai stoją trzy furgony, w których
zimą mieszka rodzina cyrkowców, dawniej
nazywanych Cyganami, po francusku romanichels, a którym
Jean również za darmo reperuje monocykl i inne sprzęty
wymagające naprawy. Annette chętnie się bawi z ich córką –
jedną z ich córek – choć nie można Mémère wybić pomysłu z
głowy, że ta mała ma wszy. Nawet gdyby papież twierdził
inaczej, to by mu nie uwierzyła, a przecież tylko
ona jedna w rodzinie w ogóle mu jeszcze wierzy. Stara się
jak może, by dziewczynki nie stykały się głowami. Daremne wysiłki.
Wyczesuje więc potem małej włosy
delikatnie gęstym grzebieniem,
po czym rozpieszcza ją naleśnikami.
Czy nie widać od razu, że trzy pokolenia i
czwórka Beaumanoirów to dobrzy, ba, najlepsi
sąsiedzi, jakich można sobie wyobrazić? Cyganki
błogosławią ich od świtu do nocy.
Tak jak ich rodzice, dzieci w szkole
dzielą się na dwie grupy: na te ze wsi
i te znad morza,
na chłopów i marynarzy,
na gulgoczących słowami
i na tych, co czują się przy nich
jak cywilizowani ludzie.
Kto mieszka u ujścia rzeki,
to nawet jeśli sam nie pływa na statkach,
zwrócony jest ku morzu, ku otwartej przestrzeni.
Przypływ niesie w górę rzeki małe frachtowce,
które trzeba, zanim woda
znów się cofnie, szybko rozładować.
Często zeskakują na ląd marynarze, nikt
ich nie rozumie, a mimo to się z nimi
rozmawia. La maîtresse,
nauczycielka w szkole ludowej, jest wdową po oficerze
marynarki handlowej, którego statek wraz
z załogą u północno-zachodnich wybrzeży Islandii
kiedyś połknięty został przez Atlantyk.
Ona sama staje niepołknięta
codziennie rano przed klasą, w której dwie małe dziewczynki
o imieniu Germaine uczą się mniej więcej tak samo słabo,
ale maîtresse tylko jedną z nich
za karę szarpie za warkocze. I która z nich
może być córką burmistrza?
To, że Annette już wcześnie
staje się wrażliwa na niesprawiedliwość, zawdzięcza
między innymi istotnemu wpływowi
tej pierwszej nauczycielki.
Zostaje interne w collège w Dinan, publicznej
szkole średniej dla uczniów
od jedenastego roku życia. Interne oznacza, że
mieszka i żywi się w szkole, i tylko
co dwa tygodnie przyjeżdża do
rodziców i Mémère. W autobusie mierzy wzrokiem
chłopca o imieniu Jean-Baptiste, nie,
nie wie, jak on naprawdę ma na imię,
ale tak go ochrzciła ze względu na szczupłą sylwetkę i
ciemne kędzierzawe włosy, zupełnie jak u Jana Chrzciciela.
Wcześnie się zaczyna! Tylko że chłopiec niczego nie zauważa.
W wieku trzynastu lat, w 1936 roku, spędza
ostatnie lato w domu rodzinnym nad
morzem. Mais qu’est-ce que c’est que
tout ce monde? Wielkie nieba! Czego tu chcą,
ci wszyscy ludzie? Socjaliści i
komuniści wprowadzili płatny
urlop, tylko czternaście dni,
ale zawsze coś, niech żyje Front Ludowy,
Front Populaire! Ludzie masami wysiadają
z ciuchci, autobusów, ze wszystkiego, co
ma koła i kółka, wymachują sieciami rybackimi i
łopatkami, noszą urlopowe ubrania, które
są szczególnym rodzajem odświętnej odzieży,
przyczerniałej teraz od dymu parowozów.
A są wszędzie, śpiewają, grają w piłkę.
Gdzie kiedyś była morska fala, teraz jest
jedna wielka fala ludzi. Na przyjezdnych mówi się,
niezależnie od tego, skąd pochodzą, paryżanie –
uwaga! To nie to, o czym myślicie –
nie w niemieckim znaczeniu Pariser, czyli prezerwatywy,
ale parisiens, inaczej mówiąc mieszkańcy stolicy.
Lato 1936 roku. Co się wtedy dzieje w Niemczech,
doskonale wiemy. We Włoszech rządzi Mussolini.
W Hiszpanii wybucha wojna domowa.
Dla trzynastolatki z małej
bretońskiej miejscowości wszystko to jest na pozór
takie odległe, jak dziś dla nas Syria czy
Czad, ale pozory mylą,
jak to mają w zwyczaju, bo wnet
pojawiają się pierwsi Hiszpanie, a ściśle
mówiąc Hiszpanki, których mężowie nie żyją,
są ranni lub w niewoli, a one ze swoimi
dziećmi szukają schronienia w Bretanii.
Annette nie jest interne, odkąd jej rodzice
przestali wieść życie u ujścia rzeki
i osiedlili się w Dinan, gdzie pomagają
hiszpańskim uchodźczyniom i prowadzą
poza tym kawiarnio-restaurację,
co w samej rzeczy nie różni się istotnie
od komitetu powitalnego,
w którym biorą udział honorowo
czy raczej z uprzejmości. Annette
jest pacyfistką, póki w wieku piętnastu lat
nie postanowi zostać terrorystką. A oczarował ją Czen,
jedna z głównych postaci powieści André Malraux
La condition humaine, Dola człowiecza,
zamachowiec, który podczas powstania
robotników i komunistów w 1927 roku w Szanghaju
zaczął od mordu, a skończył na samobójczym ataku. Tak
żyje człowiek – umierając. Umierając
dla innych? Czy też chcąc umrzeć, nic, tylko bardzo
chcąc umrzeć? To, że chce umrzeć, ratuje Czena przed
tym, by musiał umrzeć, a tym samym przed condition humaine.
Malraux otrzymuje Prix Goncourt, i jeśli
wierzyć krytyce oraz wewnętrznemu rymowi,
jest to dość ciemna figura. Ale peu importe, nie o
reputację pisarza tu teraz chodzi, lecz o exaltation,
o poryw młodzieńczego uniesienia i o poczucie, że
sprawie celowi ideałom swoje życie
poświęcić trzeba. W 1938 roku przybywa pierwszy
niemiecki uchodźca, znaczy się uchodźczyni o
imieniu Else. „Mimo że była Niemką, a więc na pierwszy
rzut oka wrogiem, była bardzo ładna”. (Słowa Annette)
Else pochodzi z Berlina, nie mówi zbyt wiele, zresztą
francuski zna słabo, ale jednak na tyle, by zrozumieć coś niecoś,
na przykład, że ludzie jej tu nie ufają. Opowiada więc o swoim
wujku, którego we własnym sklepie
zlinczowało kilku drabów, stałych klientów.
To jasne, że mówi prawdę.
Potem wybucha wojna, która we Francji wojną tak
naprawdę nie jest, raczej przesiadywaniem czy siedzeniem cicho,
la drôle de guerre, śmieszna wojna, mówią na nią Francuzi,
choć nie ma w niej nic zabawnego. Nie, żeby
mieli poczucie humoru większe niż ich sąsiedzi, ale
orłami, jeśli idzie o języki obce, to akurat nie są, skoro
angielskie określenie phoney war, czyli udawana wojna,
zrozumieli jako funny war.
Potem kraj nawiedza nieśmieszna wojna.
Ofensywa zaczyna się 10 maja 1940 roku, a kończy
22 czerwca. Te sześć tygodni –
to że jest to sześć tygodni, a nie
przynajmniej miesięcy, i że oddziały niemieckiego wojska
natrafiają na masło, a nie na beton – Francuzi
osiemdziesiąt lat później wciąż jeszcze czują
w kościach. W lipcu Niemcy maszerują
pas de l’oie, czyli gęsim krokiem, pruskim krokiem
defiladowym, przez ulice w Dinan.
Annette ma siedemnaście lat i wydarzeniu woli
przyjrzeć się z bliska. Teraz, w tych tygodniach, coś ważnego
rozstrzyga się dla niej – o ile nie rozstrzygnęło się
już wcześniej, u ujścia rzeki Arguenon.
Gdy morze napiera w głąb lądu, rzeka stawia mu
opór. Wiosną i jesienią przypływy i odpływy
wdzierają się dalej niż kiedykolwiek, nazywa się to
les grandes marées albo żywe wody,
les vives-eaux. Zdarza się, że tam, gdzie masy słonych
i słodkich wód zderzają się ze sobą z całą siłą, znienacka
wypiętrza się ściana wody, wędrująca tama wodna, zwana mascaret.
A zaczyna się niepozornie. Ma siedemnaście lat, jest pora
wakacji letnich, ktoś ją zagaduje, jakiś mężczyzna.
Taki mógłby być początek miłości, ale nie,
nie jest. Mężczyzna ten ma na imię S., jest jeńcem wojennym.
Razem z dwoma innymi współjeńcami, którzy jak on
dla komendantury świadczą usługi tłumaczeniowe,
prowadzony jest przez miasto. Straż pilnuje ich
niezbyt czujnie. S. niepostrzeżenie zamienia dwa
słowa z Annette, która akurat tędy przechodzi. Pod
murem dawnych koszar – a teraz obozu jenieckiego –
trzeba odebrać kilka paczek i zanieść je na
adres podany na najmniejszym
z pakunków (na tych większych napisane są
zmyślone adresy). Czy mogłaby to
zrobić? No i co myślicie? Właśnie tak
zrobi. Pod wskazanym adresem mieszka
ładna, dzielna krawcowa, która potrafi
wyczarować coś z niczego, z tych paczek
więc tym bardziej. Blond włosy ma splecione w diadem,
mówi się o niej, że w Paryżu wiodła vie de folie, życie
szalone czy raczej grzeszne, o czym świadczy
syn, który trafił w Niemczech do niewoli.
Annette widuje S. jeszcze dwa, trzy razy,
zanim uda mu się uciec, a mianowicie do
Londynu, jak się dowie po latach.
Spośród książek, które ma w walizce,
S. zostawia jej między innymi Nadzieję,
L’Espoir, kolejną powieść Malraux
o hiszpańskiej wojnie domowej, którą
poznał z bliska. A potem znika z oczu. Annette
spotyka nowych ludzi, dzięki którym nawiązuje
kontakt z członkami Ruchu Oporu, na przykład z instit,
czyli nauczycielem w szkole ludowej, tego lata
i następnego w różne miejsca przewozi dla niego rowerem
najrozmaitsze rzeczy. A zatem, jak wszystko w życiu, stawianie oporu
polega na czymś innym, niż to sobie wyobrażamy, nie wynika
z raz jasno podjętej decyzji, ale jest niezauważalnym,
powolnym wpadaniem w coś, o czym nie mamy pojęcia. Pierwsze,
czemu należy stawić opór, to my sami.
Własny strach. Co będzie, jeśli ktoś
ją wyśledzi i złapie na przewożeniu bibuły
lub innych zakazanych materiałów? Uczy się, że
strach jest czymś, co można pokonać.
Fragment opowieści pochodzi z książki Annette, ein Heldinnenepos autorstwa Anne Weber, poświęconej życiu Anne Beaumanoir (1923–2022), członkini komunistycznego Ruchu Oporu, Sprawiedliwej wśród Narodów Świata, lekarki. Podczas wojny algierskiej o niepodległość, zaangażowała się w ruch Frontu Wyzwolenia Narodowego, za co stanęła przed francuskim trybunałem wojskowym. Uciekła z więzienia najpierw do Tunezji, a potem do Algerii, gdzie poznała Frantza Fanona, a Ahmad Ben Bella jako pierwszy prezydent niepodległej Algerii powierzył jej utworzenie systemu opieki zdrowotnej. Po zamachu stanu w 1965 r. uciekła ponownie, tym razem do Szwajcarii. Do rodzinnej Bretanii wróciła pod koniec życia.
© 2020 MSB Matthes & Seitz Berlin Verlagsgesellschaft mbH.
ANNE WEBER (ur. 1964), niemiecka pisarka i tłumaczka literatury niemieckiej na francuski. Za swoją twórczość zdobyła wiele nagród, między innymi Nagrodę Literacką Kranichstein, Nagrodę im. Johanna Heinricha Voßa, Nagrodę Targów Książki w Lipsku. W 2020 roku została uhonorowana Niemiecką Nagrodą Książkową, a w 2021 roku Premio Strega Europeo 2021 za Annette, ein Heldinnenepos.
DOROTA STROIŃSKA (ur. 1965), tłumaczka literatury języka niemieckiego, literaturoznawczyni. Nominowana do Literackiej Nagrody Europy Środkowej ANGELUS za przekład powieści Lutza Seilera Kruso (2018). Współzałożycielka i kuratorka pierwszego w Niemczech międzynarodowego festiwalu literackiego poświęconego sztuce przekładu oraz tłumaczkom i tłumaczom literatury Translationale Berlin.
Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.
REPORTAŻ
Dwa stopnie do piekła
tekstJULIA LACHOWICZ-NOWIŃSKA
W 2020 ROKU z Kalifornii wyprowadziło się 275 tysięcy ludzi, rok później – 360 tysięcy. Ten amerykański stan powoli przestaje być miejscem do życia.
Prawdziwy raj znajdował się trzy godziny drogi na północny wschód od San Francisco. Miasteczko Paradise w tłumaczeniu na język polski to właśnie „raj”. Zbudowane wzdłuż rzeki Feather u stóp gór Sierra Nevada, z kanionami po obu stronach. Spokojne, piękne miejsce do życia wśród natury. To nie Kalifornia z hollywoodzkich filmów, tylko północna część stanu. Zielona, bujna, zimniejsza. Nie było w nim palm ani willi z egzotycznymi ogrodami. Był za to gęsty las. Pachniało w nim sosnami żółtymi, przez Amerykanów nazywanymi ponderosa. Niektórzy mówią, że pachną wanilią, mnie ich zapach bardziej przypomina cynamon lub świeżo pieczone ciastka. Do tego dzikie góry, poprzecinane tysiącami pieszych szlaków, na których można było spotkać niedźwiedzie. Zamiast szerokich autostrad do Paradise prowadziła kręta, wąska droga.
Susan Herring z mężem Wallym przeniosła się tu na początku lat 70. Uciekła z Long Beach, w okolicach Los Angeles, przed smogiem, który sprawiał, że ich dzieci miały problemy z oddychaniem. Szukali czystego powietrza, natury i wytchnienia. Szukali miejsca na całe życie, w którym wychowają dzieci. I w którym umrą. Znaleźli je w Paradise. – Drzewa, jezioro, widok na kanion, strumienie i wspaniali sąsiedzi, którzy pomagali sobie w codziennym życiu – to wszystko składało się na nasz mały wycinek raju – opowiada Susan. – Nie było tu gwiazd filmowych, za to sąsiedzi przynosili ciasto na przywitanie. Połączenie wspaniałego klimatu, bez upałów, za to z dużą ilością słońca i przyjaznych ludzi, którzy z czasem stali się naszą drugą rodziną. To było to, czego szukaliśmy. Od razu wiedzieliśmy, że tu zostaniemy do końca naszych dni.
Czwartek, 8 listopada 2018 roku, zaczął się w Paradise normalnie. W ulubionej restauracji Susan, Debbie’s, pachniało świeżo zaparzoną kawą i najlepszymi w mieście naleśnikami z jagodami. Tylko wiatr tego dnia wiał trochę mocniej niż zwykle.
Pożar zaczął się około 6:30 rano, ale wydawał się być daleko od Paradise. – Zdarzały się takie sytuacje, że gdzieś niedaleko coś się paliło. Czasem nawet niecałe 20 kilometrów od miasta. Dwa razy musieliśmy się ewakuować, ale nigdy nie czuliśmy zagrożenia, że coś faktycznie może się stać – tłumaczy Wally. – Straż pożarna zawsze to gasiła szybko i skutecznie. Tego dnia nikt się nie obawiał, że coś się wymknie spod kontroli. Poranek spędziliśmy jak zawsze. W domu, w kuchni. Spokojnie podziwiając widoki za oknem – opowiada Wally.
obrazSASZA BASZYNSKI, Bronze, 2023
Tak było do 8:00 rano, kiedy ogień doszedł do Paradise. A wraz z nim pojawiły się strach, niedowierzanie i panika. Wszystko działo się błyskawicznie. – Mieliśmy dosłownie kilka chwil na ewakuację. Nie wiem, ile dokładnie, ale czuliśmy, jakby to się działo w niecałe pięć minut. – mówi Susan. A Wally dodaje: – Uciekając, zostawiliśmy za sobą całe nasze życie, cały dorobek, wszystko, na co przez tyle lat pracowaliśmy. Dwanaście godzin później dowiedzieliśmy się, że z naszego domu została kupka popiołu. Nie zostało nic. Całe nasze życie obróciło się w proch. Dosłownie.
Ci, którzy szybko zebrali się do ucieczki, zdążyli wyjechać, zanim ogień doszedł do jedynej drogi, jaka prowadziła do Paradise. Gdy pożar zaczął zajmować kolejne domy, odciął możliwość ewakuacji. Nie dało się przejechać. Część ludzi musiała opuścić samochody i zebrała się na betonowym parkingu. Strażacy wybili okna w budynku, który stał obok, i kazali im wejść do środka. Mieli położyć się na ziemi i czekać. „Leżeliśmy tak przez wiele godzin. Ogień szalał wokół nas. I po kilku godzinach powiedzieli nam, że możemy wstać” – wspomina Dacia Williams w filmie dokumentalnym Fire in Paradise (Ogień w Paradise). Świadkowie opowiadają, że z nieba spadały kule gorącego żaru, zrobiło się ciemno, a dym utrudniał oddychanie. W pożarze osiemdziesiąt pięć osób spłonęło żywcem. W tym sąsiadka Susan i kilku przyjaciół. Raj przemienił się w piekło.
Obecnie około jedna czwarta z 40 milionów mieszkańców Kalifornii żyje w miejscu, w którym zagrożenie pożarowe jest klasyfikowane jako wysokie. W ostatnich pięciu latach pożary zniszczyły tu ponad 25 tysięcy domów i budynków. Część z nich spłonęła doszczętnie, przez co ludzie musieli się przenieść z miejsc, w których mieszkali przez lata. Niektórzy zdecydowali się kupić dom czy ziemię w innym stanie. – Co tydzień mam telefon od par z Kalifornii, które szukają domów w Oregonie. U nas jest taniej. Życie jest tu spokojniejsze. Jest zimniej. I mniej ekstremalnie, choć pożary też się zdarzają – mówi Rachel Buciarski, agentka nieruchomości z Eugene w Oregonie.
W 2020 roku z Kalifornii wyprowadziło się 275 tysięcy ludzi, rok później – 360 tysięcy. To więcej niż tych, którzy się tu osiedlili. Dane ze spisu powszechnego z 2022 roku wskazują na to, że na każde trzydzieści siedem osób, które decydują się zamieszkać w tym stanie, sto go opuszcza. Najczęściej wybierają Teksas, Arizonę, Nevadę lub właśnie Oregon.
Nauczycielka Katherine Ratledge, która jeszcze nie tak dawno temu przekonywała mnie, że takie megapożary to wyjątek, dodaje: – Przez kilka lat ocenialiśmy za i przeciw mieszkania w Kalifornii. Ostatecznie klimat przechylił szalę. Szaleństwem wydawało nam się kupowanie wartego miliony dolarów domu w miejscu, które niedługo może zniknąć z mapy lub spalić się w jedną dobę. Kalifornia jest piękna, ale gdy zaczynamy myśleć o domu, w którym może będą żyć też nasze dzieci czy wnuki, mieszkanie tu wydaje się wariactwem.
Pożary to tylko jedno z niebezpieczeństw czyhających na właścicieli domów w Kalifornii. Abrahm Lustgarten, dziennikarz zajmujący się środowiskiem, podkreśla w swoim raporcie How Climate Migration Will Reshape America (Jak migracje klimatyczne przeobrażą Amerykę), opublikowanym przez „The New York Times Magazine” i portal ProPublica, że jeżeli sprawdzą się przewidywania co do podniesienia poziomu morza do 2,5–3 metrów, niemal 5 kilometrów wybrzeża nad zatoką San Francisco zostanie zalanych wodą, która pochłonie domy, sklepy, szkoły. Autostrady zostaną podniesione, a niektóre mosty zbudowane od nowa. Najpierw tereny te będą opuszczać najbiedniejsi, którzy mieszkają na najniżej położonych miejscach. Ale według badania Matthew Hauera, profesora socjologii z Uniwersytetu Stanowego Florydy, migracja obejmie wszystkie grupy społeczne.
10 LISTOPADA 2018 ROKU
Po mieszkaniu w Warszawie cieszyliśmy się wizją czystego powietrza w północnej Kalifornii. Niestety. Dziś kolejny dzień alarmu smogowego w Dolinie Krzemowej. Gazety porównują San Francisco do Delhi w Indiach, jednego z najbardziej zanieczyszczonych miast świata. Smog najpierw czuję w całym ciele. Mózg wolniej działa. Głowa boli. Wszystko dzieje się jak za mgłą. Otwieram okna, palony zapach przywołuje mi wspomnienia zimy. Tak pachniała zima u mojej babci pod Siedlcami. Wspomnienia mówią: „idą święta”, a to dopiero listopad!
13 LISTOPADA 2018 ROKU
„San Francisco Chronicle”, najważniejsza gazeta regionu, pisze dziś o „bezprecedensowych zniszczeniach”. Po raz pierwszy pożary są tak rozległe. Wyjątek. Przypadek. Nigdy wcześniej nie było tak źle. W powietrzu wyczuwa się lekką panikę, ale też przekonanie, że to wyjątkowe zdarzenie, zaraz minie i się zapomni o wszystkim.
14 LISTOPADA 2018 ROKU
Oczyszczaczy powietrza nie można już dostać nawet w internecie. Wykupione. Dostawa za kilka miesięcy. Cholera, w Polsce mieliśmy cztery. Po jednym w każdym pomieszczeniu, wiadomo. Trzeba było brać za ocean. Poranek zaczął mieć pewną rutynę: otwieram oczy, sprawdzam poziom zanieczyszczenia powietrza na dwóch aplikacjach i porównuję. Potem otwieram mapę z pożarami i patrzę, które są ugaszane, a które się panoszą. Odkładam telefon i idę po kawę. I tak codziennie. Rytuały są przecież ważne, nawet jeżeli koniec świata jest blisko.
15 LISTOPADA 2018 ROKU
Szkoła dzieci właśnie przysłała mail, że po raz pierwszy w historii stanu szkoły będą zamknięte z powodu złego powietrza przez kolejne dwa dni albo dłużej, jeżeli nadal będzie tak źle. Tak jakby w domu było lepsze... Przecież nikt nie może kupić oczyszczaczy. Mam także inne czarne myśli, które przychodzą mi do głowy, gdy dowiaduję się, że w domu będę miała dwoje przedszkolaków na głowie. Smog stanie się mniejszym zmartwieniem.
16 LISTOPADA 2018 ROKU
W piątek współczynnik AQI, który opisuje jakość powietrza, wynosił 357 – czyli bardzo, bardzo źle. Tego dnia San Francisco znalazło się na pierwszym miejscu najbardziej zanieczyszczonych miast. Na drugim miejscu była Dakka w Bangladeszu z wynikiem 284.
TO NIE JEST KALIFORNIA, z którą wzięłam ślub („The New York Times Magazine”, 3 stycznia 2022 roku), Niszczycielska megapowódź zbliża się do Kalifornii i to może być najdroższy kataklizm w historii (CNN, 14 sierpnia 2022 roku), Niszczycielskie deszcze w Kalifornii mogą być oknem na przyszłość („New Yorker”, 12 stycznia 2023 roku). To tylko niektóre z nagłówków, które od kilku lat cyklicznie pojawiają się w największych mediach Stanów Zjednoczonych. Bardzo często przy słowach „Kalifornia” i „klimat” można znaleźć określenia „nowa normalność”, „nigdy wcześniej”, „niespodziewane”, „najgorsze w historii”, „apokalipsa”. Zajmują coraz ważniejsze miejsce na pierwszych stronach gazet i to nie w kategorii „nauka”, ale „news”. Nic dziwnego, że tradycyjny small talk z sąsiadami o pogodzie coraz częściej zamienia się w rozmowę o tym, gdzie się pali, jakie jest powietrze, kto się wyprowadza albo kto stracił dom.
Nawet osoby sceptyczne w kwestii zmian klimatu nie mogą już udawać, że wszystko jest okej. Po prostu nie da się tu żyć, nie zauważając, że ekstremalne wydarzenia pogodowe nie należą już do kategorii „jeśli” i „kiedy”, ale „tu i teraz”. – Przez wiele lat słyszeliśmy o tym, że pożary są coraz większe, ale nigdy przez myśl nam nie przeszło, że dotkną i nas. To była jakaś teoria z przyszłości. Teraz nie mamy już złudzeń, że bez radykalnych zmian świat, jaki znamy, odejdzie bezpowrotnie – mówi Susan.
Patryk Białas, aktywista, radny Katowic i dyrektor Centrum Innowacji i Kompetencji w Parku Naukowo-Technologicznym Euro-Centrum w tym mieście, zapewnia, że samo pojawienie się tej świadomości to już dużo. Sugeruje również, że to oznacza, iż sytuacja musi być bardzo poważna. – Ludzie dość długo mogą nie zauważać, że coś jest nie tak. Nawet gdy jest już bardzo źle. Na Śląsku przez lata standardem było, że firanki trzeba było prać co miesiąc, bo robiły się czarne. Albo że śnieg był biały tylko przez pierwsze dwa dni. Dopiero dzięki mówieniu o tym, czym jest smog i jak szkodliwy jest dla zdrowia, świadomość mieszkańców zaczęła się zmieniać. Powoli, ale jednak.
Camp Fire z 2018 roku to najbardziej niszczycielski pożar w historii Kalifornii. Pochłonął 18 793 budynki, w tym 13 972 domy mieszkalne. Rozpanoszył się na terenie 60 tysięcy hektarów. To tyle co Kraków i Łódź razem wzięte. Zaczął się, jak większość pożarów, niewinnie. Brak opadów przez ponad siedem miesięcy i panująca susza sprawiły, że wystarczyły iskry ze starej, uszkodzonej sieci elektrycznej, by powstał ogień. A mocne wiatry przyczyniły się do tego, że bardzo szybko się rozprzestrzeniał. – Paliły się korony drzew i przenosiły ogień z niesamowitą prędkością. Jedyna droga dojazdowa do Paradise uniemożliwiła sprawną ewakuację. Tego dnia wszystko poszło nie tak – wspomina Susan. Tymczasem minęły dwa lata i rok 2020 stał się rekordowy, jeżeli chodzi o powierzchnię pożarów w tym stanie: ponad 1,7 miliona hektarów.
Lista największych, najbardziej niszczycielskich, najgorszych wydłuża się co roku. Coraz rzadziej mówi się o wyjątku, coraz częściej zaś o pewnym trendzie. Daniel Swain, klimatolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, w rozmowie dla „The Atlantic” z 2020 roku podsumował to tak: „Nie ma sensu mówić o rekordach, rozmawiając o pożarach w Kalifornii. Pobiliśmy tyle rekordów, tak często, co one w ogóle jeszcze znaczą?”. Badanie Parka Williamsa z Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku wskazuje, że ocieplenie klimatu prawdopodobnie bezpośrednio wpływa na większe pożary w lecie w Kalifornii. Chociaż pożary w tym stanie zawsze się zdarzały, to w ostatnich latach sezon na nie jest dłuższy, bardziej intensywny i niszczycielski.
Z powodu położenia i klimatu Kalifornii obrywa się bardziej od globalnego ocieplenia niż innym terenom. Klimat śródziemnomorski przez wieki uważany był za najlepszy z możliwych do mieszkania dla człowieka. Panuje w pięciu miejscach na świecie: w Kalifornii (przeważa), w basenie Morza Śródziemnego, w południowej części Republiki Południowej Afryki, środkowym Chile i południowej Australii. Jest ciepły, ale nie za ciepły. Z piękną roślinnością, łagodnymi zimami i mnóstwem słonecznych dni. Charakteryzuje się tym, że podczas najcieplejszych miesięcy nie pada, za to sporadyczne deszcze występują w zimnych miesiącach. W konsekwencji terytoria te są dość suche i nawet małe zmiany w opadach mogą mieć duże skutki. To właśnie klimat śródziemnomorski jest jednym z najbardziej podatnych na zmiany. Słynne ciepłe i bezdeszczowe lata predysponują choćby Kalifornię do susz. Daniel Swain tak skomentował to w 2022 roku: „Jeżeli nie pada podczas sezonu deszczowego, mamy przechlapane”. A Brandon Pratt, biolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Bakersfield, zauważa: „Już jesteśmy na granicy. Przekroczenie jej jest jak skok z klifu”.
W hrabstwie Ventura na północ od Los Angeles czasem czuć, że skok już się zaczął. Tu, w Kalifornii, temperatura urosła szybciej niż w jakimkolwiek innym hrabstwie w stanach kontynentalnych. Od 1895 do 2018 roku zwiększyła się o 2,6 stopnia Celsjusza. Według badania do 2050 roku liczba upalnych dni się podwoi. Każde pół stopnia więcej to nie tylko sucha statystyka, ale też realne zmiany. Według modelu Carla-Friedricha Schleussnera z 2016 roku różnica pomiędzy 1,5 stopnia a 2 stopniami przekłada się między innymi na wydłużenie fali upałów o prawie pół miesiąca w skali roku.
Doktor Joeri Rogelj z Instytutu Granthama w Imperial College w Londynie, który zajmuje się modelowaniem zmian temperatury dla Organizacji Narodów Zjednoczonych, komentuje to tak w materiale dla magazynu „The Economist”: „Czy polecielibyśmy samolotem, jeżeli wiedzielibyśmy, że mamy 5 procent szans, że samolot się rozbije? A takie jest prawdopodobieństwo, że na koniec wieku dojdziemy do ocieplenia klimatu o 3 stopnie Celsjusza”. Modele przewidują, że przy takim poziomie ocieplenia w stosunku do czasów przedindustrialnych wyginą między innymi koralowce, a ponad jedna czwarta ludzi na świecie będzie dotknięta megasuszami – takimi, jakie już teraz zdarzają się w Kalifornii. Zmiany, które obserwujemy w tym stanie, już teraz pokazują, co może czekać inne regiony Ziemi. Ocieplenie o 3 stopnie przyniesie też takie temperatury powietrza, że niektóre obszary w tropikach przestaną nadawać się do zamieszkania – ciało ludzkie nie będzie w stanie się ochłodzić w skwarze i przy dużej wilgotności. Oczywiście 3 stopnie to średnia, która w nierówny sposób rozłoży się na naszej planecie. Za to z pewnością spowoduje zmiany w każdym miejscu.
Panorama San Francisco podczas pożarów 9 września 2020 roku.zdjęciePATRICK PERKINS, UNSPLASH
9 CZERWCA 2019 ROKU
Szczęście. Wychodzę ze szpitala z noworodkiem. W szpitalu była klimatyzacja. Było chłodno i przyjemnie. Na zewnątrz pali, jakby ktoś przystawił mi do twarzy suszarkę. Może to hormony? Jednak nie. Termometr w samochodzie pokazuje 45 stopni. Normalnie w tej części Kalifornii w czerwcu jest przyjemne 20 stopni, z odświeżającym wiaterkiem od oceanu. Dziś robi się niedobrze od gorąca. Mam noworodka. Musimy dać radę. Wdech, wydech. Pali nozdrza.
14 CZERWCA 2019 ROKU
Mamy klimatyzator. Przenośny. Na kółkach i z wielką rurą. Z drugiej ręki, spod lady. Przepłacony o 300 procent. Trudno. Chcę na nim leżeć. Przytulać go. Nie opuszczać. Hormony?
20 CZERWCA 2019 ROKU
Dobre wieści od rana. Najpierw na telefon przyszło ostrzeżenie przed upałami od hrabstwa Santa Clara. Potem ostrzeżenie od dystrybutora prądu o możliwych przerwach w dostawie. Mail, że wycieczka dzieci odwołana, bo jest najwyższe zagrożenie pożarowe i park stanowy czasowo zamknięto. A także list z zaproszeniem na warsztaty z pakowania plecaka ratowniczego, który warto mieć pod ręką w przypadku trzęsienia ziemi, pożaru czy wichury. Dobrze wiedzieć, że nie jesteśmy w tym szaleństwie sami.
GDY PRZYJECHAŁAM do Palo Alto z Wielkiej Brytanii w latach 60., nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Słońce przez większość roku. Niewielkie opady. Zieleń i natura dookoła, wszystko kwitło i pachniało. Trafiłam w dziesiątkę – opowiada mi Margaret, która mieszka w Palo Alto.