Pismo. Sierpień 2023 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Sierpień 2023 ebook

Fundacja Pismo

4,1

Opis

Na półmetku wakacji zastanawiamy się nad turystyką i jej etycznym wymiarem. Czy podróżowanie zawsze obarczone jest, nomen omen, moralnym bagażem? Jak zmieniamy miejsca, do których docieramy, i czy to zawsze zmiana na gorsze? O tym opowiadają teksty Urszuli Jabłońskiej oraz Marii Hawranek i Szymona Opryszka. A skoro to numer o podróżach, to odwiedzamy też m.in. Nowy Jork Edwarda Hoppera, spaloną słońcem Kalifornię, ale i Podlasie – przypominając, że dramat na polsko-białoruskiej granicy trwa. 

 

W najnowszym numerze polecamy szczególnie teksty, w których:

– Urszula Jabłońska pyta, czy da się podróżować odpowiedzialnie,

– Julia Lachowicz-Nowińska przygląda się Kalifornii, w której katastrofa klimatyczna już jest,

– Maria Hawranek i Szymon Opryszek piszą o turystyce, która zabiera nasz świat,

– Kamil Fejfer analizuje problem rynku jednego zwycięzcy.

 

Pismo. Magazyn Opinii. 08/2023 

Karolina Lewestam – Jak wychodować pomidora – Rozmowy z K. 

Małgorzata Sokorska – Łyżwy. 8 stycznia Niedziela. 2023. Trudno uwierzyć 

Andreas Gehrke – Flughafen Berlin-Tegel   

Anne Weber – Annette. Epopeja heroiczna 

Julia Lachowicz-Nowińska – Dwa stopnie do piekła 

Marcelina Szumer-Brysz – Przedziwne stulecie 

Jarek Kozłowski – Żarty rysunkowe 

Magda Lis – Tak dużo, tak obco 

Maria Hawranek, Szymon Opryszek – Znikający raj 

Maciej Moskwa – Do Europy tak, ale tylko waszym umarłym 

Kamil Fejfer – Problem rynku jednego zwycięzcy 

Wiktoria Amelina – Deokupacja przyszłości albo nienapisany tekst na festiwal w Nju-Jorku 

Leszek Kassijan-Wicherek, Tomasz Kontny – Wyjeżdżam

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska – Do mięsożerców 

Urszula Jabłońska – Ciżba 

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Adji Dieye. Matiere Premiere z cyklu Maggic Cube

Krystyna Dąbrowska – Co widać z wiaduktu 

Rebecca Makkai – Mam do pana kilka pytań 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Jakub Skrzywanek?  

Zuzanna Kowalczyk – À propos (nie) odpowiedzialnej turystyki 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (14 ocen)
5
5
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartynaRz

Całkiem niezła

Ciekawa zawartość tego wydania.
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Jak wy­ho­do­wać po­mi­dora

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Je­stem stu­dentką dzien­ni­kar­stwa i do­piero nie­dawno za­czę­łam czy­tać „Pi­smo” (dzięki za­koń­czo­nej se­sji zy­ska­łam wię­cej wol­no­ści). Bar­dzo spodo­bała mi się pani po­rada/fe­lie­ton z kwiet­nio­wego wy­da­nia, więc stwier­dzi­łam, że do pani na­pi­szę.

Bar­dzo chcia­ła­bym w przy­szło­ści pra­co­wać jako dzien­ni­karka, chcia­ła­bym za­ra­biać na sie­bie, pi­sząc. Oba­wiam się tylko, że bra­kuje mi wła­snego głosu, pew­no­ści w swo­ich opi­niach i po­glą­dach. Nie wiem, czy wy­nika to z mo­jego wieku, braku do­świad­cze­nia i wie­dzy, czy po pro­stu z braku umie­jęt­no­ści. Mam też wra­że­nie, że wielcy w moim wieku już coś osią­gali...

Co pani na ten te­mat my­śli?

Po­zdra­wiam

Stu­dentka

Droga Stu­dentko!

Przy­to­czę ci naj­pierw Lu­dwiga Wit­t­gen­ste­ina z Do­cie­kań fi­lo­zo­ficz­nych, który z ko­lei cy­tuje Au­gu­styna z Wy­znań, a ów przy­ta­czany Au­gu­styn mówi mniej wię­cej tak: „Jak na­uczy­łem się ję­zyka? Ano tak: jako ber­beć pa­trzy­łem, na co wska­zują do­ro­śli, kiedy mó­wią ja­kieś słowo. A po­tem już zna­łem zna­cze­nie tego słowa i no­si­łem je w gło­wie”.

Wit­t­gen­stein czyta Au­gu­styna i my­śli (też mniej wię­cej): „Hej, czy to na­prawdę tak działa? Po­wiedzmy, że na­uczono mnie słowa «po­mi­dor». A te­raz stoję na stra­ga­nie wa­rzyw­nym i sły­szę: «po­mi­dor». To nie ozna­cza, że tam jest po­mi­dor, to we­zwa­nie do czyn­no­ści: «Daj mi pani tego po­mi­dora». A cza­sem «po­mi­dor» to gra w po­mi­dora i za­miast sprze­da­wać po­mi­dory, trzeba po pro­stu cią­gle mó­wić «po­mi­dor». A kiedy som­me­lier sma­kuje wino i szep­cze «po­mi­dor», zna­czy to tyle, że w trunku jest nuta wa­rzywna”. I tak da­lej, i tak da­lej; tyle po­mi­do­rów, ile po­plą­ta­nych gier ję­zy­ko­wych. Gdyby Au­gu­styna wpu­ścić mię­dzy te wszyst­kie po­mi­dory, toby się nie po­ła­pał, bo zna­cze­nie nie ro­dzi się, kiedy po­ka­zują ci przed­miot; zna­cze­nie ro­dzi się w roz­mo­wie, two­rzy się w ży­ciu, uciera się w grze.

Mia­łam kie­dyś tak jak ty. Moje słowa wy­da­wały mi się pu­ste, nie były za­ko­rze­nione w dys­kur­syw­nej grze, nie na­uczyły się sie­bie, ob­ra­ca­jąc się wśród lu­dzi. Nie ob­ro­sły wtedy jesz­cze głę­bią zna­czeń, były em­ble­ma­tami rze­czy; nie żyły. Kiedy wpusz­cza­łam je mię­dzy słowa in­nych, które cią­gnęły za sobą niu­anse i pew­no­ści, wy­cho­dziła z nich pustka i nie­ade­kwat­ność, wręcz pro­siły się o de­ma­ska­cję; w roz­mo­wie o czer­wieni ro­ślin były jak wy­cięty z kar­tonu po­mi­dor. I ba­łam się, to że ja nie umiem tchnąć w ten kar­ton ży­cia; że nie mam w so­bie tej mocy, która daje sło­wom sens.

A jed­nak udało mi się z cza­sem czuć, że mogę coś wy­ra­zić; że mam do tego prawo i że moje słowa nie za­wsze są pu­ste. Co chcę po­wie­dzieć? Że pew­ność two­ich słów nie przyj­dzie któ­re­goś dnia do cie­bie znie­nacka, jak ja­kiś co­vid czy ar­cha­nioł Ga­briel; że nie na­uczysz się być w swo­ich sło­wach przez pro­sty spo­sób Au­gu­styna. Żeby na­prawdę ożyły, mu­sisz je wy­pró­bo­wy­wać, mu­sisz pod­da­wać je no­wym te­stom; mu­sisz je zdo­by­wać i uczyć się ich wciąż na nowo; masz grać w grę pi­sar­ską tak długo, aż pew­nego dnia i ty, i twoje słowa po­czu­je­cie się w niej mocno i pew­nie. Bę­dzie­cie ro­śli ra­zem, ty i twoje słowa, a może pew­nego dnia one wy­fruną z cie­bie i bę­dziesz pa­trzeć, jak lecą, i bę­dziesz z nich bar­dzo dumna.

Jest pew­nie prost­szy spo­sób, żeby to po­wie­dzieć, a wy­gląda on tak: pisz dużo. Wię­cej jesz­cze czy­taj. A naj­wię­cej roz­ma­wiaj; to w roz­mo­wie słowa do­stają twa­rze. I nie bój się o opi­nie; nie miej jesz­cze opi­nii, chrza­nić opi­nie, opi­nii mamy i tak zbyt wiele, każdy dzi­siaj ma ja­kąś. Świat byłby lep­szy, gdyby ob­ciąć do­pusz­czalną liczbę ludz­kich opi­nii o co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt pro­cent. A ty chcesz być dzien­ni­karką, prawda? Nie pu­bli­cystką, która przy­bywa oznaj­mić swoje Wiel­kie i Wspa­niałe Opi­nie. Dzien­ni­karka nie pe­ro­ruje; dzien­ni­karka słu­cha, wi­dzi, do­tyka; a po­tem do­piero pi­sze – nie po to, żeby ob­wiesz­czać sie­bie, ale żeby od­dać rze­czy spra­wie­dli­wość. Nie wiem, czy umiesz już w słowa, ale na pewno masz w so­bie wła­śnie tyle po­kory, ile trzeba, by do­brze prze­tre­no­wać swe słowa, za­nim wy­rzuci się je w świat.

A skoń­czyć mogę tylko w je­den spo­sób: po­mi­dor.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Łyżwy. 8 stycz­nia. Nie­dziela. 2023. Trudno uwie­rzyć.

MAŁ­GO­RZATA SO­KOR­SKA

Zo­bacz, po­wie­dzia­łam Mar­cie, kiedy scho­dzi­ły­śmy na łyż­wach po scho­dach po­kry­tych gumą do przej­ścia w stronę szatni. Mi­nęło wiele lat. Znowu mo­żemy cho­dzić na łyżwy. By­ły­śmy tu­taj ra­zem ostatni raz w pod­sta­wówce. Co było po­mię­dzy. Trudno so­bie przy­po­mnieć.

Te same ławki w szatni. Wier­nie cze­kały. Lód. Biały lód. I moje nowe białe łyżwy. Za po­ży­czone od Marty pie­nią­dze. Mó­wiła, że­bym nie po­ży­czała  ły­żew. Na­mó­wiła mnie na naj­droż­sze z fu­ter­kiem na gó­rze.

Li­czę lata. Po­nad czter­dzie­ści. Trudno uwie­rzyć. Zdej­muję buty. Za­sta­na­wiam się. Co ro­bi­łam przez ten czas.

MAŁ­GO­RZATA SO­KOR­SKA (ur. 1966), ukoń­czyła stu­dia na Wy­dziale Prawa na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Przez dzie­sięć lat współ­pra­co­wała z agen­cją re­kla­mową BBDO, od dwu­dzie­stu pro­wa­dzi ro­dzinną firmę. Jej de­biu­tancki tekst uka­zał się w „Kwar­tal­niku Ar­ty­stycz­nym” w 2019 roku. Au­torka książki po­etyc­kiej Upadł buk (wyd. Au­ste­ria).

W KA­DRZE

zdję­cieAN­DREAS GEHRKE | Flu­gha­fen Ber­lin-Te­gel | 2020

Ta­blica od­lo­tów na słyn­nym lot­ni­sku Ber­lin-Te­gel na krótko przed jego osta­tecz­nym za­mknię­ciem w li­sto­pa­dzie 2020 roku. Od mo­mentu po­wsta­nia portu w la­tach 70. XX wieku lot­ni­sko było pio­nier­ską kon­cep­cją, w któ­rej prio­ry­te­ty­zo­wano krót­kie od­le­gło­ści lo­tów, co spraw­dziło się przez cały okres jego użyt­ko­wa­nia. Te­gel za­mknięto w związku z otwar­ciem Mię­dzy­na­ro­do­wego Portu Lot­ni­czego Ber­lin-Bran­den­bur­gia.

Pro­jekt EU­RO­PEAN IMA­GES re­ali­zo­wany przez n-ost, Ka­jet, Ra­mina Ma­zura i Pi­smo.

EPOS

An­nette, epo­peja he­ro­iczna

tekstANNE WE­BERprze­ło­żyłaDO­ROTA STRO­IŃ­SKAry­su­nekALEK­SAN­DRA STAN­GLE­WICZ

Anne Be­au­ma­noir to jedno z jej imion.

Ist­nieje na­prawdę, nie tylko na tych

stro­nach, lecz także w Dieu­le­fit, czyli

Bóg-to-uczy­nił, na po­łu­dniu Fran­cji.

Nie wie­rzy w Boga, ale On w nią wie­rzy.

Je­śli Bóg ist­nieje, to On ją uczy­nił.

Jest sę­dziwą sta­ruszką, ale, jak chce opo­wieść,

za­ra­zem nie uro­dziła się jesz­cze. Dziś,

w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu lat, na

tej bia­łej kartce pa­pieru przy­cho­dzi na świat

– w głąb nie­prze­nik­nio­nej próżni, w którą

wpa­truje się długo krąż­kami kre­cich oczek, aż pustkę

po­woli za­peł­nią kształty i barwy,

oj­ciec matka niebo woda zie­mia.

Niebo i zie­mia to trwałe zja­wi­ska,

woda na­to­miast przy­pływa i od­pływa, wartki

prąd nie­sie ją do su­chego ko­ryta rzeki Ar­gu­enon, gdzie

dwa razy na dobę pod­nosi ło­dzie, ca­łymi go­dzi­nami

le­żące na boku. Dwa razy na dobę od­pływa

do mo­rza, w miej­scu na­zy­wa­nym tu

ka­na­łem La Man­che, krótko: rę­kaw, mimo że

ani to ka­nał, ani rę­kaw, na pewno

nic wy­drą­żo­nego, ra­czej ra­mię:

ra­mię mor­skie, które Atlan­tyk wy­ciąga

ku Mo­rzu Pół­noc­nemu. Ło­dzie ła­god­nie

prze­wra­cają się z boku na brzuch.

We wszech­świe­cie nie­za­miesz­ka­nego jesz­cze po­koju

płyną cztery ja­śnie­jące gwiazdy czy też oczy, cza­sem

jest ich na­wet sześć. Z ni­co­ści, ni­czym w ciemni fo­to­gra­ficz­nej

wy­ła­niają się po­woli kon­tury, wo­kół gwiazd

za­ry­so­wują się twa­rze. Matka. Bab­cia.

Oj­ciec. Dziecko o imie­niu Anne, na które wszy­scy

wo­łają An­nette (wy­ma­wiaj: Anet), wpra­wia te

pla­nety w ruch ob­ro­towy.

Wie­kiem Anne (dzi­siej­sza) jest od­da­lona

po dwa­kroć od An­nette, ma tyle lat, ile wtedy

jej bab­cia, ale gdzieś

zdu­mie­wa­jąco da­leko, a za­ra­zem bli­sko

to dziecko ist­nieje na­dal. Two­rzy z nią jedno,

nie zmar­niało i nie umarło, śpi,

wciąż tu jest.

An­nette uro­dziła się w śle­pej uliczce,

nie tylko w prze­no­śnym zna­cze­niu,

jak my wszy­scy. Dom babci stoi ostatni

w sze­regu nie­otyn­ko­wa­nych dom­ków ry­bac­kich,

który rap­tow­nie koń­czy się przed rzeką.

Każdy do­mek ma prze­stronne po­miesz­cze­nie na dole,

a pod da­chem dwie izby, po pra­wej i po le­wej.

„Dom babci” wcale nie ozna­cza, że

jest jej. Babka mieszka tam na ko­mor­nym.

Kwa­tera jest li­cha i od­po­wied­nio

mało wy­nosi czynsz, lecz na­wet i ten nie­wielki grosz

to już zbyt dużo dla niej, wcze­śnie owdo­wia­łej, co

chcąc utrzy­mać swoje dzieci, trudni się pêche à pied,

czyli węd­kar­stwem na pie­chotę:

dzień w dzień w cza­sie od­pływu wy­ru­sza w drogę,

by nie­stru­dze­nie wy­grze­by­wać z mo­krego pia­chu wsze­la­kie

ży­jątka mor­skie – ser­cówki ra­czyńce

małże dy­wa­nowe trą­biki – i tasz­czyć je w ko­szu na ple­cach

do po­bli­skich wio­sek, i tam sprze­da­wać: w Sa­int-Éni­guet,

La Ville Gi­cquel, Le Ter­tre, No­tre-Dame-du-Gu­ildo

czy Le Bo­uil­lon.

Matka jej matki uro­dziła się w Bre­ta­nii w XIX wieku,

a więc po­nie­kąd dwa stu­le­cia wcze­śniej,

w wie­lo­dziet­nej ro­dzi­nie chło­pów bez ja­kie­go­kol­wiek

do­bytku, któ­rzy nie mo­gąc wy­kar­mić swo­ich dzieci, od­dają je

jedno po dru­gim na służbę u bo­gat­szych go­spo­da­rzy.

Mała dziewka od krów jest ubo­żuchna. Przez długi czas

nie nosi – co za szok po­tem dla jej kil­ku­let­niej wnuczki! –

maj­tek. Bo ich nie ma. Śpi na sło­mie. Para no­wych sa­bo­tów

to jej roczna za­płata, a co dwa lata pe­le­ryna

z parą poń­czoch lub spód­nica z ka­fta­nem, co

nie jest żad­nym luk­su­sem choćby dla­tego, że na­dal

jesz­cze ro­śnie. Do szkoły nie cho­dzi. Il­let­tré

mó­wią na ta­kich jak ona, co nie są

bie­gli w czy­ta­niu ani w pi­śmie. W wieku pięć­dzie­się­ciu

lat uświa­da­mia so­bie po raz pierw­szy –

An­nette ma wtedy ja­kieś sie­dem lat – że jej wła­sna

matka ni­gdy jej nie po­ca­ło­wała, i wtedy ta, która do­tąd

ni­gdy się nie ża­liła, wy­bu­cha pła­czem. Tak

so­bie więc sie­dzą, bab­cia i wnuczka,

i ca­łują się, ca­łują, ca­łują bez końca

i pła­czą. O swoim ojcu wie je­dy­nie to,

że był gbu­rem. Ani sło­wem nie wspo­mina

o swoim ro­dzeń­stwie, o pa­rob­kach i dziew­kach jak ona sama,

może już umarli, a może za­gi­nęli bez wie­ści

lub miesz­kają gdzieś w po­bliżu. An­nette

po­nad wszystko ko­cha swoją ba­bu­nię, która

jest bo­gata, ale nie w do­bra do­cze­sne, i mą­dra,

ale nie dzięki książ­kom.

Jak każdy z nas An­nette ma

rów­nież drugą bab­cię. Tę ko­cha mniej.

Matka jej ojca nosi na­zwi­sko Be­au­ma­noir,

co zna­czy „piękny dwór”, i rze­czy­wi­ście,

na­leży do tej lep­szej ro­dziny w miej­sco­wo­ści, gdzie

tak na­prawdę nie ist­nieje wyż­sza sfera.

Ma­dame Be­au­ma­noir, rów­nież owdo­wiała, jest

córką no­ta­riu­sza. W naj­wcze­śniej­szych la­tach

An­nette nie zo­ba­czy swo­jej babci nu­mer dwa

ani razu. Więzy łą­czące matkę i syna zo­staną bo­wiem

ze­rwane w dniu, w któ­rym za­bro­niła mu ona po­ślu­bić

dziew­czynę z ry­bac­kiego domu – jedną z có­rek babci nu­mer

je­den, co Ma­dame Be­au­ma­noir przy­spa­rza za­pewne

cier­pień, ale cóż na to po­ra­dzić?

Wszystko w niej bu­rzy się prze­ciw

nie­rów­nemu związ­kowi, z któ­rego też za­raz,

ku jej ubo­le­wa­niu, ro­dzi się

ja­kaś An­nette. Swo­jego syna uważa

za ko­goś lep­szego i tu ma ra­cję,

on jest kimś lep­szym, bo re­zy­gnuje

z jej sza­cow­nego to­wa­rzy­stwa oraz ze spadku,

a wy­biera uko­chaną. W tym cza­sie

oboje są jesz­cze pra­wie dziećmi, nie­peł­no­letni

we­dług prze­pi­sów prawa, stąd bez zgody ro­dzi­ców

nie­zdolni do za­war­cia ślubu, tak więc An­nette zu­peł­nie

jak w ja­kiejś – bre­toń­skiej – bajce ro­dzi się w nędz­nym

domku ry­bac­kim babci nu­mer je­den,

poza związ­kiem mał­żeń­skim, ale nie poza wię­zami mi­ło­ści,

i na ra­zie nie zo­staje wpi­sana do księgi uro­dzin.

Ma szczę­śli­wych ro­dzi­ców, chcia­łoby się

po­wie­dzieć, ale czy to prawda i 

czy to w ogóle moż­liwe?

Czyż nie mówi się za­wsze, że szczę­ścia

można za­znać naj­wy­żej przez chwilę? Oni

są jed­nak szczę­śliwi cały czas, a je­śli

ktoś ma do­wody na to, że jest ina­czej,

niech temu za­prze­czy, te­raz ma oka­zję.

Szczę­ście na­daje ton jej co­dzien­nemu

ży­ciu. Prze­nik­nięta od po­czątku tą pra­wie nie­sły­szalną,

ema­nu­jącą cie­płem mu­zyką, ob­da­rzona ja­snymi

oczami i nie­ustra­szo­nym ser­cem swo­ich ro­dzi­ców: oto An­nette.

Ro­dzice nie tylko są, jak się to mówi,

szczę­śliwi, lecz na do­da­tek sta­no­wią

parę prze­ci­wieństw. Jean jest wy­soki, a

Pe­tite Mar­the ni­ska, on zrów­no­wa­żony i spo­kojny,

ona jak iskra żywa i roz­ga­dana, ale też

roz­sądna, poza tym ma dar opo­wia­da­nia i słu­cha się jej

z otwar­tymi ustami. On lubi mó­wić na nią

„moja su­fra­żystka”, ma tu na my­śli nie tyle

jej fe­mi­ni­styczne po­glądy, ile jej skłon­ność do na­pa­dów

fu­rii i wrze­nia gnie­wem wo­bec nie­spra­wie­dli­wo­ści; ona sama

w swoim żar­go­nie po­wie­dzia­łaby, że jest: so­upe au lait, czyli

mleczną zupą, w każ­dym ra­zie taką, która

szybko wrze i kipi. Na­uczyła się wszyst­kiego sama, no,

„wszyst­kiego” to może nie, ale na­uczyła się jed­nak bar­dzo dużo:

przy­jem­no­ści czy­ta­nia, gry w ping-ponga, tylko nie ma

szczę­ścia do pro­wa­dze­nia sa­mo­chodu, bo ma na to

zbyt burz­liwy tem­pe­ra­ment.

Nic dziw­nego, można by te­raz po­my­śleć, że ma­jąc tak

do­bre wa­runki, córka stała się taka, jaka jest, a co na

skrzy­deł­kach książki le­dwo daje się stre­ścić, już choćby

dla­tego, że ten ogrom tru­dów czy­nów po­dej­mo­wa­nych

przez dzie­siątki lat wy­kra­cza poza każdą okładkę.

Gdyby rze­czy­wi­ście było tak, że na­szą przy­szłość okre­ślają same

tylko wa­runki, to po­zby­li­by­śmy się wszel­kiej od­po­wie­dzial­no­ści,

wszel­kiego po­czu­cia winy, wszel­kiego su­mie­nia. Ale

nie jest to ta­kie pro­ste. Naj­waż­niej­sze za­da­nie

jesz­cze przed nami – i trzeba je wy­ko­nać.

Tym­cza­sem An­nette skoń­czy pięć lat, tak, nie­długo

ma uro­dziny, ale czy ich do­żyje? Z dzi­siej­szej

per­spek­tywy to nie­do­rzeczne py­ta­nie, jed­nak

wów­czas od­po­wiedź by­naj­mniej nie jest

ja­sna. Dziew­czynka bo­wiem po­waż­nie cho­ruje

i leży bez przy­tom­no­ści,

a gdy się póź­niej obu­dzi, pierw­szą rze­czą, którą zo­ba­czy

na­tych­miast, bę­dzie ro­wer, pre­zent

uro­dzi­nowy. Wielki Kry­zys uszedł uwa­dze

ro­dzi­ców, oni mieli swoją wła­sną

Wielką De­pre­sję, sie­dzieli przy łóżku

je­dy­nej córki, nie mo­dlili się wpraw­dzie, ale

z roz­pacz­liwą skru­pu­lat­no­ścią sto­so­wali się do

za­le­ceń le­ka­rza, który sam tak na­prawdę

nie wie­rzył, że dziecko można jesz­cze ura­to­wać.

Za­pa­le­nie opon mó­zgo­wych. – Naj­gor­sze

mi­nęło. An­nette od­zy­skuje zmy­sły, co nie

dzieje się jak za na­ci­śnię­ciem gu­ziczka, ale jest

po­wol­nym pro­ce­sem, skoro jesz­cze

dzie­więć­dzie­siąt lat póź­niej pa­mięta, że

naj­pierw ode­zwały się mię­śnie skóra stawy ścię­gna i

je­lita, i do­piero gdy także uszy wró­ciły na swoje miej­sce,

usły­szy głosy swo­ich ro­dzi­ców.

Przy łożu re­kon­wa­le­scentki od­bywa się

spo­tka­nie na szczy­cie z udzia­łem obu babć.

Ma­dame Be­au­ma­noir spo­tyka La Mère Bru­net,

jak we wsi na­zy­wają bab­cię nu­mer je­den.

En­chan­tées, tak, nad­zwy­czaj ocza­ro­wane są one obie,

przede wszyst­kim jed­nak

ozdro­wie­niem tej ma­łej. Ro­dzice An­nette

tym­cza­sem są peł­no­letni i po ślu­bie.

Córka nosi te­raz na­zwi­sko ojca

oraz udo­bru­cha­nej tym­cza­sem babci nu­mer dwa.

W pa­pie­rach ma na­pi­sane Ray­monde Mar­celle

Anne Be­au­ma­noir. Ry­backi do­mek opu­ściła już

dawno, z ro­dzi­cami i Mémère prze­pro­wa­dziła się

na drugą stronę że­la­znego mo­stu na rzece Ar­gu­enon,

czyli Pont du Gu­ildo, przy któ­rego bu­do­wie pra­co­wał

przy­były tu za chle­bem mąż Mémère, ko­wal,

jed­nak pięć lat i troje dzieci póź­niej już

nie żył (su­choty). Nowy dom, co znów

jest tylko dom­kiem, stoi na dru­gim brzegu,

na­prze­ciw domu, w któ­rym się uro­dziła. Po rzece,

która dzieli oba domy – w cza­sie przy­pływu

sze­roka i rwąca – po­zo­stają tylko dwie strużki, gdy

wody znów opa­dają.

O, po­patrz, szczę­śliwe domy, mógłby so­bie

za­pewne po­my­śleć ktoś, kto stałby dziś na

mo­ście i spo­glą­dał na oba domki

po pra­wej i po le­wej. W sieni tego dru­giego,

mię­dzy drzwiami wej­ścio­wymi a tymi od sy­pialni

ro­dzi­ców, słu­żą­cymi za bramki, ro­dzina przed

ko­la­cją gra w piłkę nożną, póki nie pad­nie

dzie­siąty gol. Po­tem za­pasy,

jak to się zda­rza w szczę­śli­wych do­mach,

gdzie prze­py­chanki są oznaką – no szczę­ścia, ma się ro­zu­mieć.

Gdy jest za­bawa i mu­zyka gra u pod­nóża

mo­stu, Mémère i An­nette tań­czą po­lkę

przy otwar­tym oknie w kuchni.

Jean, oj­ciec An­nette, jest so­cja­li­stą,

ale ksiądz – ka­to­licki, je­ste­śmy w Bre­ta­nii –

a więc mon­sieur le curé przy­cho­dzi nie­raz

na ko­la­cję, co nie jest ni­czym

za­ska­ku­ją­cym, je­śli się pa­mięta, że

na­tych­miast po ob­ję­ciu pa­ra­fii pro­boszcz wpro­wa­dził

jed­na­kową świeczkę dla wszyst­kich,

to zna­czy jed­na­kową wiel­kość świec.

Do­tych­czas było tak, że do pierw­szej ko­mu­nii

– w za­leż­no­ści od tego, jak bo­gaci byli ro­dzice – jedne dzieci

nio­sły przed sobą świeczkę wiel­ko­ści pa­luszka, a inne

– jak na przy­kład mały Di­bon­net –

tasz­czyły ro­dzaj świecz­ko­wego słupa.

Oj­ciec jest w do­brych sto­sun­kach z księ­dzem

i nie chce przy­spo­rzyć mu zmar­twień,

po­syła za­tem An­nette do pierw­szej ko­mu­nii

(matka, Mar­the, nie jest tym zbyt­nio

za­chwy­cona, ale księ­dza lubi rów­nież), co

owo­cuje dwoma ty­go­dniami „wy­bu­cho­wej mi­styki”

(słowa An­nette), z pew­no­ścią nie jest to nic,

ale tyle co nic na prze­strzeni

nie­mal stu­le­cia. Przed­tem i po­tem:

zero. Tak samo jak w po­wie­ści Ale­xan­dra Du­masa

w miej­sco­wo­ści miesz­kają nie­bie­scy i biali,

a więc re­pu­bli­ka­nie i ro­ja­li­ści,

przy czym ci ostatni nie­ko­niecz­nie

są stron­ni­kami króla, to ra­czej tra­dy­cjo­na­li­ści i

ka­to­licy. Na­to­miast nie­bie­scy wciąż są

re­pu­bli­ka­nami, zwo­len­ni­kami la­icy­zmu

rów­nież, co ozna­cza, że chcą roz­działu

Ko­ścioła od sie­bie oczy­wi­ście, ale

przede wszyst­kim od pań­stwa, i je­śli się da,

żeby Ko­ściół w ogóle nie miał nic do po­wie­dze­nia.

W Bre­ta­nii jest to jesz­cze po­bożne

czy ra­czej nie­po­bożne ży­cze­nie. W Le Gu­ildo

mie­ści się szkoła dla dziew­cząt, ka­to­licka,

cho­dzi tu więk­szość dzieci, na­wet

córki kilku bo­ga­tych chło­pów i dzier­żaw­ców

ksią­żę­cych wło­ści, gdyż jest tu też je­den książę,

a do tego jesz­cze za­mek.

W dru­giej szkole, pań­stwo­wej,

spo­ty­kają się biedne i naj­bied­niej­sze córki

ma­ry­na­rzy au long co­urs, czyli pły­wa­ją­cych na stat­kach da­le­ko­mor­skich,

po­ła­wia­ją­cych u wy­brzeży No­wej Fun­dlan­dii w du­żych ilo­ściach dor­sze,

które po kil­ku­mie­sięcz­nej wy­pra­wie przy­wożą do domu

jako sztok­fi­sze, a więc za­so­lone ryby. Wśród uczen­nic

są rów­nież córki ry­ba­ków trud­nią­cych się po­ło­wem przy­brzeż­nym oraz

dwoje, troje dzieci chłop­skich, w su­mie trzy­dzie­ści dziew­cząt,

a więc jedna klasa, na wię­cej nie stać école la­ïque.

An­nette uczy się tam czy­tać i pi­sać i

le­dwo to so­bie jako tako przy­swo­iła, a już udziela

lek­cji Mémère, która rze­czy­wi­ście

nie umie ani jed­nego, ani dru­giego.

Ja­ski­nia pod koł­drą An­nette do­brze

na­daje się na szkolną salę. Po­trwa kilka

mie­sięcy, za­nim obie na­uczą się czy­ta­nia, a do­kład­nie:

od­czy­ty­wa­nia. Przy po­mocy An­nette Mémère

na­pi­sze pa­miętne zda­nie: „Dziś ugo­to­wa­łam

zupę z ziem­nia­ków i po­rów

z ogrodu”. Z tru­dem, ale za­wsze

prze­czyta swo­jemu zię­ciowi ob­ja­śnie­nie

zna­cze­nia wy­razu w słow­niku. Ja­kiego wy­razu? –

To już nie­stety nie za­cho­wało się w pa­mięci.

Pro­szę! Wi­dać go­łym okiem: pod koł­drą

słowo oświe­ce­nie ma jesz­cze sens.

Ćwierć wieku póź­niej ba­bu­nia leży

na łożu śmierci. An­nette sie­dzi przy niej, i

żeby znieść ból roz­sta­nia, trzyma się

książki, którą wła­śnie czyta,

to zna­czy wła­ści­wie nie czyta, tylko

ma przy so­bie. To po­wieść Ar­thura Ko­estlera

Dark­ness at Noon, Ciem­ność w po­łu­dnie,

prze­tłu­ma­czona na nie­miecki

pod ty­tu­łem Son­nen­fin­ster­nis, co

zna­czy „za­ćmie­nie Słońca”. Na okładce

fran­cu­skiego wy­da­nia jest na­pi­sane Le zéro

et l’in­fini, zero i nie­skoń­czo­ność.

Trzy różne ty­tuły za­tem, każ­demu z nich ten

po­kój śmierci na­daje nowe zna­cze­nie.

Umie­ra­jąca sięga swoją wy­chu­dzoną

ręką po książkę, ogląda ją

bar­dzo długo, po czym wska­zuje – z le­dwo

wi­docz­nym uśmie­chem na war­gach – swoim sę­ka­tym

ma­łym pal­cem na li­terę z w zéro, i bar­dzo ci­cho,

ciut fi­lu­ter­nie mówi:

– Tej tu nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć.

Ci­sza.

Ale wróćmy do po­czątku, bo ży­cie

An­nette do­piero się za­czyna. Już w 1929 roku

zo­staje, jak wspo­mnie­li­śmy, po­sia­daczką ro­weru,

czym nie­wąt­pli­wie nie każda pię­cio­latka może

się po­szczy­cić, zwłasz­cza je­śli, tak jak An­nette,

nie ma szcze­gól­nie bo­ga­tych ro­dzi­ców, ale

też nie każde dziecko w jej wieku jest

córką mi­strza w ko­lar­stwie,

no do­brze, mi­strza to za dużo po­wie­dziane,

ale na pewno spor­towca, który

wziął udział w Tour de France, i to już

na po­czątku lat dwu­dzie­stych, za­nim uro­dziła się

An­nette. Przy Quai du Gu­ildo, nieco po­ni­żej

domu przy mo­ście, otwo­rzył póź­niej

sklep z ko­łami do ro­we­rów i nie tylko –

CYC­LES ET PE­TI­TES MA­CHI­NES AGRI­CO­LES

– jak głosi szyld. Po­tem ma je­dyny, ależ nie,

je­den z dwóch au­to­mo­bili we wsi,

jed­nak używa go głów­nie po to, by

wo­zić tu i tam co­raz to in­nych są­sia­dów:

w Le Gu­ildo do­tych­czas był wielki de­fi­cyt

gra­ti­so­wych tak­só­wek. Ka­wa­łek da­lej przy

tym sa­mym quai stoją trzy fur­gony, w któ­rych

zimą mieszka ro­dzina cyr­kow­ców, daw­niej

na­zy­wa­nych Cy­ga­nami, po fran­cu­sku ro­ma­ni­chels, a któ­rym

Jean rów­nież za darmo re­pe­ruje mo­no­cykl i inne sprzęty

wy­ma­ga­jące na­prawy. An­nette chęt­nie się bawi z ich córką –

jedną z ich có­rek – choć nie można Mémère wy­bić po­my­słu z 

głowy, że ta mała ma wszy. Na­wet gdyby pa­pież twier­dził

ina­czej, to by mu nie uwie­rzyła, a prze­cież tylko

ona jedna w ro­dzi­nie w ogóle mu jesz­cze wie­rzy. Stara się

jak może, by dziew­czynki nie sty­kały się gło­wami. Da­remne wy­siłki.

Wy­cze­suje więc po­tem ma­łej włosy

de­li­kat­nie gę­stym grze­bie­niem,

po czym roz­piesz­cza ją na­le­śni­kami.

Czy nie wi­dać od razu, że trzy po­ko­le­nia i

czwórka Be­au­ma­no­irów to do­brzy, ba, naj­lepsi

są­sie­dzi, ja­kich można so­bie wy­obra­zić? Cy­ganki

bło­go­sła­wią ich od świtu do nocy.

Tak jak ich ro­dzice, dzieci w szkole

dzielą się na dwie grupy: na te ze wsi

i te znad mo­rza,

na chło­pów i ma­ry­na­rzy,

na gul­go­czą­cych sło­wami

i na tych, co czują się przy nich

jak cy­wi­li­zo­wani lu­dzie.

Kto mieszka u uj­ścia rzeki,

to na­wet je­śli sam nie pływa na stat­kach,

zwró­cony jest ku mo­rzu, ku otwar­tej prze­strzeni.

Przy­pływ nie­sie w górę rzeki małe frach­towce,

które trzeba, za­nim woda

znów się cof­nie, szybko roz­ła­do­wać.

Czę­sto ze­ska­kują na ląd ma­ry­na­rze, nikt

ich nie ro­zu­mie, a mimo to się z nimi

roz­ma­wia. La ma­îtresse,

na­uczy­cielka w szkole lu­do­wej, jest wdową po ofi­ce­rze

ma­ry­narki han­dlo­wej, któ­rego sta­tek wraz

z za­łogą u pół­nocno-za­chod­nich wy­brzeży Is­lan­dii

kie­dyś po­łknięty zo­stał przez Atlan­tyk.

Ona sama staje nie­po­łk­nięta

co­dzien­nie rano przed klasą, w któ­rej dwie małe dziew­czynki

o imie­niu Ger­ma­ine uczą się mniej wię­cej tak samo słabo,

ale ma­îtresse tylko jedną z nich

za karę szar­pie za war­ko­cze. I która z nich

może być córką bur­mi­strza?

To, że An­nette już wcze­śnie

staje się wraż­liwa na nie­spra­wie­dli­wość, za­wdzię­cza

mię­dzy in­nymi istot­nemu wpły­wowi

tej pierw­szej na­uczy­cielki.

Zo­staje in­terne w col­lège w Di­nan, pu­blicz­nej

szkole śred­niej dla uczniów

od je­de­na­stego roku ży­cia. In­terne ozna­cza, że

mieszka i żywi się w szkole, i tylko

co dwa ty­go­dnie przy­jeż­dża do

ro­dzi­ców i Mémère. W au­to­bu­sie mie­rzy wzro­kiem

chłopca o imie­niu Jean-Bap­ti­ste, nie,

nie wie, jak on na­prawdę ma na imię,

ale tak go ochrzciła ze względu na szczu­płą syl­wetkę i

ciemne kę­dzie­rzawe włosy, zu­peł­nie jak u Jana Chrzci­ciela.

Wcze­śnie się za­czyna! Tylko że chło­piec ni­czego nie za­uważa.

W wieku trzy­na­stu lat, w 1936 roku, spę­dza

ostat­nie lato w domu ro­dzin­nym nad

mo­rzem. Mais qu’est-ce que c’est que

tout ce monde? Wiel­kie nieba! Czego tu chcą,

ci wszy­scy lu­dzie? So­cja­li­ści i 

ko­mu­ni­ści wpro­wa­dzili płatny

urlop, tylko czter­na­ście dni,

ale za­wsze coś, niech żyje Front Lu­dowy,

Front Po­pu­la­ire! Lu­dzie ma­sami wy­sia­dają

z ciuchci, au­to­bu­sów, ze wszyst­kiego, co

ma koła i kółka, wy­ma­chują sie­ciami ry­bac­kimi i

ło­pat­kami, no­szą urlo­powe ubra­nia, które

są szcze­gól­nym ro­dza­jem od­święt­nej odzieży,

przy­czer­nia­łej te­raz od dymu pa­ro­wo­zów.

A są wszę­dzie, śpie­wają, grają w piłkę.

Gdzie kie­dyś była mor­ska fala, te­raz jest

jedna wielka fala lu­dzi. Na przy­jezd­nych mówi się,

nie­za­leż­nie od tego, skąd po­cho­dzą, pa­ry­ża­nie –

uwaga! To nie to, o czym my­śli­cie –

nie w nie­miec­kim zna­cze­niu Pa­ri­ser, czyli pre­zer­wa­tywy,

ale pa­ri­siens, ina­czej mó­wiąc miesz­kańcy sto­licy.

Lato 1936 roku. Co się wtedy dzieje w Niem­czech,

do­sko­nale wiemy. We Wło­szech rzą­dzi Mus­so­lini.

W Hisz­pa­nii wy­bu­cha wojna do­mowa.

Dla trzy­na­sto­latki z ma­łej

bre­toń­skiej miej­sco­wo­ści wszystko to jest na po­zór

ta­kie od­le­głe, jak dziś dla nas Sy­ria czy

Czad, ale po­zory mylą,

jak to mają w zwy­czaju, bo wnet

po­ja­wiają się pierwsi Hisz­pa­nie, a ści­śle

mó­wiąc Hisz­panki, któ­rych mę­żo­wie nie żyją,

są ranni lub w nie­woli, a one ze swo­imi

dziećmi szu­kają schro­nie­nia w Bre­ta­nii.

An­nette nie jest in­terne, od­kąd jej ro­dzice

prze­stali wieść ży­cie u uj­ścia rzeki

i osie­dlili się w Di­nan, gdzie po­ma­gają

hisz­pań­skim uchodź­czy­niom i pro­wa­dzą

poza tym ka­wiar­nio-re­stau­ra­cję,

co w sa­mej rze­czy nie różni się istot­nie

od ko­mi­tetu po­wi­tal­nego,

w któ­rym biorą udział ho­no­rowo

czy ra­czej z uprzej­mo­ści. An­nette

jest pa­cy­fistką, póki w wieku pięt­na­stu lat

nie po­sta­nowi zo­stać ter­ro­rystką. A ocza­ro­wał ją Czen,

jedna z głów­nych po­staci po­wie­ści An­dré Mal­raux

La con­di­tion hu­ma­ine, Dola czło­wie­cza,

za­ma­cho­wiec, który pod­czas po­wsta­nia

ro­bot­ni­ków i ko­mu­ni­stów w 1927 roku w Szan­ghaju

za­czął od mordu, a skoń­czył na sa­mo­bój­czym ataku. Tak

żyje czło­wiek – umie­ra­jąc. Umie­ra­jąc

dla in­nych? Czy też chcąc umrzeć, nic, tylko bar­dzo

chcąc umrzeć? To, że chce umrzeć, ra­tuje Czena przed

tym, by mu­siał umrzeć, a tym sa­mym przed con­di­tion hu­ma­ine.

Mal­raux otrzy­muje Prix Gon­co­urt, i je­śli

wie­rzyć kry­tyce oraz we­wnętrz­nemu ry­mowi,

jest to dość ciemna fi­gura. Ale peu im­porte, nie o 

re­pu­ta­cję pi­sa­rza tu te­raz cho­dzi, lecz o exal­ta­tion,

o po­ryw mło­dzień­czego unie­sie­nia i o po­czu­cie, że

spra­wie ce­lowi ide­ałom swoje ży­cie

po­świę­cić trzeba. W 1938 roku przy­bywa pierw­szy

nie­miecki uchodźca, zna­czy się uchodź­czyni o 

imie­niu Else. „Mimo że była Niemką, a więc na pierw­szy

rzut oka wro­giem, była bar­dzo ładna”. (Słowa An­nette)

Else po­cho­dzi z Ber­lina, nie mówi zbyt wiele, zresztą

fran­cu­ski zna słabo, ale jed­nak na tyle, by zro­zu­mieć coś nie­coś,

na przy­kład, że lu­dzie jej tu nie ufają. Opo­wiada więc o swoim

wujku, któ­rego we wła­snym skle­pie

zlin­czo­wało kilku dra­bów, sta­łych klien­tów.

To ja­sne, że mówi prawdę.

Po­tem wy­bu­cha wojna, która we Fran­cji wojną tak

na­prawdę nie jest, ra­czej prze­sia­dy­wa­niem czy sie­dze­niem ci­cho,

la drôle de gu­erre, śmieszna wojna, mó­wią na nią Fran­cuzi,

choć nie ma w niej nic za­baw­nego. Nie, żeby

mieli po­czu­cie hu­moru więk­sze niż ich są­sie­dzi, ale

or­łami, je­śli idzie o ję­zyki obce, to aku­rat nie są, skoro

an­giel­skie okre­śle­nie pho­ney war, czyli uda­wana wojna,

zro­zu­mieli jako funny war.

Po­tem kraj na­wie­dza nie­śmieszna wojna.

Ofen­sywa za­czyna się 10 maja 1940 roku, a koń­czy

22 czerwca. Te sześć ty­go­dni –

to że jest to sześć ty­go­dni, a nie

przy­naj­mniej mie­sięcy, i że od­działy nie­miec­kiego woj­ska

na­tra­fiają na ma­sło, a nie na be­ton – Fran­cuzi

osiem­dzie­siąt lat póź­niej wciąż jesz­cze czują

w ko­ściach. W lipcu Niemcy ma­sze­rują

pas de l’oie, czyli gę­sim kro­kiem, pru­skim kro­kiem

de­fi­la­do­wym, przez ulice w Di­nan.

An­nette ma sie­dem­na­ście lat i wy­da­rze­niu woli

przyj­rzeć się z bli­ska. Te­raz, w tych ty­go­dniach, coś waż­nego

roz­strzyga się dla niej – o ile nie roz­strzy­gnęło się

już wcze­śniej, u uj­ścia rzeki Ar­gu­enon.

Gdy mo­rze na­piera w głąb lądu, rzeka sta­wia mu

opór. Wio­sną i je­sie­nią przy­pływy i od­pływy

wdzie­rają się da­lej niż kie­dy­kol­wiek, na­zywa się to

les gran­des ma­rées albo żywe wody,

les vi­ves-eaux. Zda­rza się, że tam, gdzie masy sło­nych

i słod­kich wód zde­rzają się ze sobą z całą siłą, znie­nacka

wy­pię­trza się ściana wody, wę­dru­jąca tama wodna, zwana ma­sca­ret.

A za­czyna się nie­po­zor­nie. Ma sie­dem­na­ście lat, jest pora

wa­ka­cji let­nich, ktoś ją za­ga­duje, ja­kiś męż­czy­zna.

Taki mógłby być po­czą­tek mi­ło­ści, ale nie,

nie jest. Męż­czy­zna ten ma na imię S., jest jeń­cem wo­jen­nym.

Ra­zem z dwoma in­nymi współ­jeń­cami, któ­rzy jak on

dla ko­men­dan­tury świad­czą usługi tłu­ma­cze­niowe,

pro­wa­dzony jest przez mia­sto. Straż pil­nuje ich

nie­zbyt czuj­nie. S. nie­po­strze­że­nie za­mie­nia dwa

słowa z An­nette, która aku­rat tędy prze­cho­dzi. Pod

mu­rem daw­nych ko­szar – a te­raz obozu je­niec­kiego –

trzeba ode­brać kilka pa­czek i za­nieść je na

ad­res po­dany na naj­mniej­szym

z pa­kun­ków (na tych więk­szych na­pi­sane są

zmy­ślone ad­resy). Czy mo­głaby to

zro­bić? No i co my­śli­cie? Wła­śnie tak

zrobi. Pod wska­za­nym ad­re­sem mieszka

ładna, dzielna kraw­cowa, która po­trafi

wy­cza­ro­wać coś z ni­czego, z tych pa­czek

więc tym bar­dziej. Blond włosy ma sple­cione w dia­dem,

mówi się o niej, że w Pa­ryżu wio­dła vie de fo­lie, ży­cie

sza­lone czy ra­czej grzeszne, o czym świad­czy

syn, który tra­fił w Niem­czech do nie­woli.

An­nette wi­duje S. jesz­cze dwa, trzy razy,

za­nim uda mu się uciec, a mia­no­wi­cie do

Lon­dynu, jak się do­wie po la­tach.

Spo­śród ksią­żek, które ma w wa­lizce,

S. zo­sta­wia jej mię­dzy in­nymi Na­dzieję,

L’Espoir, ko­lejną po­wieść Mal­raux

o hisz­pań­skiej woj­nie do­mo­wej, którą

po­znał z bli­ska. A po­tem znika z oczu. An­nette

spo­tyka no­wych lu­dzi, dzięki któ­rym na­wią­zuje

kon­takt z człon­kami Ru­chu Oporu, na przy­kład z in­stit,

czyli na­uczy­cie­lem w szkole lu­do­wej, tego lata

i na­stęp­nego w różne miej­sca prze­wozi dla niego ro­we­rem

naj­roz­ma­it­sze rze­czy. A za­tem, jak wszystko w ży­ciu, sta­wia­nie oporu

po­lega na czymś in­nym, niż to so­bie wy­obra­żamy, nie wy­nika

z raz ja­sno pod­ję­tej de­cy­zji, ale jest nie­zau­wa­żal­nym,

po­wol­nym wpa­da­niem w coś, o czym nie mamy po­ję­cia. Pierw­sze,

czemu na­leży sta­wić opór, to my sami.

Wła­sny strach. Co bę­dzie, je­śli ktoś

ją wy­śle­dzi i zła­pie na prze­wo­że­niu bi­buły

lub in­nych za­ka­za­nych ma­te­ria­łów? Uczy się, że

strach jest czymś, co można po­ko­nać.

Frag­ment opo­wie­ści po­cho­dzi z książki An­nette, ein Hel­din­ne­ne­pos au­tor­stwa Anne We­ber, po­świę­co­nej ży­ciu Anne Be­au­ma­noir (1923–2022), człon­kini ko­mu­ni­stycz­nego Ru­chu Oporu, Spra­wie­dli­wej wśród Na­ro­dów Świata, le­karki. Pod­czas wojny al­gier­skiej o nie­pod­le­głość, za­an­ga­żo­wała się w ruch Frontu Wy­zwo­le­nia Na­ro­do­wego, za co sta­nęła przed fran­cu­skim try­bu­na­łem woj­sko­wym. Ucie­kła z wię­zie­nia naj­pierw do Tu­ne­zji, a po­tem do Al­ge­rii, gdzie po­znała Frantza Fa­nona, a Ah­mad Ben Bella jako pierw­szy pre­zy­dent nie­pod­le­głej Al­ge­rii po­wie­rzył jej utwo­rze­nie sys­temu opieki zdro­wot­nej. Po za­ma­chu stanu w 1965 r. ucie­kła po­now­nie, tym ra­zem do Szwaj­ca­rii. Do ro­dzin­nej Bre­ta­nii wró­ciła pod ko­niec ży­cia.

© 2020 MSB Mat­thes & Se­itz Ber­lin Ver­lags­ge­sel­l­schaft mbH.

ANNE WE­BER (ur. 1964), nie­miecka pi­sarka i tłu­maczka li­te­ra­tury nie­miec­kiej na fran­cu­ski. Za swoją twór­czość zdo­była wiele na­gród, mię­dzy in­nymi Na­grodę Li­te­racką Kra­nich­stein, Na­grodę im. Jo­hanna He­in­ri­cha Voßa, Na­grodę Tar­gów Książki w Lip­sku. W 2020 roku zo­stała uho­no­ro­wana Nie­miecką Na­grodą Książ­kową, a w 2021 roku Pre­mio Strega Eu­ro­peo 2021 za An­nette, ein Hel­din­ne­ne­pos.

DO­ROTA STRO­IŃ­SKA (ur. 1965), tłu­maczka li­te­ra­tury ję­zyka nie­miec­kiego, li­te­ra­tu­ro­znaw­czyni. No­mi­no­wana do Li­te­rac­kiej Na­grody Eu­ropy Środ­ko­wej AN­GE­LUS za prze­kład po­wie­ści Lutza Se­ilera Kruso (2018). Współ­za­ło­ży­cielka i ku­ra­torka pierw­szego w Niem­czech mię­dzy­na­ro­do­wego fe­sti­walu li­te­rac­kiego po­świę­co­nego sztuce prze­kładu oraz tłu­macz­kom i tłu­ma­czom li­te­ra­tury Trans­la­tio­nale Ber­lin.

Wy­dano z fi­nan­so­wym wspar­ciem Fun­da­cji Współ­pracy Pol­sko-Nie­miec­kiej.

RE­POR­TAŻ

Dwa stop­nie do pie­kła

tekstJU­LIA LA­CHO­WICZ-NO­WIŃ­SKA

W 2020 ROKU z Ka­li­for­nii wy­pro­wa­dziło się 275 ty­sięcy lu­dzi, rok póź­niej – 360 ty­sięcy. Ten ame­ry­kań­ski stan po­woli prze­staje być miej­scem do ży­cia.

Praw­dziwy raj znaj­do­wał się trzy go­dziny drogi na pół­nocny wschód od San Fran­ci­sco. Mia­steczko Pa­ra­dise w tłu­ma­cze­niu na ję­zyk pol­ski to wła­śnie „raj”. Zbu­do­wane wzdłuż rzeki Fe­ather u stóp gór Sierra Ne­vada, z ka­nio­nami po obu stro­nach. Spo­kojne, piękne miej­sce do ży­cia wśród na­tury. To nie Ka­li­for­nia z hol­ly­wo­odz­kich fil­mów, tylko pół­nocna część stanu. Zie­lona, bujna, zim­niej­sza. Nie było w nim palm ani willi z eg­zo­tycz­nymi ogro­dami. Był za to gę­sty las. Pach­niało w nim so­snami żół­tymi, przez Ame­ry­ka­nów na­zy­wa­nymi pon­de­rosa. Nie­któ­rzy mó­wią, że pachną wa­ni­lią, mnie ich za­pach bar­dziej przy­po­mina cy­na­mon lub świeżo pie­czone ciastka. Do tego dzi­kie góry, po­prze­ci­nane ty­sią­cami pie­szych szla­ków, na któ­rych można było spo­tkać niedź­wie­dzie. Za­miast sze­ro­kich au­to­strad do Pa­ra­dise pro­wa­dziła kręta, wą­ska droga.

Su­san Her­ring z mę­żem Wal­lym prze­nio­sła się tu na po­czątku lat 70. Ucie­kła z Long Be­ach, w oko­li­cach Los An­ge­les, przed smo­giem, który spra­wiał, że ich dzieci miały pro­blemy z od­dy­cha­niem. Szu­kali czy­stego po­wie­trza, na­tury i wy­tchnie­nia. Szu­kali miej­sca na całe ży­cie, w któ­rym wy­cho­wają dzieci. I w któ­rym umrą. Zna­leźli je w Pa­ra­dise. – Drzewa, je­zioro, wi­dok na ka­nion, stru­mie­nie i wspa­niali są­sie­dzi, któ­rzy po­ma­gali so­bie w co­dzien­nym ży­ciu – to wszystko skła­dało się na nasz mały wy­ci­nek raju – opo­wiada Su­san. – Nie było tu gwiazd fil­mo­wych, za to są­sie­dzi przy­no­sili cia­sto na przy­wi­ta­nie. Po­łą­cze­nie wspa­nia­łego kli­matu, bez upa­łów, za to z dużą ilo­ścią słońca i przy­ja­znych lu­dzi, któ­rzy z cza­sem stali się na­szą drugą ro­dziną. To było to, czego szu­ka­li­śmy. Od razu wie­dzie­li­śmy, że tu zo­sta­niemy do końca na­szych dni.

Czwar­tek, 8 li­sto­pada 2018 roku, za­czął się w Pa­ra­dise nor­mal­nie. W ulu­bio­nej re­stau­ra­cji Su­san, Deb­bie’s, pach­niało świeżo za­pa­rzoną kawą i naj­lep­szymi w mie­ście na­le­śni­kami z ja­go­dami. Tylko wiatr tego dnia wiał tro­chę moc­niej niż zwy­kle.

Po­żar za­czął się około 6:30 rano, ale wy­da­wał się być da­leko od Pa­ra­dise. – Zda­rzały się ta­kie sy­tu­acje, że gdzieś nie­da­leko coś się pa­liło. Cza­sem na­wet nie­całe 20 ki­lo­me­trów od mia­sta. Dwa razy mu­sie­li­śmy się ewa­ku­ować, ale ni­gdy nie czu­li­śmy za­gro­że­nia, że coś fak­tycz­nie może się stać – tłu­ma­czy Wally. – Straż po­żarna za­wsze to ga­siła szybko i sku­tecz­nie. Tego dnia nikt się nie oba­wiał, że coś się wy­mknie spod kon­troli. Po­ra­nek spę­dzi­li­śmy jak za­wsze. W domu, w kuchni. Spo­koj­nie po­dzi­wia­jąc wi­doki za oknem – opo­wiada Wally.

ob­razSA­SZA BA­SZYN­SKI, Bronze, 2023

Tak było do 8:00 rano, kiedy ogień do­szedł do Pa­ra­dise. A wraz z nim po­ja­wiły się strach, nie­do­wie­rza­nie i pa­nika. Wszystko działo się bły­ska­wicz­nie. – Mie­li­śmy do­słow­nie kilka chwil na ewa­ku­ację. Nie wiem, ile do­kład­nie, ale czu­li­śmy, jakby to się działo w nie­całe pięć mi­nut. – mówi Su­san. A Wally do­daje: – Ucie­ka­jąc, zo­sta­wi­li­śmy za sobą całe na­sze ży­cie, cały do­ro­bek, wszystko, na co przez tyle lat pra­co­wa­li­śmy. Dwa­na­ście go­dzin póź­niej do­wie­dzie­li­śmy się, że z na­szego domu zo­stała kupka po­piołu. Nie zo­stało nic. Całe na­sze ży­cie ob­ró­ciło się w proch. Do­słow­nie.

Ci, któ­rzy szybko ze­brali się do ucieczki, zdą­żyli wy­je­chać, za­nim ogień do­szedł do je­dy­nej drogi, jaka pro­wa­dziła do Pa­ra­dise. Gdy po­żar za­czął zaj­mo­wać ko­lejne domy, od­ciął moż­li­wość ewa­ku­acji. Nie dało się prze­je­chać. Część lu­dzi mu­siała opu­ścić sa­mo­chody i ze­brała się na be­to­no­wym par­kingu. Stra­żacy wy­bili okna w bu­dynku, który stał obok, i ka­zali im wejść do środka. Mieli po­ło­żyć się na ziemi i cze­kać. „Le­że­li­śmy tak przez wiele go­dzin. Ogień sza­lał wo­kół nas. I po kilku go­dzi­nach po­wie­dzieli nam, że mo­żemy wstać” – wspo­mina Da­cia Wil­liams w fil­mie do­ku­men­tal­nym Fire in Pa­ra­dise (Ogień w Pa­ra­dise). Świad­ko­wie opo­wia­dają, że z nieba spa­dały kule go­rą­cego żaru, zro­biło się ciemno, a dym utrud­niał od­dy­cha­nie. W po­ża­rze osiem­dzie­siąt pięć osób spło­nęło żyw­cem. W tym są­siadka Su­san i kilku przy­ja­ciół. Raj prze­mie­nił się w pie­kło.

Obec­nie około jedna czwarta z 40 mi­lio­nów miesz­kań­ców Ka­li­for­nii żyje w miej­scu, w któ­rym za­gro­że­nie po­ża­rowe jest kla­sy­fi­ko­wane jako wy­so­kie. W ostat­nich pię­ciu la­tach po­żary znisz­czyły tu po­nad 25 ty­sięcy do­mów i bu­dyn­ków. Część z nich spło­nęła do­szczęt­nie, przez co lu­dzie mu­sieli się prze­nieść z miejsc, w któ­rych miesz­kali przez lata. Nie­któ­rzy zde­cy­do­wali się ku­pić dom czy zie­mię w in­nym sta­nie. – Co ty­dzień mam te­le­fon od par z Ka­li­for­nii, które szu­kają do­mów w Ore­go­nie. U nas jest ta­niej. Ży­cie jest tu spo­koj­niej­sze. Jest zim­niej. I mniej eks­tre­mal­nie, choć po­żary też się zda­rzają – mówi Ra­chel Bu­ciar­ski, agentka nie­ru­cho­mo­ści z Eu­gene w Ore­go­nie.

W 2020 roku z Ka­li­for­nii wy­pro­wa­dziło się 275 ty­sięcy lu­dzi, rok póź­niej – 360 ty­sięcy. To wię­cej niż tych, któ­rzy się tu osie­dlili. Dane ze spisu po­wszech­nego z 2022 roku wska­zują na to, że na każde trzy­dzie­ści sie­dem osób, które de­cy­dują się za­miesz­kać w tym sta­nie, sto go opusz­cza. Naj­czę­ściej wy­bie­rają Tek­sas, Ari­zonę, Ne­vadę lub wła­śnie Ore­gon.

Na­uczy­cielka Ka­the­rine Ra­tledge, która jesz­cze nie tak dawno temu prze­ko­ny­wała mnie, że ta­kie me­ga­po­żary to wy­ją­tek, do­daje: – Przez kilka lat oce­nia­li­śmy za i prze­ciw miesz­ka­nia w Ka­li­for­nii. Osta­tecz­nie kli­mat prze­chy­lił szalę. Sza­leń­stwem wy­da­wało nam się ku­po­wa­nie war­tego mi­liony do­la­rów domu w miej­scu, które nie­długo może znik­nąć z mapy lub spa­lić się w jedną dobę. Ka­li­for­nia jest piękna, ale gdy za­czy­namy my­śleć o domu, w któ­rym może będą żyć też na­sze dzieci czy wnuki, miesz­ka­nie tu wy­daje się wa­riac­twem.

Po­żary to tylko jedno z nie­bez­pie­czeństw czy­ha­ją­cych na wła­ści­cieli do­mów w Ka­li­for­nii. Abrahm Lu­st­gar­ten, dzien­ni­karz zaj­mu­jący się śro­do­wi­skiem, pod­kre­śla w swoim ra­por­cie How Cli­mate Mi­gra­tion Will Re­shape Ame­rica (Jak mi­gra­cje kli­ma­tyczne prze­obrażą Ame­rykę), opu­bli­ko­wa­nym przez „The New York Ti­mes Ma­ga­zine” i por­tal Pro­Pu­blica, że je­żeli spraw­dzą się prze­wi­dy­wa­nia co do pod­nie­sie­nia po­ziomu mo­rza do 2,5–3 me­trów, nie­mal 5 ki­lo­me­trów wy­brzeża nad za­toką San Fran­ci­sco zo­sta­nie za­la­nych wodą, która po­chło­nie domy, sklepy, szkoły. Au­to­strady zo­staną pod­nie­sione, a nie­które mo­sty zbu­do­wane od nowa. Naj­pierw te­reny te będą opusz­czać naj­bied­niejsi, któ­rzy miesz­kają na naj­ni­żej po­ło­żo­nych miej­scach. Ale we­dług ba­da­nia Mat­thew Hau­era, pro­fe­sora so­cjo­lo­gii z Uni­wer­sy­tetu Sta­no­wego Flo­rydy, mi­gra­cja obej­mie wszyst­kie grupy spo­łeczne.

10 LI­STO­PADA 2018 ROKU

Po miesz­ka­niu w War­sza­wie cie­szy­li­śmy się wi­zją czy­stego po­wie­trza w pół­noc­nej Ka­li­for­nii. Nie­stety. Dziś ko­lejny dzień alarmu smo­go­wego w Do­li­nie Krze­mo­wej. Ga­zety po­rów­nują San Fran­ci­sco do Delhi w In­diach, jed­nego z naj­bar­dziej za­nie­czysz­czo­nych miast świata. Smog naj­pierw czuję w ca­łym ciele. Mózg wol­niej działa. Głowa boli. Wszystko dzieje się jak za mgłą. Otwie­ram okna, pa­lony za­pach przy­wo­łuje mi wspo­mnie­nia zimy. Tak pach­niała zima u mo­jej babci pod Sie­dl­cami. Wspo­mnie­nia mó­wią: „idą święta”, a to do­piero li­sto­pad!

13 LI­STO­PADA 2018 ROKU

„San Fran­ci­sco Chro­nicle”, naj­waż­niej­sza ga­zeta re­gionu, pi­sze dziś o „bez­pre­ce­den­so­wych znisz­cze­niach”. Po raz pierw­szy po­żary są tak roz­le­głe. Wy­ją­tek. Przy­pa­dek. Ni­gdy wcze­śniej nie było tak źle. W po­wie­trzu wy­czuwa się lekką pa­nikę, ale też prze­ko­na­nie, że to wy­jąt­kowe zda­rze­nie, za­raz mi­nie i się za­po­mni o wszyst­kim.

14 LI­STO­PADA 2018 ROKU

Oczysz­cza­czy po­wie­trza nie można już do­stać na­wet w in­ter­ne­cie. Wy­ku­pione. Do­stawa za kilka mie­sięcy. Cho­lera, w Pol­sce mie­li­śmy cztery. Po jed­nym w każ­dym po­miesz­cze­niu, wia­domo. Trzeba było brać za ocean. Po­ra­nek za­czął mieć pewną ru­tynę: otwie­ram oczy, spraw­dzam po­ziom za­nie­czysz­cze­nia po­wie­trza na dwóch apli­ka­cjach i po­rów­nuję. Po­tem otwie­ram mapę z po­ża­rami i pa­trzę, które są uga­szane, a które się pa­no­szą. Od­kła­dam te­le­fon i idę po kawę. I tak co­dzien­nie. Ry­tu­ały są prze­cież ważne, na­wet je­żeli ko­niec świata jest bli­sko.

15 LI­STO­PADA 2018 ROKU

Szkoła dzieci wła­śnie przy­słała mail, że po raz pierw­szy w hi­sto­rii stanu szkoły będą za­mknięte z po­wodu złego po­wie­trza przez ko­lejne dwa dni albo dłu­żej, je­żeli na­dal bę­dzie tak źle. Tak jakby w domu było lep­sze... Prze­cież nikt nie może ku­pić oczysz­cza­czy. Mam także inne czarne my­śli, które przy­cho­dzą mi do głowy, gdy do­wia­duję się, że w domu będę miała dwoje przed­szko­la­ków na gło­wie. Smog sta­nie się mniej­szym zmar­twie­niem.

16 LI­STO­PADA 2018 ROKU

W pią­tek współ­czyn­nik AQI, który opi­suje ja­kość po­wie­trza, wy­no­sił 357 – czyli bar­dzo, bar­dzo źle. Tego dnia San Fran­ci­sco zna­la­zło się na pierw­szym miej­scu naj­bar­dziej za­nie­czysz­czo­nych miast. Na dru­gim miej­scu była Dakka w Ban­gla­de­szu z wy­ni­kiem 284.

TO NIE JEST KA­LI­FOR­NIA, z którą wzię­łam ślub („The New York Ti­mes Ma­ga­zine”, 3 stycz­nia 2022 roku), Nisz­czy­ciel­ska me­ga­po­wódź zbliża się do Ka­li­for­nii i to może być naj­droż­szy ka­ta­klizm w hi­sto­rii (CNN, 14 sierp­nia 2022 roku), Nisz­czy­ciel­skie desz­cze w Ka­li­for­nii mogą być oknem na przy­szłość („New Yor­ker”, 12 stycz­nia 2023 roku). To tylko nie­które z na­głów­ków, które od kilku lat cy­klicz­nie po­ja­wiają się w naj­więk­szych me­diach Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Bar­dzo czę­sto przy sło­wach „Ka­li­for­nia” i „kli­mat” można zna­leźć okre­śle­nia „nowa nor­mal­ność”, „ni­gdy wcze­śniej”, „nie­spo­dzie­wane”, „naj­gor­sze w hi­sto­rii”, „apo­ka­lipsa”. Zaj­mują co­raz waż­niej­sze miej­sce na pierw­szych stro­nach ga­zet i to nie w ka­te­go­rii „na­uka”, ale „news”. Nic dziw­nego, że tra­dy­cyjny small talk z są­sia­dami o po­go­dzie co­raz czę­ściej za­mie­nia się w roz­mowę o tym, gdzie się pali, ja­kie jest po­wie­trze, kto się wy­pro­wa­dza albo kto stra­cił dom.

Na­wet osoby scep­tyczne w kwe­stii zmian kli­matu nie mogą już uda­wać, że wszystko jest okej. Po pro­stu nie da się tu żyć, nie za­uwa­ża­jąc, że eks­tre­malne wy­da­rze­nia po­go­dowe nie na­leżą już do ka­te­go­rii „je­śli” i „kiedy”, ale „tu i te­raz”. – Przez wiele lat sły­sze­li­śmy o tym, że po­żary są co­raz więk­sze, ale ni­gdy przez myśl nam nie prze­szło, że do­tkną i nas. To była ja­kaś teo­ria z przy­szło­ści. Te­raz nie mamy już złu­dzeń, że bez ra­dy­kal­nych zmian świat, jaki znamy, odej­dzie bez­pow­rot­nie – mówi Su­san.

Pa­tryk Bia­łas, ak­ty­wi­sta, radny Ka­to­wic i dy­rek­tor Cen­trum In­no­wa­cji i Kom­pe­ten­cji w Parku Na­ukowo-Tech­no­lo­gicz­nym Euro-Cen­trum w tym mie­ście, za­pew­nia, że samo po­ja­wie­nie się tej świa­do­mo­ści to już dużo. Su­ge­ruje rów­nież, że to ozna­cza, iż sy­tu­acja musi być bar­dzo po­ważna. – Lu­dzie dość długo mogą nie za­uwa­żać, że coś jest nie tak. Na­wet gdy jest już bar­dzo źle. Na Ślą­sku przez lata stan­dar­dem było, że fi­ranki trzeba było prać co mie­siąc, bo ro­biły się czarne. Albo że śnieg był biały tylko przez pierw­sze dwa dni. Do­piero dzięki mó­wie­niu o tym, czym jest smog i jak szko­dliwy jest dla zdro­wia, świa­do­mość miesz­kań­ców za­częła się zmie­niać. Po­woli, ale jed­nak.

Camp Fire z 2018 roku to naj­bar­dziej nisz­czy­ciel­ski po­żar w hi­sto­rii Ka­li­for­nii. Po­chło­nął 18 793 bu­dynki, w tym 13 972 domy miesz­kalne. Roz­pa­no­szył się na te­re­nie 60 ty­sięcy hek­ta­rów. To tyle co Kra­ków i Łódź ra­zem wzięte. Za­czął się, jak więk­szość po­ża­rów, nie­win­nie. Brak opa­dów przez po­nad sie­dem mie­sięcy i pa­nu­jąca su­sza spra­wiły, że wy­star­czyły iskry ze sta­rej, uszko­dzo­nej sieci elek­trycz­nej, by po­wstał ogień. A mocne wia­try przy­czy­niły się do tego, że bar­dzo szybko się roz­prze­strze­niał. – Pa­liły się ko­rony drzew i prze­no­siły ogień z nie­sa­mo­witą pręd­ko­ścią. Je­dyna droga do­jaz­dowa do Pa­ra­dise unie­moż­li­wiła sprawną ewa­ku­ację. Tego dnia wszystko po­szło nie tak – wspo­mina Su­san. Tym­cza­sem mi­nęły dwa lata i rok 2020 stał się re­kor­dowy, je­żeli cho­dzi o po­wierzch­nię po­ża­rów w tym sta­nie: po­nad 1,7 mi­liona hek­ta­rów.

Li­sta naj­więk­szych, naj­bar­dziej nisz­czy­ciel­skich, naj­gor­szych wy­dłuża się co roku. Co­raz rza­dziej mówi się o wy­jątku, co­raz czę­ściej zaś o pew­nym tren­dzie. Da­niel Swain, kli­ma­to­log z Uni­wer­sy­tetu Ka­li­for­nij­skiego w Los An­ge­les, w roz­mo­wie dla „The Atlan­tic” z 2020 roku pod­su­mo­wał to tak: „Nie ma sensu mó­wić o re­kor­dach, roz­ma­wia­jąc o po­ża­rach w Ka­li­for­nii. Po­bi­li­śmy tyle re­kor­dów, tak czę­sto, co one w ogóle jesz­cze zna­czą?”. Ba­da­nie Parka Wil­liamsa z Uni­wer­sy­tetu Co­lum­bia w No­wym Jorku wska­zuje, że ocie­ple­nie kli­matu praw­do­po­dob­nie bez­po­śred­nio wpływa na więk­sze po­żary w le­cie w Ka­li­for­nii. Cho­ciaż po­żary w tym sta­nie za­wsze się zda­rzały, to w ostat­nich la­tach se­zon na nie jest dłuż­szy, bar­dziej in­ten­sywny i nisz­czy­ciel­ski.

Z po­wodu po­ło­że­nia i kli­matu Ka­li­for­nii ob­rywa się bar­dziej od glo­bal­nego ocie­ple­nia niż in­nym te­re­nom. Kli­mat śród­ziem­no­mor­ski przez wieki uwa­żany był za naj­lep­szy z moż­li­wych do miesz­ka­nia dla czło­wieka. Pa­nuje w pię­ciu miej­scach na świe­cie: w Ka­li­for­nii (prze­waża), w ba­se­nie Mo­rza Śród­ziem­nego, w po­łu­dnio­wej czę­ści Re­pu­bliki Po­łu­dnio­wej Afryki, środ­ko­wym Chile i po­łu­dnio­wej Au­stra­lii. Jest cie­pły, ale nie za cie­pły. Z piękną ro­ślin­no­ścią, ła­god­nymi zi­mami i mnó­stwem sło­necz­nych dni. Cha­rak­te­ry­zuje się tym, że pod­czas naj­cie­plej­szych mie­sięcy nie pada, za to spo­ra­dyczne desz­cze wy­stę­pują w zim­nych mie­sią­cach. W kon­se­kwen­cji te­ry­to­ria te są dość su­che i na­wet małe zmiany w opa­dach mogą mieć duże skutki. To wła­śnie kli­mat śród­ziem­no­mor­ski jest jed­nym z naj­bar­dziej po­dat­nych na zmiany. Słynne cie­płe i bez­desz­czowe lata pre­dys­po­nują choćby Ka­li­for­nię do susz. Da­niel Swain tak sko­men­to­wał to w 2022 roku: „Je­żeli nie pada pod­czas se­zonu desz­czo­wego, mamy prze­chla­pane”. A Bran­don Pratt, bio­log z Uni­wer­sy­tetu Ka­li­for­nij­skiego w Ba­kers­field, za­uważa: „Już je­ste­śmy na gra­nicy. Prze­kro­cze­nie jej jest jak skok z klifu”.

W hrab­stwie Ven­tura na pół­noc od Los An­ge­les cza­sem czuć, że skok już się za­czął. Tu, w Ka­li­for­nii, tem­pe­ra­tura uro­sła szyb­ciej niż w ja­kim­kol­wiek in­nym hrab­stwie w sta­nach kon­ty­nen­tal­nych. Od 1895 do 2018 roku zwięk­szyła się o 2,6 stop­nia Cel­sju­sza. We­dług ba­da­nia do 2050 roku liczba upal­nych dni się po­dwoi. Każde pół stop­nia wię­cej to nie tylko su­cha sta­ty­styka, ale też re­alne zmiany. We­dług mo­delu Carla-Frie­dri­cha Schleus­snera z 2016 roku róż­nica po­mię­dzy 1,5 stop­nia a 2 stop­niami prze­kłada się mię­dzy in­nymi na wy­dłu­że­nie fali upa­łów o pra­wie pół mie­siąca w skali roku.

Dok­tor Jo­eri Ro­gelj z In­sty­tutu Gran­thama w Im­pe­rial Col­lege w Lon­dy­nie, który zaj­muje się mo­de­lo­wa­niem zmian tem­pe­ra­tury dla Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych, ko­men­tuje to tak w ma­te­riale dla ma­ga­zynu „The Eco­no­mist”: „Czy po­le­cie­li­by­śmy sa­mo­lo­tem, je­żeli wie­dzie­li­by­śmy, że mamy 5 pro­cent szans, że sa­mo­lot się roz­bije? A ta­kie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że na ko­niec wieku doj­dziemy do ocie­ple­nia kli­matu o 3 stop­nie Cel­sju­sza”. Mo­dele prze­wi­dują, że przy ta­kim po­zio­mie ocie­ple­nia w sto­sunku do cza­sów przed­in­du­strial­nych wy­giną mię­dzy in­nymi ko­ra­lowce, a po­nad jedna czwarta lu­dzi na świe­cie bę­dzie do­tknięta me­ga­su­szami – ta­kimi, ja­kie już te­raz zda­rzają się w Ka­li­for­nii. Zmiany, które ob­ser­wu­jemy w tym sta­nie, już te­raz po­ka­zują, co może cze­kać inne re­giony Ziemi. Ocie­ple­nie o 3 stop­nie przy­nie­sie też ta­kie tem­pe­ra­tury po­wie­trza, że nie­które ob­szary w tro­pi­kach prze­staną nada­wać się do za­miesz­ka­nia – ciało ludz­kie nie bę­dzie w sta­nie się ochło­dzić w skwa­rze i przy du­żej wil­got­no­ści. Oczy­wi­ście 3 stop­nie to śred­nia, która w nie­równy spo­sób roz­łoży się na na­szej pla­ne­cie. Za to z pew­no­ścią spo­wo­duje zmiany w każ­dym miej­scu.

Pa­no­rama San Fran­ci­sco pod­czas po­ża­rów 9 wrze­śnia 2020 roku.zdję­ciePA­TRICK PER­KINS, UNSPLASH

9 CZERWCA 2019 ROKU

Szczę­ście. Wy­cho­dzę ze szpi­tala z no­wo­rod­kiem. W szpi­talu była kli­ma­ty­za­cja. Było chłodno i przy­jem­nie. Na ze­wnątrz pali, jakby ktoś przy­sta­wił mi do twa­rzy su­szarkę. Może to hor­mony? Jed­nak nie. Ter­mo­metr w sa­mo­cho­dzie po­ka­zuje 45 stopni. Nor­mal­nie w tej czę­ści Ka­li­for­nii w czerwcu jest przy­jemne 20 stopni, z od­świe­ża­ją­cym wia­ter­kiem od oce­anu. Dziś robi się nie­do­brze od go­rąca. Mam no­wo­rodka. Mu­simy dać radę. Wdech, wy­dech. Pali noz­drza.

14 CZERWCA 2019 ROKU

Mamy kli­ma­ty­za­tor. Prze­no­śny. Na kół­kach i z wielką rurą. Z dru­giej ręki, spod lady. Prze­pła­cony o 300 pro­cent. Trudno. Chcę na nim le­żeć. Przy­tu­lać go. Nie opusz­czać. Hor­mony?

20 CZERWCA 2019 ROKU

Do­bre wie­ści od rana. Naj­pierw na te­le­fon przy­szło ostrze­że­nie przed upa­łami od hrab­stwa Santa Clara. Po­tem ostrze­że­nie od dys­try­bu­tora prądu o moż­li­wych prze­rwach w do­sta­wie. Mail, że wy­cieczka dzieci od­wo­łana, bo jest naj­wyż­sze za­gro­że­nie po­ża­rowe i park sta­nowy cza­sowo za­mknięto. A także list z za­pro­sze­niem na warsz­taty z pa­ko­wa­nia ple­caka ra­tow­ni­czego, który warto mieć pod ręką w przy­padku trzę­sie­nia ziemi, po­żaru czy wi­chury. Do­brze wie­dzieć, że nie je­ste­śmy w tym sza­leń­stwie sami.

GDY PRZY­JE­CHA­ŁAM do Palo Alto z Wiel­kiej Bry­ta­nii w la­tach 60., nie mo­głam uwie­rzyć w swoje szczę­ście. Słońce przez więk­szość roku. Nie­wiel­kie opady. Zie­leń i na­tura do­okoła, wszystko kwi­tło i pach­niało. Tra­fi­łam w dzie­siątkę – opo­wiada mi Mar­ga­ret, która mieszka w Palo Alto.