Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W listopadowym numerze zajmujemy się tematem często deprecjonowanym jako „światopoglądowy” albo „zastępczy”: prawami reprodukcyjnymi Polek. Tymi, które po wyroku Trybunału Konstytucyjnego jeszcze polskim kobietom pozostały, a których wyegzekwowanie i tak jest bardzo trudne. Pytamy, kto ponosi za to odpowiedzialność i czy środowisko lekarskie stoi po stronie kobiet.
W najnowszym numerze polecamy szczególnie:
Pismo. Magazyn Opinii. 11/2023
Karolina Lewestam – Wyłuskać z morza historię – Rozmowy z K.
Wojciech Brzoska – ***
Lina Scheynius – W kadrze: Diary
Jerzy Koch – Wakacje, wakacje!
Magdalena Kicińska – Nie widzę, nie słyszę, nie mówię, nie robię
Filip Springer – Znośna gęstość bytu
Katarzyna Belczyk – Żarty rysunkowe
Adam Robiński – Żeby nie było duszno
Patrycja Głusiec – Współczesny uczeń Jana Matejki
Sarah Larson – Brené Brown i jej imperium emocji
Sam Knight – Biuro Przeczuć
Kasia Mazur – Zamaskowana. Z pamiętnika autystki (fragment)
Anna Pajęcka – Świetlica patrzy na muzeum narodowe
Joanna Mueller – cafuné cafuné
Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Mariela Scafati. Mobilizacja
Cristina Morales – Lektura uproszczona
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Wojtek Mazolewski?
Zuzanna Kowalczyk – À propos praw reprodukcyjnych
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Wyłuskać z morza historię
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.
Podobno mężczyźni różnią się od kobiet tym, że mają Nothing Box w swoich głowach; takie miejsce, w którym o niczym nie myślą. I kiedy pytamy ich: „Co myślisz?”, a oni odpowiadają: „Nic”, to naprawdę nie kłamią.
Potrzebuję takiego miejsca w swojej głowie, ale nie wiem, jak je znaleźć.
Natłok myśli przeszkadza mi na co dzień. Żeby one jeszcze były uczesane. Żeby były zakończone kropką. A one pędzą, gubią się, zapętlają. Jak strumień świadomości na sterydach. Nic z niego nie wynika; żadna wielka idea, żadna sensowna myśl, żadne działanie nie jest efektem tego myślenia.
A wieczorem padam zmęczona, bo styki w moim mózgu się przepalają.
Jak znaleźć swój Nothing Box albo chociaż myśleć... z sensem?
D.
Kochana D.
Jak myśleć, żeby myśli się nie gubiły, nie pędziły, nie zapętlały?
Powiem Ci, niech tylko pogłaszczę kota. I wezmę łyk. Dobre. Chociaż... za dużo cytryny! Ej, czy ja mam prawo tu o tej herbacie, kiedy w Ukrainie...!? I gdzie jest teraz ta uchodźczyni Tatiana, która od nas poleciała do Kanady? Zostawiła notes... Znów boli mnie w lewym boku, to jednak naprawdę może być rak. Au! Rak-McKwak. Aaaa, klucze! Wiedziałam, że o czymś zapomniałam, chodziło o te cholerne klucze!
Wiesz, co jest najgorsze w tym Everything Box, którym są nasze umysły? W tych enklawach absurdu, w których naraz odbywają się wyścigi konne, orgia, msza w intencji zmarłej przedwcześnie fretki i powódź? Najgorsze jest to, że nie da się ich nikomu opowiedzieć. Nie da się z nikim porządnie podzielić treścią z naszej głowy, bo kiedy ktoś mnie pyta: „O czym myślisz?”, to życie w prawdzie wymagałoby zilustrowania ciekawskiemu mego wnętrza za pomocą wzięcia kosza z odpadami i wysypania mu zawartości tegoż prosto w twarz. Też tak masz, prawda?
A tymczasem, niestety, domyślny sposób naszego gatunku na intersubiektywność to narracja. Opowieść. Historia. Historia zaś posiada logikę; zaczyna się nieśmiało, wybrzusza się w kulminację, a potem kończy się (bo skończyć się musi) kropką. Historia ma sens emocjonalny i rytm cielesnego sensu. Historia prowadzi słuchacza za rękę od myśli do myśli i snuje między nimi, jak Arachne, cienkie błyszczące nici. Bo (mówił Forster) to, że król umarł i królowa umarła – to fakty; historia się staje, kiedy król umarł, a królowa umarła z tęsknoty za królem. Co zrobić, kiedy w twojej głowie monarchowie padają, jedno po drugim, bez związku i sensu?
Nie wiem, jak u Ciebie, Droga D. ale u mnie ta niemożliwość opowieści przez długi czas kazała kłamać, innym i sobie. O czym myślisz? Otóż myślę właśnie o swoim następnym projekcie. Potrzebujesz czegoś? Owszem, twardego promarkera w kolorze Hot Pink, numer R365, thank you very much. Kim jesteś? Autorką. Akademiczką. Przyjaciółką, żoną. A w głowie tymczasem pandemonium, jakby do kurnika wrzucono kapiszony. I jeszcze to poczucie winy, ten syndrom impostorki – gdyby tylko ktoś zajrzał do środka, jakiś wykwalifikowany telepata albo jeden z tych komputerków Muska, nastąpiłaby natychmiastowa demaskacja, bo taki ktoś, o kim nie można w sensowną opowieść, nie jest prawdziwym ktosiem; jest nikim.
Mówią: pomoże medytacja. Mówią: wakacje nad morzem, piasek między palcami; ciepłe światło słońca na policzkach. Mówią: ćwicz. Pływaj. Weź leki na ADHD. Robiłaś to? Ja robiłam. Byłam, pływałam, brałam. Pomogło, ale nie do końca. Inna rzecz pomogła bardziej, a mianowicie taka: ustanowiłam Nadmorski Punkt Obserwacyjny.
W tej metaforze morzem jest umysł – targają nim burze, wiatry i inne podłe aury. Ja zaś, albo jakaś część mnie, dostaje zadanie: nie próbuj uspokoić morza, ale je obserwuj. To ważna praca, przykładaj się, ale też nie przejmuj się za bardzo; czasem się zamyślisz, zagapisz; czasami morze cię porwie, a na brzeg wyczołgasz się późno i w zmęczeniu, przećwiczona przez wiry; tak ma być. Ale ilekroć możesz, patrz na fale. Patrz, jak się kotłują, jak pryskają, jak się piętrzą i znikają. Niech morze tańczy przed tobą swój szalony taniec, a ty patrz, tylko patrz.
I wiesz co, Kochana D.? Kiedy się patrzy na dzikie morze wystarczająco długo, okazuje się, że nawet ono ma swoją historię. Rwane fale myśli okazują się mieć rytm, rządzony mądrością wiatru i księżycem. Sztorm czasem umiera, a potem umiera fala z żalu za sztormem. W dzikości też jest porządek, a kiedy go zrozumiesz, nie musisz biegać za każdą falą, bo wiesz, że ona wypiętrzy się, a potem zniknie – jak każda dobra opowieść. Bo morze ma sens, ale trudno to stwierdzić, jak się człowiek na nim buja, trzymając się kurczowo jakiejś deski.
Niech myśli szaleją, a my usiądźmy na brzegu i otwórzmy piwo.
rysunek SONIA DUBAS
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
***
WOJCIECH BRZOSKA
jego babcie cudem przeżyły: auschwitz birkenau, ravensbrück i buchenwald.
jedna z nich poznała w oświęcimiu dziadka, pochowanego po wojnie na żydowskim cmentarzu.
on przez pół wieku wychowywał się i mieszkał na terenie byłego żydowskiego getta.
kolejnych dwadzieścia lat pracował w byłym niemieckim więzieniu.
klucze od żydowskiego cmentarza, nieopodal kamienicy, w której mieszka, ma od kilku lat, w prezencie.
WOJCIECH BRZOSKA (ur. 1978), poeta, autor jedenastu książek poetyckich, m.in. Plejady (2021) oraz Senny ofsajd (2023). Jest również wokalistą w zespołach: Brzoska i Gawroński, Brzoska Kolektyw oraz Piksele. Zawodowo przez dwadzieścia lat był związany z więziennictwem. Pomysłodawca adresowanego do więźniów Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jeana Geneta. Mieszka w Katowicach.
Poezja w „Piśmie” powstaje przy wsparciu Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie.
W KADRZE
zdjęcieLINA SCHEYNIUS | Diary | 2013
Przez ponad dziesięć lat Lina Scheynius uważnie badała swoje ciało, biologię, związek z naturą i partnerami w delikatnej, subtelnej formie notatek fotograficznych.
Tworzyła w ten sposób odkrywcze autostudium kobiecej natury. Obrazy, które pokazują kobiecość w autentyczny sposób, takie jak zakrwawione majtki lub chwile najgłębszej intymności z samym sobą lub z ukochaną osobą, są po prostu częścią naszego życia.
Projekt EUROPEAN IMAGES realizowany przez n-ost, Kajet, Ramina Mazura i Pismo.
PROZA
Wakacje, wakacje!
tekstJERZY KOCHzdjęcie Biblioteka Narodowa, domena publiczna
Co w lecie 1939 roku babcia Zofia z moją mamą robiły w Tuchli, w powiecie jarosławskim, między Miękiszem Starym a Miękiszem Nowym, Kobylnicą Ruską a Wolą Załęską? Odpowiedź jest prosta, choć historia skomplikowana. Przyjechały do Irki Ostaszewskiej, córki Władysława Jaźwińskiego, najstarszego brata mojej babci, i do jej męża, Romana Ostaszewskiego, by jak co roku spędzić u nich wakacje. Od kilku sezonów był to taki ich letni zwyczaj. Koniec szkoły oznaczał dla Zofii, która była nauczycielką, i Haneczki, która była uczennicą, kanikułę, okres beztroski i wyjazd na wieś.
Ach, cóż to były za wakacje! Wiem, bo zostało po nich kilka fotografii. Delikatna sepia, którą po zeskanowaniu zaczynam czernić w jakimś programie komputerowym, by w końcu wydobyć z głębi brązów moją opaloną mamę, śniadą nastolatkę, i kilka lat po jej śmierci przyglądać się szczegółom w czarno-białych kontrastach. Wlepiam wzrok. Piksel po pikselu analizuję zdjęcie. I w końcu piszę wiersz.
kąpiel w szkle
patrzę na pomarszczoną wodę
na powierzchni rzeki o wysokim brzegu:
szkło płynie tu połyskliwie
w poświacie późnego popołudnia
przybrzeżna skarpa dźwiga się
ku niebu na zakolu
bystry prąd poszerzył koryto
podległy czas spiętrzył piasek
pies jasnej maści
stoi w wodzie w słońcu
sierść szkli się smoliście
pies wącha coś co trzyma zofia
nie wiem czy to wodorost czy szczeżuja
odbicie w rzece jest ciemne
jak toń wody wokół mojej babci
kiedy tam w tuchli
nie wiedziała że nią będzie
ktoś się uśmiecha
ktoś skłania głowę urokliwie
to irka przezwycięża wodę
jak canova marmur
lecz nad powierzchnią
pokazuje tylko popiersie
w oprawie oczu mojej cioci kryje się
spojrzenie ginczanki jakby
już wiedziała że nie zdąży dojechać
do granicy rumuńskiej
nieopodal dziewczynka
teatralnym gestem unosi ręce
ku słońcu rozczapierza palce
jest lato i woda i radość i moja mama
wymodelowana na mamunę
odgrywa pogańskie misterium świadoma
obiektywu nawet nie próbuje zachować
powagi i wydostaje się z tego kadru kiedy ja
akurat teraz uśmiecham się
jej uśmiechem
tylko woda nadal marszczy się
na tym zdjęciu z sierpnia ’39
Wojna wisiała wtedy w powietrzu. Zawisła niemal na stałe, jakoś na wiosnę, i jak wiosnę czuć ją było już od marca 1939. W sprężonej, gęstej atmosferze unosił się jej złowróżbny kształt, rzucając cień na cały kraj i wkrótce na cały kontynent. A potem przyszło lato. Prawdziwa kanikuła, bo lato było piękne tamtego roku. Szykowała się gorąca jesień, rozogniona, złota polska, choć ta ostatnia kwalifikacja wkrótce okaże się dwuznaczna lub wątpliwa.
Zofia i Haneczka z rozpędu przeszły z letnich wakacji do babiego lata, może nawet babskiego – zrobiły sobie prawdziwe lato kobiet, a raczej zrobiło im się, niechcący, samo, gdyż obie musiały zostać w Tuchli dłużej. Ale zanim nadeszło Spätsommer, swoją obecność zaznaczył wyż wschodnioeuropejski, który w tej części Europy ma wpływ, zazwyczaj przemożny, na powstawanie i utrzymywanie się układu ciśnienia atmosferycznego, a więc i wyższych temperatur. Obie zostały w Tuchli, bynajmniej nie z powodu pogody. Wobec zbliżającej się wojny z Niemcami wydawało się, że lepiej tu przeczekać, że na wschodzie kraju będą bezpieczniejsze. Nie były. Od wschodu wkroczyli Sowieci i szli jak po swoje. W błogiej naiwności Józef Beck, polski minister spraw zagranicznych, telegrafował jeszcze 16 września 1939 roku do polskiego ambasadora w Moskwie, aby ten wybadał ludowego komisarza spraw zagranicznych Wiaczesława Mołotowa, czy Polska, walcząca właśnie z Niemcami, może liczyć na zakup żywności oraz materiałów medycznych w ZSRR oraz na tranzyt sprzętu wojskowego z krajów sprzymierzonych. Odpowiedź przeszła następnego dnia polską granicę.
Gospodarze, Romek z Irką, szybko się spakowali i niedawno kupionym citroënem ruszyli w stronę granicy z Rumunią. On był posłem na Sejm, wiedział, co go czeka, nie CzeKa, tylko jej następczyni eNKaWuDe. Poza tym Romek był herbu Ostoja, z rodu zapoczątkowanego w XV wieku przez Ścibora z Ostaszewa, a Tuchlę tylko dzierżawił od tabularnej właścicielki majątku, pani Ireny Zajączkowskiej. Nie był więc posiadaczem ziemskim, jakich znała tamta kraina, jak na przykład Józef Myszkowski herbu Jastrzębiec, mający jeszcze na początku XX wieku w samym powiecie jaworowskim, a dokładnie w Kobylnicy Ruskiej z Fehlbachem, 891 hektarów ziemi, więc nawet jeśli Ostaszewski ze swoją dzierżawą nie mógł się równać z takim obszarnikiem, to i tak nic z tego, co sobą uosabiał, nie mogło się Sowietom podobać. I z wzajemnością, bo Sowieci też nie podobali się jemu. Z bolszewikami walczył w 1920 roku pod Suwałkami, jako ułan w 19. Pułku Ułanów Wołyńskich w oddziale majora Feliksa Jaworskiego, więc dopiero w 1922 roku zdał maturę. Potem służył w 24. Pułku Ułanów, ukończył szkołę podchorążych rezerwy kawalerii, by w 1925 roku faktycznie przejść do rezerwy i zacząć wreszcie żyć w tej wolnej, wywalczonej Polsce. Zajął się zarządem majątku ziemskiego w Miękiszu Starym, a na koniec, od 1935 roku, gospodarował w Tuchli. W tym samym roku ożenił się z Ireną Jaźwińską, siostrzenicą mojej babci Zofii. W okolicy ceniono „pana porucznika”, jak o Ostaszewskim mawiali tamtejsi gospodarze, więc w 1929 roku wybrano go wójtem gminy Stary Miękisz, a potem, już po przekształceniach administracyjnych lat 30., został w 1935 roku wójtem gminy zbiorowej w Laszkach. W listopadzie 1938 roku wujek Romek wszedł do Sejmu II RP jako poseł V kadencji. Niecały rok później, chyba zaraz po 17 września 1939 roku, na wieść o pochodzie Armii Czerwonej, która wchodziła w Polskę jak nóż w masło rozgrzane słońcem tej gorącej pory roku, oboje, ciocia Irka i jej mąż, opuścili Tuchlę, a babcia z mamą zostały i dopiero na początku 1940 roku przy wymianie ludności przeszły nową granicę na Sanie i wróciły do Milanówka. W drodze ku granicy rumuńskiej Ostaszewscy zatrzymali się na noc gdzieś za Tarnopolem. Tak opowiadała babcia Zofia. Ale ja nie wiem dokładnie gdzie ani też u kogo. Najpewniej w Czortkowie. W latach 30. w regionie czortkowskim było kilkadziesiąt różnej wielkości majątków ziemskich należących do różnych właścicieli, przedwojenne dane mówią o prawie czterdziestu. No więc w którymś z nich się zatrzymali. U znajomych. Albo u znajomych znajomych.
– I po co oni w ogóle tam zajechali! – powtarzała babcia Zofia, a w jej głosie jeszcze po kilkudziesięciu latach brzmiała zaprawiona rozgoryczeniem nuta. Najpierw było intonacyjne crescendo, po którym wbrew oczekiwaniom słuchającego następowało nagłe diminuendo.
– Lepiej byłoby im dalej jechać... – mówiła już ściszonym głosem. – Jechać, byle dalej albo zatrzymać się gdzieś w prywatnej kwaterze. A nie u znajomych – dopowiadała na koniec, ale to był już tylko pogłos, bez werwy, jakieś słabe, pozbawione początkowego rozdrażnienia echo.
A ja, dziecko Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, widziałem polski dworek z gankiem, kolumnami, gazonem i podjazdem. Zupełnie taki sam jak w Gajewie, gdzie już po wojnie ciocia Irka pracowała jako księgowa. To był poniemiecki pałacyk w olbrzymim PGR-ze na Żuławach, pod Malborkiem. Tam z kolei ja przyjeżdżałem na wakacje z mamą i babcią. Ciocia Irka i jej mama zajmowały trzy pokoje na piętrze; na parterze mieszkała rodzina dyrektora PGR-u. I to ten pałacyk z kolumnami przed wejściem oczyma wyobraźni przenosiłem tuż nad przedwojenną granicę polsko-rumuńską. I przedstawiałem sobie, jak moja ciocia zajeżdża tam ze swoim mężem, zajeżdża czarną limuzyną, bo taką chyba widziałem na starej fotografii z Tuchli: odkryty citroën na polnej drodze. A może mi się to przywidziało i nie ma takiego zdjęcia? Z czasem w mojej głowie ów czortkowski przygraniczny dworek, eklektyczny, bo powstały z fragmentów powojennego poniemieckiego pałacyku w żuławskim państwowym gospodarstwie rolnym, urastał do rangi pałacowej rezydencji, pełnej przyjezdnych, gdzie Irka i Romek spotykają znajomych, witają się i w ożywieniu wymieniają niecierpliwie najnowszymi wiadomościami, a potem wspólnie zasiadają do kolacji w obszernej jadalni, przy wielkim stole. Gospodarze, niczym jacyś Buddenbrookowie sto lat wcześniej, podejmują ich, udzielają swoim przyjaciołom gościny, nie odmawiając jej także przyjaciołom przyjaciół i znajomym znajomych, bo jakżeby inaczej. Z czasem zacząłem w ten obraz wmyślać dodatkowe szczegóły, na przykład że gwar rozmów przy wielkim, rozsuwanym stole przerywa czasem wybuch długo tłumionego śmiechu, bo choć sytuacja jest nader poważna, to przecież wszyscy tutaj są względnie młodymi ludźmi i trudno im uwierzyć, że teraźniejszość, która jeszcze jest, tak nagle się załamała. Wszak pamiętają jeszcze początki odzyskanej po zaborach niepodległości, o którą wielu z nich, jak Romek Ostaszewski, walczyło, więc nie do końca wierzą, że to już kres kraju, nie geograficzny, lecz faktyczny, koniec, finalny akord, konwulsje, likwidacja młodego państwa, które dało im szanse, wykształcenie, pozycje, profesje, posady, nawet majątki. Jak uwierzyć, że wszystko było z dykty, na pokaz, potiomkinowskie, tromtadrackie, skoro oni naprawdę od lat się trudzili, była przecież i Gdynia, i był Centralny Okręg Przemysłowy, był rząd niezłomny, co odgrażał się wrogom, że zatrzyma nawet wszystkie guziki swoich obywateli.
Chcą więc wyjechać i nie chcą, śpieszą się i wcale nie. Jakby nie mogli się zdecydować, jakby się wahali przed podjęciem ostatecznej decyzji, zwalniali przed metą, oglądając się za siebie, za minionymi latami, pozostawionym majątkiem, niedawno urządzonym domem w Warszawie, reprezentacyjnym mieszkaniem w alei Niepodległości, letniskiem w Milanówku, otoczonym właśnie zakwitającymi hortensjami, dzierżawionym majątkiem na wsi, który dopiero co wyprowadzili z długów, nowym jasnym biurkiem w urzędzie w średniej wielkości mieście, pracownią w modernistycznym szpitalu, kantorem w rodzinnej firmie, parlamentarnym gabinetem, salą rozpraw sądowych, szkolną klasą z dziećmi urodzonymi już w wolnej Polsce. A jednak wszyscy zmierzają ku granicy kresowej, by uciec już nie przed Niemcami, bo ci są jeszcze daleko, ale przed Sowietami, bo ci są blisko, coraz bliżej, bliżej, niż się wszystkim wydawało, nawet tuż-tuż, jak się już niebawem, chyba późnym wieczorem 19 września, okazało.
Sowieci byli o godzinę drogi milicyjną budą, bo NKWD zawsze i wszędzie wkracza, jakżeby inaczej, teatralnie, porą, która dramatyzuje najście, więc ciemną nocą, a może dopiero wczesnym mglistym rankiem, bo taki już zwyczaj służb tajnych i dwupłciowych. Funkcjonariusz albo jakiś politiczeskij rukowoditiel wyciąga zza pazuchy skórzanego płaszcza listę proskrypcyjną, z którą zjechał do majątku, gdzie na ostatni nocleg przed Zaleszczykami zatrzymało się wielu znajomych i przyjaciół miejscowego właściciela, lekarze, adwokaci, nauczycielki, panie domu, posłowie, urzędnicy, oficerowie. Odczytywane są nazwiska, sprawdzane dokumenty, większość zebranych mężczyzn znajduje się na liście. Najpierw muszą przejść na drugą stronę salonu, potem do holu. Jeszcze nie ma popychania, nie ma pogardy, nie ma znęcania się, enkawudziści są profesjonalistami, wiedzą, że na wszystko przyjdzie czas. Teraz polskie pany zostaną aresztowane. Wszyscy. Nie inaczej, bo w czortkowskim majątku zebrało się doborowe towarzystwo II Rzeczpospolitej.
Romek Ostaszewski przytomnie, niemal w ostatniej chwili, ściąga z palca obrączkę i zanim go wyprowadzą, oddaje żonie. Jeszcze nie przechodzi mu przez głowę myśl, że to na pamiątkę po nim. Na razie tylko tak, po prostu, na wszelki wypadek, bo wie, jak w Rosji, nawet tej sowieckiej, szczególnie tej sowieckiej, ceni się złoto. We wrześniu 1982 roku ciocia Irka podaruje obie obrączki, Romka i swoją, mnie i mojej przyszłej żonie. To piękny gest, więc jedziemy do Malborka, bo ciocia jest już dawno na emeryturze i wyprowadziła się z Gajewa. W drodze powrotnej siedzimy w pociągu, przy oknie, naprzeciw siebie: moja narzeczona i ja. Patrzymy na siebie, spoglądamy na własne odbicia w szybach, na których wykwitają jakieś kształty, pojawiają się cienie, a może to tylko kolejowy brud i rdzawe zaciemnienia? Wizyta w małym dwupokojowym mieszkaniu w bloku zrobiła na mojej narzeczonej wrażenie. I nie z powodu Tuchli lub Czortkowa, bo jeszcze nie wszystko wie, i nie z powodu bliskości potężnego zamku o monumentalnych murach z czerwonej cegły, który Niemcy odrestaurowali, a właściwie na nowo zbudowali w XIX wieku, lecz z powodu starych mebli z poupychanymi pamiątkami i opowieści, które brzmiały dziwnie w tym roku stanu wojennego, jeszcze niezniesionego, nawet niezawieszonego. Obrączki wieziemy na palcach, tak jak oni, i jak oni jedziemy na południe, przez cały kraj, tylko że my do Wrocławia, a nie w stronę nieistniejącej już granicy z Rumunią. Ciocia, jak tylko dostała wydrukowane zaproszenie na nasz ślub, sama zaoferowała ten dar, cenny dla niej, bo to przecież pamiątka osobista, wyjątkowa, cenny dla nas, bo to związek z historią rodziny, kraju. A jednak, kiedy miesiąc potem SB mnie zatrzyma, internuje i wsadzi do więzienia, a następnie tak po prostu, aby bezinteresownie dokuczyć, oszuka moich rodziców i narzeczoną, że przebywam w więzieniu w Grodkowie – choć byłem jeszcze wiele dni we wrocławskim areszcie (do którego oni przychodzili kilka razy z rzeczami dla mnie, mydłem, szczotką do zębów, pastą i czymś do jedzenia, bo siedziałem w lekkiej kurtce w poniemieckiej celi z wodą w wiadrze i twardą pryczą, bez kawałka koca, poduszki, papieru toaletowego), a potem po tygodniu dowiedzą się od księdza z nyskiej parafii, że tam siedzę, i narzeczona przyjedzie na jedno widzenie, bo drugiego już nie będzie, bo funkcjonariusz jej powie, że mnie nie ma, że zostałem przewieziony do Strzelina (ach, te bezosobowe formy) i to akurat będzie prawda, że nocą kilku z nas, zbyt aktywnych, przerzucono milicyjną więźniarką do zakładu karnego przy strzelińskich kamieniołomach, więc po tym, jak się to wszystko wydarzyło, wszyscy, bez wyjątku, uznają to za zły omen, nawet moja ceniąca pamiątki i celebrująca wspomnienia mama, która w patriotycznym porywie już zleciła jubilerowi, by na wewnętrznych stronach pomarańczowo połyskujących obrączek dograwerował przy „Irce” i „Romku”, nasze imiona „Magdalena” i „Jerzy”, nawet moja mama odstąpi od tego niedowarzonego pomysłu. I mnie także, szczególnie w więzieniu, wyda się to osobliwe, choć kiedy kryminaliści z wyrokami od dziesięciu do dwudziestu pięciu lat, jak to w Strzelinie, dadzą nam, internowanym, znać, że Breżniew dołączył do Lenina i Stalina, ogarnie nas wielka radość, a ja pomyślę sobie, że historia się jednak nie powtarza. A gdy już wyszedłem z więzienia, okazało się, że Magdalena myśli o tych obrączkach tak samo jak ja, a nawet bardziej jeszcze, bo jak to tak, wsuwać palce w czyjeś obrączki, jakby się je wsadzało w czyjeś życie. Kiedy ja siedziałem albo biegłem między szpalerami wyższych o głowę zomowców w pełnym rynsztunku z ujadającymi owczarkami niemieckimi w iście filmowej, choć rzeczywistej scenie, i ze stresu wypadały mi włosy z głowy, narzeczona chodziła do urzędu stanu cywilnego, żeby raz po raz przesuwać datę ślubu, a pani w okienku powtarzała, że nie ma wolnych terminów, nie, bo nie, wcale nie, ale kiedy się dowiedziała, że jestem internowany, od razu spytała: „To na kiedy pani chce ten ślub?”. No i po tym przesuwanym i w końcu przesuniętym ślubie nie będziemy już nosić tych obrączek, tylko ich kopie. Oryginały schowane w metalowej kasetce, zamkniętej na patentowy zamek, przyśrubowanej do betonowego podłoża na dnie zabudowanej szafy w sypialni, padną po latach łupem polskich złodziei, grabieżców, którzy pewnie jeszcze znali z lekcji religii dziesięć przykazań, bo chyba jak większość w kraju byli ochrzczeni w rzymskokatolickim kościele i uczęszczali na katechezę, bo przecież muzułmanów i żydów prawie u nas nie ma, więc czego nie ukradł sowiecki sołdat w 1939 roku, ukradnie w 2007 roku wrocławski złodziej i sprzeda za bezcen paserowi, by nieuczciwy polski jubiler przetopił na biżuterię dla nowobogackich te cenne obrączki wespół z ich wartością sentymentalną i połączył z pożydowskim złotem, bo ono przecież jest w tym kraju nieustannie w obiegu.
Romek Ostaszewski siedział najpierw w czortkowskim więzieniu, potem przewieziono go do obozu Pawliszczew Bor, następnie przez Juchnow i Kozielsk trafił do Kijowa, a stamtąd wywieziono go w nieznanym kierunku. Odnalazł się dopiero po latach. Na liście katyńskiej. Irka nigdy nie wyszła za mąż.
Fragment autobiograficznej powieści pod roboczym tytułem Reisefieber.
JERZY KOCH (ur. 1958), literaturoznawca, niderlandysta i germanista. Autor licznych publikacji poświęconych literaturze kolonialnej, niderlandzkiej i południowoafrykańskiej. Tłumacz literatury niderlandzkiej, niemieckiej i afrikaans. Wielokrotnie nagradzany za swoje przekłady, w tym poezji m.in. Breytena Breytenbacha, Miriam Van hee, Antjie Krog. Uhonorowany Literacką Nagrodą Gdynia za przekład powieści Mój mały zwierzaku Marieke Lucasa Rijnevelda.
Prozę w „Piśmie” wspiera Miasto Gdynia,sponsor Nagrody Literackiej GDYNIA
STUDIUM
Nie widzę, nie słyszę, nie mówię, nie robię
MAGDALENA KICIŃSKArysunkiJOANNA STRUTYŃSKA
W POLSCE WCIĄŻ MOŻNA przerywać ciążę w dwóch przewidzianych ustawą przypadkach. Lekarze uciekają jednak od odpowiedzialności za życie i zdrowie pacjentek. Nie chcą ryzykować, mieć na karku prokuratora, bo nie pozwala im sumienie, bo wolą święty spokój.
To była nieplanowana, ale wymarzona ciąża. Joanna Kawka, developerka IT, warszawianka, matka ośmiolatki, wiele lat temu usłyszała od lekarzy, że więcej dzieci mieć nie będzie. Kiedy więc w marcu na teście zobaczyła dwie kreski, niedowierzanie mieszało się ze szczęściem.
– Ciąża – mówi – wyglądała dobrze, ale znosiłam ją fatalnie, wymiotowałam od rana do wieczora, nawet wody nie mogłam pić.
Na kontrolnym USG, prywatnie, w ramach abonamentu w jednej z największych sieci medycznych, pod koniec dziewiątego tygodnia ciąży, lekarz wykonujący badanie milczał.
– Więc już wiedziałam. Zarodek obumarł.
To ona przerwała ciszę.
– „Nic z tego nie będzie?” – zapytałam. Chociaż nie był stażystą czy początkującym lekarzem, widziałam zakłopotanie na jego twarzy, nie wiedział, jak mi to powiedzieć. Czułam, że mu ulżyło, kiedy się odezwałam. Nawet było mi go szkoda.
To ona też zapytała, co ma dalej zrobić. Usłyszała: „Czekać na poronienie samoistne” (bez ingerencji medycznej).
– Zdrętwiałam. Tydzień? Dwa? Nie wiedziałam, ile to będzie trwało – opowiada. – Przecież poza tymi wymiotami czułam się dobrze, jakby ciało udawało, że wszystko jest okej, że ciąża jest okej. Miałam tak chodzić, przepraszam, ale tak się właśnie czułam, z mikrotrupkiem w środku?
W weekend koleżanka Joanny obdzwaniała szpitale, pytając, czy mogą ją przyjąć, ale wszędzie słyszała to samo: przyjść na izbę przyjęć i czekać.
– W żadnym z warszawskich szpitali nie można się było umówić na zabieg zakończenia tej ciąży. Nie chciałam iść na SOR [szpitalny oddział ratunkowy – przyp. red.], są przeciążone, czeka się tam po kilka, kilkanaście godzin, a czułam się fatalnie, nie miałam na to siły. Ryczałam w poduszkę.
Joanna już raz poroniła. Kilka lat wcześniej ciąża rozwijała się prawidłowo, dopiero pod koniec pierwszego trymestru, kiedy już, spokojni, razem z mężem podzielili się wiadomością z najbliższymi, okazało się, że zarodek obumarł. Zgłosiła się wtedy na SOR Szpitala Bielańskiego.
– Rozumiem zasady triażu [selekcji pacjentów pod kątem stopnia obrażeń, dolegliwości i rokowań – przyp. M.K.], moja sytuacja nie była nagła, dlatego czekałam. Wiele godzin. Z sali obok dobiegał dźwięk aparatury KTG, bicia serc dzieci odbijały się echem. Dookoła mnie rodzące, później, po południu, rodziny wypisywane ze szpitala: noworodki w nosidłach. A ja z martwym płodem. W końcu przyszła moja kolej. Ponowne USG wykonała mi studentka, lekarka, która ją nadzorowała, karciła ją nade mną. Nikt się do mnie nie odzywał. W końcu jeden z lekarzy powiedział: „Skrobanka albo tabletki”.
Wybrała to drugie. Roniła w domu.
– Nie lubię nadużywania słowa „traumatyczny”, ale myślę, że moje doświadczenie na SOR właśnie takie było. Ani przez chwilę nie czułam się tam pacjentką. I długo potem unikałam ciężarnych, nawet na ulicy, kiedy widziałam kobietę w ciąży, przechodziłam na drugą stronę.
Nic więc dziwnego, że tym razem nie zdecydowała się na wielogodzinne oczekiwanie wśród kobiet w ciąży, rodzących. Kilka dni później miała umówioną prywatną wizytę u ginekologa. Zapytał radośnie: „Z czym pani przychodzi?”. Atmosfera siadła, kiedy powiedziała, że z poronieniem.
Znów usłyszała to samo: „Może pani czekać na poronienie samoistne albo iść do szpitala”. Czyli ponownie zgłosić się na izbę przyjęć i czekać kilka, kilkanaście godzin. Na pytanie o tabletki wywołujące poronienie lekarz rozłożył ręce. „Proszę pani, bardzo bym chciał, ale nie mogę. Wie pani, jaki teraz mamy w Polsce klimat”.
To wtedy, jak wspomina Joanna, zupełnie się rozsypała. Nie mogła przestać płakać. Z jednej strony wizja spędzenia wielu godzin w poczekalni izby przyjęć, z drugiej chodzenie tydzień, dwa albo i dłużej z martwym płodem – oba warianty wywoływały takie samo przerażenie. „Wiem, że to trudne – mówił lekarz – ale może pani pójść do naszego prywatnego szpitala, odpłatnie, będzie pani miała tam bardziej komfortowe warunki niż w państwowym”.
Joanna zakończyła swoją ciążę sama. Zdobyła potrzebne tabletki poronne, zażyła je w domu. Nie złamała prawa. Lekarze, jeśliby jej pomogli, również by tego nie zrobili.
Bo zgodnie z obowiązującą ustawą o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży to ostatnie możliwe jest w dwóch sytuacjach: kiedy zachodzi uzasadnione podejrzenie, że ciąża powstała w wyniku czynu zabronionego (na przykład gwałtu czy kazirodztwa) i gdy ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety. Trzecia przesłanka (embriopatologiczna) do przerwania ciąży z powodu ciężkich i nieodwracalnych wad płodu lub nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu została zniesiona wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego (TK) opublikowanym w styczniu 2021 roku.
Noszenie w sobie obumarłego zarodka może pod pewnymi warunkami (na przykład stanu zdrowia kobiety, w tym psychicznego, innych schorzeń, wieku czy etapu ciąży) spełniać tę drugą przesłankę. Dlaczego więc lekarze, na których trafiała Joanna, nie udzielili jej adekwatnej pomocy medycznej? Miesiąc później, na kontrolnej wizycie u swojego stałego ginekologa, Joanna usłyszała: „Proszę pani, technicznie jest to możliwe. Potrzebne są opinie dwóch lekarzy, ten warunek był spełniony i można było przepisać tabletki. Tylko że lekarze nie chcą, bo potem ktoś przyjdzie na kontrolę, będą musieli wyjaśniać, więc na wszelki wypadek odsyłają do szpitala, gdzie ta odpowiedzialność rozkłada się na więcej osób. Co się będą sami wychylać?”.
Taki mamy teraz w Polsce klimat?
PO WYROKU TK aborcja z przesłanki embriopatologicznej przestała być legalna i nie można jej wykonać w żadnym polskim szpitalu. Tym samym polskie prawo dotyczące przerywania ciąży stało się najbardziej restrykcyjnym w Unii Europejskiej i w całej Europie (tylko w Andorze jest ono jeszcze ostrzejsze: aborcja jest tam zakazana całkowicie).
Wciąż zgodne z prawem jest jednak przerywanie ciąży w przypadku zagrożenia życia lub zdrowia pacjentki. Ustawa nie określa precyzyjnie stopnia i charakteru owych zagrożeń. Tyle jednak teorii, bo jak pokazują historie wielu kobiet, którym tego prawa odmówiono lub utrudniano jego realizację, sytuacja kobiet w ciąży odbiega daleko od standardów, które wyznaczają ramy ustawowe.
A te i tak są zbyt wąskie, by pomieścić rzeczywistość. Bo aborcja to powszechne doświadczenie – według raportu z 2022 roku przygotowanego przez Guttmacher Institute (organizację pozarządową finansowaną między innymi przez Światową Organizację Zdrowia, powołaną w USA w 1968 roku; zajmuje się zdrowiem reprodukcyjnym i monitoruje jego stan na całym świecie) globalnie 61 procent niechcianych ciąż kończy się aborcją (rocznie to 73 miliony aborcji). Decydują się na nią kobiety w związkach, również małżeńskich, a także singielki. Matki i bezdzietne. Przerywane są ciąże wyczekiwane, jak ta Joanny, i niechciane, czasem powstałe w wyniku gwałtu lub kazirodztwa.
Z danych udostępnionych przez Ministerstwo Zdrowia wynika, że między 2016 a 2020 rokiem wykonywano średnio 1084 aborcji rocznie. Dla zobrazowania skali: według danych Głównego Urzędu Statystycznego w 2021 roku w Polsce żyło 19 milionów 647 tysięcy kobiet, w tym ponad 11 milionów w wieku produkcyjnym.
W Niemczech, kraju, w którym obowiązuje bardziej liberalne prawo (aborcja do dwunastego tygodnia ciąży jest możliwa), choć ponaddwukrotnie liczniejszym, w 2018 roku wykonano ponad 100 tysięcy legalnych zabiegów przerwania ciąży. A w dziesięciomilionowych Czechach (gdzie prawo jest dużo bardziej liberalne – aborcja jest dopuszczalna w pierwszych trzech miesiącach bez podania powodu, a później z wyraźnych wskazań medycznych) w 2019 roku przerwano niemal 32 tysiące ciąż.
Według danych Ministerstwa Zdrowia w 2022 roku w dziewięciu województwach nie przeprowadzono ani jego zabiegu. Oznaczałoby to, że istnieją w Polsce tereny zamieszkane przez miliony kobiet, w których nie było wskazania do choćby jednej aborcji. Jak w podkarpackiem, gdzie w latach 2016–2022 przeprowadzono łącznie trzy zabiegi na milion sto tysięcy kobiet. O to, czy to możliwe, zapytałam Dominika Przeszlakowskiego, ginekologa-położnika z Krakowa.
– Wykluczone. Statystycznie i faktycznie nie jest to możliwe. Mamy tu do czynienia albo z odsyłaniem pacjentek poza województwo, albo z naciąganą, kreatywną księgowością: lekarze przeprowadzają aborcje, ale ich nie raportują, żeby nie robić sobie kłopotu, bądź zapisują inaczej, na przykład jako poronienie.
Źródło danych: Ministerstwo Zdrowia.
Według badania CBOS sprzed dziesięciu lat „w ciągu swojego życia ciążę przerwała, z dużym prawdopodobieństwem, nie mniej niż co czwarta, ale też nie więcej niż co trzecia dorosła Polka. W skali całego społeczeństwa daje to od 4,1 do 5,8 miliona kobiet”. Jednocześnie instytucja badawcza przyznawała, że trudno oszacować, ile aborcji dokonuje się w ciągu roku. „Prawny zakaz przerywania ciąży podaje w wątpliwość ich kompletność – liczba legalnych zabiegów z dużym prawdopodobieństwem oddaje ledwie wycinek rzeczywistości. Niedostępność oraz negatywna ocena społeczna aborcji może skłaniać kobiety będące w niechcianej ciąży do korzystania z usług nierejestrowanych bądź do przerywania ciąży poza granicami kraju. «Podziemie» i «turystyka aborcyjna» stanowią duże utrudnienie przy określaniu liczby aborcji”.
Jaka jest realna skala aborcji? Według danych zebranych przez Guttmacher Institute między 2015 a 2019 rokiem aborcji dokonały 93 tysiące Polek. Federa (Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, organizacja pozarządowa działająca na rzecz sprawiedliwości reprodukcyjnej), opierając się na danych historycznych, statystykach z krajów o podobnym profilu demograficznym i raporcie CBOS z 2013 roku, podaje liczbę 150 tysięcy rocznie. Z kolei według Aborcyjnego Dream Teamu (ADT), organizacji świadczącej pomoc w przeprowadzaniu aborcji, możemy mówić o co najmniej kilkudziesięciu tysiącach przerywanych ciąż rocznie.
– Kobiety – mówi Natalia Broniarczyk, działaczka ADT – dzwonią do nas codziennie. Same jako ADT pomogłyśmy już kilkunastu tysiącom kobiet, a jesteśmy tylko jedną z wielu takich inicjatyw. Codziennie około setki kobiet otrzymuje od nas wsparcie. Większości kobiet, którym pomagamy, wystarczą leki: ronią na wczesnym etapie ciąży, bez ingerencji medycznej [Światowa Organizacja Zdrowia potwierdza, że taka metoda jest bezpieczna i przeprowadzona zgodnie ze wskazaniami może być traktowana jako alternatywa dla poronienia pod nadzorem personelu medycznego – przyp. M.K.].
Dziewięćdziesiąt trzy tysiące przez cztery lata, 150 tysięcy rocznie, setka dziennie – tak wyglądają dane dotyczące podziemia aborcyjnego w Polsce. Trudno je uśrednić. Ale na pewno mają niewiele wspólnego z oficjalnymi statystykami. Szczególnie że według danych ministerstwa w 2021 roku, kiedy w życie wszedł wyrok TK, liczba legalnych aborcji spadła diametralnie do zaledwie 107 przypadków (i 161 w 2022 roku). Jak pisała w swoim raporcie Federa: „Liczba przeprowadzonych aborcji zadeklarowana w sprawozdaniu nie oddaje nawet dziesiętnej wszystkich terminacji ciąży przeprowadzonych w kraju. (...) Tylko w ramach naszej pracy wyegzekwowałyśmy dostęp do większej liczby zabiegów niż wspomniane 107. Aborcje są dziś klasyfikowane na wszelkie możliwe sposoby – jako poronienia zatrzymane, obumarcia płodu, krwawienia, przez co nie widnieją w statystykach. Dlaczego? Najprawdopodobniej ze strachu i chęci uniknięcia ministerialnych kontroli”.
BO CHOĆ W POLSCE wciąż legalne jest przerywanie ciąży, to wyegzekwowanie tego prawa okazuje się często utrudnione albo wręcz niemożliwe. W teorii, jeśli ciąża zagraża zdrowiu (fizycznemu lub psychicznemu), kobieta powinna dostać zaświadczenie od lekarza, innego niż ten, który rozpoznał ciążę, potwierdzające wskazanie do aborcji. A jeżeli ciąża pochodzi z czynu zabronionego, powinna otrzymać potwierdzenie z prokuratury. Wraz z pisemną zgodą na terminację i skierowaniem do szpitala zgłasza się do wybranej placówki (rejonizacja w przypadku aborcji nie obowiązuje). W każdym, który ma podpisany kontrakt z Narodowym Funduszem Zdrowia (NFZ), może skorzystać z prawa do aborcji jako świadczenia medycznego.
W praktyce na każdym etapie tej drogi pojawiają się problemy. Mówią o nich działaczki organizacji kobiecych i same pacjentki.
Po pierwsze, kobiety nie dowiadują się o swoim faktycznym stanie lub następuje to zbyt późno. Tak było w przypadku Mariny Jaworskiej. W siedemnastym tygodniu ciąży dowiedziała się, że urodzi córkę. Ale już nie tego, że płód cierpi na akranię (brak czaszki), o czym poinformowała ją inna lekarka na kolejnym badaniu dopiero w trzydziestym tygodniu ciąży. Mimo wskazania do terminacji (akrania jest wadą wrodzoną) warszawski szpital przy ulicy Inflanckiej, do którego zgłosiła się pacjentka, odmówił jej wykonania. Dopiero po powrocie z urlopu dyrektora placówki i interwencji Federy wywołano poród martwego płodu – w trzydziestym trzecim tygodniu. – W celu zapobiegania podobnym sytuacjom oraz zgodnie z zaleceniami Rzecznika Praw Pacjenta personel placówki przeszedł cykl szkoleń, w tym z zakresu standardów opieki okołoporodowej, udzielania świadczeń zdrowotnych pacjentkom w sytuacjach szczególnych - przekazała Karolina Jakobsche, rzeczniczka szpitala.
Po drugie, lekarze odmawiają wydania zaświadczenia, powołując się na klauzulę sumienia (wedle ustawy o zawodzie lekarza i lekarza dentysty „lekarz może powstrzymać się od wykonania świadczeń zdrowotnych niezgodnych z jego sumieniem, z zastrzeżeniem art. 30 [sytuacja bezpośredniego zagrożenia życia – przyp. M.K.], z tym że ma obowiązek odnotować ten fakt w dokumentacji medycznej”). Zdarza się, że nie mówią o tym wprost, zamiast tego odwlekają wydanie dokumentu, proponują kolejne konsultacje.
Po trzecie, nawet jeśli kobieta zgromadziła już dokumenty (opinię potwierdzającą prawo do zabiegu, zaświadczenie prokuratorskie, skierowanie i podpisaną przez siebie zgodę na zabieg), w szpitalu, do którego się zgłasza, często nie może znaleźć ginekologa, który przeprowadzi zabieg, bo w placówce wszyscy lekarze powołują się na klauzulę. To sytuacja niezgodna z prawem, ale powszechna, o czym świadczą dane udostępnione przez Ministerstwo Zdrowia, pokazujące, w jak niewielu polskich placówkach przeprowadza się aborcję.
Jeśli lekarz odmówi, zatrudniający go szpital powinien (co nie jest równoznaczne z „musi”, bo prawo nie jest tu kategoryczne) zadbać o możliwość wykonania aborcji (jeśli nie zadba – pacjentka sama musi znaleźć inną placówkę).
Sprawdzam. W sierpniu dzwonię pięć razy pod numer całodobowej telefonicznej infolinii pacjenta (TIP) w NFZ. Podaję, że mam komplet dokumentów ze skierowaniem do szpitala włącznie i pytam, do którego mam się zgłosić, za każdym razem wskazując inne województwo (wybieram trzy, w których wedle informacji Ministerstwa Zdrowia są przeprowadzane procedury aborcji: wielkopolskie, dolnośląskie, pomorskie, i dwa, w których się tego nie robi: podlaskie i lubelskie).
Za każdym razem konsultanci kierowali mnie do dwóch, trzech szpitali (zazwyczaj w stolicach województw, pomijając zupełnie część innych oddziałów ginekologiczno-położniczych). Tam wprost nie odmówiono mi przyjęcia (z wyjątkiem jednej placówki – poleconej w pierwszej kolejności przez konsultantkę NFZ), ale decyzja o tym miała zostać podjęta po stawieniu się osobiście z kompletem dokumentów. Ustalenie konkretów wymagało od trzech do pięciu telefonów, podczas których musiałam powtarzać swoją trudną emocjonalnie historię kolejnym osobom i czułam się jak natrętna petentka, a nie pacjentka w potrzebie.
Niezależnie od telefonów do TIP wysłałam też pytania do dwudziestu szpitali z oddziałami ginekologiczno-położniczymi (wybierając na podstawie rankingów polecanych przez pacjentki placówek) z pytaniem, czy przeprowadza się w nich procedurę usunięcia ciąży. Do czasu publikacji tekstu otrzymałam odpowiedzi tylko z dziewięciu. Kierownictwo jednego z nich, Szpitala Powiatowego imienia Prałata J. Glowatzkiego w Strzelcach Opolskich, przyznało, że w ich placówce aborcji się nie dokonuje. Mają podpisany kontrakt z NFZ, odmowa świadczenia legalnej procedury jest więc niezgodna z prawem. Na pytanie, z jakiej podstawy prawnej wynika odmowa, szpital nie odpowiedział. Zapytałam opolski oddział NFZ, któremu podlega szpital, czy jest świadomy tego stanu rzeczy i czy przeprowadzi w tej placówce kontrolę. Poinformowano mnie, że takich kontroli w ostatnich dwóch latach nie przeprowadzono.
– Lekarze boją się kierownictwa – mówi krakowski ginekolog Dominik Przeszlakowski – a te w szpitalach bardzo często pochodzą z nadania politycznego [szpitale w większości podlegają samorządom i to one, przez swoje władze wykonawcze, mianują i odwołują dyrektorów – przyp. M.K.]. Kierownicy placówek być może boją się presji ze strony tych, którzy ich na te stanowiska mianują. I tak związani lękiem budują tę piramidę zależności, a w efekcie bierności.
Szpital w Strzelcach Opolskich, jak większość z 585 publicznych placówek, podlega władzom samorządowym – w tym przypadku zarządowi powiatu, który nie odpowiedział na pytanie o odpowiedzialność za funkcjonowanie placówki. Do listy osób, które mają wpływ na to, jak są obecnie realizowane prawa kobiet, można dopisać kolejne: dyrektorów szpitali i tych, którzy ich mianują (a więc i mogą odwoływać), oraz organy kontrolujące ich pracę.
ZGODNIE Z KWIETNIOWYMI danymi Naczelnej Izby Lekarskiej (NIL) zawód ginekologa i położnika w Polsce wykonuje obecnie 7995 osób (i 369 ginekologów-onkologów). Ilu z nich powołuje się na klauzulę sumienia? Nie wiadomo. Bo choć zgodnie z prawem lekarze muszą o tym informować swoich przełożonych, to w praktyce wielu z nich tego nie robi – zatrudnieni na kontraktach, nie pozostają w stosunku pracy obligującym ich do tego. Wielu z nich uważa, że samo pytanie ich o to, czy korzystają z klauzuli, narusza art. 53 ust. 7 konstytucji, który zakazuje zmuszania kogokolwiek do ujawnienia światopoglądu, przekonań religijnych lub wyznania (powołując się na te przepisy, Fundacja Ordo Iuris protestowała, gdy w 2014 roku Ministerstwo Zdrowia skierowało do 406 szpitali z oddziałami ginekologiczno-położniczymi pytanie o liczbę lekarzy, którzy odwołali się do klauzuli, odmawiając aborcji). W przesłanej mi odpowiedzi resort przyznaje, że nie ma listy lekarzy powołujących się na klauzulę sumienia: ani nazwisk, ani ich liczby.
Na pytanie zadane popularnym prywatnym sieciom medycznym (Luxmed, Medicover, Enelmed i Centrum Damiana), czy współpracują z lekarzami powołującymi się na klauzulę sumienia, a jeśli tak, to w jaki sposób informują o tym pacjentki i jak umożliwiają im dostęp do pełni przysługujących praw do świadczeń medycznych, do chwili publikacji tekstu żadna z sieci nie odpowiedziała. Przy rejestracji online do ginekologa w Medicover przy niektórych nazwiskach widnieje informacja: „lekarz powołuje się na klauzulę sumienia”, nie wiadomo jednak, czy wzmianka ta jest wymagana przez firmę, czy dobrowolna ze strony lekarzy ani czy wszyscy, którzy rzeczywiście się na nią powołują, uwzględnili to w swoim profilu lekarza.
– To nie sama klauzula sumienia jest problemem – przekonuje jednak Dominik Przeszlakowski – a jej nadużywanie, chowanie się za nią przez całe szpitale.
Potwierdza w ten sposób słowa Adama Bodnara, rzecznika praw obywatelskich, który w czerwcu 2020 roku w piśmie skierowanym do ministra zdrowia zauważał, że „powoływanie się przez lekarzy na klauzulę sumienia nie zdejmuje z państwa obowiązku zagwarantowania możliwości skorzystania z zabiegu legalnej i bezpiecznej aborcji”. Prosił w nim też o podjęcie działań legislacyjnych, aby zapewnić pacjentkom taką możliwość, gdy lekarz powołuje się na względy sumienia.
Ministerstwo odpowiedziało wtedy:
Przepisy regulują również kwestię informowania pacjentek o przysługujących im świadczeniach – odpowiedzialność w tym zakresie spoczywa na podmiocie leczniczym. Kwestia zapewnienia dostępu do świadczeń jest monitorowana przez Narodowy Fundusz Zdrowia, a sygnały o braku właściwej realizacji kontraktów są weryfikowane i wyjaśniane. Kwestia dostępu do zabiegów przerwania ciąży jest w tym zakresie traktowana analogicznie jak dostęp do pozostałych świadczeń opieki zdrowotnej.
Mimo tych zapewnień odpowiedzi na pytania o konkretną skalę – kontroli i weryfikacji – do czasu oddania tego numeru „Pisma” do druku nie przyszły. Skąd więc resort wie, że dostęp do świadczeń rzeczywiście istnieje, skoro tego nie kontroluje? Czy celowo wprowadził w błąd rzecznika praw obywatelskich?
Co ważniejsze, od czasu odpowiedzi ministra sytuacje związane z utrudnianiem realizacji prawa do aborcji z powodu powoływania się na klauzulę sumienia wciąż się zdarzają. Z informacji przesłanej przez Biuro Rzecznika Praw Pacjenta wynika, że w 2021 roku stwierdzono dwa takie naruszenia (w szpitalach w województwach łódzkim i warmińsko-mazurskim).
PO WYROKU TK z 2021 roku to jednak nie klauzula sumienia jest najczęstszym problemem, z jakim spotykają się kobiety, które chcą legalnie przerwać ciążę. „Taki klimat”, o którym mówił lekarz Joannie, to argument często powtarzany przez ginekologów-położników. Na klimat ten składa się przede wszystkim strach przed konsekwencjami prawnymi. Czuje go lekarka A (chce pozostać anonimowa). Pracuje w szpitalu w dużym mieście we wschodniej Polsce, ma kilkunastoletnią praktykę. Specjalizacji nie wybrała przypadkowo, od początku studiów myślała o ginekologii, chciała pomagać kobietom, przede wszystkim w wydawaniu na świat zdrowych dzieci.
– A teraz czuję presję, boję się prokuratora za drzwiami sali. Minister Ziobro, jak wiemy, nie lubi lekarzy, po wyroku Trybunału my, ginekolodzy, jesteśmy na cenzurowanym. Nikt nie chce ryzykować.
Lekarka A nawiązuje do przeszłości ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. W 2007 roku jako prokurator generalny występował przeciwko Mirosławowi Garlickiemu, szefowi Kliniki Kardiochirurgii Centralnego Szpitala Klinicznego Stołecznego Zarządu Zdrowia MSWiA w Warszawie, stawiając mu dwadzieścia zarzutów, w tym zabójstwa w zamiarze ewentualnym (w 2019 roku Sąd Najwyższy ostatecznie uniewinnił Garlickiego z tego zarzutu). W 2022 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekł, że w sprawie leczenia Jerzego Ziobry, ojca ministra, zmarłego w 2006 roku w krakowskim szpitalu, nie zawinili lekarze. Rodzina od wielu lat próbowała udowodnić w polskich sądach, że było inaczej.
– Na pewno wyczulenie na nas jest większe – dodaje lekarka A. – Ziobro ma wszystkie służby pod ręką, żeby nas zastraszać. Nikt nie chce być drugim Doktorem Śmierć [na konferencji prasowej w 2007 roku Zbigniew Ziobro mówił o Mirosławie Garlickim: „Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie” – przyp. M.K.].
Podobnym lękiem – i poczuciem zagubienia w sytuacji prawnej – dzielił się w 2021 roku Jan Kochanowicz, dyrektor Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku. Odmówiono tam kobiecie wykonania aborcji, choć miała dokumentację potwierdzającą jej prawa. Kochanowicz wydał wówczas oświadczenie:
Rozstrzygnięcie Trybunału Konstytucyjnego z 27 stycznia 2021 roku (...) znacząco zawęziło możliwość legalnego przerywania ciąży, nie wskazało jednak jednoznacznej interpretacji w sprawie prawnie dozwolonych warunków terminacji ciąży. (...) Każdą decyzję o terminacji ciąży lekarze muszą rozpatrywać indywidualnie, uzasadnić oraz udowadniać, że kontynuacja ciąży zagraża zdrowiu lub życiu ciężarnej. Lekarze boją się, że odpowiedzialność karna uzależniona będzie od subiektywnej oceny prokuratora, biegłych sądowych i sądów. Niejasne prawo i brak wytycznych to olbrzymi problem dla lekarzy, ale także dla kobiet w ciąży, które i tak stoją przed dramatycznymi wyborami. (...) Rozumiemy tragedię tej pacjentki i bardzo jej współczujemy. Jeszcze rok temu nasze stanowisko byłoby jednoznaczne.
Inaczej widzi to Gizela Jagielska, specjalistka położnictwa i ginekologii oraz zastępczyni dyrektora do spraw medycznych w szpitalu w Oleśnicy. To w jej placówce wykonano połowę ze wszystkich 161 zabiegów przerywania ciąży w 2021 roku w Polsce. To dlatego oleśnicki szpital i jego lekarka, która jako jedna z niewielu mówi publicznie o przeprowadzaniu aborcji, w ciągu ostatnich miesięcy znalazła się w centrum zainteresowania organizacji przeciwnych prawu do przerywania ciąży. Pikietują szpital, a ona dostaje listy z pogróżkami. W czerwcowym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” podkreślała: „Wszystkie aborcje, które w oleśnickim szpitalu wykonaliśmy, były zgodne zarówno z zasadami aktualnej wiedzy medycznej, jak i z polskim prawodawstwem. Nie robimy nic nielegalnego”. Dopiero 8 września, po materiałach w mediach (mimo że Jagielska zgłaszała wcześniej prośbę o taką interwencję), NIL wydała oświadczenie potępiające ataki na lekarzy.
Źródło danych: Komenda Główna Policji.
Ginekolog B (również prosi o anonimowość) od sześciu lat prowadzi prywatną praktykę w średniej wielkości mieście w centralnej Polsce. W zawodzie jest od dwunastu lat.
– Kończyłem studia, kiedy od prawie dwudziestu lat obowiązywała ustawa aborcyjna. Istniało podziemie, w gazetach można było bez problemu znaleźć telefony do moich kolegów, którzy „wywoływali miesiączkę”, ogłoszeń było mnóstwo. Z czasem to się zaczęło przenosić do internetu albo pocztą pantoflową, bo coraz więcej było strachu, że przyjdzie podstawiona pacjentka, będzie jakaś pokazówka. Komu to potrzebne? Poza tym lekarze w szpitalu mają łatwiej, jeden drugiemu podpisze zaświadczenie, odpowiedzialność się jakoś rozmyje. Ja pracuję sam, nikt mi tyłka nie uratuje. Po co się podkładać i mieć na karku prokuratora?
Czy ten strach ma realne podstawy? Prokuratorka z prokuratury wojewódzkiej, którą zapytałam o „specjalną komórkę” zajmującą się „tropieniem aborcji”, wyjaśnia:
– Minister Ziobro faktycznie ma fokus na lekarzy. Pamiętamy doktora G., pamiętamy sprawę jego ojca, już samo to może wywierać pewną presję na prokuratorów, by przyglądać się lekarzom. Niewykluczone jednak, że są prokuratury bardziej gorliwe pod tym względem, prokuratorzy, którzy chcą się wykazać przed ministrem. Prawo i Sprawiedliwość rządzi osiem lat, ma pod sobą prokuraturę, sądownictwo, policję. Gdyby im na tym szczególnie zależało, to mieliby wyniki: dziesiątki lekarzy z zarzutami.
Gizela Jagielska w cytowanym już wywiadzie mówiła: „Nie znam miejscowego prokuratora. A salę sądową czasem widuję, owszem, ale z zupełnie innych powodów”. Ginekolog Dominik Przeszlakowski dodaje:
– Nie znam żadnego przypadku skazania lekarza w Polsce z powodu wykonania aborcji. Kiedy pracowałem w szpitalu i przeprowadzałem aborcje, nie odczuwałem nigdy bezpośredniej ani pośredniej presji ze strony organów ścigania czy innej. Zdarzały się za to sytuacje, kiedy kolega do mnie dzwonił i prosił, żebym zrobił aborcję. Pytałem wtedy: a ty nie możesz? „No wiesz, mam kredyt, mam komunię syna, mam dyrektora, który nie chce u nas aborcji”.
O aborcji traktują artykuły 152–154 Kodeksu karnego: 152 – o aborcji za zgodą kobiety oraz pomocy w przerywaniu ciąży lub nakłanianiu do tego, 153 – o przerywaniu ciąży bez zgody kobiety, a 154 – o śmierci ciężarnej w wyniku aborcji. Komenda Główna Policji podaje, że przestępstw związanych z terminacją ciąży z naruszeniem przepisów ustawy lub pomocy w aborcji w latach 2020–2022 stwierdzono łącznie odpowiednio: 37, 383 i 75. A z samą terminacją ciąży za zgodą kobiety zaledwie trzy, cztery i siedem. Z kolei Ministerstwo Sprawiedliwości twierdzi, że nie ma danych dotyczących lekarzy prawomocnie skazanych za te przestępstwa.
Najgłośniejsza w ostatnich latach sprawa zakończona skazaniem dotyczyła jednak nie lekarza, a Justyny Wydrzyńskiej, aktywistki związanej z ADT. Za pomoc w aborcji i obrót lekami bez zezwolenia (Wydrzyńska wysłała tabletki wywołujące poronienie kobiecie, która o nie poprosiła, doniesienie złożył partner kobiety) usłyszała w maju tego roku wyrok ograniczenia wolności przez wykonywanie nieodpłatnej pracy społecznej (trzydzieści godzin w miesiącu). Aktywistka wniosła apelację.