Pismo. Maj 2024 - Fundacja Pismo - ebook
NOWOŚĆ

Pismo. Maj 2024 ebook

Fundacja Pismo

4,0

109 osób interesuje się tą książką

Opis

W maju przyglądamy się relacji między pracą a tożsamością. W jakim stopniu to, co robimy zawodowo, nas definiuje? I co to o nas mówi? Poza tym jedziemy sprawdzać bilety w tramwajach i autobusach, wybieramy się do Irlandii i na meksykańsko-amerykańską granicę, przez którą dzięki polskim wizom idą Gruzini.

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

  • portret Geoffreya Hintona, ojca chrzestnego AI, który obawia się własnego dzieła,
  • fragment najnowszej powieści Caleba Azumaha Nelsona,
  • opowiadanie zdobywczyni Nagrody Literackiej GDYNIA, Małgorzaty Żarów, 
  • cykl W Ramach Pisma, w którym Zofia Płoska-Czartoryska pisze o artystce wizualnej Gülsün Karamustafie. 

Pismo. Magazyn Opinii. 05/2024

Karolina Lewestam – Jesteśmy jak dym – Rozmowy z K.

Damian Piwowarczyk – Elegia v. 2.0_

Amadeusz Świerk – Mateusz – W Kadrze 

Małgorzata Żarów – Samantha

Ada Limón – Instrukcja niepoddawania się

Zuzanna Kowalczyk – Post-ity i tatuaże, czyli o (nie)byciu swoją pracą 

Szymon Opryszek – Przez Meksyk do USA z polską wizją 

Pola Braun – Matka
Patrycja Bukalska – Świt nad Zieloną Wyspą

Joshua Rothman – Dlaczego ojciec chrzestny AI obawia się własnego dzieła 

Sarah Eelen – Warkoczyki 

Jarek Kozłowski – Żarty rysunkowe

Natalia Grigalashvili – Ostatnie dni gruzińskich nomadów 

Beata Szady – Symulanci, amatorzy Tetrisa, gryzonie. Sprawność „jazda na gapę” 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Rob Wasiewicz?

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Gülsün Karamustafa 

Caleb Azumah Nelson –Małe światy 

Zuzanna Kowalczyk – À propos work-life balance 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 248

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Je­ste­śmy jak dym

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K. 

Pi­szę do Cie­bie, bo nie mam już siły na to, że bra­kuje mi sie­bie sa­mej, bo za­wsze za­gnież­dża się we mnie ktoś inny (...) po­wiedz mi, co zro­bić, żeby WRESZ­CIE raz na za­wsze od­ciąć się od in­nych. Nie tak na za­wsze, żeby wy­je­chać, ale od­ciąć się PSY­CHICZ­NIE. Mam już ser­decz­nie do­syć tego by­cia cią­gle pod czy­imś wpły­wem. Matka to jedno. Sio­stra to dwa. Moje przy­jaź­nie też są ta­kie, że zwy­kle je­stem po spo­tka­niach na sie­bie zła: bo znów przy­ja­ciółka mi coś po­wie­działa i to zmie­niło mój spo­sób my­śle­nia na coś, co wy­da­wało mi się na­prawdę moim moc­nym po­sta­no­wie­niem. (...) Nie mam do nich pre­ten­sji, bo wiem, że to jest mój pro­blem, a one po pro­stu wszyst­kie są, ja­kie są. One wcale nie chcą mi dyk­to­wać, co ro­bić, ale ja sama się ugi­nam pod tym, że one po pro­stu mają prze­ko­na­nia i po­trzeby. (...) Inny przy­kład: wy­pad dziew­czyń­ski. Ja chcę je­chać w miej­sce A. One mó­wią: ale faj­nie by­łoby do X. I to nie tak, że się go­dzę na X. Ja po pro­stu na­gle też chcę tam je­chać. Chyba. Już nie wiem, czy w ogóle ist­nieję jako osoba. Za ła­two mi przy­jąć czyjś punkt wi­dze­nia albo prze­jąć czy­jeś cele. (...) Jest z tego wyj­ście? A

Droga A.,

Już spie­szę z wer­dyk­tem: otóż nie. Nie da się z tym nic zro­bić.

I spie­szę z prze­strogą: może wiesz, jak to jest tra­fić w ciemne za­kątki in­ter­netu – pro­sto z ja­kie­goś Onetu (Sąd przy­znał ali­menty na czwo­ro­noga. Kwota może za­sko­czyć!) czy in­nego Dział­kowca.com.pl (Dąb szy­puł­kowy Fa­sti­giata uj­muje wą­sko­ko­lum­no­wym, smu­kłym po­kro­jem) w samo serce ja­kie­goś kon­spi­ra­cyj­nego fo­rum, gdzie wy­star­czy nie­winne pół dnia, żeby każdy smu­kły dąb i czwo­ro­nóg ali­men­ciarz za­sty­gli w nie­mym prze­ra­że­niu, zro­zu­miaw­szy, że okła­my­wano ich, bo Hil­lary Clin­ton tak na­prawdę była pro­wo­dyrką w szajce pe­do­fili (#piz­za­gate)?

Wiesz? Znasz? Wy­strze­gasz się tych ciem­nych za­uł­ków? Lecz nie­stety; dziś wła­śnie tra­fi­łaś w tego typu miej­sce; jest nim „Pi­smo”, strona druga, a kon­spi­ra­cyjną tezą dnia jest: od dziecka Cię okła­mują, A. Tak, okła­mują! Je­steś, wraz z wie­loma in­nymi nie­win­nymi ludźmi, przed­mio­tem spe­co­pe­ra­cji in­for­ma­cyj­nej, ma­ją­cej na celu za­mą­ce­nie praw­dzi­wego ob­razu rze­czy­wi­sto­ści. Sub­telna pro­pa­ganda, któ­rej Cię pod­dano – wraz z rze­szami in­nych, ni­czego nie­po­dej­rze­wa­ją­cych oby­wa­teli – trwa już od przed­szkola, kiedy to mó­wiono Ci na przy­kład: „To co, że Ka­sia ma złote spi­neczki, Ty je­steś A., nie Ka­sia, i mo­żesz mieć czer­wone!”. Po­tem były tek­sty typu: „Nie masz wła­snego ro­zumu? A jakby ko­le­dzy sko­czyli z klifu, to też byś sko­czyła za nimi?”. Kiedy do­ro­słaś, za­częły się ko­lo­rowe ma­ga­zyny, w któ­rych mo­głaś prze­czy­tać, że naj­waż­niej­szym za­da­niem Two­jego ży­cia jest do­ko­pać się do Two­ich wła­snych, po­do­bno gdzieś głę­boko ist­nie­ją­cych pre­fe­ren­cji. Masz nie żyć ży­ciem in­nych! Masz żyć wy­łącz­nie swoim wła­snym ży­ciem! Masz chcieć swo­ich wła­snych chceń!

Tak, A., zro­biono z nas Kop­ciuszki, które jak groch i fa­solę prze­bie­rają im­pulsy umy­słu. Bie­rzemy je w dło­nie jak zia­renka (ko­lana już nas bolą od cią­głego klę­cze­nia) i bez końca py­tamy: „Moje? Nie moje? Moje! Nie moje?”. Tylko to, co moje, można wrzu­cić do mi­ski; reszta musi zo­stać ci­śnięta w pa­le­ni­sko, niech ją strawi dym. Bo na­szą mi­sją na tym pa­dole jest zro­zu­mieć sie­bie; wy­ty­czyć gra­nice mię­dzy „ja” a „ty” i zbu­do­wać na nich mury. Czy znasz ja­ką­kol­wiek po­pu­larną opo­wieść, w któ­rej bo­ha­ter do­cho­dzi do wnio­sku, że jest – nie tylko in­sty­tu­cjo­nal­nie czy sen­ty­men­tal­nie, ale emo­cjo­nal­nie – czę­ścią ko­lek­tywu? Nie znasz, bo na­sze wszyst­kie mity opie­wają doj­rze­wa­nie jako pro­ces ra­dy­kal­nej in­dy­wi­du­acji. Bo­ha­ter to ten, który stał się sobą, pod­czas gdy rze­sze złych chciały, żeby stał się nimi. „Ani nam się wi­tać, ani że­gnać ży­jemy na ar­chi­pe­la­gach”. I na­sze spec­służby nie spo­czną do­póty, do­póki każdy z nas nie od­pły­nie na swoją małą wy­spę.

Dla­czego? Na mi­cie ist­nie­nia jed­no­stek opiera się pół cy­wi­li­za­cji. Fak­tycz­nie, in­sty­tu­cje dzia­łają le­piej, kiedy można nas po­li­czyć i po­wkła­dać do osob­nych szu­fla­dek. Li­be­ra­lizm to wolni, po­je­dyn­czy lu­dzie, któ­rzy wie­dzą, czego chcą; eko­no­mia to za­cho­wa­nia ra­cjo­nal­nych jed­no­stek, które po­tra­fią wy­brać to, co dla nich naj­lep­sze. Żeby świat, jaki znamy, trwał, mu­simy so­bie wy­obra­żać, że Kop­ciu­szek, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie, dałby radę po­se­gre­go­wać swoją głowę: „moje, nie moje, moje, nie moje”.

Droga A. Prze­cież tak na­prawdę my nie mamy gra­nic, je­ste­śmy nie­ostrzy jak ten dym z pa­le­ni­ska. Dym wnika w dym, dym jest na­wet bar­dziej dy­mem, gdy wy­pełni go inny dym. Je­ste­śmy jak chmury; gdy dwie się spo­tkają, stają się jedną chmurą i mają wspólny deszcz. Wszystko jest Twoje i wszystko jest nie Twoje. Ktoś sta­nie koło Cie­bie i jego smu­tek roz­bije Twój spo­kój; ktoś po­wie: „Patrz!” – i już spo­glą­dasz w inną stronę. Tak ma być, tak nas zro­biła ewo­lu­cja. Ty, A., je­steś po pro­stu bar­dziej wraż­liwa na obec­ność, bar­dziej praw­dziwa we wspól­no­ści. Ty jedna wiesz, że nie ist­nie­jesz. I być może to wła­śnie jest mą­drość.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

PO­EZJA

Ele­gia v. 2.0_

DA­MIAN PI­WO­WAR­CZYK

w sa­mo­cho­dzie na tyl­nym sie­dze­niu, mo­głem za­snąć tylko wtedy, kiedy pro­wa­dził mój tata, to był sen po­żywny i twardy, wszyst­kie sny, które są póź­niej, to jest już tylko czu­wa­nie, czy nie sły­chać tego echa, kiedy po­da­li­śmy so­bie dło­nie, jak na przy­wi­ta­nie, chwilę po tym jak ode­szła, tak się po pro­stu uło­żyły, same z sie­bie, to była na­sza zgoda, nasz so­jusz, dzi­siaj wcho­dzę nocą, do za­par­ko­wa­nego sa­mo­chodu, sia­dam na tyl­nym sie­dze­niu, cze­kam

śnię szybko

* za­pach pa­lo­nych li­ści, ubrań i ga­łęzi, pach­nie obłęd­nie owo­cami i dy­mem, tak to so­bie wy­obra­ża­łem, ale od­da­łem Twoje rze­czy do noc­le­gowni, w amoku, wię­cej w tym było nar­cy­zmu

/niż czy­nie­nia do­bra,

pa­niczny spie­niony nar­cyzm, obrzy­dliwa

/eg­zal­ta­cja,

ła­sze­nie się do ży­cia, pod­li­zy­wa­nie się ży­ciu, dzi­siaj mam ochotę ze­drzeć z nich te ubra­nia, krzy­czeć, żeby od­dali, i trzy­mać je w sza­fie do­póki, z nich nie wy­ro­snę

* in­te­lek­tu­al­nie je­stem do­po­sa­żony, roz­pra­co­wa­łem wszystko, uzbro­jony

/w pod­ca­sty,

szko­le­nia z au­to­pre­zen­ta­cji, mó­wię wy­raź­nie, mam ob­ser­wa­cje su­rowe i by­stre, cmo­ka­łem i ro­bi­łem ey­erolle, plu­gawy, skła­many wi­ta­lizm

* za­miast sko­rupy na czaszce i wło­sien­nicy, pia­sku w zę­bach, jest pu­sta salka kon­fe­ren­cyjna z czy­stymi

/szy­bami,

zimną wodą i te­le­wi­zo­rem, te­raz bar­dziej boli, ale tylko tak chcę się prze­wier­cić do jego świa­tów, które cią­gle topi słońce, a póź­niej mo­rze.

DA­MIAN PI­WO­WAR­CZYK (ur. 1987), wy­cho­wany w Ostrowcu Świę­to­krzy­skim, uro­dzony w Kra­ko­wie. Sa­mo­dzielny tata Poli. Da­lej bez­wstyd­nie uważa, że po­ezja to walka o od­dech. Pu­bli­ko­wał m.in. w „Twór­czo­ści”, „Prze­kroju”, Cul­ture.pl, Dwu­ty­go­dniku oraz He­li­kop­te­rze. W 2023 roku uka­zał się jego de­biut – tom Re­zy­lien­cje.

W KA­DRZE z cy­klu Jedni z nas

Ma­te­usz

zdję­cie i tekstAMA­DE­USZ ŚWIERK

Ma­te­usz So­biecki (34 lata) jest ofi­ce­rem Woj­ska Pol­skiego, pi­lo­tem trans­por­to­wym i pierw­szym pol­skim żoł­nie­rzem, który zro­bił pu­bliczny co­ming out.

Do woj­ska za­cią­gnął się za na­mową matki, choć w wieku dwu­dzie­stu lat już wie­dział o swo­jej orien­ta­cji. Cztery lata temu, przez wspól­nych zna­jo­mych, po­znał Pawła, który wsparł go w de­cy­zji o ujaw­nie­niu się. To dzięki niemu Ma­te­usz po­sta­no­wił po­wie­dzieć o so­bie jed­no­cze­śnie za­ło­dze swo­jej jed­nostki, ro­dzi­nie i zna­jo­mym. Jak mówi, po wielu la­tach był zmę­czony uda­wa­niem, chciał żyć w zgo­dzie ze sobą. Po­mimo po­cząt­ko­wych obaw spo­tkał się z ak­cep­ta­cją za­równo ze strony ko­le­ża­nek i ko­le­gów z woj­ska, jak i ro­dziny. Rok póź­niej on i jego part­ner wzięli ślub w Wied­niu.

Wieść o co­ming oucie Ma­te­usza szybko od­biła się echem w woj­sko­wych jed­nost­kach w kraju, a pod uka­zu­ją­cymi się na jego te­mat ar­ty­ku­łami po­ja­wiły się słowa wspar­cia, także od in­nych ho­mo­sek­su­al­nych żoł­nie­rzy słu­żą­cych w pol­skiej ar­mii.

Po wielu la­tach spę­dzo­nych za ste­rami sa­mo­lo­tów Ma­te­usz od­cho­dzi z woj­ska, by re­ali­zo­wać się jako ar­chi­tekt wnętrz oraz po­świę­cić wię­cej czasu swo­jemu mał­żeń­stwu.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Sa­man­tha

tekstMAŁ­GO­RZATA ŻA­RÓWry­su­nek PAU­LINA WYRT

Zna­leźli ją pod bu­dyn­kiem poczty, więc zo­stała Dziew­czynką Spod Poczty*, przy­lgnęło, za­nim kto­kol­wiek spró­bo­wał na­zwać ją bar­dziej oso­bi­ście; zresztą le­piej trzy­mać ją w sta­nie tran­zytu, nie nada­wać no­wego imie­nia, le­piej by­łoby po­znać jej praw­dziwe imię. I na­zwi­sko. Mia­sto jak mia­sto, roz­suwa się w nie­ocze­ki­wa­nych miej­scach, har­mo­nij­kowo się roz­ciąga, opróż­nia cza­sem kie­sze­nie, i ona pod tą pocztą zna­la­zła się jak wy­trze­pana z za­ka­marka, tro­chę brudna, tro­chę nie wia­domo co.

Nie za­cze­pia ni­kogo. Z wło­sów pta­sia: ja­sny puch, ale cho­dzi ra­czej jak fu­ter­kowe, bez­pań­skie, niby wę­szy, ale ostroż­nie. Cho­dzi tak kilka go­dzin, nie­kom­for­towo wzbu­dza nie­po­kój. Zgu­bione dziecko-dziew­czynka, samo na ulicy, wzrok zmą­cony, robi ustami tak o, po­liczki za­sysa do środka. Cza­sem jakby pró­buje do ko­goś po­dejść, za każ­dym ra­zem fal­start, re­zy­gnuje wpół kroku. Nie od­zywa się. Może nie mówi. Dzi­kie dziecko.

Zbyt lekko ubrana na tę po­godę, obej­muje się rę­kami. Nie jest jej od tego wcale cie­plej, tylko się garbi, składa do środka, twarde kanty twar­dych ko­ści ozna­czają traumy. Szczę­śliwa dziew­czynka by­łaby okrą­glej­sza. By­leby nie za okrą­gła. W końcu ktoś ją za­trzy­muje, wy­ko­nuje te wszyst­kie ge­sty tro­ski, dziew­czynka pod pocztą kręci głową. Nie ro­zu­mie. Idzie na deszcz, ni­skie chmury są spuch­nięte jak obo­lałe stopy, po­wieki.

Sier­żant pa­trzy w duże oczy, dziecko, po­słu­chaj. Dziew­czynka gry­zie pa­tyk po li­zaku, wyj­muje, ogląda roz­mam­łany ko­niec, gry­zie. Bły­ska me­tal, na zę­bach ma apa­rat. Po­do­bno pła­kała, ale przy tej po­go­dzie trudno stwier­dzić. Na­wet nie od­ma­wia od­po­wie­dzi; py­ta­nia od­bi­jają się od niej, jakby ich nie roz­po­zna­wała, bo nikt jej ni­gdy o nic nie py­tał. Sier­żant ma prze­my­śle­nia na te­mat cy­wi­li­za­cji. Może po­wiesz cho­ciaż, jak na cie­bie mó­wić? Re­zul­tat jest za każ­dym ra­zem taki sam, ale kiedy re­zy­gnuje ze słów i na migi pro­po­nuje jej, żeby z nim po­szła, ona po krót­kim za­wa­ha­niu kiwa głową. Sier­żant pró­buje wziąć ją za rękę, w roz­kroku mię­dzy przy­pły­wem opie­kuń­czo­ści a środ­kiem ostroż­no­ści, żeby na­gle nie zwiała, i to nie koń­czy się do­brze: dziew­czynka od­ska­kuje, za­nim jego palce za­mkną się na jej nad­garstku, wy­myka się z szyb­ko­ścią stwo­rze­nia, które robi tak cały czas. Sier­żant się mar­twi, to nie wróży do­brze.

(*Sa­man­tha jest spod Lwa, cho­ciaż uro­dziła się w zi­mie. Do­świad­cza by­cia białą ścianą, na którą inni rzu­cają swoje pro­jek­cje, uczy się by­cia ścianą, ro­dzi się wiele razy. Ma mnó­stwo przy­ja­ciół. Z da­leka wy­gląda, jakby miała wro­dzony ta­lent do za­skar­bia­nia so­bie sym­pa­tii, gen wzbu­dza­nia za­ufa­nia, ale przy bliż­szym po­zna­niu traci. W dzie­ciń­stwie sły­szała wiele razy, że ma zbyt bujną wy­ob­raź­nię).

Wy­gląda na dwa­na­ście, trzy­na­ście lat, a za­cho­wuje się, jakby miała sie­dem, co bar­dzo źle wróży, Sio­stra I kręci głową z bo­le­sną miną. Po­zo­stałe jesz­cze nie spo­tkały Dziew­czynki Spod Poczty, Sio­stra I kró­luje na mo­ment ze swo­imi in­for­ma­cjami. Ode­zwała się? Ani słowa. Może ona po pro­stu nie ro­zu­mie, nie mówi po an­giel­sku? Ktoś pró­bo­wał do niej mó­wić w in­nym ję­zyku? By­stra Sio­stra IV pa­mięta, cho­ciaż na co dzień o tym nie my­śli, jak przy­je­chała tu pierw­szy raz i pra­wie nic nie ro­zu­miała, bała się ode­zwać, py­ta­nia mo­gły za­ata­ko­wać w każ­dej chwili i ob­na­żyć ją pu­blicz­nie, więc naj­czę­ściej uda­wała, że nie sły­szy. Po­dej­dzie za­raz i przyj­rzy się Dziew­czynce Spod Poczty, któ­rej kształt czaszki i nie­zde­cy­do­wana nie­bie­skość tę­czó­wek upew­nią Sio­strę w prze­ko­na­niu, że to dziew­czynka nie stąd, po­trze­buje tłu­ma­cza i wię­cej, żeby ktoś mó­wił w jej imie­niu.

Przy­wieźli dziew­czynkę wie­czo­rem. Scho­wali ją za ko­tarą, z ukry­cia na­tych­miast wzbu­dziła za­in­te­re­so­wa­nie, jak jajko nie­spo­dzianka, bramka nu­mer 3, strefa 51; efekt po­tę­gują ści­szone głosy i straż przy wej­ściu. W szpa­rze mię­dzy ko­tarą a ścianą, je­śli do­brze się przyj­rzeć, wi­dać, że się po­chyla, za­sła­nia­jąc twarz wło­sami, nie daje się oglą­dać, tym bar­dziej za­pa­mię­ty­wać. Jest do­kład­nie tak prze­stra­szona, jak można by się spo­dzie­wać. Le­karka wy­pra­sza wszyst­kich, żeby za­pew­nić pa­cjentce pry­wat­ność, ale do­piero po tym, jak rzuci sier­żan­towi spoj­rze­nie od­po­wied­nio pełne dez­apro­baty, po któ­rym zo­rien­tuje się on, że jest nie­mile wi­dziany tu i na ca­łym od­dziale, tu jest dużo dzieci po przej­ściach i pro­szę mi nie re­trau­ma­ty­zo­wać. Sier­żant na­bur­mu­sza się po dru­giej stro­nie ko­tary.

Prze­strzeń za ko­tarą jest taka: ste­rylna nie­przy­jem­ność na dwóch me­trach kwa­dra­to­wych, me­ta­lowy ste­laż łóżka po­do­bny do me­talu na jej zę­bach, z tą samą funk­cją bez­względ­nego przy­wo­ły­wa­nia do pionu, klamry. Dziew­czynka sie­dzi bo­kiem, nie na­wią­zuje kon­taktu. Przy­naj­mniej nikt nie wi­dzi fru­stra­cji le­karki, która nie może nic, nie ro­biąc przy tym nic na siłę, czego z za­sady nie zrobi, żeby nie re­trau­ma­ty­zo­wać, a nie ma in­nych po­my­słów. Pry­wat­nie iry­tują ją osoby, które po­trze­bują po­mocy, ale jej nie chcą. Ta jest tro­chę zbyt obo­jętna wo­bec wła­snego kry­zysu, ta dziew­czynka, ale to wła­śnie jej obo­jęt­ność wy­wo­łuje w le­karce wię­cej współ­czu­cia, jakby mu­siała nad­ro­bić ten brak; w tym celu wy­ob­raża so­bie straszne rze­czy, ja­kie mo­gły, mogą spo­tkać dziew­czynkę. Robi jej się nie­do­brze. Ko­tara fa­luje i od­sła­nia na chwilę skon­ster­no­waną twarz i ka­wa­łek mun­duru. Le­karka pod­rywa się do po­zy­cji bo­jo­wej, ale pro­szę mi tu nie za­glą­dać, ile razy mam po­wta­rzać, tu jest szpi­tal. Tu jest szpi­tal. Kon­takt z dziew­czynką po­zo­staje nie­na­wią­zany.

Sier­żant od­sła­nia ko­tarę, żeby prze­pro­sić za pod­wład­nego, który po­przed­nio od­sło­nił ko­tarę, le­karka do­strzega ab­surd, ale nie do­ce­nia. Za­ciąga ko­tarę sier­żan­towi w twarz, ale ze zło­ści z roz­ma­chem, aż ko­tary na­gle bra­kuje po dru­giej stro­nie łóżka. Sier­żant do­strzega ab­surd. Sio­stra IV ma­te­ria­li­zuje się w fur­ko­cie* z ta­le­rzem, może by coś zja­dła, le­karka bez­sil­nie za­pi­suje: po­zy­tywna re­ak­cja na to­sty z se­rem i ke­czu­pem.

Sio­stra IV pró­buje za­ga­dy­wać dziew­czynkę: sze­le­ści do niej, zgrzyta, wy­daje chra­pliwe dźwięki z dru­giego gar­dła. Nie działa, ale wy­star­cza, żeby ko­muś waż­niej­szemu za­świ­tała w gło­wie ta sama myśl: nie ma­cie tu wię­cej ta­kich, po­ka­zuje na Sio­strę IV; więc wo­łają Ba­się, Swietę, Io­anę, kto tam jesz­cze jest, niech przyjdą, szpi­tal dzie­cięcy oka­zuje się wieżą Ba­bel, pie­lę­gniarki i sa­lowe mó­wią ję­zy­kami. Dziew­czynka przyj­muje tę pro­ce­sję z nie­za­chwia­nym spo­ko­jem. Zbiera pal­cem okru­chy z ta­le­rza i do­kład­nie ob­li­zuje, żeby ni­czego nie zmar­no­wać, pod­czas gdy ko­lejne wy­razy tro­ski roz­pry­skują się po krót­kim lo­cie przez prze­peł­nioną salę, a w na­stę­pu­ją­cej po tym ci­szy na­pię­tej od wy­cze­ki­wa­nia sły­chać deszcz tłu­kący za­cie­kle w szybę; ci­sza trwa na tyle długo, żeby co naj­mniej kilka osób zdą­żyło po­my­śleć: co za szczę­ście, że to biedne dziecko udało się ura­to­wać, taka noc na ulicy, ile ta­kich okrut­nych nocy ma za sobą to biedne dziecko i gdzie; na­leży do­wie­dzieć się jak naj­szyb­ciej. Py­tają, skąd przy­szła, co ja­dła, gdzie ją boli, czy mogą jej do­tknąć, pod­wi­nąć jej rę­kawy, od­gar­nąć włosy, umyć twarz, zwią­zać włosy, je­śli się zgo­dzisz, ta pani obej­rzy cię z każ­dej strony i spraw­dzi, czy ni­czego nie bra­kuje; czy przy­le­ciała sa­mo­lo­tem, przy­je­chała au­to­bu­sem, przy­pły­nęła łódką a może pon­to­nem, a może w skrzyni pod po­kła­dem, owi­nięta cia­sno fo­lią z dwoma otwo­rami do od­dy­cha­nia, czy spę­dziła długi czas pod zie­mią, co wi­działa, cho­ciaż jedno py­ta­nie w każ­dym ję­zyku, to naj­prost­sze: czy stało się coś złego? Dziew­czynka mil­czy.

(*To trudny mo­ment dla Sa­man­thy, prze­bieg zda­rzeń wy­na­tu­rza się na tyle nie­spo­dzie­wa­nie, że Dziew­czynka Spod Poczty pra­wie wy­bu­cha śmie­chem i cho­ciaż oni mo­gliby to ja­koś wy­tłu­ma­czyć: na­pad hi­ste­rii, wiele prze­szła, nie ro­zu­mie, co się dzieje, za­bu­rze­nie oso­bo­wo­ści, re­ak­cja na stres, so­ma­tyczna re­ali­za­cja ura­zów emo­cjo­nal­nych od­nie­sio­nych na sku­tek prze­ży­tego wstrząsu, pro­szę pana; to le­piej nie ry­zy­ko­wać. Dziew­czynka po­winna po­zo­sta­wać smutna, cho­ciaż nie za smutna, żeby nikt nie po­dej­rze­wał jej o uda­wa­nie).

Zo­staje w szpi­talu. Przez więk­szość dnia wpa­truje się w su­fit; ry­suje; je sło­dy­cze, które do­star­czają po­li­cjantki, pie­lę­gniarki, inne osoby od­wie­dza­jące, które już o niej sły­szały i mają aku­rat miej­sce na jesz­cze jedno dziecko do współ­czu­cia. Oj­ciec czte­ro­latki wy­pi­sa­nej dziś po za­pa­le­niu płuc zo­sta­wia ba­lo­niki w kształ­cie del­fi­nów, z któ­rych ucie­kła jedna trze­cia po­wie­trza, zde­ge­ne­ro­wane pyszczki przy­no­szą jesz­cze wiele ra­do­ści. Sio­stra matki chłopca z bia­łaczką prze­myca jej la­kier do pa­znokci. Palce Dziew­czynki Spod Poczty koń­czą się te­raz po­ma­rań­czo­wymi pla­mami. Sio­stra II pró­buje spiąć jej włosy pla­sti­ko­wymi spin­kami z krysz­tał­kami, ale dziew­czynka wy­trząsa się spod jej rąk i na­krywa głowę koł­drą. Sio­stra II nie bie­rze tego do sie­bie.

W tym cza­sie trwają po­szu­ki­wa­nia cał­kiem na ślepo na uli­cach w po­bliżu poczty, je­dy­nego punktu za­cze­pie­nia, cho­ciaż nocna ulewa wy­płu­kała je ze wszel­kich śla­dów cze­go­kol­wiek, co mo­gło się wcze­śniej wy­da­rzyć. Po­zo­staje za­da­wa­nie py­tań: czy wi­dział pan, pani, może? Są to po­szu­ki­wa­nia osoby za­gi­nio­nej na od­wrót: jest osoba zna­le­ziona, nie wia­domo, komu zgi­nęła. Jej drogi za­pi­sane na mo­ni­to­ringu za­wsze się ury­wają, Dziew­czynka Spod Poczty znika w śle­pych punk­tach, robi ma­giczne sztuczki, prze­cina się na pół i wy­cho­dzi ze skrzyni w zu­peł­nie in­nym miej­scu, o ile to na pewno ona, ob­raz bywa nie­wy­raźny. Re­cep­cjo­nistka z kli­niki den­ty­stycz­nej na­prze­ciwko pa­mięta dziew­czynę, która pra­wie wpa­dła pod tram­waj: jakby była tu pierw­szy raz, nie za­uwa­żyła to­rów. Ale nie przyj­rzała jej się do­brze. Oprócz tego, że pu­kają od drzwi do drzwi w oko­licy, spraw­dzają też za­gi­nione ostat­nio dziew­czynki; dziew­czynki z za­gra­nicy; ma­ło­let­nie ofiary prze­stępstw; nie ma ta­kiej. Wszy­scy, któ­rzy szu­kają, przy­cho­dzą naj­pierw obej­rzeć dziew­czynkę w szpi­talu, bo kiedy ktoś pró­buje zro­bić jej zdję­cie, ona po­chyla głowę i za­krywa się wło­sami, robi minę, z którą nie jest po­do­bna do sie­bie, więc nie ma ani jed­nej do­brej fo­to­gra­fii.

Jak na­sza Do­rotka? pyta Sio­stra II*, kiedy Sio­stra I otwiera so­bie drzwi dy­żurki nogą, po jej twa­rzy wi­dać, że nie za do­brze. Sio­stra I bez­gło­śnie sy­la­bi­zuje straszne słowa, żeby nikt na ko­ry­ta­rzu nie sły­szał. Na­zwały so­bie dziew­czynkę na trzeci dzień, kiedy było już ja­sne, że zo­sta­nie dłu­żej. Sio­stra II za­styga w nie­pew­no­ści, bo nie umie czy­tać z ru­chu warg, ale po­dej­rzewa naj­gor­sze, jed­nak chcia­łaby się upew­nić, za­nim po­wtó­rzy tę in­for­ma­cję trzem ko­lej­nym oso­bom. Tak, aż się nie chce my­śleć, serce się kroi, Sio­stra I, skłonna do ubo­le­wań, za­ci­ska dłoń na po­wie­trzu nad pier­sią. Ale co, wia­domo już na pewno, co jej jest?

Han­del ludźmi, po­wta­rza Sio­stra I, kiedy drzwi już się za­trza­snęły.

Nikt nie pro­sił dziew­czynki, żeby na­ry­so­wała coś, co da­łoby się za­na­li­zo­wać (dom, drzewo, ro­dzinę). Brak pew­no­ści, że zro­zu­miała po­le­ce­nie, nie po­zwo­liłby na me­ry­to­ryczne wnio­ski, a kon­sul­tu­jąca psy­cho­lożka sta­wia na po­wścią­gli­wość i nie­ro­bie­nie sen­sa­cji. Nie bę­dziemy eks­pe­ry­men­to­wać na dziecku i to jest ko­niec tej roz­mowy. Dziew­czynka do­staje kredki w ce­lach czy­sto re­kre­acyj­nych. Układa z nich na koł­drze la­bi­rynty, któ­rym dy­żu­ru­jąca po­li­cjantka robi zdję­cia, żeby po­tem po­rów­nać z mapą mia­sta, na wy­pa­dek gdyby była tam wska­zówka, gdyby kredki od­po­wia­dały uli­com, a dziew­czynka miała pa­mięć fo­to­gra­ficzną do map. Wy­ście się na­oglą­dały bzdur­nych se­riali, sier­żant tylko się wścieka, kiedy przy­nosi mu, co zna­la­zła (ten frag­ment wy­gląda tro­chę jak skrzy­żo­wa­nie w dro­dze na lot­ni­sko, może by tam prze­szu­kać?), cho­ciaż po­woli koń­czą mu się po­my­sły, do­szu­ki­wa­nie się sym­bo­li­zmu tam, gdzie go nie ma, za­czyna wy­glą­dać atrak­cyj­nie.

Ob­razki, które na­ry­so­wała dziew­czynka, zwra­cają uwagę sa­lo­wej, kiedy zgar­nia je z pod­łogi i od­kłada na szafkę, ale czuje ja­kąś taką zgrozę i wie­dziona in­stynk­tem, przy­pa­truje się im le­piej. Dziew­czynka na­ry­so­wała sie­bie na łóżku, wszystko czarno-czer­wone oprócz blond wło­sów i nie­bie­skich oczu, na­ry­so­wała sie­bie oto­czoną męż­czy­znami, cho­ciaż trudno tak na­prawdę po­wie­dzieć, nie ma ta­lentu pla­stycz­nego, każdy z męż­czyzn ma na czole ster­czący róg jed­no­rożca, tylko je­den nie, za to trzyma pi­sto­let. Mi się wy­daje, że to jest ekierka, mówi Sio­stra III, ale nikt nie pod­chwy­tuje. To naj­ja­śniej­szy ko­mu­ni­kat, jaki udało się z dziew­czynki wy­cią­gnąć, na­wet je­śli wbrew niej sa­mej, bez py­ta­nia. Le­karka za­biera ob­razki i prosi, żeby nie roz­po­wia­dać.

Dziew­czynka ma jesz­cze cały plik czy­stych kar­tek. Ry­suje też krzyże. Pło­mie­nie. Zę­bate jamy w ziemi i schody do­ni­kąd. Prze­cież to jest pie­kło, Sio­stra I, która wie­rzy w opę­ta­nia, nie do­tknie na­wet pa­pieru. To dziecko prze­szło pie­kło na ziemi, to nam chce po­wie­dzieć. Dziew­czynka za­uważa za­in­te­re­so­wa­nie ry­sun­kami, więc chęt­nie od­daje je wo­lon­ta­riusz­kom w czer­wo­nych ko­szul­kach, a one, za­trzy­mu­jąc się po pracy na par­kingu na pa­pie­rosa, chcą so­bie coś na­wza­jem po­wie­dzieć, ale nie znaj­dują wiele słów: stara, to jest grubo po­je­bane, cała ta hi­sto­ria jest po­je­bana.

(*Sio­stry jak i reszta per­so­nelu, le­karka, po­li­cja, wo­lon­ta­riuszki i ko­bieta, która zor­ga­ni­zo­wała dla niej zbiórkę, wszyst­kie są mniej praw­dziwe niż Sa­man­tha, cał­kiem wy­mienne, w za­sa­dzie to zni­kają, kiedy Sa­man­tha za­myka oczy. Nie musi na­wet nic mó­wić, żeby od­gry­wały swoje role, a ro­bią to wy­jąt­kowo do­brze, po­ru­szają się po ko­ry­ta­rzach z tym sa­mym ci­chym ter­ko­tem co szpi­talny sprzęt na kół­kach, za­wsze w za­sięgu, jej wła­sne księ­życe umo­co­wane w jej cen­trum nie­wi­dzial­nymi lin­kami, po­ja­wiają się, gdy tylko szarp­nie. Po­ru­sza je smu­tek, więc Sa­man­tha stara się być jak naj­smut­niej­sza, żeby ich me­cha­ni­zmy nie prze­stały się ob­ra­cać. Nie mylą jej się, ale mo­głyby).

Drugi ty­dzień po­szu­ki­wań koń­czy się rów­nie bez­owoc­nie co pierw­szy; za­czyna się dys­ku­sja, żeby jed­nak spró­bo­wać jesz­cze z tym zdję­ciem: opu­bli­ko­wać apel w me­diach, czy roz­po­zna­jesz tę dziew­czynę? Pu­bli­ka­cja zdję­cia wy­maga zgody opie­ku­nów, co po­zo­staje po­ważną prze­szkodą, trzeba zwró­cić się z tym do sądu. Ktoś jesz­cze musi zro­bić jej to zdję­cie. Bę­dziemy się tym mar­twić, jak do­sta­niemy zgodę, uspo­kaja sier­żant, który nie znosi biu­ro­kra­cji. Udało się już uzy­skać jej czę­ściowe od­ci­ski pal­ców: ze szklanki, nie­do­je­dzo­nego jabłka, z ta­le­rzyka po cie­ście, nocą po kry­jomu, ja­koś się udało, ale nie ma tra­fień. Od­dzielny ze­spół dzwoni po kli­ni­kach or­to­don­tycz­nych w ca­łym kraju, ktoś prze­cież za­ło­żył jej ten apa­rat na zęby. Od­biera re­cep­cjo­nistka: to ta dziew­czynka spod tram­waju? Nie pa­mię­tam, czy miała apa­rat, nie przyj­rza­łam się. To naj­więk­sze z kół, ja­kie śledz­two za­to­czyło do tej pory.

Dziew­czynka nie­wiele się zmie­nia. Na­dal nie chce być do­ty­kana i nie po­dej­muje prób kon­taktu. Cza­sem nie­ocze­ki­wa­nie zwraca na ko­goś uwagę, je­śli ten ktoś trzyma coś, czego ona chce: ko­lo­rowy ma­ga­zyn, prze­ką­skę, za­bawkę, sza­lik. Pra­gnie rze­czy. Wy­star­czy spoj­rze­nie albo gest, wy­cią­gnięta ręka, i rze­czy są jej wrę­czane, a ona opiera się z po­wro­tem na po­duszce z miną so­le­ni­zantki. Jak od­mó­wić dziew­czynce, która tyle prze­szła, na­dal prze­cho­dzi, tkwi w szpi­tal­nej ot­chłani i nie ma ni­kogo, kto by się nią za­opie­ko­wał, przy­naj­mniej tak na stałe, bo na co dzień opie­kuje się nią mnó­stwo osób. Kiedy pew­nego dnia idzie do to­a­lety z plamą krwi na spoden­kach od pi­żamy, Sio­stra II wpada w po­płoch, co to za kosz­mar tkwi pod spoden­kami, do­piero Sio­stra IV, która ma już tro­chę dość, po­wstrzy­muje ją przed bi­ciem na alarm, daj jej po pro­stu pod­pa­skę. A sama przy­nosi po­tem dziew­czynce swoją lep­szą her­batę i paczkę de­li­cji, choć ma za­sadę, żeby nie fa­wo­ry­zo­wać, ale wzru­sza ją jej sa­mot­ność, bo dziew­czynka przez cały ten czas po­zo­staje od­dzielna, jakby nie brała udziału w swo­jej sy­tu­acji. Sio­strze wy­daje się, że fa­wo­ry­zo­wa­nie nic nie kosz­tuje.

Sąd wy­daje zgodę na pu­bli­ka­cję wi­ze­runku, zwra­ca­jąc uwagę na de­li­kat­ność tej cał­kiem pre­ce­den­so­wej sy­tu­acji, a sier­żant oso­bi­ście prze­gląda wszyst­kie zdję­cia, ja­kie ro­biono dziew­czynce, żeby stwier­dzić, że żadne się nie na­daje. Tu­taj wy­gląda na dużo star­szą, tu­taj jakby na­ćpana, a i tak wi­dać tylko jedną trze­cią twa­rzy. Taka nie wzbu­dzi wy­star­cza­ją­cego współ­czu­cia. Wy­syła dwoje po­li­cjan­tów do szpi­tala, żeby sfo­to­gra­fo­wali ją z ukry­cia. Stoją przez pół dnia na ko­ry­ta­rzu, je­dzą orzeszki, aż ktoś zo­stawi uchy­lone drzwi, wtedy udaje im się zro­bić zdję­cie: dziew­czynka w jej na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku, na tle bia­łej ściany, smutna, ale bez prze­sady, żeby nie epa­to­wać, ja­sne nie­ucze­sane włosy, prze­tłusz­czone przy czole, wi­do­czne rysy twa­rzy, pa­trzy w dół, czy roz­po­zna­jesz tę dziew­czynę?* Zo­staje opu­bli­ko­wane jesz­cze tego sa­mego dnia po kon­fe­ren­cji pra­so­wej i staje się kra­jo­wym niu­sem. Dziew­czynki mnożą się jak grem­liny; jest jedna z amne­zją, jest z piw­nicy, od­ra­to­wana, od­bita ze szpo­nów mię­dzy­na­ro­do­wej szajki pe­do­fil­skiej, czy­jaś są­siadka, wiele osób ją pa­mięta, kilka dziew­czy­nek z po­łu­dnia i jesz­cze wię­cej z pół­nocy, były wi­dziane w róż­nych miej­scach. Roz­dzwa­niają się te­le­fony. Sier­żant za­sta­na­wia się, czy to był na pewno taki świetny po­mysł, bo tro­pie­nie fał­szy­wych dziew­czy­nek po­trwa na­stępny mie­siąc, może dłu­żej. Ma jed­nak na­dzieję na szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści, który wy­łoni tę praw­dziwą jak wła­ściwą kartę z ta­lii, taki traf roz­wią­zał mu już nie­jedno śledz­two. Sio­stry, które są znacz­nie prak­tycz­niej­sze, sze­rują po­sty: czy roz­po­zna­jesz tę dziew­czynę?

Dziew­czynka nic o tym nie wie. Za­sy­pia przy akom­pa­nia­men­cie chóru wie­lo­gło­so­wego: o boże biedne dziecko. Nocą szpi­tal jest dla niej ciemny i ci­chy, śnią jej się pu­ste ko­ry­ta­rze, cie­nie na ścia­nach, po­przed­nie ży­cia, ma­szyny tło­czące nie­usta­jące za­razy pro­sto do żył, żeby pod­trzy­mać in­sty­tu­cję opieki z jej pięk­nymi sio­strami i mą­drymi le­kar­kami, żeby sys­tem okieł­zny­wa­nia kry­zysu za­wsze dzia­łał i nie za­bra­kło kry­zysu, tej jed­nej pew­nej rze­czy, na któ­rej ona się zna. We śnie wszy­scy – nie jest pewna kto, czuje tylko ich wszyst­kość – po­chy­lają się nad nią, le­żącą na stole ope­ra­cyj­nym, za­glą­dają do środka przez że­bra roz­chy­lone jak drzwi ku­chen­nej szafki. Wi­dzą, jak bar­dzo jest chora i jest im z tego po­wodu żal. We­nflon wy­suwa się z jej ręki, ona zrywa się, żeby go przy­trzy­mać, wtedy wszystko się z niej wy­sy­puje. Nie bu­dzi się, tylko we śnie za­czyna się bać.

Jesz­cze dwa dni zaj­muje mu do­tar­cie na po­li­cję, cho­ciaż roz­po­znaje ją od razu, ale naj­pierw nie chce mu się wie­rzyć, a po­tem musi do­je­chać do mia­sta; nie rzuci wszyst­kiego, żeby po­je­chać, nie są­dzi, żeby działa jej się krzywda. Wcho­dzi nie­pew­nie, ręce wci­ska w kie­sze­nie, wyj­muje. Wkłada w kie­sze­nie luźno. Po­ru­sza łok­ciami. Jakby szu­kał wła­ści­wej pozy do po­wie­dze­nia: to jest moja córka.

(*Była kie­dyś me­dyczną ak­torką. Za 10 do­la­rów za go­dzinę od­gry­wała ze­staw symp­to­mów cho­roby prze­mie­sza­nych dla zmyłki z nie­cho­ro­bo­wymi pro­jek­cjami, przez które stu­denci me­dy­cyny mu­sieli się prze­drzeć pod­czas wy­wiadu, żeby po­sta­wić wła­ściwą dia­gnozę. Do­sta­wała skrypt, który na­kre­ślał jej pro­blem, oko­licz­no­ści, osobę, którą miała się stać, na przy­kład: je­steś czter­dzie­sto­let­nią pra­co­ho­liczką, która do­świad­cza za­ni­ków pa­mięci, je­steś pewna, że to przez stres, któ­rym tłu­ma­czysz każdą do­le­gli­wość, włącz­nie ze skrę­coną kostką trzy lata temu, którą zi­gno­ro­wa­łaś, a która nie prze­sta­wała cię bo­leć, chcia­ła­byś tylko ja­kieś ta­bletki na ten stres i może coś na­sen­nego, nie chcia­ła­byś ro­bić żad­nych do­dat­ko­wych ba­dań, bo nie masz na to czasu; można zer­kać na te­le­fon co dzie­sięć mi­nut. W po­koju z in­nymi ak­tor­kami czy­tała skrypt i za­pa­mię­ty­wała szcze­góły, a kiedy przy­cho­dziła jej ko­lej, wcho­dziła do ga­bi­netu i po­wo­ły­wała do ży­cia swoją bo­ha­terkę, na przy­kład: je­steś dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nią sprze­daw­czy­nią, od wczo­raj bar­dzo, bar­dzo boli cię brzuch, nie chcesz przy­znać, że nie umiesz okre­ślić, gdzie cię boli i jak, bo nie znasz swo­jego brzu­cha, nie umiesz go po­na­zy­wać, prze­raża cię wszystko, co w nim jest i może być, więc pod­wa­żasz wła­sny ból, może nie boli cię aż tak bar­dzo, cho­ciaż kiedy wsta­jesz, robi ci się słabo; można za­ła­mać się i roz­pła­kać, je­śli po­jawi się od­po­wiedni na to mo­ment. Wy­eg­ze­kwuj em­pa­tię.

Em­pa­tia była nie­zbędna, po wy­wia­dzie na­le­żało oce­nić jej po­ziom i wpi­sać w for­mu­la­rzu, do tego była po­trzebna ona, praw­dziwa osoba, w roli pa­cjentki, sta­jąca się na mo­ment osobą, jaką chciała się stać, na przy­kład: je­steś dwu­dzie­sto­dwu­let­nią matką nie­mow­laka, który od dwóch dni przy od­dy­cha­niu robi yy­y­y­y­y­yyh, a cza­sem chrrr­r­chrrrr, oj­ciec dziecka jest żo­na­tym nie z tobą den­ty­stą i ja­koś ze­psuł mu się te­le­fon ostat­nio, nie chcesz przy­znać, że zda­rza ci się fan­ta­zjo­wać, że za­wi­jasz dziecko w ko­cyk, całe, z głową, i ści­skasz, do­póki nie prze­sta­nie wy­da­wać tych dźwię­ków; na przy­kład: je­steś uczen­nicą li­ceum, no­sisz dłu­gie spodnie na­wet w le­cie, nie chcesz przy­znać, że je­steś sprytna, więc tniesz się tylko tam, gdzie nie wi­dać, ani że masz ja­kieś wspo­mnie­nie, które nie wy­daje ci się praw­dziwe, ja­kie­goś wujka, z dzie­ciń­stwa, nie wy­daje ci się praw­dziwy, nie ko­ja­rzysz tych fak­tów ze sobą.

Była kie­dyś ucie­ki­nie­rką, gim­na­styczką, za­gi­nioną księż­niczką i Da­kotą John­son. Po­dzię­ko­wano jej za współ­pracę, kiedy wy­szło na jaw, że nie trzyma się skryptu i do­daje od sie­bie traumy).

To jest moja córka Sa­man­tha, ma dwa­dzie­ścia pięć lat, nie trzy­na­ście, przy­je­chała tu na wa­ka­cje, cho­ciaż na fał­szy­wym pasz­por­cie, i nie jest ofiarą. Może była ofiarą, może jesz­cze bę­dzie, ale nie jest w tym mo­men­cie, po­peł­ni­li­ście pań­stwo błąd. Roz­mi­nę­li­ście się w cza­sie z Sa­man­thą-dziec­kiem-dziew­czynką. Nie było jej ła­two w ży­ciu. Ale zna­la­zła w so­bie ten ta­lent do wzbu­dza­nia współ­czu­cia, pro­szę przy­znać, że jest wy­jąt­kowy. Gdzie się nie po­jawi, zjed­nuje so­bie lu­dzi. Po pro­stu ła­mie serca swoim nie­szczę­ściem, co jed­nak wy­maga od niej pro­du­ko­wa­nia nie­szczęść w licz­bie więk­szej niż mo­głaby do­świad­czyć. Na pewno nie chciała źle, do­szło tylko do nie­po­ro­zu­mie­nia. Nie skła­mała prze­cież ani razu.

Sa­man­tha już wie, nikt nie po­wie­dział jej wprost, ale sier­żant przy­szedł do szpi­tala i za­py­tał, czy Sa­man­tha to ona. Po­ki­wała głową. Sio­stra II pa­trzy te­raz na nią z obrzy­dze­niem i pra­wie się nie od­zywa, za to Sio­stra IV roz­po­ściera jesz­cze in­ten­syw­niej­szą opiekę: te­raz zwłasz­cza jest jej po­trzebna. W za­sa­dzie nie po­winna prze­by­wać w szpi­talu, nic jej nie do­lega, jed­nak nie wia­domo, co in­nego z nią zro­bić, a Sa­man­tha stara się na­dal pa­so­wać do szpi­tal­nego łóżka, nie wstaje, spo­koj­nie ogląda te­le­wi­zję, nie mówi. Na wszyst­kie py­ta­nia od­po­wiada na migi. Nie ma po­czu­cia, żeby ko­goś oszu­kała. Nie jest ofiarą, którą my­śleli, że jest, ale może jest ja­kąś. Po­do­bno ktoś chciał ją ad­op­to­wać.

Le­karka do­staje kil­ka­na­ście próśb o wy­wiad, nie od­po­wiada na żadną. Prze­cho­dzi kry­zys oso­bo­wo­ści, wąt­piąc we wszystko, co do­tych­czas wy­da­wało jej się, że wie, na­wet kie­rowcy au­to­bu­sów mają krzywo do­kle­jone wąsy pod­sta­wio­nych ak­to­rów, nie od­biera te­le­fo­nów, ściany mają oczy. Idzie na dłu­gie zwol­nie­nie i nie roz­ma­wia z ob­cymi.

Dwa ty­siące go­dzin spę­dzo­nych na szu­ka­niu Sa­man­thy kosz­tuje słono. Za to na­le­ża­łoby ko­goś ob­wi­nić, a zu­peł­nie nie ma kogo, nie spo­sób na­wet dojść, kto wy­my­ślił Dziew­czynkę Spod Poczty; nie Sa­man­tha, która nie po­wie­działa słowa. Ni­kogo nie okła­mała i to aku­rat jest prawda. W wieku sied­miu/trzy­na­stu/dwu­dzie­stu pię­ciu lat jest już zmę­czona, i cho­ciaż nie­któ­rym oso­bom za­an­ga­żo­wa­nym w tę sprawę wy­daje się, że to dia­bel­ska prze­bie­głość po­zwo­liła jej unik­nąć od­po­wie­dzial­no­ści, ona mil­czała przez mie­siąc z ulgą.

Z braku lep­szych po­my­słów, co z nią zro­bić, zo­staje de­por­to­wana i je­śli w szu­mie sil­ni­ków Sa­man­tha fan­ta­zjuje o spek­ta­ku­lar­nej ka­ta­stro­fie, z któ­rej tylko ona oca­leje, to nikt się tego nie do­my­śla (w pew­nym mo­men­cie na­chyla się do sie­dzą­cej obok po­li­cjantki, która za­cho­wuje dy­stans, ale jest dla niej miła przez całą drogę, nie po­tra­fiąc ukryć, że jest jej żal tej roz­pacz­li­wej dziew­czyny; i mówi: cie­szę się, że je­steś praw­dziwą osobą).

Drugi raz nie zro­bił­bym ni­czego ina­czej, od­po­wiada sier­żant na kon­fe­ren­cji, reszta bez ko­men­ta­rza.

MAŁ­GO­RZATA ŻA­RÓW (ur. 1988), pi­sarka. Jej de­biu­tancka po­wieść Za­kli­na­nie węży w go­rące wie­czory otrzy­mała Na­grodę Li­te­racką Gdy­nia oraz no­mi­na­cje do mię­dzy­na­ro­do­wej na­grody Grand Con­ti­nent 2022, Na­grody Con­rada, Na­grody Li­te­rac­kiej m.st. War­szawy i do Na­grody Li­te­rac­kiej Nike.

Prozę w „Pi­śmie” wspiera Mia­sto Gdy­nia, spon­sor Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA

ŻARTY RY­SUN­KOWE

PO­EZJA

In­struk­cja nie­pod­da­wa­nia się

ADA LI­MÓN

Bar­dziej niż wy­buch dzwon­ków fuk­sji z dzi­kiej ja­błoni, bar­dziej niż nie­mal ob­sce­niczny po­kaz ga­łęzi wi­śni są­siada, która wpy­cha kwie­cie w ko­lo­rze waty cu­kro­wej po­chmur­nemu niebu pod­czas wio­sen­nego desz­czu, to zie­le­nie­nie drzew po­ru­sza mnie naj­bar­dziej. Kiedy cały ten szok bieli i cią­gu­tek, bi­be­loty i bły­skotki świata, odej­dzie, zo­sta­wia­jąc chod­nik upstrzony con­fetti po­kło­sia, po­ja­wiają się li­ście. Cier­pliwe, nie­ustę­pliwe, zie­lona skóra po­krywa to wszystko, co wy­rzą­dziła nam zima, po­wrót prze­dziw­nej my­śli cią­głego ży­cia mimo cha­osu nas, zra­nie­nia, pu­stego. No do­brze, biorę, zdaje się mó­wić drzewo, nowy zgrabny liść roz­kłada się jak dłoń wy­pusz­czona z  pię­ści. Biorę wszystko.

Prze­ło­żyła Pau­lina Ko­rze­niew­ska

ADA LI­MÓN (ur. 1976), ame­ry­kań­ska po­etka, au­torka sze­ściu to­mów po­etyc­kich. Jest dwu­dzie­stą czwartą lau­re­atką na­grody po­etyc­kiej przy­zna­wa­nej przez Bi­blio­tekę Kon­gresu USA, a także pierw­szą La­ty­no­ską, która zdo­była to wy­róż­nie­nie. Jej wiersz zo­stał wy­gra­we­ro­wany na obu­do­wie sondy Eu­ropa Clip­per, która zo­sta­nie wy­strze­lona w 2024 roku i bę­dzie krą­żyć po or­bi­cie wo­kół Eu­ropy, jed­nego z księ­ży­ców Jo­wi­sza.

ESEJ IDEE

Post-ity i ta­tu­aże, czyli o (nie)by­ciu swoją pracą

tekstZU­ZANNA KO­WAL­CZYKry­su­nekMI­KITA RA­SOLKA

PU­ŁAPKĄ JEST OGRA­NI­CZE­NIE swo­jego po­czu­cia „ja” do jed­nej roli i uczy­nie­nie z niej nie­zmien­nego sedna nas sa­mych. Mogę czuć, że ważną czę­ścią mnie jest pi­sa­nie, a jed­no­cze­śnie nie re­du­ko­wać wi­zji sa­mej sie­bie do tego, czy pi­szę.

Po swo­jej pierw­szej wi­zy­cie w Pol­sce K. był za­chwy­cony ja­go­dzian­kami, je­zio­rem Śniar­dwy i nowo po­zna­nymi ludźmi, ale nie mógł zro­zu­mieć jed­nego. – Nie­mal każda osoba, z którą za­czy­na­łem roz­mowę, py­tała mnie w ra­mach small talku o to, czym się zaj­muję. Czy wy ma­cie ja­kąś pa­ra­noję?

To nie pierw­szy raz, gdy ktoś z in­nego kraju wy­ra­ził przy mnie po­do­bne zda­nie. Od­ru­chowo sta­nę­łam w obro­nie tych pierw­szych py­tań, które – gdy chcemy na­wią­zać roz­mowę z kimś ob­cym – są ska­zane na ko­śla­wość. Czy to nie jest zro­zu­miałe, że szu­ka­jąc punktu za­cze­pie­nia do po­zna­nia czło­wieka, chwy­tamy się tego, na co po­święca umowną jedną trze­cią doby? K. od­po­wiada za­czep­nie, czemu za­tem nie py­tać o po­zo­stałą część dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin. A Ar­thur C. Bro­oks, pro­fe­sor Ha­rvardu, zaj­mu­jący się za­wo­dowo ba­da­niem szczę­ścia, daje mi pstryczka w nos, pi­sząc, że za otwie­ra­niem roz­mowy kla­sycz­nym What do you do?, które sły­szy re­gu­lar­nie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, kryje się coś wię­cej ani­żeli tylko pro­sta chęć zna­le­zie­nia pre­tek­stu do na­wią­za­nia kon­taktu. To syn­drom tego, jak da­leko w na­szą toż­sa­mość wgry­zła się praca, sta­jąc się dla wielu lu­dzi iden­ty­fi­ka­cyj­nym trzo­nem. „Nie je­steś już po pro­stu Mary albo Joh­nem; je­steś Mary – kie­row­niczką re­gio­na­lną, Joh­nem – do­świad­czo­nym na­uczy­cie­lem” (przeł. Z.K.) – pi­sze Bro­oks w na­pi­sa­nej wspól­nie z Oprah Win­frey książce Ży­cie, któ­rego pra­gniesz. Sztuka i na­uka się­ga­nia po szczę­ście.

To ja­sne, że ety­kiety po­rząd­kują rze­czy­wi­stość. Bu­dują po­czu­cie przy­na­leż­no­ści, by­wają na­rzę­dziem two­rze­nia kon­cep­cji sie­bie i swo­jego sto­sunku do świata, formą za­cze­pie­nia w co­raz bar­dziej ro­ze­dr­ga­nym, upłyn­nio­nym świe­cie. Ale by­wają też przy­czyną i formą opre­sji, źró­dłem bu­do­wa­nia po­dzia­łów, pod­kre­śla­nia róż­nic. Przy­glą­da­jąc się temu, ja­kich ha­seł uży­wamy do opi­sa­nia sie­bie i in­nych, można więc szybko dojść do wnio­sku, jak ogra­ni­cza­jące jest przy­po­rząd­ko­wy­wa­nie lu­dzi do kon­kret­nych prze­gró­dek. Toż­sa­mo­ściowe metki to ubo­gie krewne zło­żo­nych oso­bo­wo­ści. Zbyt cia­sne gor­sety dla ob­fi­tych ciał. Puz­zle, które bez reszty ele­men­tów nie przed­sta­wiają żad­nego ob­razka. Ale prze­cież ich ist­nie­nie to nie tylko wy­nik po­znaw­czego le­ni­stwa; kon­se­kwen­cja od­ru­chu re­du­ko­wa­nia in­for­ma­cji w świe­cie zbyt mocno prze­sy­co­nym in­for­ma­cjami, aby­śmy mo­gli ob­jąć jego całą zło­żo­ność. To także znak od­wiecz­nego po­szu­ki­wa­nia od­po­wie­dzi na py­ta­nie, kim je­stem, bez któ­rej trudno o sa­mo­po­zna­nie i sa­mo­świa­do­mość – nie­zbędne kom­pe­ten­cje do peł­nego do­świad­cza­nia ży­cia.

Tylko dla­czego wśród tych toż­sa­mo­ścio­wych szu­fla­dek znaj­duje się praca? Czy była tam za­wsze, czy to znak dzi­siej­szych cza­sów? Co się kryje za sym­bo­licz­nym ge­stem przy­kle­je­nia na czoło Mary kartki z na­pi­sem „kie­row­niczka re­gio­na­lna” – lub gdy ona sama ją so­bie przy­kleja, me­ta­fo­rycz­nie ślini pa­pier i przy­sta­wia go do skroni, przed­sta­wia­jąc się nam na im­pre­zie lub pi­sząc swoje bio na In­sta­gra­mie? Czy dla Mary ważne jest po­czu­cie przy­na­leż­no­ści do grupy kie­row­ni­czek re­gio­nal­nych? Czy ha­sło „kie­row­niczka re­gio­na­lna” staje się dla niej na­rzę­dziem okre­śle­nia swo­jego sta­tusu, ni­czym skrót „sir” czy „dr” przed na­zwi­skiem? Czy by­cie kie­row­niczką re­gio­na­lną po­maga Mary w sa­mo­po­zna­niu?

Za­sy­pana w gło­wie po­dob­nymi py­ta­niami, za­gad­nę­łam więc K. o to, od ja­kiego wątku za­czyna roz­mowę, na­wią­zu­jąc re­la­cje w trak­cie swo­ich po­dróży. – W gó­rach py­tam, czy się wspi­nasz. Nad wodą – czy na czymś pły­wasz. Sły­szę py­ta­nia o to, co tu ro­bię, skąd po­cho­dzę albo jak się do mnie zwra­cać, bo po­łą­cze­nie za­ro­stu i po­ma­lo­wa­nych pa­znokci bu­dzi kon­ster­na­cję – od­po­wiada. – Ale w Szwe­cji, z któ­rej po­cho­dzę, czy Ame­ryce Po­łu­dnio­wej, którą zjeź­dzi­łem, rzadko kiedy py­tano mnie na wstę­pie o pracę. I ja sam rzadko o nią py­tam.

Nie bez zna­cze­nia dla po­stawy K. jest fakt po­cho­dze­nia z kraju, z któ­rego pasz­port, od­kąd pa­mięta, otwiera więk­szość gra­nic, jego ko­lor skóry nie stwa­rza dla niego za­gro­że­nia, a za­kaz dys­kry­mi­na­cji ze względu na toż­sa­mość trans­pł­ciową li­czy pięt­na­ście lat. Sam okre­śla się więc swo­bod­nie ha­słami „po­dróż­nik”, „oj­ciec”, „osoba trans­pł­ciowa”, „bud­dy­sta”, „Eu­ro­pej­czyk” i „Szwed”. – To in­for­ma­cje, które do­da­łem do swo­jego konta na Tin­de­rze – mówi z uśmie­chem.

Zda­niem po­li­to­loga Yaschy Mo­unka, pro­fe­sora Uni­wer­sy­tetu Johnsa Hop­kinsa, ten tech­no­lo­giczny aspekt au­to­iden­ty­fi­ka­cji – a za­tem to, ja­kie ety­kiety przy­pi­su­jemy so­bie w in­ter­ne­cie – nie jest bez zna­cze­nia dla zro­zu­mie­nia kie­runku, w ja­kim zmie­nia się obec­nie poj­mo­wa­nie i kształ­to­wa­nie swo­jej toż­sa­mo­ści. Jak prze­ko­nuje w książce The Iden­tity Trap (Pu­łapka toż­sa­mo­ści), po­trzeba bar­dzo ja­snego za­kla­sy­fi­ko­wa­nia sa­mego sie­bie do kon­kret­nych szu­fla­dek jest zja­wi­skiem sil­nie pod­bi­tym przez wpływ me­diów spo­łecz­no­ścio­wych. „In­ter­net miał stwo­rzyć świat, w któ­rym róż­nice po­mię­dzy gru­po­wymi toż­sa­mo­ściami mają mniej­sze zna­cze­nie niż kie­dy­kol­wiek. Za­miast tego zbu­do­wał rze­czy­wi­stość sprzy­ja­jącą roz­po­wszech­nia­niu i nie­rzadko kon­ku­ro­wa­niu ze sobą róż­nych toż­sa­mo­ści, w któ­rej co­raz wię­cej osób ocho­czo iden­ty­fi­kuje się z daną grupą et­niczną, płcią czy orien­ta­cją” (przeł. Z.K.) – stwier­dza. By­cie kimś ozna­cza przy­na­leż­ność do ja­kiejś grupy, po­twier­dze­nie od­nie­sio­nego suk­cesu, zgrabne ha­sło słu­żące za pod­pis.

Ist­nieje też jed­nak od­mienna per­spek­tywa po­strze­ga­nia obec­nego kie­runku zmian: prze­ko­na­nie, że toż­sa­mość jest płynna, a bi­na­rne ka­te­go­rie nie opi­sują już wia­ry­god­nie świata. Służą nie nam, lecz tym, któ­rzy nami rzą­dzą, aby dzie­lić nas na swo­ich i ob­cych, a w efek­cie – sku­tecz­niej nami rzą­dzić. Paul B. Pre­ciado, fi­lo­zof, ak­ty­wi­sta i teo­re­tyk kul­tury, de­fi­niu­jący się jako „dy­sy­dent płci”, w książce Miesz­ka­nie na Ura­nie. Kro­niki prze­prawy wy­ciąga z tego po­rządku rze­czy wy­wra­ca­jące ten po­rzą­dek wnio­ski: „Czy na­prawdę wie­rzy­cie, że je­ste­ście męż­czy­zną lub ko­bietą, że je­ste­śmy oso­bami ho­mo­sek­su­al­nymi czy he­te­ro­sek­su­al­nymi, in­ter­pł­cio­wymi czy trans­pł­cio­wymi? Czy te roz­róż­nie­nia was nie nie­po­koją? Czy im ufa­cie? Czy na­prawdę w nich tkwi sens wa­szej toż­sa­mo­ści? Je­śli po usły­sze­niu któ­re­go­kol­wiek z tych słów czu­je­cie drże­nie w gar­dle, nie uci­szaj­cie go. To róż­no­rodna wie­lo­ra­kość ko­smosu pró­buje dojść do głosu przez wa­szą klatkę pier­siową” (przeł. Agata Arasz­kie­wicz).

Ciąg do ne­go­wa­nia i roz­bra­ja­nia do­tych­cza­so­wych po­dzia­łów wi­dać na przy­kła­dzie wielu toż­sa­mo­ścio­wych ety­kiet. Py­ta­nie „kim je­steś” co­raz czę­ściej za­stę­puje py­ta­nie „z kim lub z czym się iden­ty­fi­ku­jesz”, a do puli moż­li­wych od­po­wie­dzi do­łą­czyła fraza „żadne z po­wyż­szych”. Z jed­nej strony ob­ser­wu­jemy więc toż­sa­mo­ściowe wzmo­że­nie, o któ­rym pi­sze Mo­unk, z dru­giej – jego po­stę­pu­jące roz­my­cie, na które zwraca uwagę Pre­ciado. Być może za­tem iden­ty­fi­ka­cja z pracą jest od­po­wie­dzią na oba te zja­wi­ska? Szu­ka­niem iden­ty­fi­ka­cyj­nego punktu za­cze­pie­nia w świe­cie jed­no­cze­śnie co­raz sil­niej pod­bi­ja­ją­cym zna­cze­nie ety­kiet i co­raz bar­dziej się ich po­zby­wa­ją­cym?

Próżno szu­kać tu jed­nak ze­ro­je­dyn­ko­wo­ści. K. pra­cuje zdal­nie z róż­nych miejsc świata i nie­szcze­gól­nie utoż­sa­mia się z tym, co robi od umow­nej dzie­wią­tej do sie­dem­na­stej. Za­wód pro­gra­mi­sty za­pew­nia mu wa­runki do re­ali­zo­wa­nia swo­ich pa­sji, wśród któ­rych, obok wspi­na­czki, po­dróży i jazzu, od nie­dawna pla­sują się rów­nież pol­skie ja­go­dzianki. Z czego to jed­nak wy­nika, że K. nie iden­ty­fi­kuje się ze swoją pracą pro­gra­mi­sty, pod­czas gdy ja utoż­sa­miam się z pracą dla „Pi­sma”? Czuję, że mówi ona o mnie coś au­ten­tycz­nego, jest ważną czę­ścią mo­jego „ja”, wy­kra­cza­jącą poza pro­sty opis wy­ko­ny­wa­nego za­wodu? To kwe­stia cha­rak­teru, oso­bi­stych uwa­run­ko­wań, sys­temu war­to­ści, kul­tury, w któ­rej się wy­ro­sło, czy ro­dzaju wy­ko­ny­wa­nego za­wodu?

A za­tem jak współ­cze­sne zmiany, w tym roz­sa­dza­nie do­tych­cza­so­wych spo­so­bów po­rząd­ko­wa­nia świata, wpły­wają na to, z czym się iden­ty­fi­ku­jemy? Bo to prze­cież nie tylko rze­czy, które „są”, jak toż­sa­mość płciowa, orien­ta­cja sek­su­alna, rasa, drzewo ge­ne­alo­giczne czy na­ro­do­wość, a więc rze­czy, któ­rych prze­waż­nie nie da się zmie­nić i któ­rych zna­cze­nie w spo­łecz­nym kra­jo­bra­zie de­ter­mi­nuje nie­jed­no­krot­nie długa li­sta cy­wi­li­za­cyj­nych wy­klu­czeń. To rów­nież rze­czy, które by­wają, jak po­dró­żo­wa­nie, by­cie mę­żem/żoną czy wy­ko­ny­wany za­wód; rze­czy, które z ra­cji swo­jej nie­unik­nio­nej tym­cza­so­wo­ści za­sta­wiają na nas pu­łapkę. Bo czy iden­ty­fi­ku­jąc się ze swoim za­wo­dem, nie zży­wam się zbyt mocno z czymś, co jest wo­bec mnie ze­wnętrzne, a tym sa­mym nie ry­zy­kuję utraty ka­wałka toż­sa­mo­ści wraz z utratą pracy? Nie in­ter­na­li­zuję cze­goś, co le­piej, aby po­zo­stało od­dzie­lone od mo­jego po­czu­cia „ja”, jako że nie cał­kiem ode mnie za­leży – i nie uwzględ­nia mnie jako bar­dziej zło­żo­nej ca­ło­ści?

Pu­łapkę tę Ar­thur C. Bro­oks na­zwał w tek­ście A Pro­fes­sion Is Not a Per­so­na­lity (Za­wód nie jest oso­bo­wo­ścią) dla ma­ga­zynu „The Atlan­tic” „sa­mo­uprzed­mio­to­wie­niem” (self-ob­jec­ti­fi­ca­tion) – zla­niem się z wi­zją sie­bie jako „ma­szyny do pracy i na­rzę­dzia wy­daj­no­ści” w wy­niku zbyt dłu­giej eks­po­zy­cji na ka­pi­ta­lizm. „Wielką iro­nią losu jest to, że pró­bu­jąc być wy­jąt­kowi, ogra­ni­czamy się do jed­nej ce­chy i za­mie­niamy się w try­biki w ma­szy­nie, którą sami stwo­rzy­li­śmy. W swo­jej książce Zro­zu­mieć me­dia. Prze­dłu­że­nia czło­wieka z 1964 roku Mar­shall McLu­han stwier­dził, że «me­dium jest prze­ka­zem». Za­uwa­żył, że w słyn­nym grec­kim mi­cie Nar­cyz za­ko­chał się nie w so­bie, ale w ob­ra­zie sa­mego sie­bie. I tak wła­śnie się dzieje, gdy się za­wo­dowo sa­mo­uprzed­mio­to­wiamy: na­sza praca staje się na­szym me­dium i prze­sła­niem. Uczymy się ko­chać ob­raz sie­bie, od­no­szą­cego suk­cesy, a nie sie­bie ta­kim, ja­kim na­prawdę je­ste­śmy. Nie po­peł­niaj tego błędu. Nie je­steś swoją pracą, a ja nie je­stem swoją. Od­wróć wzrok od znie­kształ­co­nego od­bi­cia i miej od­wagę do­świad­czyć pełni ży­cia i praw­dzi­wego sie­bie” (przeł. Z.K.) – na­wo­łuje Bro­oks.

Bę­dąc osobą nie­jed­no­krot­nie przed­sta­wianą w pierw­szej ko­lej­no­ści jako au­torka tek­stów czy re­dak­torka „Pi­sma”, mu­szę za­py­tać: czy na pewno? Czy iden­ty­fi­ku­jąc się z pracą, rze­czy­wi­ście do­ko­nuję „sa­mo­uprzed­mio­to­wie­nia”, które za­bu­rza mi ob­raz „praw­dzi­wej mnie”? Czy przy­wią­zu­jąc się do tej ety­kiety, czuję się z nią cał­ko­wi­cie zlana, a więc czy Zu­zia z „Pi­sma” ist­nieje bez „Pi­sma”? A z dru­giej strony, czy praca jest wy­łącz­nie czymś, co ro­bię, a nie czymś, co mnie okre­śla, skoro to wła­śnie w dzia­ła­niu wy­kuwa się to, co mnie kształ­tuje i ugrun­to­wuje? Czy nie je­ste­śmy sumą wła­snych dzia­łań bar­dziej niż tym, co o so­bie my­ślimy lub co są­dzimy, że my­ślą o nas inni? I za­nim od­po­wiem, rzecz ja­sna, że to za­leży, do­py­tam: od czego to za­leży?

JE­DEN Z BO­HA­TE­RÓW po­wie­ści Chucka Pa­lah­niuka Fi­ght Club. Pod­ziemny krąg, na pod­sta­wie któ­rej po­wstał słynny film Da­vida Fin­chera, stwier­dza za Bro­ok­sem: You are not your job – „Nie je­steś swoją pracą”. Po­zwolę so­bie jed­nak od­świe­żyć w wa­szej pa­mięci sceny po­je­dyn­ków na pię­ści w piw­nicy Ty­lera Dur­dena. Bo mniej wię­cej taki ob­raz po­ja­wia mi się w gło­wie, gdy prze­dzie­ram się przez ko­leje od­wiecz­nego sporu fi­lo­zo­fek i psy­cho­lo­gów o to, czym wła­ści­wie jest toż­sa­mość i ja­kim zmia­nom pod­lega.

Przez więk­szość hi­sto­rii, od Pla­tona do Freuda, toż­sa­mość (którą na­zy­wano w różny spo­sób, od oso­bo­wo­ści do pod­mio­to­wo­ści, po­czu­ciem czy świa­do­mo­ścią „ja”) po­strze­gano prze­waż­nie jako coś wy­pły­wa­ją­cego z sa­mego czło­wieka, au­to­no­micz­nego, od­dzie­lo­nego wy­raźną li­nią od ról czy pro­ce­sów spo­łecz­nych. Aż do piw­nicy Dur­dena do­tarli so­cjo­lo­dzy i pierwsi psy­cho­lo­dzy spo­łeczni, nio­sąc na sztan­da­rach ideę, że toż­sa­mość kształ­tują przede wszyst­kim czyn­niki ze­wnętrzne, ta­kie jak kul­tura, sta­tus czy miej­sce w hie­rar­chii spo­łecz­nej.

Do walki wy­rwał się wów­czas Ka­rol Marks ze słyn­nym ha­słem „byt okre­śla świa­do­mość”, który prze­ko­ny­wał, że dla toż­sa­mo­ści czło­wieka klu­czowe są formy spo­łecz­nych i eko­no­micz­nych oko­licz­no­ści, w ja­kich ta się wy­kluwa. Dzi­siej­sza wie­dza o kon­se­kwen­cjach sys­te­mo­wych wy­klu­czeń po­twier­dza ten spo­sób my­śle­nia, ale prze­cież in­tu­icja pod­po­wiada, że taki ob­raz czło­wieka jest w naj­lep­szym ra­zie nie­pełny. Że prze­cież to, kim je­ste­śmy, nie ogra­ni­cza się do klasy spo­łecz­nej, rasy czy płci, choć czyn­niki te, zwłasz­cza gdy de­ter­mi­nują do­świad­cze­nie opre­sji, mogą być – i za­zwy­czaj są – dla toż­sa­mo­ści istotną skła­dową.

Pa­mię­ta­cie, co oka­zuje się w Fi­ght Clu­bie? Spo­iler: Ty­ler Dur­den nie ist­nieje. Edward Nor­ton tak na­prawdę okłada pię­ściami sa­mego sie­bie. My­śle­nie o kon­cep­cie toż­sa­mo­ści w ka­te­go­riach albo – albo przy­po­mina wła­śnie ta­kie pod­bi­ja­nie oka sa­memu so­bie. „Toż­sa­mość winna być pro­jek­tem re­flek­syj­nym, co nie ozna­cza, że ta­kim jest” – tłu­ma­czą we wstę­pie do swo­jej książki Od­słony toż­sa­mo­ści Anna Ba­tory, El­wira Bry­goła i Piotr Oleś. Pod­stawą toż­sa­mo­ści jest „pod­mio­to­wość zwią­zana z od­po­wied­nim po­zio­mem roz­woju po­znaw­czego, sa­mo­świa­do­mo­ścią i au­to­re­flek­sją” – a więc czyn­niki, które łą­czą w so­bie za­równo wy­miar au­to­no­miczny, jak i uwa­run­ko­wa­nia ze­wnętrzne.

Gdy w la­tach 60. XX wieku świat za­czął uważ­niej przy­glą­dać się temu, jak na po­zy­cję spo­łeczną wpły­wają różne formy sys­te­mo­wej opre­sji zwią­za­nej z rasą, klasą, płcią czy sek­su­al­no­ścią, na scenę wkro­czył uczeń Anny Freud, Erik Erik­son, ame­ry­kań­ski psy­cho­ana­li­tyk i psy­cho­log, który w książce z 1950 roku Dzie­ciń­stwo i spo­łe­czeń­stwo prze­ko­ny­wał, że toż­sa­mość bu­duje się w wy­niku za­równo sto­sunku czło­wieka do sa­mego sie­bie (a więc tego, co mnie od­róż­nia od in­nych), jak i w od­nie­sie­niu do grupy (co mnie łą­czy z in­nymi), opie­ra­jąc się na kul­tu­rze, tra­dy­cji i da­nym mo­men­cie ży­cia. Nie da się więc od­dzie­lić tego, jak o so­bie my­ślimy, od kon­tek­stu po­li­tycz­nego, w ja­kim przy­szło nam żyć, ale nie spo­sób też tego my­śle­nia ogra­ni­czyć wy­łącz­nie do owego kon­tek­stu. Od czego za­leżą jed­nak pro­por­cje w tym ob­ra­zie wła­snego „ja”? Jak po­ka­zuje re­flek­sja nad hi­sto­rią po­wią­za­nia toż­sa­mo­ści z kul­turą – przede wszyst­kim od za­kresu oso­bi­stej wol­no­ści.

„Okre­ślona re­la­cja mię­dzy jed­nostką a spo­łecz­no­ścią, przy­po­rząd­ko­wa­nie do za­dań i po­win­no­ści, ocze­ki­wany i do­pusz­czalny za­kres de­cy­zji oso­bi­stych, nowe moż­li­wo­ści in­dy­wi­du­al­nego roz­woju, spek­trum do­stęp­nych zmian ży­cio­wych – wszystko to składa się na oso­bo­wość ty­pową dla da­nej fali cy­wi­li­za­cji” – pi­szą Ba­tory, Bry­goła i Oleś. I tłu­ma­czą, że zgod­nie z tą nar­ra­cją w agrar­nej fa­zie roz­woju cy­wi­li­za­cji czło­wiek okre­ślał się przede wszyst­kim wo­bec grupy, jako ele­ment wą­skiego świata, ogra­ni­czo­nego kon­kret­nym ze­sta­wem prze­ko­nań i wie­rzeń. Był to czło­wiek „uprzed­mio­to­wiony rolą”, który okre­śla­jąc się po­przez udział w spo­łecz­no­ści, nie po­no­sił ani nie od­czu­wał da­leko idą­cej od­po­wie­dzial­no­ści za wła­sne dzia­ła­nia. Jego świat za­my­kał się w cia­snych ra­mach, w ob­rę­bie któ­rych miał ja­sno wy­zna­czoną rolę. Na­wią­zu­jąc do przy­to­czo­nego przez Bro­oksa przy­kładu kie­row­niczki re­gio­nal­nej Mary, wy­ob­raźmy so­bie Mary – matkę i tkaczkę, któ­rej role okre­ślają w pełni toż­sa­mość. W swo­jej świa­do­mo­ści i świa­do­mo­ści grupy Mary ist­nieje, bo ro­dzi i wy­cho­wuje dzieci oraz tka ubra­nia dla swo­jej wio­ski, w za­mian za co wio­ska dba o jej inne po­trzeby. Sa­mo­świa­do­mość Mary wy­nika więc wła­śnie z tych ról i w nich się po­nie­kąd za­wiera. W kon­se­kwen­cji Mary ist­nieje tak długo, jak długo ist­nieje to, wo­bec czego Mary się okre­śla. Po­nie­waż pod­mio­to­wość Mary nie wy­pływa z niej sa­mej, nie wiąże się z au­to­re­flek­sją i au­to­no­mią, bez swo­jej wio­ski i wy­ko­ny­wa­nych w niej dzia­łań Mary nie wie, kim jest. I w pew­nym sen­sie prze­staje być.

W fa­zie in­du­strial­nej wy­ła­nia się jed­nak „czło­wiek czę­ściowo pod­mio­towy” – „przy­go­to­wany do okre­ślo­nych za­dań pro­duk­cyj­nych i pod­po­rząd­ko­wany or­ga­ni­za­cji pracy”, ale bio­rący jed­nost­kową od­po­wie­dzial­ność za swoje dzia­ła­nia, zdolny do po­dej­mo­wa­nia wła­snych de­cy­zji. Jak pod­kre­ślał przy­wo­łany już Marks, był to mo­ment od­dzie­le­nia czło­wieka od pro­duk­tów jego pracy, co za­wa­żyło na spo­so­bie my­śle­nia o wła­snej toż­sa­mo­ści. Od­po­wiedź na py­ta­nie „kim je­stem” w nie­od­łączny spo­sób wiąże się bo­wiem z od­po­wie­dzią na py­ta­nie „co ro­bię” – a skoro nie zbie­ram w bez­po­średni spo­sób owo­ców wła­snych dzia­łań, szu­kam spraw­czo­ści rów­nież w in­nych aspek­tach ży­cia. Mary, która szyje, nie wi­dzi już wy­two­rów swo­ich rąk na cia­łach bli­skich. W mniej­szym stop­niu utoż­sa­mia się z za­wo­dem tkaczki i co­raz le­piej ro­zu­mie, że na to, czym się zaj­muje, od­dzia­łuje za­równo płeć, jak i miej­sce uro­dze­nia czy sta­tus ma­te­rialny. W efek­cie de­fi­niuje się rów­nież po­przez te kwe­stie i inne formy po­dej­mo­wa­nych dzia­łań, na roz­wój któ­rych nie­ba­ga­telny wpływ ma ska­pu­jąca po­woli z wierz­chołka spo­łecz­nej hie­rar­chii funk­cja „czasu wol­nego”. Mary, ogra­ni­czona ze­wnętrz­nymi oko­licz­no­ściami, przy­naj­mniej w teo­rii może wy­brać, czy woli tkać, czy wy­ko­ny­wać inny za­wód albo co robi w „cza­sie wol­nym” (je­śli nie wy­peł­niają go rzecz ja­sna – a naj­czę­ściej wy­peł­niają – nie­od­płatne formy pracy) i ten – nie­kiedy po­zorny – wy­bór kształ­tuje jej sa­mo­świa­do­mość. Wy­bór tego, jak sama o so­bie my­śli i w jaki spo­sób się de­fi­niuje. Do pu­blicz­nego do­łą­cza pry­watne.

W ko­lej­nej fa­zie roz­woju cy­wi­li­za­cyj­nego, na­zwa­nej fazą in­for­ma­cyjną, wy­róż­nia się już „czło­wiek pod­mio­towy, au­tor sie­bie: (...) zdolny do twór­czej in­ter­pre­ta­cji pra­gnień, opra­co­wa­nia wła­snej kon­cep­cji świata i two­rze­nia in­dy­wi­du­al­nego sensu ży­cia”. Oto Mary – w teo­rii tkaczka i matka z wy­boru, która może, ale nie musi de­fi­nio­wać się po­przez swoje role, jako że jej świat wy­kra­cza poza dom i za­kład pracy (na­wet je­śli tym oknem na inne światy jest tylko ekran te­le­fonu). Na­tłok in­for­ma­cji prze­kłada się na spek­trum punk­tów od­nie­sie­nia dla two­rze­nia ob­razu sa­mego sie­bie. Teo­re­tycz­nie, je­śli chce, Mary może zmie­nić pracę, miej­sce za­miesz­ka­nia, wspól­notę. Może też (w teo­rii) wy­brać spo­śród nie­skoń­czo­nej liczby ról, z któ­rych chce się zbu­do­wać. Je­śli więc Mary jest tkaczką czy też – idźmy w to – kie­row­niczką re­gio­na­lną, to zgod­nie z tą nar­ra­cją tak wy­brała, bo to Mary jest au­torką sie­bie, któ­rej za­da­niem jest roz­po­zna­nie wła­snych po­trzeb i uło­że­nie swo­jego ży­cia tak, aby jak naj­le­piej na nie od­po­wia­dało. Mary (w teo­rii) sama wy­brała swój za­wód (choć oczy­wi­ście w prak­tyce nie za­wsze tak się dzieje), a więc może się z nim utoż­sa­mić w wy­niku pod­ję­tej de­cy­zji. Ta­kie my­śle­nie jed­nak oczy­wi­ście prze­rzuca od­po­wie­dzial­ność za sie­bie wy­łącz­nie na Mary, usu­wa­jąc z pola wi­dze­nia wciąż obecne oko­licz­no­ści ze­wnętrzne, które na to speł­nie­nie dość zna­cząco wpły­wają.