Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W maju przyglądamy się relacji między pracą a tożsamością. W jakim stopniu to, co robimy zawodowo, nas definiuje? I co to o nas mówi? Poza tym jedziemy sprawdzać bilety w tramwajach i autobusach, wybieramy się do Irlandii i na meksykańsko-amerykańską granicę, przez którą dzięki polskim wizom idą Gruzini.
W najnowszym wydaniu polecamy również:
Pismo. Magazyn Opinii. 05/2024
Karolina Lewestam – Jesteśmy jak dym – Rozmowy z K.
Damian Piwowarczyk – Elegia v. 2.0_
Amadeusz Świerk – Mateusz – W Kadrze
Małgorzata Żarów – Samantha
Ada Limón – Instrukcja niepoddawania się
Zuzanna Kowalczyk – Post-ity i tatuaże, czyli o (nie)byciu swoją pracą
Szymon Opryszek – Przez Meksyk do USA z polską wizją
Pola Braun – Matka
Patrycja Bukalska – Świt nad Zieloną Wyspą
Joshua Rothman – Dlaczego ojciec chrzestny AI obawia się własnego dzieła
Sarah Eelen – Warkoczyki
Jarek Kozłowski – Żarty rysunkowe
Natalia Grigalashvili – Ostatnie dni gruzińskich nomadów
Beata Szady – Symulanci, amatorzy Tetrisa, gryzonie. Sprawność „jazda na gapę”
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Rob Wasiewicz?
Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Gülsün Karamustafa
Caleb Azumah Nelson –Małe światy
Zuzanna Kowalczyk – À propos work-life balance
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Jesteśmy jak dym
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.
Piszę do Ciebie, bo nie mam już siły na to, że brakuje mi siebie samej, bo zawsze zagnieżdża się we mnie ktoś inny (...) powiedz mi, co zrobić, żeby WRESZCIE raz na zawsze odciąć się od innych. Nie tak na zawsze, żeby wyjechać, ale odciąć się PSYCHICZNIE. Mam już serdecznie dosyć tego bycia ciągle pod czyimś wpływem. Matka to jedno. Siostra to dwa. Moje przyjaźnie też są takie, że zwykle jestem po spotkaniach na siebie zła: bo znów przyjaciółka mi coś powiedziała i to zmieniło mój sposób myślenia na coś, co wydawało mi się naprawdę moim mocnym postanowieniem. (...) Nie mam do nich pretensji, bo wiem, że to jest mój problem, a one po prostu wszystkie są, jakie są. One wcale nie chcą mi dyktować, co robić, ale ja sama się uginam pod tym, że one po prostu mają przekonania i potrzeby. (...) Inny przykład: wypad dziewczyński. Ja chcę jechać w miejsce A. One mówią: ale fajnie byłoby do X. I to nie tak, że się godzę na X. Ja po prostu nagle też chcę tam jechać. Chyba. Już nie wiem, czy w ogóle istnieję jako osoba. Za łatwo mi przyjąć czyjś punkt widzenia albo przejąć czyjeś cele. (...) Jest z tego wyjście? A
Droga A.,
Już spieszę z werdyktem: otóż nie. Nie da się z tym nic zrobić.
I spieszę z przestrogą: może wiesz, jak to jest trafić w ciemne zakątki internetu – prosto z jakiegoś Onetu (Sąd przyznał alimenty na czworonoga. Kwota może zaskoczyć!) czy innego Działkowca.com.pl (Dąb szypułkowy Fastigiata ujmuje wąskokolumnowym, smukłym pokrojem) w samo serce jakiegoś konspiracyjnego forum, gdzie wystarczy niewinne pół dnia, żeby każdy smukły dąb i czworonóg alimenciarz zastygli w niemym przerażeniu, zrozumiawszy, że okłamywano ich, bo Hillary Clinton tak naprawdę była prowodyrką w szajce pedofili (#pizzagate)?
Wiesz? Znasz? Wystrzegasz się tych ciemnych zaułków? Lecz niestety; dziś właśnie trafiłaś w tego typu miejsce; jest nim „Pismo”, strona druga, a konspiracyjną tezą dnia jest: od dziecka Cię okłamują, A. Tak, okłamują! Jesteś, wraz z wieloma innymi niewinnymi ludźmi, przedmiotem specoperacji informacyjnej, mającej na celu zamącenie prawdziwego obrazu rzeczywistości. Subtelna propaganda, której Cię poddano – wraz z rzeszami innych, niczego niepodejrzewających obywateli – trwa już od przedszkola, kiedy to mówiono Ci na przykład: „To co, że Kasia ma złote spineczki, Ty jesteś A., nie Kasia, i możesz mieć czerwone!”. Potem były teksty typu: „Nie masz własnego rozumu? A jakby koledzy skoczyli z klifu, to też byś skoczyła za nimi?”. Kiedy dorosłaś, zaczęły się kolorowe magazyny, w których mogłaś przeczytać, że najważniejszym zadaniem Twojego życia jest dokopać się do Twoich własnych, podobno gdzieś głęboko istniejących preferencji. Masz nie żyć życiem innych! Masz żyć wyłącznie swoim własnym życiem! Masz chcieć swoich własnych chceń!
Tak, A., zrobiono z nas Kopciuszki, które jak groch i fasolę przebierają impulsy umysłu. Bierzemy je w dłonie jak ziarenka (kolana już nas bolą od ciągłego klęczenia) i bez końca pytamy: „Moje? Nie moje? Moje! Nie moje?”. Tylko to, co moje, można wrzucić do miski; reszta musi zostać ciśnięta w palenisko, niech ją strawi dym. Bo naszą misją na tym padole jest zrozumieć siebie; wytyczyć granice między „ja” a „ty” i zbudować na nich mury. Czy znasz jakąkolwiek popularną opowieść, w której bohater dochodzi do wniosku, że jest – nie tylko instytucjonalnie czy sentymentalnie, ale emocjonalnie – częścią kolektywu? Nie znasz, bo nasze wszystkie mity opiewają dojrzewanie jako proces radykalnej indywiduacji. Bohater to ten, który stał się sobą, podczas gdy rzesze złych chciały, żeby stał się nimi. „Ani nam się witać, ani żegnać żyjemy na archipelagach”. I nasze specsłużby nie spoczną dopóty, dopóki każdy z nas nie odpłynie na swoją małą wyspę.
Dlaczego? Na micie istnienia jednostek opiera się pół cywilizacji. Faktycznie, instytucje działają lepiej, kiedy można nas policzyć i powkładać do osobnych szufladek. Liberalizm to wolni, pojedynczy ludzie, którzy wiedzą, czego chcą; ekonomia to zachowania racjonalnych jednostek, które potrafią wybrać to, co dla nich najlepsze. Żeby świat, jaki znamy, trwał, musimy sobie wyobrażać, że Kopciuszek, przynajmniej teoretycznie, dałby radę posegregować swoją głowę: „moje, nie moje, moje, nie moje”.
Droga A. Przecież tak naprawdę my nie mamy granic, jesteśmy nieostrzy jak ten dym z paleniska. Dym wnika w dym, dym jest nawet bardziej dymem, gdy wypełni go inny dym. Jesteśmy jak chmury; gdy dwie się spotkają, stają się jedną chmurą i mają wspólny deszcz. Wszystko jest Twoje i wszystko jest nie Twoje. Ktoś stanie koło Ciebie i jego smutek rozbije Twój spokój; ktoś powie: „Patrz!” – i już spoglądasz w inną stronę. Tak ma być, tak nas zrobiła ewolucja. Ty, A., jesteś po prostu bardziej wrażliwa na obecność, bardziej prawdziwa we wspólności. Ty jedna wiesz, że nie istniejesz. I być może to właśnie jest mądrość.
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
POEZJA
Elegia v. 2.0_
DAMIAN PIWOWARCZYK
w samochodzie na tylnym siedzeniu, mogłem zasnąć tylko wtedy, kiedy prowadził mój tata, to był sen pożywny i twardy, wszystkie sny, które są później, to jest już tylko czuwanie, czy nie słychać tego echa, kiedy podaliśmy sobie dłonie, jak na przywitanie, chwilę po tym jak odeszła, tak się po prostu ułożyły, same z siebie, to była nasza zgoda, nasz sojusz, dzisiaj wchodzę nocą, do zaparkowanego samochodu, siadam na tylnym siedzeniu, czekam
śnię szybko
* zapach palonych liści, ubrań i gałęzi, pachnie obłędnie owocami i dymem, tak to sobie wyobrażałem, ale oddałem Twoje rzeczy do noclegowni, w amoku, więcej w tym było narcyzmu
/niż czynienia dobra,
paniczny spieniony narcyzm, obrzydliwa
/egzaltacja,
łaszenie się do życia, podlizywanie się życiu, dzisiaj mam ochotę zedrzeć z nich te ubrania, krzyczeć, żeby oddali, i trzymać je w szafie dopóki, z nich nie wyrosnę
* intelektualnie jestem doposażony, rozpracowałem wszystko, uzbrojony
/w podcasty,
szkolenia z autoprezentacji, mówię wyraźnie, mam obserwacje surowe i bystre, cmokałem i robiłem eyerolle, plugawy, skłamany witalizm
* zamiast skorupy na czaszce i włosiennicy, piasku w zębach, jest pusta salka konferencyjna z czystymi
/szybami,
zimną wodą i telewizorem, teraz bardziej boli, ale tylko tak chcę się przewiercić do jego światów, które ciągle topi słońce, a później morze.
DAMIAN PIWOWARCZYK (ur. 1987), wychowany w Ostrowcu Świętokrzyskim, urodzony w Krakowie. Samodzielny tata Poli. Dalej bezwstydnie uważa, że poezja to walka o oddech. Publikował m.in. w „Twórczości”, „Przekroju”, Culture.pl, Dwutygodniku oraz Helikopterze. W 2023 roku ukazał się jego debiut – tom Rezyliencje.
W KADRZE z cyklu Jedni z nas
Mateusz
zdjęcie i tekstAMADEUSZ ŚWIERK
Mateusz Sobiecki (34 lata) jest oficerem Wojska Polskiego, pilotem transportowym i pierwszym polskim żołnierzem, który zrobił publiczny coming out.
Do wojska zaciągnął się za namową matki, choć w wieku dwudziestu lat już wiedział o swojej orientacji. Cztery lata temu, przez wspólnych znajomych, poznał Pawła, który wsparł go w decyzji o ujawnieniu się. To dzięki niemu Mateusz postanowił powiedzieć o sobie jednocześnie załodze swojej jednostki, rodzinie i znajomym. Jak mówi, po wielu latach był zmęczony udawaniem, chciał żyć w zgodzie ze sobą. Pomimo początkowych obaw spotkał się z akceptacją zarówno ze strony koleżanek i kolegów z wojska, jak i rodziny. Rok później on i jego partner wzięli ślub w Wiedniu.
Wieść o coming oucie Mateusza szybko odbiła się echem w wojskowych jednostkach w kraju, a pod ukazującymi się na jego temat artykułami pojawiły się słowa wsparcia, także od innych homoseksualnych żołnierzy służących w polskiej armii.
Po wielu latach spędzonych za sterami samolotów Mateusz odchodzi z wojska, by realizować się jako architekt wnętrz oraz poświęcić więcej czasu swojemu małżeństwu.
Więcej zdjęć z tegorocznego cyklu na magazynpismo.pl/w-kadrze
PROZA
Samantha
tekstMAŁGORZATA ŻARÓWrysunek PAULINA WYRT
Znaleźli ją pod budynkiem poczty, więc została Dziewczynką Spod Poczty*, przylgnęło, zanim ktokolwiek spróbował nazwać ją bardziej osobiście; zresztą lepiej trzymać ją w stanie tranzytu, nie nadawać nowego imienia, lepiej byłoby poznać jej prawdziwe imię. I nazwisko. Miasto jak miasto, rozsuwa się w nieoczekiwanych miejscach, harmonijkowo się rozciąga, opróżnia czasem kieszenie, i ona pod tą pocztą znalazła się jak wytrzepana z zakamarka, trochę brudna, trochę nie wiadomo co.
Nie zaczepia nikogo. Z włosów ptasia: jasny puch, ale chodzi raczej jak futerkowe, bezpańskie, niby węszy, ale ostrożnie. Chodzi tak kilka godzin, niekomfortowo wzbudza niepokój. Zgubione dziecko-dziewczynka, samo na ulicy, wzrok zmącony, robi ustami tak o, policzki zasysa do środka. Czasem jakby próbuje do kogoś podejść, za każdym razem falstart, rezygnuje wpół kroku. Nie odzywa się. Może nie mówi. Dzikie dziecko.
Zbyt lekko ubrana na tę pogodę, obejmuje się rękami. Nie jest jej od tego wcale cieplej, tylko się garbi, składa do środka, twarde kanty twardych kości oznaczają traumy. Szczęśliwa dziewczynka byłaby okrąglejsza. Byleby nie za okrągła. W końcu ktoś ją zatrzymuje, wykonuje te wszystkie gesty troski, dziewczynka pod pocztą kręci głową. Nie rozumie. Idzie na deszcz, niskie chmury są spuchnięte jak obolałe stopy, powieki.
Sierżant patrzy w duże oczy, dziecko, posłuchaj. Dziewczynka gryzie patyk po lizaku, wyjmuje, ogląda rozmamłany koniec, gryzie. Błyska metal, na zębach ma aparat. Podobno płakała, ale przy tej pogodzie trudno stwierdzić. Nawet nie odmawia odpowiedzi; pytania odbijają się od niej, jakby ich nie rozpoznawała, bo nikt jej nigdy o nic nie pytał. Sierżant ma przemyślenia na temat cywilizacji. Może powiesz chociaż, jak na ciebie mówić? Rezultat jest za każdym razem taki sam, ale kiedy rezygnuje ze słów i na migi proponuje jej, żeby z nim poszła, ona po krótkim zawahaniu kiwa głową. Sierżant próbuje wziąć ją za rękę, w rozkroku między przypływem opiekuńczości a środkiem ostrożności, żeby nagle nie zwiała, i to nie kończy się dobrze: dziewczynka odskakuje, zanim jego palce zamkną się na jej nadgarstku, wymyka się z szybkością stworzenia, które robi tak cały czas. Sierżant się martwi, to nie wróży dobrze.
(*Samantha jest spod Lwa, chociaż urodziła się w zimie. Doświadcza bycia białą ścianą, na którą inni rzucają swoje projekcje, uczy się bycia ścianą, rodzi się wiele razy. Ma mnóstwo przyjaciół. Z daleka wygląda, jakby miała wrodzony talent do zaskarbiania sobie sympatii, gen wzbudzania zaufania, ale przy bliższym poznaniu traci. W dzieciństwie słyszała wiele razy, że ma zbyt bujną wyobraźnię).
Wygląda na dwanaście, trzynaście lat, a zachowuje się, jakby miała siedem, co bardzo źle wróży, Siostra I kręci głową z bolesną miną. Pozostałe jeszcze nie spotkały Dziewczynki Spod Poczty, Siostra I króluje na moment ze swoimi informacjami. Odezwała się? Ani słowa. Może ona po prostu nie rozumie, nie mówi po angielsku? Ktoś próbował do niej mówić w innym języku? Bystra Siostra IV pamięta, chociaż na co dzień o tym nie myśli, jak przyjechała tu pierwszy raz i prawie nic nie rozumiała, bała się odezwać, pytania mogły zaatakować w każdej chwili i obnażyć ją publicznie, więc najczęściej udawała, że nie słyszy. Podejdzie zaraz i przyjrzy się Dziewczynce Spod Poczty, której kształt czaszki i niezdecydowana niebieskość tęczówek upewnią Siostrę w przekonaniu, że to dziewczynka nie stąd, potrzebuje tłumacza i więcej, żeby ktoś mówił w jej imieniu.
Przywieźli dziewczynkę wieczorem. Schowali ją za kotarą, z ukrycia natychmiast wzbudziła zainteresowanie, jak jajko niespodzianka, bramka numer 3, strefa 51; efekt potęgują ściszone głosy i straż przy wejściu. W szparze między kotarą a ścianą, jeśli dobrze się przyjrzeć, widać, że się pochyla, zasłaniając twarz włosami, nie daje się oglądać, tym bardziej zapamiętywać. Jest dokładnie tak przestraszona, jak można by się spodziewać. Lekarka wyprasza wszystkich, żeby zapewnić pacjentce prywatność, ale dopiero po tym, jak rzuci sierżantowi spojrzenie odpowiednio pełne dezaprobaty, po którym zorientuje się on, że jest niemile widziany tu i na całym oddziale, tu jest dużo dzieci po przejściach i proszę mi nie retraumatyzować. Sierżant naburmusza się po drugiej stronie kotary.
Przestrzeń za kotarą jest taka: sterylna nieprzyjemność na dwóch metrach kwadratowych, metalowy stelaż łóżka podobny do metalu na jej zębach, z tą samą funkcją bezwzględnego przywoływania do pionu, klamry. Dziewczynka siedzi bokiem, nie nawiązuje kontaktu. Przynajmniej nikt nie widzi frustracji lekarki, która nie może nic, nie robiąc przy tym nic na siłę, czego z zasady nie zrobi, żeby nie retraumatyzować, a nie ma innych pomysłów. Prywatnie irytują ją osoby, które potrzebują pomocy, ale jej nie chcą. Ta jest trochę zbyt obojętna wobec własnego kryzysu, ta dziewczynka, ale to właśnie jej obojętność wywołuje w lekarce więcej współczucia, jakby musiała nadrobić ten brak; w tym celu wyobraża sobie straszne rzeczy, jakie mogły, mogą spotkać dziewczynkę. Robi jej się niedobrze. Kotara faluje i odsłania na chwilę skonsternowaną twarz i kawałek munduru. Lekarka podrywa się do pozycji bojowej, ale proszę mi tu nie zaglądać, ile razy mam powtarzać, tu jest szpital. Tu jest szpital. Kontakt z dziewczynką pozostaje nienawiązany.
Sierżant odsłania kotarę, żeby przeprosić za podwładnego, który poprzednio odsłonił kotarę, lekarka dostrzega absurd, ale nie docenia. Zaciąga kotarę sierżantowi w twarz, ale ze złości z rozmachem, aż kotary nagle brakuje po drugiej stronie łóżka. Sierżant dostrzega absurd. Siostra IV materializuje się w furkocie* z talerzem, może by coś zjadła, lekarka bezsilnie zapisuje: pozytywna reakcja na tosty z serem i keczupem.
Siostra IV próbuje zagadywać dziewczynkę: szeleści do niej, zgrzyta, wydaje chrapliwe dźwięki z drugiego gardła. Nie działa, ale wystarcza, żeby komuś ważniejszemu zaświtała w głowie ta sama myśl: nie macie tu więcej takich, pokazuje na Siostrę IV; więc wołają Basię, Swietę, Ioanę, kto tam jeszcze jest, niech przyjdą, szpital dziecięcy okazuje się wieżą Babel, pielęgniarki i salowe mówią językami. Dziewczynka przyjmuje tę procesję z niezachwianym spokojem. Zbiera palcem okruchy z talerza i dokładnie oblizuje, żeby niczego nie zmarnować, podczas gdy kolejne wyrazy troski rozpryskują się po krótkim locie przez przepełnioną salę, a w następującej po tym ciszy napiętej od wyczekiwania słychać deszcz tłukący zaciekle w szybę; cisza trwa na tyle długo, żeby co najmniej kilka osób zdążyło pomyśleć: co za szczęście, że to biedne dziecko udało się uratować, taka noc na ulicy, ile takich okrutnych nocy ma za sobą to biedne dziecko i gdzie; należy dowiedzieć się jak najszybciej. Pytają, skąd przyszła, co jadła, gdzie ją boli, czy mogą jej dotknąć, podwinąć jej rękawy, odgarnąć włosy, umyć twarz, związać włosy, jeśli się zgodzisz, ta pani obejrzy cię z każdej strony i sprawdzi, czy niczego nie brakuje; czy przyleciała samolotem, przyjechała autobusem, przypłynęła łódką a może pontonem, a może w skrzyni pod pokładem, owinięta ciasno folią z dwoma otworami do oddychania, czy spędziła długi czas pod ziemią, co widziała, chociaż jedno pytanie w każdym języku, to najprostsze: czy stało się coś złego? Dziewczynka milczy.
(*To trudny moment dla Samanthy, przebieg zdarzeń wynaturza się na tyle niespodziewanie, że Dziewczynka Spod Poczty prawie wybucha śmiechem i chociaż oni mogliby to jakoś wytłumaczyć: napad histerii, wiele przeszła, nie rozumie, co się dzieje, zaburzenie osobowości, reakcja na stres, somatyczna realizacja urazów emocjonalnych odniesionych na skutek przeżytego wstrząsu, proszę pana; to lepiej nie ryzykować. Dziewczynka powinna pozostawać smutna, chociaż nie za smutna, żeby nikt nie podejrzewał jej o udawanie).
Zostaje w szpitalu. Przez większość dnia wpatruje się w sufit; rysuje; je słodycze, które dostarczają policjantki, pielęgniarki, inne osoby odwiedzające, które już o niej słyszały i mają akurat miejsce na jeszcze jedno dziecko do współczucia. Ojciec czterolatki wypisanej dziś po zapaleniu płuc zostawia baloniki w kształcie delfinów, z których uciekła jedna trzecia powietrza, zdegenerowane pyszczki przynoszą jeszcze wiele radości. Siostra matki chłopca z białaczką przemyca jej lakier do paznokci. Palce Dziewczynki Spod Poczty kończą się teraz pomarańczowymi plamami. Siostra II próbuje spiąć jej włosy plastikowymi spinkami z kryształkami, ale dziewczynka wytrząsa się spod jej rąk i nakrywa głowę kołdrą. Siostra II nie bierze tego do siebie.
W tym czasie trwają poszukiwania całkiem na ślepo na ulicach w pobliżu poczty, jedynego punktu zaczepienia, chociaż nocna ulewa wypłukała je ze wszelkich śladów czegokolwiek, co mogło się wcześniej wydarzyć. Pozostaje zadawanie pytań: czy widział pan, pani, może? Są to poszukiwania osoby zaginionej na odwrót: jest osoba znaleziona, nie wiadomo, komu zginęła. Jej drogi zapisane na monitoringu zawsze się urywają, Dziewczynka Spod Poczty znika w ślepych punktach, robi magiczne sztuczki, przecina się na pół i wychodzi ze skrzyni w zupełnie innym miejscu, o ile to na pewno ona, obraz bywa niewyraźny. Recepcjonistka z kliniki dentystycznej naprzeciwko pamięta dziewczynę, która prawie wpadła pod tramwaj: jakby była tu pierwszy raz, nie zauważyła torów. Ale nie przyjrzała jej się dobrze. Oprócz tego, że pukają od drzwi do drzwi w okolicy, sprawdzają też zaginione ostatnio dziewczynki; dziewczynki z zagranicy; małoletnie ofiary przestępstw; nie ma takiej. Wszyscy, którzy szukają, przychodzą najpierw obejrzeć dziewczynkę w szpitalu, bo kiedy ktoś próbuje zrobić jej zdjęcie, ona pochyla głowę i zakrywa się włosami, robi minę, z którą nie jest podobna do siebie, więc nie ma ani jednej dobrej fotografii.
Jak nasza Dorotka? pyta Siostra II*, kiedy Siostra I otwiera sobie drzwi dyżurki nogą, po jej twarzy widać, że nie za dobrze. Siostra I bezgłośnie sylabizuje straszne słowa, żeby nikt na korytarzu nie słyszał. Nazwały sobie dziewczynkę na trzeci dzień, kiedy było już jasne, że zostanie dłużej. Siostra II zastyga w niepewności, bo nie umie czytać z ruchu warg, ale podejrzewa najgorsze, jednak chciałaby się upewnić, zanim powtórzy tę informację trzem kolejnym osobom. Tak, aż się nie chce myśleć, serce się kroi, Siostra I, skłonna do ubolewań, zaciska dłoń na powietrzu nad piersią. Ale co, wiadomo już na pewno, co jej jest?
Handel ludźmi, powtarza Siostra I, kiedy drzwi już się zatrzasnęły.
Nikt nie prosił dziewczynki, żeby narysowała coś, co dałoby się zanalizować (dom, drzewo, rodzinę). Brak pewności, że zrozumiała polecenie, nie pozwoliłby na merytoryczne wnioski, a konsultująca psycholożka stawia na powściągliwość i nierobienie sensacji. Nie będziemy eksperymentować na dziecku i to jest koniec tej rozmowy. Dziewczynka dostaje kredki w celach czysto rekreacyjnych. Układa z nich na kołdrze labirynty, którym dyżurująca policjantka robi zdjęcia, żeby potem porównać z mapą miasta, na wypadek gdyby była tam wskazówka, gdyby kredki odpowiadały ulicom, a dziewczynka miała pamięć fotograficzną do map. Wyście się naoglądały bzdurnych seriali, sierżant tylko się wścieka, kiedy przynosi mu, co znalazła (ten fragment wygląda trochę jak skrzyżowanie w drodze na lotnisko, może by tam przeszukać?), chociaż powoli kończą mu się pomysły, doszukiwanie się symbolizmu tam, gdzie go nie ma, zaczyna wyglądać atrakcyjnie.
Obrazki, które narysowała dziewczynka, zwracają uwagę salowej, kiedy zgarnia je z podłogi i odkłada na szafkę, ale czuje jakąś taką zgrozę i wiedziona instynktem, przypatruje się im lepiej. Dziewczynka narysowała siebie na łóżku, wszystko czarno-czerwone oprócz blond włosów i niebieskich oczu, narysowała siebie otoczoną mężczyznami, chociaż trudno tak naprawdę powiedzieć, nie ma talentu plastycznego, każdy z mężczyzn ma na czole sterczący róg jednorożca, tylko jeden nie, za to trzyma pistolet. Mi się wydaje, że to jest ekierka, mówi Siostra III, ale nikt nie podchwytuje. To najjaśniejszy komunikat, jaki udało się z dziewczynki wyciągnąć, nawet jeśli wbrew niej samej, bez pytania. Lekarka zabiera obrazki i prosi, żeby nie rozpowiadać.
Dziewczynka ma jeszcze cały plik czystych kartek. Rysuje też krzyże. Płomienie. Zębate jamy w ziemi i schody donikąd. Przecież to jest piekło, Siostra I, która wierzy w opętania, nie dotknie nawet papieru. To dziecko przeszło piekło na ziemi, to nam chce powiedzieć. Dziewczynka zauważa zainteresowanie rysunkami, więc chętnie oddaje je wolontariuszkom w czerwonych koszulkach, a one, zatrzymując się po pracy na parkingu na papierosa, chcą sobie coś nawzajem powiedzieć, ale nie znajdują wiele słów: stara, to jest grubo pojebane, cała ta historia jest pojebana.
(*Siostry jak i reszta personelu, lekarka, policja, wolontariuszki i kobieta, która zorganizowała dla niej zbiórkę, wszystkie są mniej prawdziwe niż Samantha, całkiem wymienne, w zasadzie to znikają, kiedy Samantha zamyka oczy. Nie musi nawet nic mówić, żeby odgrywały swoje role, a robią to wyjątkowo dobrze, poruszają się po korytarzach z tym samym cichym terkotem co szpitalny sprzęt na kółkach, zawsze w zasięgu, jej własne księżyce umocowane w jej centrum niewidzialnymi linkami, pojawiają się, gdy tylko szarpnie. Porusza je smutek, więc Samantha stara się być jak najsmutniejsza, żeby ich mechanizmy nie przestały się obracać. Nie mylą jej się, ale mogłyby).
Drugi tydzień poszukiwań kończy się równie bezowocnie co pierwszy; zaczyna się dyskusja, żeby jednak spróbować jeszcze z tym zdjęciem: opublikować apel w mediach, czy rozpoznajesz tę dziewczynę? Publikacja zdjęcia wymaga zgody opiekunów, co pozostaje poważną przeszkodą, trzeba zwrócić się z tym do sądu. Ktoś jeszcze musi zrobić jej to zdjęcie. Będziemy się tym martwić, jak dostaniemy zgodę, uspokaja sierżant, który nie znosi biurokracji. Udało się już uzyskać jej częściowe odciski palców: ze szklanki, niedojedzonego jabłka, z talerzyka po cieście, nocą po kryjomu, jakoś się udało, ale nie ma trafień. Oddzielny zespół dzwoni po klinikach ortodontycznych w całym kraju, ktoś przecież założył jej ten aparat na zęby. Odbiera recepcjonistka: to ta dziewczynka spod tramwaju? Nie pamiętam, czy miała aparat, nie przyjrzałam się. To największe z kół, jakie śledztwo zatoczyło do tej pory.
Dziewczynka niewiele się zmienia. Nadal nie chce być dotykana i nie podejmuje prób kontaktu. Czasem nieoczekiwanie zwraca na kogoś uwagę, jeśli ten ktoś trzyma coś, czego ona chce: kolorowy magazyn, przekąskę, zabawkę, szalik. Pragnie rzeczy. Wystarczy spojrzenie albo gest, wyciągnięta ręka, i rzeczy są jej wręczane, a ona opiera się z powrotem na poduszce z miną solenizantki. Jak odmówić dziewczynce, która tyle przeszła, nadal przechodzi, tkwi w szpitalnej otchłani i nie ma nikogo, kto by się nią zaopiekował, przynajmniej tak na stałe, bo na co dzień opiekuje się nią mnóstwo osób. Kiedy pewnego dnia idzie do toalety z plamą krwi na spodenkach od piżamy, Siostra II wpada w popłoch, co to za koszmar tkwi pod spodenkami, dopiero Siostra IV, która ma już trochę dość, powstrzymuje ją przed biciem na alarm, daj jej po prostu podpaskę. A sama przynosi potem dziewczynce swoją lepszą herbatę i paczkę delicji, choć ma zasadę, żeby nie faworyzować, ale wzrusza ją jej samotność, bo dziewczynka przez cały ten czas pozostaje oddzielna, jakby nie brała udziału w swojej sytuacji. Siostrze wydaje się, że faworyzowanie nic nie kosztuje.
Sąd wydaje zgodę na publikację wizerunku, zwracając uwagę na delikatność tej całkiem precedensowej sytuacji, a sierżant osobiście przegląda wszystkie zdjęcia, jakie robiono dziewczynce, żeby stwierdzić, że żadne się nie nadaje. Tutaj wygląda na dużo starszą, tutaj jakby naćpana, a i tak widać tylko jedną trzecią twarzy. Taka nie wzbudzi wystarczającego współczucia. Wysyła dwoje policjantów do szpitala, żeby sfotografowali ją z ukrycia. Stoją przez pół dnia na korytarzu, jedzą orzeszki, aż ktoś zostawi uchylone drzwi, wtedy udaje im się zrobić zdjęcie: dziewczynka w jej naturalnym środowisku, na tle białej ściany, smutna, ale bez przesady, żeby nie epatować, jasne nieuczesane włosy, przetłuszczone przy czole, widoczne rysy twarzy, patrzy w dół, czy rozpoznajesz tę dziewczynę?* Zostaje opublikowane jeszcze tego samego dnia po konferencji prasowej i staje się krajowym niusem. Dziewczynki mnożą się jak gremliny; jest jedna z amnezją, jest z piwnicy, odratowana, odbita ze szponów międzynarodowej szajki pedofilskiej, czyjaś sąsiadka, wiele osób ją pamięta, kilka dziewczynek z południa i jeszcze więcej z północy, były widziane w różnych miejscach. Rozdzwaniają się telefony. Sierżant zastanawia się, czy to był na pewno taki świetny pomysł, bo tropienie fałszywych dziewczynek potrwa następny miesiąc, może dłużej. Ma jednak nadzieję na szczęśliwy zbieg okoliczności, który wyłoni tę prawdziwą jak właściwą kartę z talii, taki traf rozwiązał mu już niejedno śledztwo. Siostry, które są znacznie praktyczniejsze, szerują posty: czy rozpoznajesz tę dziewczynę?
Dziewczynka nic o tym nie wie. Zasypia przy akompaniamencie chóru wielogłosowego: o boże biedne dziecko. Nocą szpital jest dla niej ciemny i cichy, śnią jej się puste korytarze, cienie na ścianach, poprzednie życia, maszyny tłoczące nieustające zarazy prosto do żył, żeby podtrzymać instytucję opieki z jej pięknymi siostrami i mądrymi lekarkami, żeby system okiełznywania kryzysu zawsze działał i nie zabrakło kryzysu, tej jednej pewnej rzeczy, na której ona się zna. We śnie wszyscy – nie jest pewna kto, czuje tylko ich wszystkość – pochylają się nad nią, leżącą na stole operacyjnym, zaglądają do środka przez żebra rozchylone jak drzwi kuchennej szafki. Widzą, jak bardzo jest chora i jest im z tego powodu żal. Wenflon wysuwa się z jej ręki, ona zrywa się, żeby go przytrzymać, wtedy wszystko się z niej wysypuje. Nie budzi się, tylko we śnie zaczyna się bać.
Jeszcze dwa dni zajmuje mu dotarcie na policję, chociaż rozpoznaje ją od razu, ale najpierw nie chce mu się wierzyć, a potem musi dojechać do miasta; nie rzuci wszystkiego, żeby pojechać, nie sądzi, żeby działa jej się krzywda. Wchodzi niepewnie, ręce wciska w kieszenie, wyjmuje. Wkłada w kieszenie luźno. Porusza łokciami. Jakby szukał właściwej pozy do powiedzenia: to jest moja córka.
(*Była kiedyś medyczną aktorką. Za 10 dolarów za godzinę odgrywała zestaw symptomów choroby przemieszanych dla zmyłki z niechorobowymi projekcjami, przez które studenci medycyny musieli się przedrzeć podczas wywiadu, żeby postawić właściwą diagnozę. Dostawała skrypt, który nakreślał jej problem, okoliczności, osobę, którą miała się stać, na przykład: jesteś czterdziestoletnią pracoholiczką, która doświadcza zaników pamięci, jesteś pewna, że to przez stres, którym tłumaczysz każdą dolegliwość, włącznie ze skręconą kostką trzy lata temu, którą zignorowałaś, a która nie przestawała cię boleć, chciałabyś tylko jakieś tabletki na ten stres i może coś nasennego, nie chciałabyś robić żadnych dodatkowych badań, bo nie masz na to czasu; można zerkać na telefon co dziesięć minut. W pokoju z innymi aktorkami czytała skrypt i zapamiętywała szczegóły, a kiedy przychodziła jej kolej, wchodziła do gabinetu i powoływała do życia swoją bohaterkę, na przykład: jesteś dwudziestosiedmioletnią sprzedawczynią, od wczoraj bardzo, bardzo boli cię brzuch, nie chcesz przyznać, że nie umiesz określić, gdzie cię boli i jak, bo nie znasz swojego brzucha, nie umiesz go ponazywać, przeraża cię wszystko, co w nim jest i może być, więc podważasz własny ból, może nie boli cię aż tak bardzo, chociaż kiedy wstajesz, robi ci się słabo; można załamać się i rozpłakać, jeśli pojawi się odpowiedni na to moment. Wyegzekwuj empatię.
Empatia była niezbędna, po wywiadzie należało ocenić jej poziom i wpisać w formularzu, do tego była potrzebna ona, prawdziwa osoba, w roli pacjentki, stająca się na moment osobą, jaką chciała się stać, na przykład: jesteś dwudziestodwuletnią matką niemowlaka, który od dwóch dni przy oddychaniu robi yyyyyyyyh, a czasem chrrrrchrrrr, ojciec dziecka jest żonatym nie z tobą dentystą i jakoś zepsuł mu się telefon ostatnio, nie chcesz przyznać, że zdarza ci się fantazjować, że zawijasz dziecko w kocyk, całe, z głową, i ściskasz, dopóki nie przestanie wydawać tych dźwięków; na przykład: jesteś uczennicą liceum, nosisz długie spodnie nawet w lecie, nie chcesz przyznać, że jesteś sprytna, więc tniesz się tylko tam, gdzie nie widać, ani że masz jakieś wspomnienie, które nie wydaje ci się prawdziwe, jakiegoś wujka, z dzieciństwa, nie wydaje ci się prawdziwy, nie kojarzysz tych faktów ze sobą.
Była kiedyś uciekinierką, gimnastyczką, zaginioną księżniczką i Dakotą Johnson. Podziękowano jej za współpracę, kiedy wyszło na jaw, że nie trzyma się skryptu i dodaje od siebie traumy).
To jest moja córka Samantha, ma dwadzieścia pięć lat, nie trzynaście, przyjechała tu na wakacje, chociaż na fałszywym paszporcie, i nie jest ofiarą. Może była ofiarą, może jeszcze będzie, ale nie jest w tym momencie, popełniliście państwo błąd. Rozminęliście się w czasie z Samanthą-dzieckiem-dziewczynką. Nie było jej łatwo w życiu. Ale znalazła w sobie ten talent do wzbudzania współczucia, proszę przyznać, że jest wyjątkowy. Gdzie się nie pojawi, zjednuje sobie ludzi. Po prostu łamie serca swoim nieszczęściem, co jednak wymaga od niej produkowania nieszczęść w liczbie większej niż mogłaby doświadczyć. Na pewno nie chciała źle, doszło tylko do nieporozumienia. Nie skłamała przecież ani razu.
Samantha już wie, nikt nie powiedział jej wprost, ale sierżant przyszedł do szpitala i zapytał, czy Samantha to ona. Pokiwała głową. Siostra II patrzy teraz na nią z obrzydzeniem i prawie się nie odzywa, za to Siostra IV rozpościera jeszcze intensywniejszą opiekę: teraz zwłaszcza jest jej potrzebna. W zasadzie nie powinna przebywać w szpitalu, nic jej nie dolega, jednak nie wiadomo, co innego z nią zrobić, a Samantha stara się nadal pasować do szpitalnego łóżka, nie wstaje, spokojnie ogląda telewizję, nie mówi. Na wszystkie pytania odpowiada na migi. Nie ma poczucia, żeby kogoś oszukała. Nie jest ofiarą, którą myśleli, że jest, ale może jest jakąś. Podobno ktoś chciał ją adoptować.
Lekarka dostaje kilkanaście próśb o wywiad, nie odpowiada na żadną. Przechodzi kryzys osobowości, wątpiąc we wszystko, co dotychczas wydawało jej się, że wie, nawet kierowcy autobusów mają krzywo doklejone wąsy podstawionych aktorów, nie odbiera telefonów, ściany mają oczy. Idzie na długie zwolnienie i nie rozmawia z obcymi.
Dwa tysiące godzin spędzonych na szukaniu Samanthy kosztuje słono. Za to należałoby kogoś obwinić, a zupełnie nie ma kogo, nie sposób nawet dojść, kto wymyślił Dziewczynkę Spod Poczty; nie Samantha, która nie powiedziała słowa. Nikogo nie okłamała i to akurat jest prawda. W wieku siedmiu/trzynastu/dwudziestu pięciu lat jest już zmęczona, i chociaż niektórym osobom zaangażowanym w tę sprawę wydaje się, że to diabelska przebiegłość pozwoliła jej uniknąć odpowiedzialności, ona milczała przez miesiąc z ulgą.
Z braku lepszych pomysłów, co z nią zrobić, zostaje deportowana i jeśli w szumie silników Samantha fantazjuje o spektakularnej katastrofie, z której tylko ona ocaleje, to nikt się tego nie domyśla (w pewnym momencie nachyla się do siedzącej obok policjantki, która zachowuje dystans, ale jest dla niej miła przez całą drogę, nie potrafiąc ukryć, że jest jej żal tej rozpaczliwej dziewczyny; i mówi: cieszę się, że jesteś prawdziwą osobą).
Drugi raz nie zrobiłbym niczego inaczej, odpowiada sierżant na konferencji, reszta bez komentarza.
MAŁGORZATA ŻARÓW (ur. 1988), pisarka. Jej debiutancka powieść Zaklinanie węży w gorące wieczory otrzymała Nagrodę Literacką Gdynia oraz nominacje do międzynarodowej nagrody Grand Continent 2022, Nagrody Conrada, Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Nagrody Literackiej Nike.
Prozę w „Piśmie” wspiera Miasto Gdynia, sponsor Nagrody Literackiej GDYNIA
ŻARTY RYSUNKOWE
POEZJA
Instrukcja niepoddawania się
ADA LIMÓN
Bardziej niż wybuch dzwonków fuksji z dzikiej jabłoni, bardziej niż niemal obsceniczny pokaz gałęzi wiśni sąsiada, która wpycha kwiecie w kolorze waty cukrowej pochmurnemu niebu podczas wiosennego deszczu, to zielenienie drzew porusza mnie najbardziej. Kiedy cały ten szok bieli i ciągutek, bibeloty i błyskotki świata, odejdzie, zostawiając chodnik upstrzony confetti pokłosia, pojawiają się liście. Cierpliwe, nieustępliwe, zielona skóra pokrywa to wszystko, co wyrządziła nam zima, powrót przedziwnej myśli ciągłego życia mimo chaosu nas, zranienia, pustego. No dobrze, biorę, zdaje się mówić drzewo, nowy zgrabny liść rozkłada się jak dłoń wypuszczona z pięści. Biorę wszystko.
Przełożyła Paulina Korzeniewska
ADA LIMÓN (ur. 1976), amerykańska poetka, autorka sześciu tomów poetyckich. Jest dwudziestą czwartą laureatką nagrody poetyckiej przyznawanej przez Bibliotekę Kongresu USA, a także pierwszą Latynoską, która zdobyła to wyróżnienie. Jej wiersz został wygrawerowany na obudowie sondy Europa Clipper, która zostanie wystrzelona w 2024 roku i będzie krążyć po orbicie wokół Europy, jednego z księżyców Jowisza.
ESEJ IDEE
Post-ity i tatuaże, czyli o (nie)byciu swoją pracą
tekstZUZANNA KOWALCZYKrysunekMIKITA RASOLKA
PUŁAPKĄ JEST OGRANICZENIE swojego poczucia „ja” do jednej roli i uczynienie z niej niezmiennego sedna nas samych. Mogę czuć, że ważną częścią mnie jest pisanie, a jednocześnie nie redukować wizji samej siebie do tego, czy piszę.
Po swojej pierwszej wizycie w Polsce K. był zachwycony jagodziankami, jeziorem Śniardwy i nowo poznanymi ludźmi, ale nie mógł zrozumieć jednego. – Niemal każda osoba, z którą zaczynałem rozmowę, pytała mnie w ramach small talku o to, czym się zajmuję. Czy wy macie jakąś paranoję?
To nie pierwszy raz, gdy ktoś z innego kraju wyraził przy mnie podobne zdanie. Odruchowo stanęłam w obronie tych pierwszych pytań, które – gdy chcemy nawiązać rozmowę z kimś obcym – są skazane na koślawość. Czy to nie jest zrozumiałe, że szukając punktu zaczepienia do poznania człowieka, chwytamy się tego, na co poświęca umowną jedną trzecią doby? K. odpowiada zaczepnie, czemu zatem nie pytać o pozostałą część dwudziestu czterech godzin. A Arthur C. Brooks, profesor Harvardu, zajmujący się zawodowo badaniem szczęścia, daje mi pstryczka w nos, pisząc, że za otwieraniem rozmowy klasycznym What do you do?, które słyszy regularnie w Stanach Zjednoczonych, kryje się coś więcej aniżeli tylko prosta chęć znalezienia pretekstu do nawiązania kontaktu. To syndrom tego, jak daleko w naszą tożsamość wgryzła się praca, stając się dla wielu ludzi identyfikacyjnym trzonem. „Nie jesteś już po prostu Mary albo Johnem; jesteś Mary – kierowniczką regionalną, Johnem – doświadczonym nauczycielem” (przeł. Z.K.) – pisze Brooks w napisanej wspólnie z Oprah Winfrey książce Życie, którego pragniesz. Sztuka i nauka sięgania po szczęście.
To jasne, że etykiety porządkują rzeczywistość. Budują poczucie przynależności, bywają narzędziem tworzenia koncepcji siebie i swojego stosunku do świata, formą zaczepienia w coraz bardziej rozedrganym, upłynnionym świecie. Ale bywają też przyczyną i formą opresji, źródłem budowania podziałów, podkreślania różnic. Przyglądając się temu, jakich haseł używamy do opisania siebie i innych, można więc szybko dojść do wniosku, jak ograniczające jest przyporządkowywanie ludzi do konkretnych przegródek. Tożsamościowe metki to ubogie krewne złożonych osobowości. Zbyt ciasne gorsety dla obfitych ciał. Puzzle, które bez reszty elementów nie przedstawiają żadnego obrazka. Ale przecież ich istnienie to nie tylko wynik poznawczego lenistwa; konsekwencja odruchu redukowania informacji w świecie zbyt mocno przesyconym informacjami, abyśmy mogli objąć jego całą złożoność. To także znak odwiecznego poszukiwania odpowiedzi na pytanie, kim jestem, bez której trudno o samopoznanie i samoświadomość – niezbędne kompetencje do pełnego doświadczania życia.
Tylko dlaczego wśród tych tożsamościowych szufladek znajduje się praca? Czy była tam zawsze, czy to znak dzisiejszych czasów? Co się kryje za symbolicznym gestem przyklejenia na czoło Mary kartki z napisem „kierowniczka regionalna” – lub gdy ona sama ją sobie przykleja, metaforycznie ślini papier i przystawia go do skroni, przedstawiając się nam na imprezie lub pisząc swoje bio na Instagramie? Czy dla Mary ważne jest poczucie przynależności do grupy kierowniczek regionalnych? Czy hasło „kierowniczka regionalna” staje się dla niej narzędziem określenia swojego statusu, niczym skrót „sir” czy „dr” przed nazwiskiem? Czy bycie kierowniczką regionalną pomaga Mary w samopoznaniu?
Zasypana w głowie podobnymi pytaniami, zagadnęłam więc K. o to, od jakiego wątku zaczyna rozmowę, nawiązując relacje w trakcie swoich podróży. – W górach pytam, czy się wspinasz. Nad wodą – czy na czymś pływasz. Słyszę pytania o to, co tu robię, skąd pochodzę albo jak się do mnie zwracać, bo połączenie zarostu i pomalowanych paznokci budzi konsternację – odpowiada. – Ale w Szwecji, z której pochodzę, czy Ameryce Południowej, którą zjeździłem, rzadko kiedy pytano mnie na wstępie o pracę. I ja sam rzadko o nią pytam.
Nie bez znaczenia dla postawy K. jest fakt pochodzenia z kraju, z którego paszport, odkąd pamięta, otwiera większość granic, jego kolor skóry nie stwarza dla niego zagrożenia, a zakaz dyskryminacji ze względu na tożsamość transpłciową liczy piętnaście lat. Sam określa się więc swobodnie hasłami „podróżnik”, „ojciec”, „osoba transpłciowa”, „buddysta”, „Europejczyk” i „Szwed”. – To informacje, które dodałem do swojego konta na Tinderze – mówi z uśmiechem.
Zdaniem politologa Yaschy Mounka, profesora Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa, ten technologiczny aspekt autoidentyfikacji – a zatem to, jakie etykiety przypisujemy sobie w internecie – nie jest bez znaczenia dla zrozumienia kierunku, w jakim zmienia się obecnie pojmowanie i kształtowanie swojej tożsamości. Jak przekonuje w książce The Identity Trap (Pułapka tożsamości), potrzeba bardzo jasnego zaklasyfikowania samego siebie do konkretnych szufladek jest zjawiskiem silnie podbitym przez wpływ mediów społecznościowych. „Internet miał stworzyć świat, w którym różnice pomiędzy grupowymi tożsamościami mają mniejsze znaczenie niż kiedykolwiek. Zamiast tego zbudował rzeczywistość sprzyjającą rozpowszechnianiu i nierzadko konkurowaniu ze sobą różnych tożsamości, w której coraz więcej osób ochoczo identyfikuje się z daną grupą etniczną, płcią czy orientacją” (przeł. Z.K.) – stwierdza. Bycie kimś oznacza przynależność do jakiejś grupy, potwierdzenie odniesionego sukcesu, zgrabne hasło służące za podpis.
Istnieje też jednak odmienna perspektywa postrzegania obecnego kierunku zmian: przekonanie, że tożsamość jest płynna, a binarne kategorie nie opisują już wiarygodnie świata. Służą nie nam, lecz tym, którzy nami rządzą, aby dzielić nas na swoich i obcych, a w efekcie – skuteczniej nami rządzić. Paul B. Preciado, filozof, aktywista i teoretyk kultury, definiujący się jako „dysydent płci”, w książce Mieszkanie na Uranie. Kroniki przeprawy wyciąga z tego porządku rzeczy wywracające ten porządek wnioski: „Czy naprawdę wierzycie, że jesteście mężczyzną lub kobietą, że jesteśmy osobami homoseksualnymi czy heteroseksualnymi, interpłciowymi czy transpłciowymi? Czy te rozróżnienia was nie niepokoją? Czy im ufacie? Czy naprawdę w nich tkwi sens waszej tożsamości? Jeśli po usłyszeniu któregokolwiek z tych słów czujecie drżenie w gardle, nie uciszajcie go. To różnorodna wielorakość kosmosu próbuje dojść do głosu przez waszą klatkę piersiową” (przeł. Agata Araszkiewicz).
Ciąg do negowania i rozbrajania dotychczasowych podziałów widać na przykładzie wielu tożsamościowych etykiet. Pytanie „kim jesteś” coraz częściej zastępuje pytanie „z kim lub z czym się identyfikujesz”, a do puli możliwych odpowiedzi dołączyła fraza „żadne z powyższych”. Z jednej strony obserwujemy więc tożsamościowe wzmożenie, o którym pisze Mounk, z drugiej – jego postępujące rozmycie, na które zwraca uwagę Preciado. Być może zatem identyfikacja z pracą jest odpowiedzią na oba te zjawiska? Szukaniem identyfikacyjnego punktu zaczepienia w świecie jednocześnie coraz silniej podbijającym znaczenie etykiet i coraz bardziej się ich pozbywającym?
Próżno szukać tu jednak zerojedynkowości. K. pracuje zdalnie z różnych miejsc świata i nieszczególnie utożsamia się z tym, co robi od umownej dziewiątej do siedemnastej. Zawód programisty zapewnia mu warunki do realizowania swoich pasji, wśród których, obok wspinaczki, podróży i jazzu, od niedawna plasują się również polskie jagodzianki. Z czego to jednak wynika, że K. nie identyfikuje się ze swoją pracą programisty, podczas gdy ja utożsamiam się z pracą dla „Pisma”? Czuję, że mówi ona o mnie coś autentycznego, jest ważną częścią mojego „ja”, wykraczającą poza prosty opis wykonywanego zawodu? To kwestia charakteru, osobistych uwarunkowań, systemu wartości, kultury, w której się wyrosło, czy rodzaju wykonywanego zawodu?
A zatem jak współczesne zmiany, w tym rozsadzanie dotychczasowych sposobów porządkowania świata, wpływają na to, z czym się identyfikujemy? Bo to przecież nie tylko rzeczy, które „są”, jak tożsamość płciowa, orientacja seksualna, rasa, drzewo genealogiczne czy narodowość, a więc rzeczy, których przeważnie nie da się zmienić i których znaczenie w społecznym krajobrazie determinuje niejednokrotnie długa lista cywilizacyjnych wykluczeń. To również rzeczy, które bywają, jak podróżowanie, bycie mężem/żoną czy wykonywany zawód; rzeczy, które z racji swojej nieuniknionej tymczasowości zastawiają na nas pułapkę. Bo czy identyfikując się ze swoim zawodem, nie zżywam się zbyt mocno z czymś, co jest wobec mnie zewnętrzne, a tym samym nie ryzykuję utraty kawałka tożsamości wraz z utratą pracy? Nie internalizuję czegoś, co lepiej, aby pozostało oddzielone od mojego poczucia „ja”, jako że nie całkiem ode mnie zależy – i nie uwzględnia mnie jako bardziej złożonej całości?
Pułapkę tę Arthur C. Brooks nazwał w tekście A Profession Is Not a Personality (Zawód nie jest osobowością) dla magazynu „The Atlantic” „samouprzedmiotowieniem” (self-objectification) – zlaniem się z wizją siebie jako „maszyny do pracy i narzędzia wydajności” w wyniku zbyt długiej ekspozycji na kapitalizm. „Wielką ironią losu jest to, że próbując być wyjątkowi, ograniczamy się do jednej cechy i zamieniamy się w trybiki w maszynie, którą sami stworzyliśmy. W swojej książce Zrozumieć media. Przedłużenia człowieka z 1964 roku Marshall McLuhan stwierdził, że «medium jest przekazem». Zauważył, że w słynnym greckim micie Narcyz zakochał się nie w sobie, ale w obrazie samego siebie. I tak właśnie się dzieje, gdy się zawodowo samouprzedmiotowiamy: nasza praca staje się naszym medium i przesłaniem. Uczymy się kochać obraz siebie, odnoszącego sukcesy, a nie siebie takim, jakim naprawdę jesteśmy. Nie popełniaj tego błędu. Nie jesteś swoją pracą, a ja nie jestem swoją. Odwróć wzrok od zniekształconego odbicia i miej odwagę doświadczyć pełni życia i prawdziwego siebie” (przeł. Z.K.) – nawołuje Brooks.
Będąc osobą niejednokrotnie przedstawianą w pierwszej kolejności jako autorka tekstów czy redaktorka „Pisma”, muszę zapytać: czy na pewno? Czy identyfikując się z pracą, rzeczywiście dokonuję „samouprzedmiotowienia”, które zaburza mi obraz „prawdziwej mnie”? Czy przywiązując się do tej etykiety, czuję się z nią całkowicie zlana, a więc czy Zuzia z „Pisma” istnieje bez „Pisma”? A z drugiej strony, czy praca jest wyłącznie czymś, co robię, a nie czymś, co mnie określa, skoro to właśnie w działaniu wykuwa się to, co mnie kształtuje i ugruntowuje? Czy nie jesteśmy sumą własnych działań bardziej niż tym, co o sobie myślimy lub co sądzimy, że myślą o nas inni? I zanim odpowiem, rzecz jasna, że to zależy, dopytam: od czego to zależy?
JEDEN Z BOHATERÓW powieści Chucka Palahniuka Fight Club. Podziemny krąg, na podstawie której powstał słynny film Davida Finchera, stwierdza za Brooksem: You are not your job – „Nie jesteś swoją pracą”. Pozwolę sobie jednak odświeżyć w waszej pamięci sceny pojedynków na pięści w piwnicy Tylera Durdena. Bo mniej więcej taki obraz pojawia mi się w głowie, gdy przedzieram się przez koleje odwiecznego sporu filozofek i psychologów o to, czym właściwie jest tożsamość i jakim zmianom podlega.
Przez większość historii, od Platona do Freuda, tożsamość (którą nazywano w różny sposób, od osobowości do podmiotowości, poczuciem czy świadomością „ja”) postrzegano przeważnie jako coś wypływającego z samego człowieka, autonomicznego, oddzielonego wyraźną linią od ról czy procesów społecznych. Aż do piwnicy Durdena dotarli socjolodzy i pierwsi psycholodzy społeczni, niosąc na sztandarach ideę, że tożsamość kształtują przede wszystkim czynniki zewnętrzne, takie jak kultura, status czy miejsce w hierarchii społecznej.
Do walki wyrwał się wówczas Karol Marks ze słynnym hasłem „byt określa świadomość”, który przekonywał, że dla tożsamości człowieka kluczowe są formy społecznych i ekonomicznych okoliczności, w jakich ta się wykluwa. Dzisiejsza wiedza o konsekwencjach systemowych wykluczeń potwierdza ten sposób myślenia, ale przecież intuicja podpowiada, że taki obraz człowieka jest w najlepszym razie niepełny. Że przecież to, kim jesteśmy, nie ogranicza się do klasy społecznej, rasy czy płci, choć czynniki te, zwłaszcza gdy determinują doświadczenie opresji, mogą być – i zazwyczaj są – dla tożsamości istotną składową.
Pamiętacie, co okazuje się w Fight Clubie? Spoiler: Tyler Durden nie istnieje. Edward Norton tak naprawdę okłada pięściami samego siebie. Myślenie o koncepcie tożsamości w kategoriach albo – albo przypomina właśnie takie podbijanie oka samemu sobie. „Tożsamość winna być projektem refleksyjnym, co nie oznacza, że takim jest” – tłumaczą we wstępie do swojej książki Odsłony tożsamości Anna Batory, Elwira Brygoła i Piotr Oleś. Podstawą tożsamości jest „podmiotowość związana z odpowiednim poziomem rozwoju poznawczego, samoświadomością i autorefleksją” – a więc czynniki, które łączą w sobie zarówno wymiar autonomiczny, jak i uwarunkowania zewnętrzne.
Gdy w latach 60. XX wieku świat zaczął uważniej przyglądać się temu, jak na pozycję społeczną wpływają różne formy systemowej opresji związanej z rasą, klasą, płcią czy seksualnością, na scenę wkroczył uczeń Anny Freud, Erik Erikson, amerykański psychoanalityk i psycholog, który w książce z 1950 roku Dzieciństwo i społeczeństwo przekonywał, że tożsamość buduje się w wyniku zarówno stosunku człowieka do samego siebie (a więc tego, co mnie odróżnia od innych), jak i w odniesieniu do grupy (co mnie łączy z innymi), opierając się na kulturze, tradycji i danym momencie życia. Nie da się więc oddzielić tego, jak o sobie myślimy, od kontekstu politycznego, w jakim przyszło nam żyć, ale nie sposób też tego myślenia ograniczyć wyłącznie do owego kontekstu. Od czego zależą jednak proporcje w tym obrazie własnego „ja”? Jak pokazuje refleksja nad historią powiązania tożsamości z kulturą – przede wszystkim od zakresu osobistej wolności.
„Określona relacja między jednostką a społecznością, przyporządkowanie do zadań i powinności, oczekiwany i dopuszczalny zakres decyzji osobistych, nowe możliwości indywidualnego rozwoju, spektrum dostępnych zmian życiowych – wszystko to składa się na osobowość typową dla danej fali cywilizacji” – piszą Batory, Brygoła i Oleś. I tłumaczą, że zgodnie z tą narracją w agrarnej fazie rozwoju cywilizacji człowiek określał się przede wszystkim wobec grupy, jako element wąskiego świata, ograniczonego konkretnym zestawem przekonań i wierzeń. Był to człowiek „uprzedmiotowiony rolą”, który określając się poprzez udział w społeczności, nie ponosił ani nie odczuwał daleko idącej odpowiedzialności za własne działania. Jego świat zamykał się w ciasnych ramach, w obrębie których miał jasno wyznaczoną rolę. Nawiązując do przytoczonego przez Brooksa przykładu kierowniczki regionalnej Mary, wyobraźmy sobie Mary – matkę i tkaczkę, której role określają w pełni tożsamość. W swojej świadomości i świadomości grupy Mary istnieje, bo rodzi i wychowuje dzieci oraz tka ubrania dla swojej wioski, w zamian za co wioska dba o jej inne potrzeby. Samoświadomość Mary wynika więc właśnie z tych ról i w nich się poniekąd zawiera. W konsekwencji Mary istnieje tak długo, jak długo istnieje to, wobec czego Mary się określa. Ponieważ podmiotowość Mary nie wypływa z niej samej, nie wiąże się z autorefleksją i autonomią, bez swojej wioski i wykonywanych w niej działań Mary nie wie, kim jest. I w pewnym sensie przestaje być.
W fazie industrialnej wyłania się jednak „człowiek częściowo podmiotowy” – „przygotowany do określonych zadań produkcyjnych i podporządkowany organizacji pracy”, ale biorący jednostkową odpowiedzialność za swoje działania, zdolny do podejmowania własnych decyzji. Jak podkreślał przywołany już Marks, był to moment oddzielenia człowieka od produktów jego pracy, co zaważyło na sposobie myślenia o własnej tożsamości. Odpowiedź na pytanie „kim jestem” w nieodłączny sposób wiąże się bowiem z odpowiedzią na pytanie „co robię” – a skoro nie zbieram w bezpośredni sposób owoców własnych działań, szukam sprawczości również w innych aspektach życia. Mary, która szyje, nie widzi już wytworów swoich rąk na ciałach bliskich. W mniejszym stopniu utożsamia się z zawodem tkaczki i coraz lepiej rozumie, że na to, czym się zajmuje, oddziałuje zarówno płeć, jak i miejsce urodzenia czy status materialny. W efekcie definiuje się również poprzez te kwestie i inne formy podejmowanych działań, na rozwój których niebagatelny wpływ ma skapująca powoli z wierzchołka społecznej hierarchii funkcja „czasu wolnego”. Mary, ograniczona zewnętrznymi okolicznościami, przynajmniej w teorii może wybrać, czy woli tkać, czy wykonywać inny zawód albo co robi w „czasie wolnym” (jeśli nie wypełniają go rzecz jasna – a najczęściej wypełniają – nieodpłatne formy pracy) i ten – niekiedy pozorny – wybór kształtuje jej samoświadomość. Wybór tego, jak sama o sobie myśli i w jaki sposób się definiuje. Do publicznego dołącza prywatne.
W kolejnej fazie rozwoju cywilizacyjnego, nazwanej fazą informacyjną, wyróżnia się już „człowiek podmiotowy, autor siebie: (...) zdolny do twórczej interpretacji pragnień, opracowania własnej koncepcji świata i tworzenia indywidualnego sensu życia”. Oto Mary – w teorii tkaczka i matka z wyboru, która może, ale nie musi definiować się poprzez swoje role, jako że jej świat wykracza poza dom i zakład pracy (nawet jeśli tym oknem na inne światy jest tylko ekran telefonu). Natłok informacji przekłada się na spektrum punktów odniesienia dla tworzenia obrazu samego siebie. Teoretycznie, jeśli chce, Mary może zmienić pracę, miejsce zamieszkania, wspólnotę. Może też (w teorii) wybrać spośród nieskończonej liczby ról, z których chce się zbudować. Jeśli więc Mary jest tkaczką czy też – idźmy w to – kierowniczką regionalną, to zgodnie z tą narracją tak wybrała, bo to Mary jest autorką siebie, której zadaniem jest rozpoznanie własnych potrzeb i ułożenie swojego życia tak, aby jak najlepiej na nie odpowiadało. Mary (w teorii) sama wybrała swój zawód (choć oczywiście w praktyce nie zawsze tak się dzieje), a więc może się z nim utożsamić w wyniku podjętej decyzji. Takie myślenie jednak oczywiście przerzuca odpowiedzialność za siebie wyłącznie na Mary, usuwając z pola widzenia wciąż obecne okoliczności zewnętrzne, które na to spełnienie dość znacząco wpływają.