Pismo. Październik 2024 - Fundacja Pismo - ebook
NOWOŚĆ

Pismo. Październik 2024 ebook

Fundacja Pismo

4,0

93 osoby interesują się tą książką

Opis

W październiku przyglądamy się kontrowersyjnej metodzie terapii Berta Hellingera, a raczej stojącej za nią potrzebie zaglądania w swoją rodzinną przeszłość i szukania w niej wyjaśnienia teraźniejszych problemów. Sprawdzamy, co nauka mówi o tym sposobie. Poza tym jedziemy też na wykopaliska i razem z archeolożkami szukamy naszych praprzodkiń, kompozytorkę Hanię Rani pytamy o jej inspiracje i ścieżkę kariery, a także analizujemy, czy hasło „opodatkować najbogatszych” ma szanse na realizację. 

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

– najnowsze opowiadanie Macieja Wnuka,
– portret Tadeusza Baranowskiego, malarza i taty Smoka Diplodoka,

– komiks Henryka i żarty rysunkowe Filipa Zawady, 

– apteczkę brytyjskiego wokalisty i producenta Pumy Blue. 

 

Pismo. Magazyn Opinii. 10/2024

Karolina Lewestam – Jak pozbyć się lęku – Rozmowy z K. 

Opal Ćwikła – amen

Amadeusz Świerk – Kacper – W Kadrze z cyklu Jedni z nas

Miłosz Waligórski – Kraj Że albo drobny mak

Oktawia Kromer – Jak Polacy dają się ustawić. „Psychoterapia” według Berta Hellingera 

Martyna Pankiewicz – nysa to ksywa

Mateusz Roesler – Niczego nie przeoczyć. Rozmowa z Hanią Rani
Filip Zawada – Żarty rysunkowe 

Mariusz Śmiejek – Galamsey

Paulina Maślona – Dama z Kości Słoniowej i inne preherstorie 

Urszula Sikora – Ludzkie zoo 

Kamil Fejfer – Podatkowe uniki najbogatszych 

Henryk – Terrier terapeuta 

Paweł Kicman – Z Pismem u… Tadeusza Baranowskiego, taty Smoka Diplodoka 

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Magdalena Abakanowicz. Kompozycja monumentalna (fragment) 

Maciej Wnuk –  Miodożerka

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Puma Blue?

Zuzanna Kowalczyk – À propos traumy 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
3
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Cieszę się, że Pismo kontynuuje niejako temat psychowashingu, rozprawiając się z ustawieniami hellingerowskimi.
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Jak po­zbyć się lęku

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga Ka­ro­lino!

Na pięk­nej taj­skiej wy­spie, na którą przy­je­cha­łam z ro­dziną, po dwóch ty­go­dniach po­bytu w tym kraju, za­czę­łam zwal­niać. Nie wy­szli­śmy ni­g­dzie wie­czo­rem. Młod­szy syn szybko za­snął, star­szy po­szedł z mę­żem na spa­cer, eks­plo­ro­wać nową oko­licę.

A ja po­ło­ży­łam się na łóżku, to­tal­nie przy­tło­czona. W wieku czter­dzie­stu lat do­bie­głam do miej­sca, które dawno temu wy­zna­czy­łam so­bie za cel. Mam zdrową, ko­cha­jącą się ro­dzinę. Ni­czego nam nie bra­kuje. Ra­zem po­ko­nu­jemy co­dzienne wy­zwa­nia i ra­zem ce­le­bru­jemy małe i więk­sze suk­cesy. A ja wciąż czuję, jakby prze­szłość sie­działa mi na ra­mie­niu. Czy znów nie za­znam od­rzu­ce­nia, głodu, sa­mot­no­ści? Zna­la­złam w so­bie siłę i de­ter­mi­na­cję, aby zajść bar­dzo da­leko. Do­pi­sało mi szczę­ście i spo­tka­łam ko­cha­nego męż­czy­znę. Czy lęk, że prze­szłość się po­wtó­rzy, bę­dzie psuł już każdą chwilę? Jak prze­ko­nać moją głowę, że je­ste­śmy bez­pieczni, a za­mar­twia­nie się jest kom­plet­nie bez sensu? Jak za­cząć cie­szyć się tym, co tu i te­raz, nie ba­cząc na to, co było i bę­dzie?

Ści­skam

Pa­try­cja

Droga Pa­try­cjo!

Tra­fi­łaś pod wła­ściwy ad­res! Bo tak, ja wiem, jak „prze­ko­nać głowę, że jest się bez­piecz­nym i wy­gnać z niej lęki do­ty­czące od­rzu­ce­nia, głodu, sa­mot­no­ści”. Słu­chaj więc, Pa­try­cjo, głosu do­świad­czo­nej w tym wzglę­dzie i zna­ją­cej co naj­mniej dzie­sięć spo­so­bów spe­cja­listki. To zna­czy mnie. Przy­go­tuj się, otwórz oczy i uszy na idącą ku To­bie mą­drość mą. Czu­jesz już zwia­stu­jące jej na­dej­ście de­li­katne fale? Wi­dzisz tę bladą łunę, która jest tak na­prawdę świa­tłem bi­ją­cym od mej mą­dro­ści? Sły­szysz jej rą­cze i dziar­skie „tup tup”?

No to tak.

Spo­sób pierw­szy: za­snąć i spać jak naj­dłu­żej.

Spo­sób drugi: upić się, ale tak do nie­przy­tom­no­ści.

Spo­sób trzeci: wziąć ka­wa­łek fi­letu z pangi, cho­dzić z nim po miesz­ka­niu, po­ło­żyć w ja­kimś rzadko od­wie­dza­nym ką­cie i zu­peł­nie o nim za­po­mnieć; po kilku dniach dom wy­pełni się za­pa­chem gni­ją­cej ryby i za­miast bać się od­rzu­ce­nia, głodu i sa­mot­no­ści, czło­wiek cho­dzi i wę­szy, za­sta­na­wia­jąc się, co też może tak nie­ludzko śmier­dzieć.

Spo­sób czwarty: in­ten­sywne su­doku.

Spo­sób piąty: spra­wić so­bie psa słusz­nej wiel­ko­ści, ale po­wstrzy­mać się przed przy­ucze­niem go do po­praw­nego cho­dze­nia na smy­czy. Na spa­cer wy­brać się w re­jon opa­no­wany przez ner­wową po­pu­la­cję ko­cią. Gwa­ran­tuję, że kiedy bę­dziesz ryć twa­rzą w żwi­rze, cią­gnięta przez uja­da­ją­cego czwo­ro­noga, na krótki, lecz zna­czący mo­ment za­rzu­cisz za­mar­twia­nie się.

Spo­sób szó­sty: me­dy­ta­cja. A może to była akre­dy­ta­cja? Naj­le­piej: po­wszechna ani­hi­la­cja.

Spo­sób siódmy: słu­cha­nie na okrą­gło i bez prze­rwy pio­senki „Je­ste­śmy ja­gódki, czarne ja­gódki; miesz­kamy w le­sie zie­lo­ooonym”. Z do­świad­czeń z cza­sów wcze­snego dzie­ciń­stwa mo­ich po­tom­ków wiem, że mózg zo­staje w ten spo­sób wpro­wa­dzony w stan zmęt­nie­nia, który cha­rak­te­ry­zuje się tym, że za­czyna mu być kom­plet­nie wszystko jedno. A na­wet, gdy z gło­śnika grzmią po raz trzy­sta szes­na­sty te cho­lerne ja­gódki (Twe dzie­cię klasz­cze we­soło w łapki i wciąż do­maga się po­wtó­rek), głód, od­rzu­ce­nie i sa­mot­ność za­czy­nają wy­glą­dać na za­sad­ni­czo cał­kiem atrak­cyjną opcję.

Spo­sób ósmy: zjeść szybko dużo świe­żego czosnku. Może i to pro­muje od­rzu­ce­nie, ale za to wpra­wia w mar­ty­ro­lo­giczny na­strój, w któ­rym róż­no­ra­kie cier­pie­nie jawi się jako droga do zba­wie­nia tu­dzież do­sko­na­ło­ści.

Spo­sób dzie­wiąty: sa­mo­bi­czo­wa­nie, wło­sien­nica i tar­za­nie się w pyle; względ­nie od­po­wied­nik współ­cze­sny tychże, czyli brydż spor­towy.

Spo­sób dzie­siąty: w ra­mach spryt­nego ru­chu wy­prze­dza­ją­cego na­leży sa­memu się za­wczasu prze­gło­dzić, a po­tem wy­rzu­cić bli­skich z domu, za­nim nas opusz­czą, i oznaj­mić im przez okno, że nie chce się nam ich znać; wy­rwać ze ściany ka­bel te­le­fo­niczny, wrzu­cić ko­mórkę do to­a­lety i zmiaż­dżyć ro­uter, a po­tem zgo­lić brwi, żeby wstyd po­wstrzy­mał nas przed próbą wyj­ścia na ulicę, i za­ry­glo­wać się od środka. Kto wie, może się okaże, że ta cała sa­mot­ność; to, czego ba­li­śmy się naj­bar­dziej, wcale nie jest... wcale nie... ech, Pa­try­cjo, ten spo­sób mu­szę jesz­cze pod­szli­fo­wać.

A tak na­prawdę, tak mię­dzy nami, to chyba ża­den z tych spo­so­bów, może oprócz to­tal­nej ani­hi­la­cji, nie jest sku­teczny. Na pewno ża­den nie działa dłu­żej niż pół dnia. Pa­try­cjo, nie oszu­kujmy się. Na­sze czarne lęki ni­gdy nie odejdą na do­bre, za­wsze będą z nami; one sie­dzą przy nas, gdy śpimy, mil­czące cie­nie; one głasz­czą nas po dło­niach, po twa­rzach, jak tylko się zbu­dzimy, wy­trzeź­wie­jemy, opa­nu­jemy psa; one są z nami jak wierne kruki, nasi cisi to­wa­rzy­sze; kiedy otwie­rasz wa­lizkę na pięk­nej taj­skiej wy­spie, pierw­sze wy­peł­zają z niej wła­śnie one i owi­jają się wo­kół two­ich prze­gu­bów, szep­cząc bez­gło­śnie: „Bój się, bój się, bój się”. I nic z nimi nie zro­bimy, mo­żemy tylko je tu­lić do sie­bie, jak prze­zro­czy­ste koty, a one z wdzięcz­no­ści po­zwolą nam znów na chwilę za­snąć.

Pa­try­cjo, my­ślę o To­bie, na Two­jej pięk­nej wy­spie; nie znam żad­nych spo­so­bów na lęki, ale chcę, tak bar­dzo chcę, żeby dały Ci wy­tchnie­nie.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

amen

OPAL ĆWI­KŁA

za­blo­ko­wa­łaś brwi, żeby wy­glą­dać bez­czel­niej za­raz zro­bimy z cie­bie ko­bietę-święte-miej­scebę­dziesz miała na twa­rzy ka­plicę

bę­dziesz miała na twa­rzy za­ję­cze ziele sta­łaś się rybą-płót­nem w środku masz su­per­kom­pu­ter je­steś ha­słem, na które się bu­dzę

Wiersz z tomu UFO­PORNO no­mi­no­wa­nego w ka­te­go­rii De­biut do Wro­cław­skiej Na­grody Po­etyc­kiej Si­le­sius 2024.

OPAL ĆWI­KŁA mi­strzyni Lu­blina w sla­mie po­etyc­kim 2022, au­torka per­for­mansu UFO­PORNO (2023), pro­pa­ga­torka dragu po­etyc­kiego, dzia­łaczka na rzecz lu­bel­skiej po­ezji w fun­da­cji Heu­re­sis i Bi­blio­tece Azyl, ar­tystka mul­ti­dy­scy­pli­narna, kłir, ikona stylu, mi­ło­śniczka czip­sów.

W KA­DRZE z cy­klu Jedni z nas

Kac­per

zdję­cie i tekstAMA­DE­USZ ŚWIERK

Po­cho­dzi z Za­ka­cza­wia, wy­klu­czo­nej spo­łecz­nie i eko­no­micz­nie le­gnic­kiej Dziel­nicy Cu­dów, jak na­zy­wają ją miesz­kańcy. 

Od ma­łego jest wiel­kim fa­nem Mi­cha­ela Jack­sona, nosi, wzo­rem zmar­łego pio­sen­ka­rza, dłu­gie włosy. To mama prze­ka­zała mu fa­scy­na­cję mu­zyką króla popu, oglą­da­jąc ra­zem z nim te­le­dy­ski mu­zyka. Kac­per szybko pod­chwy­cił ta­neczne ru­chy Jack­sona – dziś wy­ko­nuje je mi­strzow­sko. Ale chło­pak do­piero szuka moż­li­wo­ści roz­woju swo­jego po­ten­cjału. W dziel­nicy, w któ­rej mło­dzież wy­biera zu­peł­nie inny, dre­siar­ski styl kul­tury i ubioru, Kac­per nie za­wsze spo­tyka się z przy­chylną re­ak­cją.

Mimo to chło­pak po­zo­staje non­kon­for­mi­stą: zde­cy­do­wał się rzu­cić szkołę, żeby roz­wi­jać swoją pa­sję. Chciałby pra­co­wać jako tan­cerz, jed­nak brak pie­nię­dzy i per­spek­tyw mu nie po­ma­gają. Stara się też do­ra­biać w róż­nych miej­sach, ale przy­znaje, że de­pre­sja utrud­nia mu co­dzienne funk­cjo­no­wa­nie. Na szczę­ście nie odziera go z ma­rzeń o in­nym ży­ciu.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Kraj Że albo drobny mak

tekstMI­ŁOSZ WA­LI­GÓR­SKIzdję­cieTEM­PEST AN­DER­SON, do­mena pu­bliczna

Tam, skąd Brda zło­dziejka nocą daje dyla z księ­ży­cem na grzbie­cie –

Co to za kraj i w ja­kim po­wie­cie? Wie­cie? Po­wie­cie?

pio­senka po­dwór­kowa

Że ja – pro­win­cjusz, który Mont­mar­tre myli z Mont­par­nasse’em – wejdę do tego świata, czu­łem od dawna, prze­cież całe ży­cie cho­dzę man­kie­tami. Że ich po­znam, dało się prze­wi­dzieć, w końcu za­wsze są po są­siedzku. Że mnie ze­lek­try­zują, ro­zu­miało się samo przez się, wy­ła­do­wa­nia at­mos­fe­ryczne wstrzą­sają nimi co noc z piątku na je­sień. Że stanę na ich ziemi, było kwe­stią czasu, wszak ist­nieją i wczo­raj, i ju­tro, i dziś. A jed­nak – to, czego do­świad­czy­łem w kraju Że, prze­szło moje naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia.

Ale od po­czątku.

Uosa­biają wszyst­kie ce­chy nie­spo­dzianki. Wzięli mnie z za­sko­cze­nia, mimo wszystko nie by­łem go­tów. Oszo­ło­miony brną­łem w bór dzi­wactw z co­raz sze­rzej roz­dzia­wioną japą, aż w końcu zda­łem so­bie sprawę, że szu­ram szczęką po ziemi. Po dro­dze po­gu­bi­łem kupę rze­czy: port­fel, pasz­port, głowę i kij trek­kin­gowy. Co tam rze­czy, czniać rze­czy! Mój za­chwyt puchł z kroku na krok, a sze­dłem po­woli, ze zdu­mie­nia za­pie­ra­jąc stopy o zie­mię – zie­mię ludu Że.

Kraj nie jest więk­szy od po­wiatu byd­go­skiego. Mia­sto-pań­stewko po­ło­żone w po­ło­wie drogi w dal, w stre­fie rów­no­le­głych cza­sów za­miej­sco­wych. Cho­ciaż bo­ryka się z prze­lud­nie­niem, na uli­cach ni­gdy nie wi­dać tłu­mów. Jako się rze­kło, część oby­wa­teli mieszka „przed chwilą”, część „za chwilę”, a „te­raz” osie­dlają się tylko nie­liczni.

Ale i tak wpa­dają na sie­bie bez ładu i składu.

Po pierw­sze dla­tego, że obo­wią­zuje ruch obu­stronny, bar­dzo cha­otyczny szcze­gól­nie w dni po­chmurne, lecz także przy ośle­pia­ją­cym świe­tle, które wy­gum­ko­wuje gwiazdy z nieba i gniazda z drzew. Trzeba bo­wiem wie­dzieć, że lu­dzie Że orien­tują się wzglę­dem po­ło­że­nia Słońca: im le­piej je wi­dać, tym mniej kraks, stłu­czek i zde­rzeń. Po dru­gie, wy­padki są ich prze­zna­cze­niem nie­jako z na­tury, otóż oni cho­dzą ty­łem. Dla zmyłki do­cze­piają so­bie nie­raz brzu­chy z po­du­szek i pa­ku­łowe brody na po­ty­licy, lecz za­sad­ni­czo tak się wła­śnie po­zy­cjo­nują – rufą wo­bec świata.

W po­rze nie­czyn­nych pie­karni prze­miesz­czają się głów­nie pie­szo. W mar­szu po­kracz­nie ugi­nają nogi. Mi­ja­jąc się, na znak sza­cunku za­dzie­rają głowę. Pod­czas roz­mów dło­nie pod­stęp­nie spla­tają na krzyżu i kręcą pal­cami młynki. Gdy im coś upad­nie i chcą to pod­nieść, stają tak, aby zguba le­żała dwa kroki za nimi, od­chy­lają tu­łów w tył, wy­rzu­cają za sie­bie ra­miona, wy­ma­cują rzecz i biorą ją do ręki. Zde­cy­do­wa­nie wolą od­da­lać się, niż przy­bli­żać. Od­da­la­nie wy­cho­dzi im naj­zgrab­niej, ich stopy wska­zują wszak nie­zmien­nie kie­ru­nek: tam.

Za naj­lep­szy śro­dek trans­portu uznają bo­chen. Sia­dają okra­kiem na chle­bie, oczy­wi­ście grzbie­tem do kie­runku jazdy, i cią­gnąc za sobą woń świe­żego pie­czywa, po­ko­nują sprzeczne od­le­gło­ści.

Czy cho­rują? Rzadko. Je­śli już, to na za­pa­le­nie ple­ców.

Ży­cie in­tymne? Oznaką czu­ło­ści jest u nich od­wró­ce­nie się do sie­bie ło­pat­kami. W przy­boju dzi­kiej na­mięt­no­ści po­cie­rają się nimi i krę­gami krę­go­słupa, aż chrząstki chrzęsz­czą. Ten dźwięk sły­sza­łem tu i ów­dzie zza za­mknię­tych okien­nic.

Chrzę­sty roz­ko­szy – nie­smaczne!

À pro­pos, jak je­dzą?

Pod­czas po­siłku sto­sują za­sadę sa­voir-vi­vre’u na opak. Naj­chęt­niej zaj­mują miej­sca na pon­teuse’ach, to zna­czy krze­słach od­wrot­nych, prze­zna­czo­nych do asy­sto­wa­nia przy grach. Przy­su­wają stół do ple­ców, na któ­rych spo­czywa ser­wetka za­cze­piona o metkę na karku, a po­tem... ola­boga, jak długo na­dziany łup wę­druje z wi­del­cem do ust! Po dro­dze walą się i po­wstają z gru­zów mo­car­stwa. Nie­raz zresztą, za­nim do­trze do celu, lą­duje na pod­ło­dze.

Pew­nie stąd tyle tam śmieci. Nie­chluje!

I to za­ro­śnięci. Twa­rze mają we wło­sach. Nie spo­sób czy­tać z ru­chu ich warg, na darmo prze­wra­cają oczami, strzygą uszami czy marsz­czą brwi zi­ry­to­wani, że przy­bysz nie ro­zu­mie. Twier­dzą, że twarz u nich jest wszę­dzie i każda coś mówi, jest ape­lem o uwagę, któ­rego tylko ja nie sły­szę, bo... stoję do nich ty­łem. Je­śli twarz jest wszę­dzie, my­ślę so­bie, to rów­nie do­brze pępki mogą ga­dać, du­sze miesz­kać w po­wie­kach, a palce cie­szyć się au­to­no­mią, bęb­nić każdy w swoim ryt­mie.

U Lévi­nasa czy­ta­łem, że „twa­rzą na­zy­wamy spo­sób, w jaki uka­zuje się Inny”.

Do­bre so­bie!

Wie­dzę o czło­wieku Że czer­pa­łem rów­nież z tego, co wy­bur­czał swoim ma­to­wym gło­sem, do­bie­ga­ją­cym jakby spoza ciała. Mu­szę przy­znać, że nie przy­spa­rza mu to wia­ry­god­no­ści. Nie wia­domo, czy taki ktoś mówi na­prawdę od sie­bie, czy pusz­cza wy­po­wiedź, po­wiedzmy, z ka­sety. Nie bez po­wodu w przed­sionku rzym­skiej ba­zy­liki Matki Bo­żej wi­szą Usta Prawdy (Bocca della Ve­rità), a nie Po­ty­lica Prawdy (Oc­ci­pite della Ve­rità).

Prawda?

Ję­zyka uży­wają flek­syj­nego. Od­mia­nie pod­le­gają na­wet par­ty­kuły i spój­niki, spod tego prawa wy­jęte są tylko wy­razy święte, a ta­kich sły­sza­łem nie­wiele: roz­koszt, ho­łu­bo­pak, mszar. Co jesz­cze czczą? Mo­rze, dym, be­bech, prozę ho­ry­zon­talną i li­rykę bez­po­śred­nią. Wi­dzia­łem ka­pła­nów dy­ry­gu­ją­cych fa­lami, od­pra­wia­ją­cych czary nad ko­mi­nem, sto­ją­cych na dra­bi­nach z głową w chmu­rach. Ich po­eci dum­nie no­szą krę­go­słupy jak maszty, na któ­rych po­wiewa cho­rą­giew, a na tej cho­rą­gwi – hm! hymn wy­szyty zło­tymi nićmi. Pierw­sza zwrotka, cy­tuję w ca­ło­ści, brzmi: „Je­ste­śmy pin­gwi­nami i cho­dzimy tak!”.

Ma­rzy­ciele.

Z czego żyją? Grają w to­to­lotka. Tak go urzą­dzili, że nie da się prze­grać. Za każ­dym ku­po­nem stoi do­bry wu­jek z ko­lek­tury, mają plecy. Ktoś po­wie: to nie­uczciwe. Ow­szem, dla­tego re­gu­lar­nie skła­dają czynny żal w for­mie elek­tro­nicz­nej. I spo­wia­dają się u du­chow­nych wszel­kich wy­znań. Do­mi­nuje ka­to­ka­pi­ta­lizm. Na czym po­lega? Po­dam przy­kład. Już na ro­gat­kach przy­wi­tał mnie bil­l­bo­ard z wi­ze­run­kiem księ­dza, który wska­zuje pal­cem pro­sto na ob­ser­wa­tora, tak za­chę­ca­jąc go do wstą­pie­nia w sze­regi wy­znaw­ców:

ap­pki złóż

i do­brze się trzy­maj, bo na­sza oferta wgniata w klęcz­nik

te­raz jesz­cze więk­sze

od­pu­sty de­dy­ko­wane XXL

ory­gi­nalne tylko od ko­ściół ka­to­licki

_

pro­mo­cja trwa do wy­czer­pa­nia za-

pa­sów cnoty

Wie­rze­jami wkro­czy­łem do mia­sta. Taki mam spo­sób by­cia. Naj­pierw cier­pli­wie po­rząd­kuję prze­strzeń, krok po kroku wer­tuję mar­gi­nesy wiorst, dukt roz­kła­dam na czyn­niki boczne, a po­tem cen­tral­nie wkra­czam w sam śro­dek spraw, naj­le­piej bramą główną.

Zza rogu do­bie­gała pieśń o pin­gwi­nach. Gdy zo­ba­czy­łem, kto śpiewa, stra­ci­łem za­in­te­re­so­wa­nie tek­stem. Ci lu­dzie nie dość, że ubra­nia no­sili ina­czej niż po­winni, a emo­cje wy­ra­żali gry­ma­sem czu­pryny, to jesz­cze po­ru­szali się z te­atralną ko­śla­wo­ścią, jakby się co­fali, jed­no­cze­śnie zmie­rza­jąc przed sie­bie. Już po chwili ob­co­wa­nia z nimi roz­wiała się we mnie ta mgli­sta wie­dza, gdzie jest przód, a gdzie tył świata. Gdzie lewo, gdzie prawo. („Czło­wiek współ­cze­sny / spada we wszyst­kich kie­run­kach”). Za­tę­sk­ni­łem za ki­jem.

„Kiju, ko­chany kiju, cze­muś mnie opu­ścił?!”

Kij od czło­wieka się ni­gdy nie od­wróci. Czło­wiek za­wsze za­prze się ki­jem o dno.

Krótko mó­wiąc, do­zna­łem szoku. Prze­ko­ny­wali, że się przy­zwy­czaję. Że ziewnę. Że zo­bo­jęt­nieję. Że nie ma co się tak ga­pić. Ale jak się nie ga­pić, je­śli wsio na wspak?!

OPO­WIEM, co było w skle­pie.

Wie­dziony omyl­nym in­stynk­tem za­sze­dłem do tan­de­ciarni z szyl­dem „Mi­ni­ster­stwo skar­bów. Znajdka Zguba i oj­ciec”. Przed wej­ściem le­żały mi­ski dla pu­pili. Obok przy­wią­zane smy­czami do fa­li­stego pręta par­ko­wały pies, kot, krze­sło i stół. „Par­king dla czwo­ro­no­gów” – in­for­mo­wała ta­bliczka.

Wła­ści­ciel, tłu­sty jak kierda pan Oma­cek, le­żał na szez­longu. Na gło­wie miał czapkę z dasz­kiem, a ści­ślej rzecz bio­rąc, nie z dasz­kiem, lecz ze szpo­nem.

– Pre­zent od córki – wy­ja­śnił, dźwi­ga­jąc cięż­kie, le­jące się ciel­sko. Sprze­da­wał szwarc, wa­rzywa, gli­niane uśmie­chy i ob­razy z cy­klu Roz­strze­la­nia Wró­blew­skiego. To­wary pię­trzyły się wy­soko aż pod strop. Na jed­nej z pó­łek, la­wi­ru­jąc wśród sło­icz­ków przy­praw, ste­po­wały na­krę­cane nosy z gumy. Pię­tro ni­żej aurę suk­cesu roz­ta­czała Bar­bie, bro­kat lśnił ze wszyst­kich po­rów jej pla­sti­ko­wej skóry. Po­środku szkla­nym wie­kiem pysz­niła się trumna, któ­rej na­roża zo­stały oflan­ko­wane ko­lu­mien­kami, zwień­czo­nymi mi­ni­ko­piami byd­go­skiej Łucz­niczki. Ko­rzenny aro­mat mie­szał się z za­pa­chem po­tpo­urri, to jest su­szo­nych płat­ków usy­pa­nych na por­ce­la­no­wej tacce.

– Opro­wa­dzę cię.

Mó­wił życz­li­wie i spo­koj­nie, jakby od za­wsze za­ży­wał tran­kwi­li­za­tory.

– To jest akwa­ma­nila z XII wieku, uni­kat, bo lew pa­trzy... gdzie? Za sie­bie. O, a tu – wy­su­nął szu­fladę – tu trzy­mam stare sztućce, za­rdze­wiałe, nie­chciane przez ni­kogo, ob­ra­żone na świat. Zo­bacz, jak­kol­wiek je uło­żyć, same od­wra­cają się ty­łem. Wi­dzisz?

Rze­czy­wi­ście.

Miał nie­na­tu­ral­nie dłu­gie ra­mię, jedno, bo dru­gie...

Za­raz opo­wiem.

Czapka no­szona na ukos spra­wiała, że nie wie­dzia­łem do­kład­nie, gdzie pan Oma­cek ma plecy, a gdzie pierś. Sta­wał do mnie bo­kiem, to zna­czy uchem ocie­nio­nym szpo­nem. Wo­la­łem się na nim nie sku­piać, pre­zen­to­wał się dość upior­nie. Ro­zej­rza­łem się. Ze ścian pa­dał pół­cień płó­cien, okna były za­sło­nięte, ze­gar prze­rzu­cony przez ra­mię fo­tela ty­kał, mimo że wy­glą­dał na flak. Na re­gale ści­skały się słow­niki a tergo.

Bar­dzo dziwne miej­sce.

W ką­cie le­żały ko­lo­rowe ka­pe­lu­sze z kar­tonu, tre­ski, skalpy, pe­ruki, pięk­nie ufry­zo­wane tu­pety, halsz­tuki, har­baj­tle i har­capy, jakże po­mocne przy ra­to­wa­niu się z ba­gna – wszyst­kie uło­żone w pa­ra­dok­salny kop­czyk, który ka­zał mi się przez chwilę za­sta­no­wić, kim jest czło­wiek bez wło­sów i czym są włosy bez czło­wieka.

– A to co? – za­py­ta­łem, wi­dząc górę na­czyń przy­po­mi­na­ją­cych so­sjerki.

– Ury­nały ry­tu­alne! Zrzuca się taki, wy­peł­niony go­rącą zupą, przed stół pary mło­dej. Czyje nogi po­pa­rzy, ten lub ta już ni­gdy nie za­zna mi­ło­ści fran­cu­skiej ani ra­do­ści w tańcu.

– Skąd ten zwy­czaj?

– Coś po­dob­nego zda­rzyło się raz ku­charce nio­są­cej wazę. Po­chla­pała mło­do­żeń­ców tak, że całe we­sele prze­sie­dzieli ze sto­pami w mi­sce zim­nej wody.

Żeby nie było mu przy­kro, po­sta­no­wi­łem coś ku­pić. W grę wcho­dziła jed­nak tylko drob­nica, sym­bol, de­tal. Wzią­łem „so­sjerkę”, śli­maka pod śli­nia­kiem i blond tu­pe­cik. Przy wy­sta­wia­niu ra­chunku oka­zało się, że pan Oma­cek zna je­dy­nie cy­fry rzym­skie: I, V, X i C. Tylko te. Do nich na­gi­nał ceny, za­okrą­glał. Wy­dłu­żoną ręką za­pi­sy­wał je so­bie na ple­cach, to jest na za­wie­szo­nej u szyi ta­bliczce łup­ko­wej. Sumę po­ka­zy­wał pal­cem lub dwoma, przy sto uży­wał też kciuka, przy pię­ciu i dzie­się­ciu palca środ­ko­wego, tego od fuck you. Naj­waż­niej­szy jed­nak był pa­lec wska­zu­jący. On wy­star­czał, żeby wy­ra­zić ulu­bioną liczbę – je­den.

Obok za­ku­pów po­ło­ży­łem na la­dzie jesz­cze cztery mar­chwie. Ska­so­wał za pięć. Za trzy też wziąłby piątkę, bo bli­żej. Za dwie py­tałby zło­ci­sza, tyle samo, co za jedną mar­chew. Taka u niego rzą­dziła aryt­me­tyka.

Ale to nic. Je­śli dwa plus dwa równa się pięć, to wcale nie jest tak źle, wciąż je­ste­śmy w domu. Go­rzej, je­śli dwa plus dwa równa się, po­wiedzmy, tap­czan.

Kiedy wy­da­wał mi resztę, na jego dłoni za­uwa­ży­łem plamy wą­tro­biane. Sam pew­nie ich ni­gdy nie li­czył. Gdyby miał je zra­cho­wać, długo mru­czałby pod no­sem i wresz­cie, krzy­żu­jąc pa­lec mały z ser­decz­nym, po­ka­załby wą­skie iks.

Ile to?

Osiem, dzie­więć, dzie­sięć, je­de­na­ście albo dwa­na­ście.

– Jesz­cze bi­lety – przy­po­mniało mi się.

– Bi­lety? To u cza­row­nicy.

– Ja­kiej cza­row­nicy?

– Strasz­nej. Do śnia­da­nia wy­pija je­zioro, po śnia­da­niu cy­garo za­pala so­bie od kra­teru. Le­piej do niej nie cho­dzić, dla­tego idź. Po­znasz ją po opę­ta­niu. Wło­sami. Roz­pły­wają się na wszyst­kie strony, płyną nie wia­domo do­kąd. Nosi przy­do­mek Gwiazda z War­ko­czem. Ko­meta, miota się, z mio­tłą lata.

– Lata?

– Tak. Na mio­tle, siatce na mo­tyle, a w week­endy na ru­rze.

– Od­ku­rza­cza?

– Elek­tro­luksu.

– Mój ulu­biony! Idę!

– Byle po nie­po­zna­kach. Gdzie po­razi cię pio­łun, skręć w lewo albo za­py­taj po­krzywy. Je­śli bę­dzie za­jęta na­grze­wa­niem pa­rzy­de­łek, prze­rwij jej; po­wo­łaj się na mnie. Mo­żesz też za­py­tać róże, nie mają wiele do ro­boty, pachną z nu­dów. Sie­dzibę wróżki roz­po­znasz po na­pi­sie: „Pod­niebne pro­ce­dery ar­ty­styczno-ase­ni­za­cyjne, czar­no­księż­niczka Marta”.

„Śni czy dow­cip­kuje?” – po­my­śla­łem.

Dys­po­no­wał jedną dło­nią, drugą dawno temu od­krę­cił ra­zem z ra­mie­niem i gdzieś za­po­dział, może na za­ple­czu. Za­miast niej, jak ka­pi­tan Hook hak, no­sił klatkę z ma­łym ptasz­kiem. Skow­ro­nek, sło­wik albo ło­zówka... nie mo­głem do­strzec w pół­mroku. Ten pta­szek co rusz cmo­kał pio­senkę na me­lo­dię Je­ste­śmy pin­gwi­nami i cho­dzimy tak!.

Te­raz też.

Przy ta­kim akom­pa­nia­men­cie pan Oma­cek za­wo­łał za mną z progu „krzyż na drogę!”.

Mar­szo­bie­giem ru­szy­łem przed sie­bie. Idąc wzdłuż ba­ra­ków, sły­sza­łem od­głosy za­ja­dłej lek­tury, do­bie­gały z uchy­lo­nych okien. Par­te­rowe domy, stare i do­brze za­cho­wane, trzesz­czały w szwach. Wszakże lud Że uwiel­biał książki! Naj­czę­ściej kła­dziono je so­bie pod głowę i... za­sy­piano. Sro­gie chra­pa­nie nio­sło się po uliczce, która do­pro­wa­dziła mnie do bu­dynku poczty.

Wstą­pi­łem po znaczki. „Skoro już tu je­stem – po­my­śla­łem – wy­ślę pocz­tówki”.

W okienku ob­słu­żyło mnie nie­mowlę, mały ele­gan­cik o nie­na­gan­nych ma­nie­rach, w śpiosz­kach nie­po­szla­ko­wa­nej czy­sto­ści.

– Przed­szkola – po­uczył mnie – roją się tu od do­ro­słych, przede wszyst­kim fan­fa­ro­nów po­kroju ba­rona Mün­ch­hau­sena, zna­nych z opo­wia­stek o ku­lach ar­mat­nich i zu­pach wy­ssa­nych z gwoź­dzia. Je­den, pro­szę so­bie wy­obra­zić, prawą ręką szarp­nął się za bark i sam się spro­wa­dził na złą drogę. – Za mną two­rzył się ogo­nek nie­cier­pli­wych in­te­re­san­tów, po­ka­sły­wano wy­mow­nie i co­raz na­chal­niej, dla­tego ukło­ni­łem się nie­mow­lę­ciu i opu­ści­łem urząd.

Przy­sta­ną­łem na ry­neczku głów­nym, gdzie wielki roz­kra­czył się ko­zak z ose­łed­cem, wró­blem i śla­dem po wró­blu na łbie. Po­mnik z brązu? Żywy po­mnik! Li­ryk bez­po­średni, don­żuan o wy­śli­zga­nym kroku, któ­rego ob­ma­ca­nie skut­kuje tym sa­mym co na­tar­cie na­rządu ma­ścią z na­się­źrzału i dzie­więć­siłu, czym we­dle wie­rzeń uspraw­nia się hy­drau­likę, acz­kol­wiek tylko pod wa­run­kiem, że ma­giczne dzia­ła­nie – w obu przy­pad­kach: gła­ska­nia i sma­ro­wa­nia – zo­sta­nie po­parte sto­sowną for­mułą, brzmiącą: „ars longa ku chwale py­tonga”.

„Zjeł­czałe po­wie­dzonko. I mało śmieszne” – po­wie­dzia­łaby.

Kto?

CZA­RO­DZIEJKA. Znajdka Zguba.

W jej obej­ściu zwie­rzęta go­spo­dar­skie re­pre­zen­to­wała ku­ro­pa­twa, a ra­czej sam jej ku­per, któ­rym się wy­pięła. Wszystko było tam po­ka­wał­ko­wane, z ka­łu­żami włącz­nie. Trudno to od­dać sło­wami. Z ja­kichś wzglę­dów wła­ści­cielka po­prze­gra­dzała wodę płot­kami. Nie zdą­ży­łem się za­sta­no­wić po co, bo oto stała przed cha­łupą i krzy­czała:

– Zrzą­dze­niem do­brych gniazd tra­fi­łeś w te progi, ptaszku! Wi­taj!

Gór­no­lot­ność nie pa­so­wała do zie­mi­stej po­domki, w któ­rej się uka­zała, i papci pie­sków. Na gło­wie miała kosz war­ko­czy. Dzięki nie­ludzko gład­kiej ce­rze przy­po­mi­nała ra­czej lalkę niż ko­bietę. Po­de­szła bli­żej, zmie­rzyła mnie ba­daw­czo i zde­cy­do­wa­nie mniej ser­decz­nie za­py­tała:

– Nie wstyd ci tu przy­ła­zić z taką skan­da­liczną przy­szło­ścią?!

Za­drża­łem. O rany, wie­działa, co bę­dzie! Ja wo­la­łem nie wie­dzieć.

Roz­plo­tła war­ko­cze, kosz prysł.

Ujaw­niła twarz.

– Pro­szę do środka.

Po­ru­szała się rów­nie nie­zbor­nie jak inni Że. Pra­wicą pro­wa­dziła się za le­wicę.

– Czę­ści się wspie­rają – oznaj­miła. – Nie może oko po­wie­dzieć ręce: nie po­trze­buję cie­bie. Albo głowa no­gom: nie po­trze­buję was. Bi­blia się kła­nia i nie traci głowy.

Sama so­bie za­kla­skała, bi­jąc czte­rema pal­cami w wy­nio­słość kciuka.

– Z kim pani tu mieszka?

– Ze sztucz­nym ku­la­sem – od­parła, wska­zu­jąc stół oparty na trzech ba­la­sach i jed­nej pro­te­zie z pla­stiku. – To po mężu.

Blat lśnił jak ta­fla. Zda­łem so­bie sprawę, że w kuchni nie ma ni­czego do je­dze­nia.

– Co pani je?

– Na­rzu­cam ob­rus i ma­suję tak długo, aż się na­kryje, byle nie no­gami, ha-ha, bo je­śli no­gami, to post.

Chwila ci­szy.

– Ech, mój mały. Ja je­stem w roz­sypce, nie wi­dzisz? W proszku. Urna wstrzą­śnięta i zmie­szana. Mogę wziąć się w garść, ze­brać się do kupy, ale nic tym nie wskó­ram, seg­menty się nie zro­sną. Gar­dło bę­dzie so­bie gar­dło­wać, żo­łą­dek się żo­łąd­ko­wać, dłoń da dłoni po pal­cach, a główka po­głów­kuje, czym są oczy bez uszu... To wszystko za mało! Aby stwo­rzyć jed­ność, in­nego kleju trzeba... Eks­plo­do­wa­łam, roz­le­cia­łam się na odłamki i już ich nie scalę. Mi­gu­elowi Pel­li­ce­rowi, Aj­zo­nowi, Ja­nowi z Da­maszku... im zo­stał da­ro­wany zrost. Mnie cuda się nie imają.

Chcia­łem za­opo­no­wać. Czło­wiek cały, z du­szą, jest i w no­dze, i w brzuch, i w płucu.

Tak pi­sał Ko­zio­łek.

Ktoś za­pu­kał.

– Nie otwie­raj, to oj­ciec. Przy­wiózł żar­cie z piz­ze­rii, cho­ciaż nie pro­si­łam.

Na pa­ra­pe­cie le­żało wy­szczer­bione jabłko.

– Skosz­tuj. – Po­dała mi je, wi­dząc, że ze­zuję.

Co z tego, że drew­niane, kut­ner, ten me­szek, był żywy, pie­ścił pod­nie­bie­nie. Raj w gę­bie, a w brzu­chu drza­zgi. Plu­łem nimi. Po prze­łknię­ciu ostat­nich pe­stek prze­sta­łem ko­chać, jak no­żem uciął. Roz­ko­chała mnie w so­bie, roz­krę­ciła na czę­ści i... skrę­ciła z po­wro­tem.

Wtedy śmiech, jej śmiech.

Naj­pierw pły­nął ci­cho, nie­bie­sko, po­tem co­raz gło­śniej, wresz­cie wpadł w czarny re­chot, od trzewi szedł przez prze­łyk i bił ustami, zaj­mu­jąc dom i całe po­dwó­rze. Mo­du­lo­wany dźwięk o róż­nym na­tę­że­niu pul­so­wał mi w skro­niach. Spo­mię­dzy jej warg pły­nął stru­mień dźwię­ków, ku mo­jemu prze­ra­że­niu. Stłu­mi­łem strach i spró­bo­wa­łem ją za­kne­blo­wać. Nie dało się. Jej szczęka za­sty­gła jak lawa. Mo­co­wa­łem się, tra­cąc już siły, aż coś za­skrzy­piało...

Po wy­wa­lo­nym ję­zyku wy­szła bosa śmierć w sukni z wy­cię­ciem na ple­cach.

– To ja i mój śmiech z sa­mego środka ży­cia – po­wie­działa wresz­cie.

Zro­biła pauzę, a po pau­zie mó­wiła da­lej:

– Włosy ro­sły, póki nie po­czu­łam, że nie je­stem już sobą. Nie war­kocz, prze­wa­żył je­den wło­sek. Zmie­ni­łam się, cho­ciaż nikt nie za­uwa­żył, z ze­wnątrz zmiana była nie­wi­doczna. We mnie i wo­kół mnie wszystko się zdwo­iło, po­tro­iło, prze­po­czwa­rzyło, po­ćwiar­to­wało, zdzie­siąt­ko­wało. Na pla­sterki, na cze­repy, na sko­rupy, na de­strukty! Oj­ciec dał mi maść go­jącą, nie po­mo­gło. Matka za­le­ciła la­ta­nie: „Żeby się zdru­to­wać, dru­tem trzeba ob­wią­zać mio­tłę i fru!”. Wzle­cia­łam do gniazd. Tam po­śród jaj alk, wy­drzy­ków i ba­ta­lio­nów od­na­la­złam swoje ja. Póź­niej do mio­tły do­szły rura i łapka na mo­tyle. Wcze­śniej nie wie­dzia­łam, gdzie się koń­czę, a gdzie za­czy­nam, te­raz na­uczy­łam się, że mogę ist­nieć i w so­bie, i poza sobą, oprócz. Znam pa­ra­doksy statku Te­ze­usza i stosu: do­da­jemy lub odej­mu­jemy ziarnko po ziarnku i py­tamy, kiedy sta­tek prze­staje być stat­kiem, stos sto­sem. Czy to nie ter­ror toż­sa­mo­ści?! Ktoś, komu do­klei się wąs, po­zo­staje kimś. Ktoś, komu am­pu­tuje się koń­czynę, też. A je­śli am­pu­to­wać wszyst­kie koń­czyny, górną i dolną część tu­ło­wia, z głowy od­krę­cić uszy, oczy, usta, nos? Niby nie zo­staje nic, a jed­nak cią­gle jest czło­wiek. Mimo nad­mia­rów i ubyt­ków. Dzięki bra­kom. Ma je w DNA. Nie upadł na­wet wtedy, kiedy stra­cił skrzy­dła. Chyba Kar­te­zjusz usta­lił, że du­sza mie­ści się w szy­szynce. Kar­te­zjań­ska – być może. Moja mie­ści się w mio­tle, łapce i ru­rze. Twoja pew­nie w kiju, który zgu­bi­łeś przed bramą. Czeka cię cie­kawa przy­szłość, je­śli po niego wró­cisz. No, zbie­raj się, mały, pora na cie­bie. Zo­bacz, noga, to zna­czy pro­teza, już daje ci znaki. Tam­tędy, pro­szę.

Wsu­nęła mi jesz­cze do kie­szeni ru­lon bi­le­tów na różne wy­da­rze­nia.

Wąt­pia mi za­bur­czały „dum-dum”. Chcia­łem zry­mo­wać „du­bito ergo sum”, gdym tym ru­lo­nem wy­sta­ją­cym ze spodni za­cze­pił o wazę. Roz­bi­łem ją w drobny mak.

Kle­jona była pra­co­chłonną tech­niką kint­sugi.

Żal jej.

MI­ŁOSZ WA­LI­GÓR­SKI (ur. 1981), po­eta, pro­zaik, tłu­macz. Lau­reat Na­grody im. Adama Włodka (2015), Byd­go­skiej Na­grody Li­te­rac­kiej „Strzała Łucz­niczki” (2018), Na­grody „Li­te­ra­tury na Świe­cie” (2023). Prze­ło­żył po­nad dwa­dzie­ścia ksią­żek z serb­sko-chor­wac­kiego, wę­gier­skiego, sło­wac­kiego i ło­tew­skiego. Wy­dał kilka to­mów po­etyc­kich i ksią­żek pro­za­tor­skich, ostat­nio Pięć i pół ko­biety (PIW, 2022).

Prozę w „Pi­śmie” wspiera Mia­sto Gdy­nia, spon­sor Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA.

.

ŻARTY RY­SUN­KOWE

.

RE­POR­TAŻ

Jak Po­lacy dają się usta­wić.„Psy­cho­te­ra­pia” we­dług Berta Hel­lin­gera

tekstOKTA­WIA KRO­MERry­sunkiPA­WEŁ SMAR­DZEW­SKI

USTA­WIE­NIA HEL­LIN­GE­ROW­SKIE mają od­kry­wać nie­znane fakty z na­szej hi­sto­rii ro­dzin­nej i dzięki temu le­czyć na­sze traumy. Tym­cza­sem od­sła­niają ra­czej coś in­nego: jak ła­two jed­nym po­my­lić te­ra­pię z szar­la­tań­stwem, a dru­gim – na tym za­ra­biać.

Poro­śnięty blusz­czem sze­re­go­wiec na wil­lo­wym osie­dlu w Kra­ko­wie, po­łowa maja. W po­koju z wy­kła­dziną je­dyne me­ble to usta­wione wzdłuż ścian krze­sełka. Na nich sie­dzi czter­na­ście osób. Dzie­sięć ko­biet, czte­rech męż­czyzn. Mil­czą, cze­kają. Przed wej­ściem na salę, zgod­nie z za­le­ce­niem, które do­stali w ma­ilu, zdjęli buty (póź­niej do­wie­dzia­łam się od in­nych uczest­ni­ków, że to dla­tego, by nie po­bru­dzić wy­kła­dziny). Więk­szość zo­stała w skar­pet­kach, nie­któ­rzy mają na so­bie kap­cie. Klapki ba­se­nowe, pa­pu­cie z ró­żo­wym pusz­kiem... Mło­dej ko­bie­cie w ką­cie sali szklą się oczy. Po pół go­dzi­nie ocze­ki­wa­nia zja­wia się pro­wa­dzący. Wita się, siada na tle bal­konu wy­cho­dzą­cego na za­ro­śnięty ogród. Dzień jest sło­neczny, więc gdy pa­trzę na niego, ośle­pia mnie blask.

Za chwilę we­zmę udział w usta­wie­niach hel­lin­ge­row­skich, zwa­nych też ro­dzin­nymi lub sys­te­mo­wymi. To kon­tro­wer­syjna me­toda „po­rząd­ko­wa­nia splą­ta­nych i ze­rwa­nych wię­zów ro­dzin­nych” (Wi­ki­pe­dia), opra­co­wana przez Berta Hel­lin­gera (1925–2019), naj­pierw nie­miec­kiego mi­sjo­na­rza – za­nim zrzu­cił ha­bit, spę­dził szes­na­ście lat na mi­sji u Zu­lu­sów – a od lat 70. psy­cho­te­ra­peuty. We­dług bio­gra­fii za­miesz­czo­nej na ofi­cjal­nej stro­nie po­świę­co­nej Hel­lin­ge­rowi i jego me­to­dzie w ciągu swo­jego nie­mal stu­let­niego ży­cia na­pi­sał po­nad sto ksią­żek prze­tłu­ma­czo­nych na kil­ka­dzie­siąt ję­zy­ków. Poza tym po­dró­żo­wał po świe­cie z wy­kła­dami, szko­le­niami i warsz­ta­tami. Nie­raz od­wie­dzał też Pol­skę.

Ce­lowo nie pi­szę, że usta­wie­nia to me­toda psy­cho­te­ra­pii, choć taki ter­min czę­sto jest po­da­wany przez jej prak­ty­ków. Ich dzia­ła­nie ni­gdy nie zo­stało udo­wod­nione na­ukowo. Ba­zują one na teo­rii tak zwa­nego pola wie­dzą­cego, we­dług któ­rej „obcy czło­wiek po­sta­wiony sym­bo­licz­nie na miej­scu ko­goś z ro­dziny pa­cjenta ma ta­kie same od­czu­cia jak osoba, którą re­pre­zen­tuje, cho­ciaż pra­wie nic o niej nie wie” (Wi­ki­pe­dia). Na usta­wie­nie można wy­brać się z za­mia­rem zo­sta­nia osobą „usta­wianą” albo by­cia je­dy­nie „re­pre­zen­tan­tem”. Re­pre­zen­to­wać – czyli wcie­lać się w rolę – można na przy­kład matkę, ojca, pra­dziadka albo na­wet samą osobę usta­wianą, ale też bar­dziej abs­trak­cyjne po­ję­cia, jak ból czy mi­łość. To wła­śnie za po­mocą re­pre­zen­tan­tów przed­sta­wia się istotne sceny z hi­sto­rii ro­dzin­nej. Wnio­ski wy­cią­gnięte na pod­sta­wie tego, jak za­cho­wają się lub co po­czują re­pre­zen­tanci, mają po­móc usta­wia­nej oso­bie od­na­leźć wła­ściwe miej­sce w jej sys­te­mie ro­dzin­nym – a to z ko­lei ma roz­wią­zać jej pro­blemy ży­ciowe. Pro­ces usta­wie­nia za­czyna się od wyj­ścia „usta­wia­nej” osoby na śro­dek albo wy­zna­cze­nia wśród in­nych uczest­ni­ków re­pre­zen­tanta tej osoby. Na­stęp­nie do­cho­dzą ko­lejni re­pre­zen­tanci, któ­rzy od­gry­wają – w du­żej mie­rze im­pro­wi­zu­jąc – swoje role.