Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Pismo. Magazyn opinii” to miesięcznik, który łączy w sobie fakt, literaturę, obraz oraz humor. Porusza istotne tematy społeczne, ekonomiczne, naukowe, technologiczne, kulturalne i polityczne. Ukazuje się równocześnie w trzech formatach: papierowym, cyfrowym i audio.
Mija rok od inwazji Rosji na Ukrainę. Jak wyglądało życie uchodźców przez te miesiące, a jak zmieniało się podejście Polaków do samej wojny i tych, którzy musieli przed nią uciekać, sprawdzał Michał Szczęch. Jego reportaż ze zdjęciami Agaty Grzybowskiej to pierwsza w tym roku Soczewka Pisma.
W lutowym numerze polecamy również:
– studium Filipa Springera o przyszłej odbudowie Ukrainy,
– reportaż Emily Witt o aplikacji do seksu dla emocjonalnie dojrzałych,
– tekst Wojciecha Śmieji o zmianie wizerunku i znaczenia męskości,
– opowiadanie Agnieszki Szpili.
Pismo. Magazyn Opinii 02/2023
Karolina Lewestam – Szwy, nici i orgazmy – Rozmowy z K.
Krystyna Dąbrowska – Tafle
Mykhailo Palinchak – W kadrze
Agnieszka Szpila – Istota
Filip Zawada – Żarty obrazkowe
Bohdan Zadura – Zmiana czasu
Michał Szczęch – Soczewka Pisma: Dom spakowany w jedną torbę
Filip Springer – Pytania otwarte
Emily Witt – Aplikacja do seksu dla emocjonalnie dojrzałych
Edyta Bystroń – Rozmowy nie będzie
Mirosław Filiciak, Karol Jachymek – For You War. Obrazy wojny w czasach TikToka
Wojciech Śmieja – Świat po męskości? Etapy żałoby i możliwe scenariusze
Tarsas Szewczenko – Dumka (Bujny wietrze)
Żanna Kadyrowa – W Ramach Pisma: Asfalt
Małgorzata Żebrowska – To, co zostaje
Mateusz Roesler – Patryk Pufelski. Z potrzeby towarzyszenia – Apteczka
Zuzanna Kowalczyk – A propos wojny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Szwy, nici i orgazmy
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.
Zostawił mnie mój ukochany. Banalne, oj, wiem. Od razu wyjaśniam – z mojej winy. Byłam bardzo nieskupiona, rozglądałam się na boki, było we mnie mało pokory, szczerości, lojalności. Ten chłopak dał mi pierwszy w życiu orgazm. Podobno Bóg, żeby przeprosić nas za to, że jesteśmy śmiertelni, dał nam seks, hmmm? Po rozstaniu chyba nie cierpię tak bardzo, bo i tak wiele dostałam. (...) On nie wróci, a ja nie będę błagać, chyba godność jednak istnieje, nawet w miłości. Nie wiem jeszcze, czy miłość istnieje, ale wiem, co to pożądanie i tęsknota. Obawiam się, że straciłam miłość i orgazm na zawsze.
Co myślisz?
Tęskniąca K.
Droga K.
Co myślę? Że chciałabym być chirurgiem; pięknym jak z obrazka, do którego dzwonią o trzeciej nad ranem i mówią „Przyjeżdżaj pan, sołtysa przejechał traktor, a potem pług, a potem kombajn; pocięło bidoka na siedemnaście części, trzymamy je w lodowatej formalinie, łeb musieliśmy wrzucić chwilowo do studni, bo to łebski gość był, i w całej wsi nie było takiego garnka, ale jest prawie wszystko, tylko jedną nogę wilki uniosły”. Ja bym wstała, pogładziła się po białej brodzie nobliwie przyciętej, spakowała męski neseser i ruszyła męskim, zdecydowanym krokiem na męską salę operacyjną, by sprawnie i po męsku zszyć sołtysa, a nogę wydrukowałabym w taksówce, w przenośnej drukarce 3D.
Albo krawcową bym mogła być, taką czarodziejką nici; nie za starą, ale już nie za młodą, o wyrozumiałym spojrzeniu, które przynosi ulgę; taką, do której się biegnie z płaczem po bruku miasta i krztusi się, i krzyczy „Pani Anno, pani Anno, kochana... niechże pani poratuje, pies! Pies! Cała jedwabna bluzka w strzępach, a pożyczyłam ją od starej Koszorkowej...”. A pani Anna w takiej sytuacji wzięłaby w dłonie podarty jedwab, obejrzała uważnie swoimi chabrowymi oczami w otoczeniu małych zmarszczek i powiedziałaby miękko: „Usiądź, kochana, obmierzymy, pomyślimy i uszyjemy; co trzeba, uzupełnimy i będzie jak nowa”.
Albo może kryptolożką bym chciała być i przechwytywać fragmenty wiadomości wroga – i z kawałeczków znaczeń odtwarzać zakodowany język, dogrzebywać się do semantyki ukrytej pod niemymi znakami, długo, bez końca, aż ostatecznie informacyjne okruchy rozbitego szkła, jak w filmie puszczonym od tyłu, zejdą się magicznie w jedną szklaną całość zwaną zrozumieniem. Bo jak inaczej mogę zrozumieć twoją historię, historię miłości, która się skończyła?
Mam tylko odpryski; tak strasznie mało, maleńko informacji! Na podłodze leżą kawałki historii: tu przyznanie się do własnej niedoskonałości, tu orgazm, tu strata. Ale kim on był? Czy miał ciemne włosy? Czy patrzył szelmowsko, czy raczej przyglądał się odważnie i otwarcie? Czy wszedł w twoje pole widzenia na wykładzie, czy na Tinderze? Czy wykonaliście wspólnie odwieczny rytuał romantyczny pod tytułem „Wizyta w wesołym miasteczku”, z którego mógł powstać uroczy świąteczny montaż (on strzela i trafia, ty otrzymujesz ogromną pluszową pandę; on ciągnie cię za rękę na rollercoaster; ty się opierasz, ale następne ujęcie pokazuje cię wrzeszczącą w pędzącym wagoniku)? A może inny rytuał był waszym udziałem, bo wyznawaliście wspólnie nie religię Hollywoodu, ale religię codzienności – i on przychodził do ciebie, ale pilnował, żeby się kochać, a potem wracać, ale pewnego dnia zasiedział się na serialu, było już wpół do drugiej i został na noc, a na drugi dzień było jakoś tak normalnie, kiedy robiliście śniadanie?
Tyle jest niewiadomych, tyle dziur, tyle kawałków sołtysa, a tak mało nici! A najbardziej ziejącą dziurą w tym wszystkim jest, co następuje: Czy ty naprawdę byłaś nielojalna i rozglądająca się, czy też raczej on ci to mówił albo upominał cię dyskretnie, kiedy rozmawiałaś z innymi, próbując zbudować sobie grunt do odchodzenia? Inny brakujący fragment: Czy po tym wszystkim zrozumiałaś, że nasze relacje służą także moralnie nam samym, bo nasze charaktery są pisane atramentem sympatycznym i dopiero związki z innymi pokazują ich prawdziwe kontury, dając nam szansę na to, by stać się lepszymi? I czy ty go kochałaś, czy raczej głównie pożądałaś, bo – wybacz, moja droga – o nim dowiedziałam się naprawdę niewiele, jakby siedział sobie cichutko za kulisami twojego listu; za to orgazm i seks w twoim liście tańcują na scenie jak pierwsze primabaleriny?
Co myślę? Że nie jestem chirurgiem, krawcową, kryptolożką, czego szczerze żałuję i obiecuję się poprawić. Ale wiem jedno, a mianowicie, że z orgazmem jest zupełnie jak z jazdą na rowerze: jak się raz udało, to pewnie uda się znowu, bo tego, moja droga, tak łatwo się nie zapomina.
rysunek SONIA DUBAS
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
Tafle
KRYSTYNA DĄBROWSKA
Bałam się wejść na przezroczystą taflę tworzącą okno w podłodze tarasu sto pięter nad ziemią – stanąć tam, spojrzeć w dół – ale przyjaciel prosił: zrób mi zdjęcie z wieżowcami, miastem w tle, więc cofnęłam się, żeby zmieścić w kadrze więcej i bezwiednie przeniosłam stopę z solidnej płyty na szybę, tę krę, co się zaraz załamie. I ani się spostrzegłam, jak spadałam przez piętra, na inną taflę: skutego lodem jeziora, rezerwatu przyrody na skraju blokowiska, gdzie zimą, po zmroku, w hokejówkach brata szusowałam samotnie przy ćmiącym świetle latarń, kreśląc płozami ósemki. Miałam może dwanaście lat. Jezioro brzuchomówca każde zdanie zaczynało trzaskiem. – Krystyna! – teraz ja jestem w kadrze, przyjaciel robi mi zdjęcie w oku przepaści. Patrzę w dół, patrzę w dół, a kiedy chcę uciekać, rysuję stopą ósemkę.
KRYSTYNA DĄBROWSKA (ur. 1979), poetka, tłumaczka, eseistka. Autorka pięciu książek poetyckich, ostatnio wydała Miasto z indu (2022). Laureatka Nagrody Kościelskich (2013), Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2013) i Nagrody Literackiej m. st. Warszawy (2019).
Poezja w „Piśmie” powstaje przy wsparciu Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie
W KADRZE
zdjęcieMYKHAILO PALINCHAK | 2019
Projekt EUROPEAN IMAGES realizowany przez n-ost, Kajet, Ramina Mazura i Pismo.
Portret demonstranta zabitego przez policję podczas wydarzeń na Majdanie w 2014 roku, w których zginęło 105 osób. Mykhailo Palinchak z Kijowa sfotografował do serii Maidan Faces (Twarze Majdanu) pozostawione w tamtym miejscu przez krewnych i przyjaciół upamiętniające zdjęcia, które z czasem zaczęły blaknąć i powoli zanikać.
Jego cykl znalazł się w stałej kolekcji Miejsca Pamięci Bohaterów Niebiańskiej Sotni – Muzeum Rewolucji w Kijowie.
PROZA
Istota
tekstAGNIESZKA SZPILArysunekMIKITA RASOLKA
Liwiec tego roku meandrował inaczej. Trudno w to uwierzyć, ale zdjęcia satelitarne z lipca i sierpnia są najlepszym dowodem na to, że koryto zmieniło kształt z wężowego w spiralny. Czy to za sprawą jakichś nieodnotowanych anomalii magnetyzmu ziemskiego, czy też magnetyzmu innego rodzaju – próżno szukać jednoznacznych odpowiedzi, skoro żadnych istotnych wahnięć nie odnotowały ani Instytut Geologii, ani żaden inny polski ośrodek badawczy.
Ponoć gdzieś w Denver, w podziemiach lotniska, alternatywna grupa badaczy o polskich korzeniach, wywodząca się z organizacji QAnon próbowała tłumaczyć przyjęcie przez koryto rzeki formy idealnej spirali jako niezbity dowód na opanowanie Polski przez reptilian.
MIESIĄC KWITNIENIA LIP, 2022. Przypalana żywcem przez Słońce Ziemia błagała o chwilę oddechu. Było inaczej niż wtedy, gdy płynęły tędy kry z lodowców. Kiedy spływałyśmy w zimnie, szczękając zębami, wraz z nimi. Zaplątywałyśmy wówczas, jeden w drugi, nasze chropowate ogony, bo lodowiec spływał tak szybko, że mógł nas łatwo rozdzielić. A chciałyśmy przesuwać się i trwać obok siebie. W swojej łuskowatości. Bliskości. Chropowatości. Jak wtedy, kiedy w trakcie wielkiego pierdolnięcia naleciało nam kosmicznego pyłu do naszych i tak wrażliwych oczu. Oczu, którymi widzimy całą świata jaskrawość, całą przerzeczywistość, zakrytą przed zabijającymi planetę homoludami. Wszystkie emocje i uczucia: trupiożółty strach, fioletową nerwowość, pomarańczową zawiść i najgorszą z nich wszystkich – szaroobojętność. To właśnie od koloru szarego nasze oczy często robią się wilgotne, w przeciwieństwie do szczelnie pokrytych łuskami suchociał. Patologicznie suchych ciał... Pathos po grecku znaczy cierpienie. Znamy grekę. Istniejemy na świecie dłużej od niej. Pełzałyśmy po chłodnych posadzkach pałacu Minosa, zanim Minotaur wyskoczył z potężnej cipki Pazyfae.
Wracając nad Liwiec – tego roku pełzałyśmy po dnie samotnie, nie miałyśmy bowiem potomstwa, z wyjątkiem tego urojonego, które wykluło się z moich urojonych jaj, składanych z miłości do IS raz po raz, byle tylko, jak najwięcej, gdzie popadło. Tabuny nigdy nienarodzonych jaszczurzątek z oczami kreskami pokrytymi żółtawym śluzem – mieszaniną wewnętrznych płynów ustrojowych oraz rzecznego mułu. Wielkie plemiona urojonych potomków IS zasiedlające całą planetę. Centymetr kwadratowy po centymetrze. Cała Ziemia opanowana przez gadzie stada z kodem genetycznym zapisanym w łuskach IS. I w jego nasieniu. Nienarodzone jaszczurze płody wołały do mnie „Maaamoo, maaaaamo”, a wody oceaniczne i śródlądowe unosiły to wołanie aż do stratosfery, skąd wzbijało się do serca kosmosu.
Powoli stawałam się matką kosmiczną. Przenosiłam swój niezrealizowany w gadzim wymiarze instynkt na inne gatunki zwierząt, a czasem także roślin. Na widok kopulujących szmaragdowych ważek, które pierwszy raz spotkałam, pełzając po kamiennych posadzkach bazyliki Santa Maria Assunta w Torcello (zupełnie nie wiem, jak się tam znalazły, wcześniej widziałam, jak splecione w miłosnym tańcu fruwały nad Mostem Diabła), rozpłakałam się jak dziecko, choć przy patologicznym wysuszeniu moich gałek ocznych było to praktycznie niemożliwe. Zazdrość o to, że z ich miłości powstaną kolejne osobniki, postawiła moje kanaliki łzowe w stan alarmowy. Po łuskowatych policzkach, a także po paszczy spływały mi prawdziwe łzy. Sprawdziłam to czubkiem rozdwojonego języka. Mokre krople smakowały inaczej niż rzeka. Były słone. Słone słonością Wielkiego Jeziora Słonego i słone słonością jego pięknych artemii.
IS robił wszystko, żeby odwrócić moją uwagę od pragnienia rozmnażania i przeżywania kolejnej urojonej ciąży. Najbardziej denerwowało go, kiedy rano, tuż po przebudzeniu, wpełzałam wolno na oślizgły głaz wystający ponad powierzchnię rzeki i prowokowałam wymioty. Symulowałam pierwszy trymestr. Zachowywałam się ostentacyjnie głośno po to, by wyrwać IS z dziesięcio-, a czasem nawet dwunastogodzinnego snu. Kiedy budziły go moje sztucznie wywołane torsje, najpierw gniewnie łypał na mnie jednym okiem, potem zaś, ku mojemu perfekcyjnie udawanemu przerażeniu, wskakiwał do wody i podpływał pod moje stanowisko na głazie. Piszczałam, jakbym była niespełna swego gadziego rozumu, tymczasem on chwytał mnie za tylne odnóża i bezczelnie wciągał do wody. Kochałam tak się z nim szamotać. Kiedy byliśmy spleceni ze sobą tuż pod powierzchnią lub kiedy ściągał mnie na dno, mocno przygryzając mi kark. Niby zabawa, a jednak gadzia dominacja. Nie powinno było mi się to wcale podobać, ale popiskiwałam z zachwytu. Nie tego się uczyłam, podsłuchując wykłady na amerykańskim uniwersytecie, siedząc cicho, zaplątana w okienne rolety lub kable pod biurkiem.
Najlepszy był moment, gdy zaczynaliśmy sobie pluć do pysków. Nabieraliśmy duże ilości wody i wypluwaliśmy je na siebie nawzajem potężnym strumieniem. Z pyska do pyska. Tak, że woda trafiała niemal idealnie do naszych spragnionych gardeł, wcale nie rozpryskując się na boki. Nie było nic wspanialszego ponad pełzanie i plucie. Plucie i pełzanie. I ocieranie się o siebie ogonami tak, że splatały się czasem na wzór kłosa pszenicy czy żyta. Wtedy byliśmy jedną IS-TOTĄ. Otwieraliśmy pyski i żarłocznie chwytaliśmy hausty powietrza. Tarliśmy pyskiem o pysk, bo nie nauczono nas całować. Ślina wypływająca z naszych pysków wchłaniała się przez szczeliny w łuskach i absorbowała do krwionośni. Ślina IS w pysku Toty. I odwrotnie. Pobieraliśmy z niej wszelkie niezbędne do życia składniki pokarmowe, które następnie wydalaliśmy ze zdartymi z siebie łuskami i śluzem. Miłość odżywiała nie tylko nasze żołądki, krwionośnie, ale i nerwnie. Kiedy pluliśmy na siebie i spryskiwaliśmy się wodą, zdarzało się, że nasze ruchome niczym osobne żyjątka, rozdwojone na końcach języki zaplątywały się w siebie, tworząc wraz ze splecionymi w kłos ogonami podwójny splot. Staraliśmy się wówczas trwać w tym podwójnym splocie jak najdłużej, do momentu wstrzyknięcia życia IS w rodnię Toty. Choć jak wspominałam wcześniej, to było jednak przeze mnie urojone.
Po tych igraszkach spędzaliśmy długie godziny na wychwytywaniu z drgań wody, z układających się na niej kręgów, z ułożenia pofalowanych mikrowzgórków piasku względem położenia Słońca i kwadry Księżyca tego, o czym homoludy nie mogły wiedzieć, bo owej wiedzy nie serwowano ani w portalach internetowych, ani w radiu i telewizji, ani w papierowych gazetach. Choć wiedziano na nasz temat dość sporo. I pisano o nas obszernie. Co prawda, nic z tej wiedzy nie pokrywało się z prawdą na nasz temat, ale wiedzieliśmy, że się z nami liczą. Że się nas boją. I że jesteśmy sławni. Mówiono o nas, że para strasznych reptilian planuje wielką inwazję. Że po cichu, w tajemnicy przed jednymi, zaś w kolaboracji z innymi rządami próbujemy z IS przejąć całkowitą kontrolę nad światem.
NIC BARDZIEJ MYLNEGO. Ani mnie, ani IS nie przyszło to nawet do głowy! A na co nam to?! Jeszcze nam życie miłe. Wszak jesteśmy nie mroko-, a światłolubne. Podążamy za blikami słońca na rzece. Za powstającym w wyniku długiego i mocnego zaciskania powiek powidokiem. Za migotliwością deszczowych kropli na pajęczynie. Za każdym leśnym prześwitem. Za wodą ze strumienia, która osiadając latem na powiekach, rozszczepia się w słońcu na tysiące tęczowych pryzmatów, dla homoludów one są trochę „kiczi-kiczi”, a dla nas po prostu piękne. Nie brzydzimy się tego słowa. „Kiczi-kiczi”. Wręcz przeciwnie. Tropimy jego przejawy w materialnej powłoce świata. Kiedy natrafiamy na coś „kiczi-kiczi”, nasze łuski zabarwiają się na landrynkowo różowy kolor, a nasze jaszczurze kły szczerzą się w szczerym uśmiechu. Tak to już z nami jest, że nie tylko na widok „kiczi-kiczi”, ale także czując zapach wytwarzany przez jego nośniki, stajemy się od brzucha szczęśliwi. Kicz pachnie jak chałwa turecka, jak sezamki i rachatłukum. Wszystko razem doprawione szczyptą innych woni. Dowolnych. Z wyjątkiem kadzidła frankońskiego i mirry! Wypierdalać z kościelnym kadzidłem! Już na samą myśl IS i ja zaczynamy zwijać się w torsjach i rzygać. I nie jest to żaden polityczny performans. Nasze ciała czernieją wówczas czernią tych sukni do kostek noszonych przez odprawiające msze drag queen. Z tysiącem guzików od stóp po szyję zakończoną koloratką. Tak to się chyba nazywa. Dziwne. Lubimy scenę drag, ale nie w wydaniu kościelnym. Kiedy zdarza nam się pobłądzić i już tam zapełznąć, długo nie możemy się z tego otrząsnąć. Drag queens in black wykrzykują dużo treści, od których aż jeżą nam się łuski, co powoduje duży dyskomfort, a także ból. Dużo czasu zabiera nam potem pozbieranie się i powrót do swojego naturalnego koloru. Nie mówiąc o zabarwieniu na landrynkowo.
Podobnie reagujemy na giełdy papierów wartościowych, które kochamy obszczywać, tak jak stacje paliwowe, lotniska, ekskluzywne butiki i wielkie sieci handlowe. Wszystko to, co zatruwa planetę. Bo to my, a nie wy, będziemy tutaj do końca. Bez wody, w upale nie do zniesienia – takim, że zbryli nam się jak koci żwir kora mózgowa, a móżdżek zroluje jak dywan.
NA MYŚL O NADCHODZĄCEJ katastrofie popadamy w szarocień. To najbardziej depresyjna z barw, którą przybieramy bezwiednie, komunikując temu drugiemu: „Jest mi, kurwa, przesmutno”. Żeby się jej pozbyć, musimy świadomie iść w światoczułość i miłość. Ocieramy się wtedy ogonami, podważamy ostrymi końcami szpiczastego języka pojedyncze łuski w celu poczucia ciepłoty ciała tego drugiego, wylizujemy sobie nawzajem powieki i przygryzamy pazury, raniąc lekko okalającą je skórę tak, by ze skaleczonego miejsca wyciekło jak najwięcej krwi. Tą krwią barwimy się wówczas na czerwono. Aby ją równomiernie rozmazać i rozprowadzić po całym ciele, przeciskamy się pod brzuchem drugiego, gdzie łuski są miękkie i pachnące sekretnymi wydzielinami. Potem oddajemy się namiętnemu wąchaniu nozdrzy, kanalików usznych i źrenic, by lepiej czuć siebie nawzajem, bez konieczności wyrażania wszystkiego w syku. IS i ja – Tota – wiemy, że liczy się to, co niewysyczane, a co można wyczuć zmysłami.
Od czasu do czasu, zwłaszcza w ostatnią kwadrę Księżyca, stawiamy na sztorc ogony, czyniąc z nich rodzaj odbiorników. Zbieramy wówczas z otoczenia dane na temat zanieczyszczenia planety, przemocy domowej i instytucjonalnej, ubóstwa i marginalizacji mniejszości, spisujemy pazurami na piasku w języku bazgrõ, a następnie skanujemy oczami i wysyłamy w Otchłań, gapiąc się w niebo. Po takiej robocie czujemy się zazwyczaj bardzo głodni, więc żremy chmury. IS lubi żreć altocumulusy, na zmianę z nimbostratusami. Ja kocham cirrusy. A tych jak na lekarstwo, więc często poszczę. Jemy oczami, bo nasze odnóża nie sięgają tak wysoko, ale metabolizujemy normalnie, brzuchami. Przez to, że jadam tylko cirrusy, IS często na mnie syczy, że jestem autystyczna. Nie boli mnie to. Mogę być autystyczną jaszczurą, dlaczego nie? Znałam takie, zanim zostały zgładzone przez zatruwające Ziemię homoludy. Wskutek skażenia rzek rodziło się coraz więcej potwoszczurów – jak je nazywano. Niektóre z nich, te autystyczne, całymi dniami kręciły się w kółko, aż do utraty przytomności, albo piszczały od rana do nocy. Inne rodziły się z powykręcanymi ogonami, mniejszą lub większą niż przewidziana liczbą odnóży, niedomykającymi się pyskami, którymi nie mogły pochwycić i rozdrobnić żadnego pokarmu. Często rodziły się głuche i ślepe, i umierały w cierpieniu, zżerane żywcem przez sowy i kanie, a nad rzeką Hudson pochłaniane przez orły i jastrzębie. Z powodu wrodzonej niedoskonałości nie potrafiły uciekać. Te niezjedzone wyginęły i tak, zatrute ściekami, odpadami przemysłowymi i całym rolniczym gównem.
PEWNIE CIEKAWI CIĘ, po co to robimy? W jakim celu IS i ja wysyłamy w kosmos sygnały na temat kondycji Ziemi? Otóż wierzymy, że informacje o nadciągającym końcu homoludów zostaną odebrane przez jaszczury żyjące na innych planetach, choć nie – nie mamy dowodów na ich istnienie. Wystarczy nam wiara, że tam są. Że nie jesteśmy ostatnimi jaszczurami we wszechświecie. Potrzebujemy naszych braci i sióstr, by pomogli nam zmusić ludzkość do porzucenia chodu, a zatem odrzucenia pozycji wyprostowanej, i radykalnego powrotu do pełzania jako podstawy reorganizacji neurologicznej całego homoludziego gatunku. IS i ja sądzimy, że kiedy homoludy na powrót zaczną pełzać, Ziemia zostanie uratowana. Bo homolud będzie wtedy myśleć inaczej. Widzieć, słyszeć i czuć z zupełnie innej perspektywy.
Mamy na to dowody. Zdobyliśmy je rok temu, podczas majówki. A było tak: sobotni ranek, skwar mimo wczesnej pory, droga z Wyszkowa na Sokołów Podlaski usłana rozjechanym przez pijanych długim weekendem kierowców truchłem – zajęczym, lisim, sarnim. Asfaltowa marmolada – tak ironicznie nazywamy wypadki drogowe, w których giną istoty leśne, nasi bracia i siostry, niepełzaki. Około południa na plażę w Koszelance przybyło sporo homoludów z Wyszkowa i okolic. Gorsi są tylko ci z Łochowa. Część z nich przybyła nad Liwiec samotnie, inni zaś – w dzikich stadach. Najgorzej jak homoludy przyjeżdżają w parach: samiec – samica. Wtedy puszczają z głośników takie dźwięki, od których zaburza nam się wzorzec pełzania, bo coś, co nazywają bitem, sprawia, że zamiast przemieszczać się w górę rzeki, zaczynamy podrygiwać. W powietrzu często unosi się wówczas zapach grillowanej świni zmieszany z wonią trawy, ale takiej innej, którą nazywają „blantem” czy jakoś podobnie. Od tego dymu blantowego i bitu z głośników głupiejemy i stępia nam się reaktywność w móżdżkach. Nasz wrodzony mechanizm przetrwania – walcz albo spierdalaj – działa optymalnie w warunkach tlenociszy, a nie blantobitu czy – co jeszcze gorsze – spirytobitu. Ale mamy akustyczny plan zemsty! Wkrótce wpełzniemy z IS do homoludzich klubów i dyskotek po to, by podmienić muzę. Zamiast słuchać tego, czym raczycie nas na nadbrzeżach, przypierdolimy wam świergotem ptaków oraz takim glissando świerszczy, że będziecie nas błagać o ciszę. Wracając do majówki: kiedy modus vivendi homoludów polegający na dominacji nad wszystkim, co niehomoludzie, co z fauny i flory pochodzi, stał się dla nas nie do zniesienia, zaczęliśmy z IS sikać im do butelek, a oni – nieświadomie – pili to. Kwas zawarty w naszym moczu sprawił, że spora część – ta pluskająca się po pijaku przy brzegu, na płyciźnie, obok chłodzonych w wodzie puszek z piwem – poprzewracała się i – mimo głębokości do kolan – potopiła się w rzece. Zauważyliśmy jednak, że przed śmiercią wystąpiło u nich coś nadzwyczajnego – nawrót pełzania. Próbując się ratować, pokonywali rzekę dokładnie jak my i tylko wówczas na ich tępych twarzach malowała się jakaś szczęśliwość. Naprzemienny ruch kończyn górnych i dolnych dostarczył im przed śmiercią momentu ulgi. Jakby wracali do punktu wyjścia, do tej chwili, zanim spieprzyli własne życie. Do momentu, w którym mieli po sześć, osiem miesięcy i jeszcze wszystko było przed nimi.
SŁYSZĘ SYCZENIE IS dobiegające z lasu. Muszę już kończyć i pełzać dalej. Do niego. Może rozpalił dla nas ognisko? Pragnę jeszcze przed snem pochwycić zębami końcówkę jego ogona i kręcić się z nim wkoło po leśnym podłożu. Po wilgotnym mchu. To nasz sekretny sposób, by znaleźć się nagle na samym Początku Wszystkiego. Albo na samym Końcu. Choć brzmi to jakoś zanadto epicko i eschatologicznie. „Eschatologia”, „patologia”, „kiczi-kiczi”, „epickie” – kochamy z IS te słowa. W sykocie znaczą one coś więcej niż tylko to, co znaczą w homoludzim języku. Określają faktury, po których pełzamy, próbując przemieścić się z punktu A do punktu Z, czyli od wielkiego wybuchu po kres. Eschatologia to powierzchnia usłana rybami. Najczęściej martwymi, w wyschniętych korytach rzek lub w rzekach wciąż płynących, ale zatrutych. Patologia to kręte ścieżki w przetrzebionych wyrębami lasach, które kiedyś były potężne i gęste, a dziś są żałośnie przerzedzone i niskie. Kiczi-kiczi to szlaki wiodące przez nadmorskie deptaki i promenady pełne budek z lodami włoskimi i goframi z bitą śmietaną, z laserowymi mieczami i balonami z helem. Epickie są górskie ścieżynki, które zapowiadają śmierć, jeśli tylko na moment wyłączymy uważność.
MIMO ŻE JESTEM tylko jaszczurą, śni mi się Miłość. Taka, która pachnie nie domem, podłogą, łóżkiem, drewnianą szafą, sufitem, tylko rzecznym mułem, opuszczonymi muszlami ślimaków, bagienną miętą, rozgrzanymi na słońcu łuskami IS. Czasem dostrzegam ją w źrenicach IS. Albo jak się czai w sitowiu. Jak spływa żywicą ze świeżo ściętych drzew. Jak buszuje z wiatrem w liściach łopianów i tataraku. Jak gna po niebie wydobywana z gardzieli rozkrzyczanych żurawi. A nocą – jak mami ciszą.
Czasem w snach pojawiają się uprawiające seks w rzece homoludy. Śledzę każdy ruch bioder, każde liźnięcie jęzora, kanalikami usznymi chwytam każdy jęk. By ją sobie przypomnieć.
Dla IS
AGNIESZKA SZPILA (ur. 1977), pisarka, scenarzystka, ekofeministka i aktywistka. Autorka książek: Łebki od szpilki (2015), Bardo (2018) oraz Heksy (2021), za którą otrzymała nominację do Nagrody Literackiej Nike. Laureatka Nagrody Grand Press 2022 w kategorii Publicystyka, której nie przyjęła. Istota znajdzie się w zbiorze OCTOPUSSY i inne opowiadania, które ukaże się w maju nakładem wydawnictwa W.A.B.
POEZJA
Zmiana czasu
BOHDAN ZADURA
ze zwykłego na szpitalny powoduje istotne perturbacje również w kalendarzu jutro nie jest jutrem wczoraj nagle staje się tak odlegle jak nie przymierzając neolit
BOHDAN ZADURA (ur. 1945), poeta, pisarz, tłumacz, krytyk literacki. Laureat m.in. Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” za całokształt twórczości (2018), Nagrody „Literatury na Świecie” za przekład tomu poetyckiego Serhija Żadana Antena (2021) oraz Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus” za przekład opowiadań Kateryny Babkiny Nikt nie tańczył tak jak mój dziadek (2021).
Poezja w „Piśmie” powstaje przy wsparciu Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie
SOCZEWKA PISMA
Dom spakowany w jedną torbę
tekstMICHAŁ SZCZĘCHzdjęciaAGATA GRZYBOWSKA
OD POCZĄTKU ROSYJSKIEJ inwazji na Ukrainę do końca grudnia 2022 roku prawie siedemnaście milionów Ukraińców musiało opuścić swoje domy. Do Polski wyjechało ponad osiem i pół miliona, głównie kobiety i dzieci. Sześć i pół miliona wróciło do Ukrainy.
Koleżanki uciekały z Ukrainy do Polski, a Rusłana, nauczycielka wychowania przedszkolnego, mama dziewięcioletniej Janinki i czternastoletniej Zosi, nie potrafiła podjąć decyzji o wyjeździe. – Bałam się zostawić męża w Ukrainie. Bałam się, że wróci do Lwowa, do domu, a nas tam nie będzie. Byłam przekonana, że jeśli wyjedziemy, to na zawsze – opowiada.
Rok przed rosyjską inwazją na Ukrainę Władysław zaciągnął się na żołnierza kontraktowego. Wcześniej był motorniczym tramwaju. – Nie chciałam go puścić do wojska. Uparł się, bardzo długo mnie przekonywał. On czyta dużo książek, interesuje się historią. Ma czterdzieści dwa lata i umysł starego człowieka. Przeczuwał, że nadciąga wojna. – Władysław kupił agregat. – Powiedział, że na wszelki wypadek, gdyby Rosjanie odcięli prąd i wodę.
W 2021 roku pojechał na wschód Ukrainy, gdzie wojna trwała od ośmiu lat. Wtedy też zaczęło się w lutym, najpierw od aneksji Krymu i wystąpień prorosyjskich separatystów na Donbasie. – Mówił, że trzeba bronić Ukrainy przed Rosją. Przyjechał do Lwowa na przepustkę. Mieli mu zoperować kolano. Nie zdążyli. Gdy wojska rosyjskie przekroczyły granicę, założył czarny sweter zapinany pod szyję, wodoodporne skarpety i pojechał – kontynuuje Rusłana. – Zadzwonił do nas w połowie marca. „Musicie uciekać do Polski”, powiedział. Nie miałam problemu z tym, żeby zostawić meble i dywany. Żal mi było prezentów od bliskich, drobiazgów, w których widziałam całe swoje życie.
Plecaki Rusłany i córek mogły pomieścić po dwie bluzy, dwie pary spodni, dwie koszulki. Zadecydowały, że każda zabierze też dwa przedmioty, z którymi jest najbardziej związana.
Zosia zabrała przytulanki wielkości jabłka. – Dostałam od przyjaciółki na urodziny. Chcę o niej pamiętać – mówi dziewczynka.
Rusłana, Zosia i Janinka
Janinka pierwszy raz w życiu musiała dokonać tak trudnego wyboru. – Żyrafkę dostałam na święta, a króliczka od taty – mówi o wybranych pluszakach. Rusłana zabrała medalik z Matką Boską (prezent od przyjaciół), koszyk, który zrobiła na szydełku, i dużo leków. – Żal mi było zostawiać teściową i szwagierkę, które nie chciały wyjechać, ale bałam się alarmów bombowych – opowiada. – Założyła wojskowy sweter Władysława. Wsiadła z córkami do autobusu, by przekroczyć polsko-ukraińską granicę.
Oksana, ekonomistka, przed wojną pracownica stacji benzynowej pod Kijowem, uciekła z siedmioletnim Iwanem i szesnastoletnią Sofią. – Spakowałam dom w jedną torbę. – Do Polski jechali kilka dni, pociągiem pełnym ludzi, z zasłoniętymi oknami, przestraszeni.
Julia uciekła z obwodu winnickiego z trojgiem dzieci. Masza ma dziewięć lat, Jarek sześć, Artem w dniu wyjazdu miał półtora roku.
Zdanie „uciekłam ze względu na dzieci” w opowieściach kobiet, które dotarły do Polski, powtarza się jak refren. Prokuratura Generalna Ukrainy poinformowała na początku stycznia, że od 24 lutego 2022 roku zginęło 452 dzieci, a 876 zostało rannych. To nie są liczby ostateczne.
W opublikowanym w październiku dokumencie Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ) pod tytułem Report of the Independent International Commission of Inquiry on Ukraine (Raport niezależnej międzynarodowej komisji dochodzeniowej w sprawie Ukrainy) eksperci alarmowali, że wojna i zbrodnie z nią związane mają druzgocący wpływ na dzieci, że bombardowane są ich domy, szkoły, przedszkola, że dzieci pozbawione są dostępu do opieki medycznej. „Były zabijane albo ranione w swoich domach, schronach, na ulicach i placach zabaw” – napisali śledczy ONZ.
Media donosiły o dzieciach porywanych przez rosyjskich żołnierzy, wywożonych w głąb Rosji, oddawanych tam do adopcji. Rosja deportowała ponad trzynaście tysięcy ukraińskich dzieci – doniósł 9 grudnia „The Kyiv Independent”, powołując się na informacje podane przez Darię Herasymczuk, doradczynię prezydenta Wołodymyra Zełenskiego do spraw dzieci. Pod koniec grudnia na stronie rządowej Ukrainy Children Of War poinformowano o 349 dzieciach uznanych za zaginione w wyniku działań wojennych.
Po przekroczeniu polsko-ukraińskiej granicy kobiety z dziećmi mogły odetchnąć z ulgą i powiedzieć: „Jestem w kraju, w którym nie ma wojny, nie ma alarmów bombowych. Jestem bezpieczna”.
Łańcuchy pomocy
W POLSCE UKRAIŃCY rozbijali się o przepisy i procedury. Mogli złożyć wniosek o status uchodźcy na przejściu granicznym lub w dowolnym urzędzie gminy w terminie do sześćdziesięciu dni od przekroczenia granicy. W mediach wybrzmiewały jednak apele, żeby wstrzymali się ze składaniem wniosku, bo świadczenia pieniężne są mizerne, a czas oczekiwania na status wynosi nawet półtora roku. „Składanie wniosków o ochronę międzynarodową czy legalizacja pobytu w inny sposób absolutnie zapchałyby urzędy i pozostawiły te osoby w niepewności prawnej na długi czas” – przestrzegała na początku marca ubiegłego roku Marta Górczyńska, prawniczka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, w wywiadzie dla portalu Prawo.pl.
Przez pierwsze pół roku od rozpoczęcia procedur związanych z przyznawaniem statusu uchodźcy obcokrajowcy, którzy przybyli do Polski z jedną torbą, nie poprawią losu swojej rodziny, bo przepisy nie pozwalają im na podjęcie legalnej pracy. To może pogłębiać biedę. Prawo do legalnego zatrudnienia otrzymują dopiero po uzyskaniu ochrony międzynarodowej oraz w sytuacji, gdy procedury trwają dłużej niż sześć miesięcy. W konsekwencji, jeśli przebywają poza ośrodkiem dla cudzoziemców, muszą przeżyć za 25 złotych dziennie, które otrzymują z budżetu państwa. Gdy rodzina jest dwuosobowa, ta kwota wynosi 20 złotych na osobę, w rodzinach trzyosobowych – 15 złotych, w czteroosobowych – 12 złotych i 50 groszy.
Osoba ubiegająca się o status uchodźcy, która mieszka w ośrodku, ma zapewnione wyżywienie, dach nad głową, dostaje 20 złotych miesięcznie na zakup środków higienicznych, 50 złotych kieszonkowego i jednorazowo 140 złotych na zakup odzieży i butów. Aby uzyskać status, trzeba spełnić jeden z warunków: prześladowanie w macierzystym kraju ze względu na rasę, religię, narodowość, przekonania polityczne lub przynależność do określonej grupy społecznej. Osoby uciekające przed wojną często nie spełniają tych warunków, ale przysługuje im wniosek o tak zwaną ochronę uzupełniającą, jeśli powrót do macierzystego kraju może narazić ich na doznanie poważnej krzywdy. Artykuł 15 Ustawy z dnia 13 czerwca 2003 roku o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej za ryzyko doznania takiej krzywdy uznaje „poważne i zindywidualizowane zagrożenie dla życia lub zdrowia wynikające z powszechnego stosowania przemocy wobec ludności cywilnej w sytuacji międzynarodowego lub wewnętrznego konfliktu zbrojnego”.
Cudzoziemcowi, który posiada status uchodźcy lub korzysta z ochrony uzupełniającej, nie można wydać decyzji o zobowiązaniu do opuszczenia terytorium Polski ani o wydaleniu bez pozbawienia go tego statusu lub ochrony. Nie można też zmusić do powrotu obcokrajowca, który dopiero złożył wniosek o status uchodźcy lub zadeklarował, że to zrobi.
Źródło: Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców.
Dwunastego marca Sejm uchwalił przygotowaną w pośpiechu specustawę, która zwalnia Ukraińców z konieczności starania się o status uchodźcy lub wnioskowania o ochronę uzupełniającą. Po uzyskaniu w dowolnym urzędzie gminy numeru PESEL specustawa umożliwia korzystanie z prawa do pobytu oraz różnych usług publicznych: zakwaterowania, pomocy medycznej oraz dostępu do rynku pracy i edukacji. Pozwala też korzystać ze świadczeń socjalnych, na przykład 500+.
W kolejnych tygodniach w specustawie pojawiały się poprawki, między innymi dlatego, że dokument wykluczał wiele osób. Początkowo z pomocy nie mogli skorzystać ci Ukraińcy, którzy uciekli przed bombami nie bezpośrednio przez granicę polsko-ukraińską, ale przez inny kraj Unii Europejskiej. Takie osoby nie miały prawa do założenia wniosku o numer PESEL, a w konsekwencji do korzystania z niektórych form pomocy, zwłaszcza ze świadczeń socjalnych oraz z dostępu do recept przez Internetowe Konto Pacjenta.
Specustawa zezwala na pobyt w Polsce przez półtora roku oraz na podejmowanie pracy. Po dziewięciu miesiącach od wjazdu do Polski Ukrainiec może wnioskować o pobyt czasowy, czyli na trzy lata.
ZGODNIE Z OPUBLIKOWANYMI pod koniec października danymi Głównego Urzędu Statystycznego przez pierwsze cztery miesiące od rosyjskiej inwazji mieszkańcom Ukrainy udzieliło pomocy siedem na dziesięć gospodarstw domowych w Polsce. Trzy procent z nich, czyli ponad trzysta tysięcy, otworzyło przed nimi drzwi.
Większość Ukraińców znalazła schronienie właśnie u nich lub u swoich rodaków mieszkających w Polsce od dawna, tak zwanych imigrantów zarobkowych, których liczbę przed wybuchem wojny gromadząca informacje o właścicielach urządzeń mobilnych firma Selectivv szacowała nawet na półtora miliona. Pozostali uchodźcy znaleźli dach nad głową w hotelach, hostelach, zajazdach oraz w salach gimnastycznych i świetlicach. Łańcuchów pomocy utworzonych spontanicznie powstawało w Polsce tysiące. Ktoś przywoził uchodźców spod granicy. Drugi odpowiadał za szukanie im dachu nad głową. Inny rozdysponowywał żywność.
Do swojego domu przyjmowała uchodźców Beata Górska-Rabczewska, sołtyska Miłakowa, wsi w gminie Nowe Miasteczko w Lubuskiem. – Wolontariusze przywieźli Irinę, Aleksieja i ich pięć córek. Wspaniała rodzina! – zachwala Górska-Rabczewska. Większość mężczyzn nie mogła opuszczać Ukrainy. Aleksiej skorzystał z zapisu wprowadzonego do dekretu dotyczącego powszechnej mobilizacji wojskowej. Dokument zezwalał wyjechać z kraju tym ojcom, których przynajmniej troje dzieci nie ukończyło osiemnastego roku życia.
W Miłakowie Irina z Aleksiejem i dziećmi mieszkali krótko, bo już po kilku tygodniach znaleźli nowe lokum. Sołtyska z mężem nie ma wnuków. – Dziewczynki szybko zaczęły mówić do nas „babciu” i „dziadku”. – Mąż Górskiej-Rabczewskiej, Eugeniusz, pracuje w Niemczech. – Gdy przyjeżdżał do domu, wstawał z samego rana i szedł do kuchni zapalić papierosa. Wtedy słyszałam tupot małych stóp. Dziewczynki biegły do kuchni i siadały Gienkowi na kolanach – opowiada.
Gdy schronienia potrzebowała kolejna matka z dwojgiem małych dzieci, Górska-Rabczewska przy wsparciu Iriny przygotowała następny pokój. – Sąsiedzi przynieśli łóżeczko. Nauczycielki ze szkoły zorganizowały zbiórkę i przywiozły dziecięce ubranka, wózek, wanienkę, przewijak. Przyjechała jedna Ukrainka i powiedziała: „Tu mi nie komfort”. Ja na to: „To jest wojna, a nie wczasy. Jak ci nie komfort, to idź na wokzał”. Pojechała następnego dnia.
Górska-Rabczewska zna więcej tego typu historii z początków wojny, o Ukrainkach, którym nie odpowiadały warunki w polskich domach. – Irina i Aleksiej ani razu nie zachowali się tak, jakby przyjechali do mnie w gości. Wiedzieli, że są tu po to, żeby przetrwać – mówi. Gdy wyjechali, sołtyska przyjęła pod swój dach kolejne dwie Ukrainki z dziećmi. – Zabierałam te dzieci na wycieczki. Mówiłam do matek: „My jedziemy, a wy przygotujcie obiad”. Wracaliśmy, obiadu nie było, a one malowały paznokcie. Początkowo bardzo przeżywałam tego typu sytuacje. Z czasem nauczyłam się ustalać zasady. Bo pomóc to wcale nie znaczy dać wszystko.
KOSZTY POBYTU UKRAIŃCÓW uciekających do Polski pokrywa państwo, jeśli osoba goszcząca u siebie uchodźców złoży odpowiedni wniosek w urzędzie miasta lub gminy. Ten trafia do wojewody, a stamtąd do rządu. Trzeba najpierw udzielić pomocy z własnej kieszeni, żeby później, na przykład co miesiąc, ubiegać się o zwrot pieniędzy. Zgodnie z zapisem w specustawie za każdą przygarniętą osobę przysługuje 40 złotych dziennie. Za tę kwotę trzeba zapewnić dach nad głową, ogrzewanie, jedzenie i wodę. Terminowość zwrotów zależy od tego, czy pieniądze z rządu wpływają do budżetu miasta lub gminy na czas. Bywa, że nie wpływają.
Rusłana
Paweł Szefernaker, wiceminister spraw wewnętrznych i administracji, tłumaczył te opóźnienia faktem, że większość Polaków złożyła wnioski w jednym czasie, na przełomie czerwca i lipca. Nie wszyscy dostali pieniądze, bo w czerwcu rząd wprowadził zapis w specustawie, zgodnie z którym brak złożenia wniosku o rekompensatę za goszczenie Ukraińców do 31 lipca powodował, że pieniądze przepadały. Świadczenie wypłacane jest przez cztery miesiące od momentu przybycia uchodźcy do Polski. Gdy termin mija, Ukraińcy mają płacić sami za pobyt, chyba że dogadają się z właścicielem lokum lub mieszkają w hotelu, zajeździe, motelu – wówczas pobyt opłaca państwo. Świadczenie jest przedłużane osobom w podeszłym wieku lub z niepełnosprawnościami, rodzinom z niemowlęciem oraz z co najmniej trojgiem nieletnich dzieci. Specustawa nie określa jednak, na jak długo.
Na początku marca koordynatorzy pomocy krytykowali pomysł wypłacania pieniędzy goszczącym uchodźców Polakom. „Zawsze znajdzie się margines, który będzie chciał na tym nieuczciwie zarobić” – przestrzegała anonimowo jedna z koordynatorek w rozmowie z Wojciechem Czuchnowskim na łamach „Gazety Wyborczej”. Taką formę pomocy nazwała „uprzedmiotawianiem” uchodźców, „odbieraniem im decyzyjności”. Zwróciła uwagę, że przecież zasiłek w wysokości 40 złotych dziennie „umożliwiłby wielu osobom samodzielne skromne funkcjonowanie”, gdyby te pieniądze dostawali sami Ukraińcy, a nie goszczący ich Polacy. „Celem długo- i krótkofalowym administracji państwowej powinno być zapewnienie jak najszybciej samodzielności jak największej liczbie uchodźców, a nie ubezwłasnowolnianie ich i upychanie po naszych kątach” – apelowała koordynatorka.
OSIEMDZIESIĘCIORO uchodźczyń i uchodźców zamieszkało w zajeździe w Nowym Miasteczku. Mieszkańcy tego niewielkiego miasta od lat narzekają, że nie mają czym dojeżdżać do większych miejscowości, przede wszystkim do lekarza i do pracy, bo brakuje autobusów.
Leon Niwczyk, właściciel zajazdu w Nowym Miasteczku, współpracował z Lubuskim Urzędem Wojewódzkim w pandemii, gdy do jego pensjonatu trafiali na kwarantannę covidowcy. – Gdy wybuchła wojna, wojewoda zapytał, czy przyjmiemy uchodźców. Nie wiedzieliśmy, że przyjedzie aż tylu. Kobieta z dziećmi płakała i prosiła, żebyśmy przyjęli jej bliskich. Kolejna płakała i prosiła, żeby przyjąć siostrę z dziećmi, bo gdzieś we wschodniej Polsce spali w szkole na materacu.
Z ankiety przeprowadzonej przez Izbę Gospodarczą Hotelarstwa Polskiego wynika, że w marcu 60 procent hoteli w Polsce przyjęło obywateli Ukrainy, udzielając blisko 70 tysięcy noclegów; 41 procent z tych noclegów było bezpłatnych. Właściciele hoteli, moteli czy zajazdów takich jak ten w Nowym Miasteczku, którzy przyjęli większą grupę uchodźców, podpisywali indywidualne umowy z wojewodami. W rezultacie dostają pieniądze bezpośrednio z urzędu wojewódzkiego za wszystkie przyjęte osoby do czasu, aż ta umowa przestanie obowiązywać.
– Z każdym umowa była negocjowana odrębnie – informuje Karol Zieleński, dyrektor biura wojewody lubuskiego, gdy pytam o kwoty wypłacane tym właścicielom. „Stawka dzienna za przyjętego uchodźcę z Ukrainy nie przekracza 70 złotych za osobę” – dyrektor odpowiada na piśmie. „Według stanu na dzień 16 grudnia w województwie lubuskim jest 47 podmiotów, które mają podpisaną umowę z Lubuskim Urzędem Wojewódzkim na przyjmowanie uchodźców”. Dziewiątego stycznia 2023 roku otrzymuję od niego informację, że przebywa w nich łącznie 3044 obywateli Ukrainy.
Hotele, zwłaszcza te w małych miejscowościach, często nie były przygotowane na przyjęcie tak dużej liczby potrzebujących. W przypadku Niwczyka, jak sam twierdzi, serce wygrało z rozumem. – Sumienie nie pozwoliło odmówić – mówi.
Jest początek marca 2022 roku. Niwczyk apeluje o pomoc: – Potrzeby są ogromne. Te kobiety przyjechały tylko z tym, co dały radę unieść. Przywiozły ze sobą hrywny, ale nikt nie chce tych pieniędzy. Potrzebne są dresy, koszulki, kapcie, bo dzieci biegają boso. Może ktoś jajek i ziemniaków przywiezie?
Zbiórka darów trwa w Gminnym Ośrodku Kultury (GOK). Przez pierwsze dwa tygodnie nie zamykają się drzwi. Mieszkańcy przynoszą żele pod prysznic, mydła, szampony, proszki do prania, słodycze, owoce, warzywa, pasty do zębów, szczoteczki. Rośnie góra ubrań. Uchodźcy trzymają w zajeździe jedzenie na parapetach, więc mieszkańcy Nowego Miasteczka w marcu dostarczają im lodówkę.
Koordynatorką zbiórki jest Halina Sarbak, sprzątaczka. Opowiada mi w marcu: – Kto bogatszy, ten więcej przynosi. Ale przychodzą też ludzie starsi, biedni. Przynoszą swoje leki, opatrunki i mówią, że to dla Ukraińców. Mam latarki ze sklepu elektrycznego, mam cztery pary butów wojskowych. Kładę w osobne kartony. Pojadą do Ukrainy.
Sama sortuje dary. – Ręce mam pełne roboty. Niektórzy przynoszą lumpy, nawet niewyprane, wygrzebane gdzieś ze strychów i piwnic. – Halina krzyczy wtedy na ludzi: – Przecież nie będę dawała takich łachów uchodźcom, którzy są tak pokrzywdzeni przez los, którzy spod bomb uciekli! Nie może być plamki, nie może być rozdarcia! – Halina przegląda ubrania. To, co się nie nadaje, wyrzuca do kontenerów.
Zbiórkę darów w GOK-u Halina prowadzi po godzinach. – Słabszym kobietom z dziećmi i skrzywdzonym stworzeniom ja zawsze pomogę. Miałam szesnaście lat, jak mama mi zmarła. Musiałam wtedy radzić sobie sama, więc wiem, co to bieda. Samodzielnie wychowałam też dzieci, bo miałam męża pijaka – mówi. Matce, która przyjechała do Polski z półtoramiesięcznym dzieckiem w jednej ręce, a w drugiej z reklamówką, Halina uszykowała wanienkę, przewijak, wózek i pieluchy.
Niektórzy przynoszą dary i kręcą nosem. – Musiałem zapłacić za bilety na pociąg do Wrocławia dla mojej rodziny ponad stówę, a Ukraińcy jechali za darmo [zgodnie z zapisem specustawy gwarantującym darmowe przejazdy dla uchodźców – przyp. M.S.]. Siedzieli wszędzie, więc nie mieliśmy gdzie usiąść. Pomyślałem „No żesz kurwa! Ja muszę na to zarobić!”.
CO W SYTUACJI, GDY umowa z wojewodą przestanie obowiązywać, bo właściciel hotelu na przykład się rozmyśli?
– Wówczas uchodźcy spadają niestety na głowę wojewody – mówi Zieleński. W urzędzie wojewódzkim funkcjonuje punkt relokacji. Ukraińcy, którzy stracili dach nad głową, mogą się tam zgłosić, by znaleziono im miejsca w innym ośrodku, który ma podpisaną umowę z wojewodą. Taka sytuacja może być dla uchodźców bardzo trudna. Przecież przez kilka miesięcy w jakimś stopniu zadomowili się w miejscowości, do której trafili, być może znaleźli tam pracę, dzieci przyzwyczaiły się do tamtejszej szkoły. Gdy właściciel ośrodka zrywa umowę na przyjmowanie uchodźców, zakwaterowani tam ludzie praktycznie z dnia na dzień muszą się przenieść w nowe, obce miejsce. – Bywały takie przypadki. Wtedy staraliśmy się znaleźć miejsce dla takich osób na terenie tej samej lub sąsiedniej gminy – kontynuuje Zieleński.
Dyrektor biura wojewody informuje, że umowy zrywane były w całej Polsce, głównie wiosną. Robili to przede wszystkim właściciele ośrodków wczasowych, ponieważ zbliżał się sezon wakacyjny. W województwie lubuskim był jeden taki przypadek, w kwietniu. „Powodem wypowiedzenia umowy przez podmiot była niewystarczająca stawka za osobodzień” – odpowiada Zieleński na piśmie. „181 osób przeniesiono do innego miejsca zakwaterowania”.
Nadchodzi zima. Danuta Wojtasik, burmistrzyni Nowego Miasteczka, nawet nie wyobraża sobie sytuacji, że zajazd Niwczyka zerwie umowę z wojewodą. – Jestem w kontakcie z panem Niwczykiem i nic nie wskazuje na to, żeby miał zrezygnować – mówi Wojtasik, a Niwczyk to potwierdza, dementując tym samym plotki rozsiewane przez mieszkańców. Urzędniczka śledzi kolejne decyzje rządu, którego, jak podkreśla, sytuacja z uchodźcami przerosła.
– W czysto hipotetycznej sytuacji, w której uchodźcy nagle będą musieli opuścić zajazd, wojewoda z pewnością sceduje obowiązek zapewnienia opieki na samorząd, czyli na naszą gminę, bo tak jest najprościej – zakłada Wojtasik. Co wtedy? – Mamy salę gimnastyczną i świetlice wiejskie, w których można tych ludzi koszarować. – Burmistrzyni zgadza się ze stwierdzeniem, że dla Ukraińców byłby to ogromny krok w tył. – Poza tym, udostępniając salę gimnastyczną, odbierzemy naszym uczniom lekcje wuefu, zwłaszcza zimą – kontynuuje. – Pozbawiając naszych mieszkańców dostępu do świetlic, nie damy ich możliwości prowadzenia projektów, organizowania uroczystości, warsztatów. Jako samorządy cały czas tłumaczymy administracji rządowej, że nie mamy zasobów, żeby zapewnić uchodźcom mieszkania. Nasze tłumaczenia nie są kompletnie brane pod uwagę. Od wojewody dostajemy zadania do wykonania „bez dyskusji”. I musimy je jakoś realizować. – Wojtasik nie musiała jeszcze szukać Ukraińcom dachu nad głową, bo ci, którzy przybywali do gminy Nowe Miasteczko, trafiali do domów mieszkańców albo do zajazdu.
Przed zimą do samorządów dotarła informacja od wojewodów, że muszą rozejrzeć się za kolejnymi lokalami, bo z powodu narastającego kryzysu humanitarnego w Ukrainie możliwe jest wzmożenie ruchu na granicy. – Napisali, że jeżeli nie mamy pościeli, to administracja rządowa ją zapewni – mówi Wojtasik.
Przez długi czas rząd nie miał planu na to, by aktywizować uchodźców z punktów zbiorowego zakwaterowania w taki sposób, aby szybciej się usamodzielniali, zwalniając miejsce dla nowo przybyłych Ukraińców. W Nowym Miasteczku mobilizować do działania próbowały nauczycielki, członkowie stowarzyszenia Borowik z pobliskiej wsi Borów Wielki i bibliotekarka z grupą koleżanek. – To była nasza inicjatywa, same z siebie proponowałyśmy dzieciom różne gry i zabawy. Ich mamy raczej stały z boku, jakby nie chciały się integrować – mówi Renata Bielińska, bibliotekarka. – Dzieci nie znały jeszcze polskiego. Dobrze, że kiedyś uczyłam się rosyjskiego. Ale to było wszystko na zasadzie intuicji. Było to trudne. Po kilku tygodniach zrezygnowałyśmy. Teraz nie ma takich działań, bo chyba każdy myśli, że oni są na chwilę, na przeczekanie. Takie są moje obserwacje. – Bielińska nie ma u siebie książek w języku ukraińskim. – Bo Ukraińcy tu nie przychodzą, a ja niestety mam budżet maksymalnie minimalny. Mogę zamawiać tylko to, co nie będzie zalegało na półkach.
W grudniu Sejm przegłosował poprawkę do specustawy, zgodnie z którą aktywizacja uchodźców mieszkających w zbiorowych miejscach zakwaterowania ma polegać na tym, że po przekroczeniu 120 dni pobytu w Polsce będą musieli płacić 40 złotych dziennie za łóżko, a po przekroczeniu 180 dni – maksymalnie 60 złotych. To ma ich zmobilizować do usamodzielnienia się. Z opłaty mają być zwolnione dzieci, kobiety w ciąży, emeryci oraz osoby, które przez trudną sytuację, na przykład opiekę nad dziećmi, nie będą w stanie płacić.
Kolejna zmiana w specustawie weszła w życie na początku 2023 roku. Sejm usunął między innymi przepis dotyczący specjalnego trybu wydawania uchodźcom zezwoleń na pobyt czasowy.
Oksana, Jurij, Sofia i Iwan.Staż nie pozwoli stanąć na nogi
W ZAJEŹDZIE W Nowym Miasteczku mieszkają głównie kobiety i dzieci. Mężowie części Ukrainek pracowali w polskich firmach transportowych jeszcze przed wybuchem wojny. Na przełomie lutego i marca ściągnęli swoje rodziny. Ich polscy pracodawcy pomogli im znaleźć w zajeździe dach nad głową.
– Niewielki pokój, dwa łóżka, szafa, łazienka z prysznicem. – Oksana, mama Iwana i Sofii, prezentuje swoje mieszkanie. Najbardziej cieszy ją, że zmieściło się biurko dla synka.
Jurij, mąż Oksany, od końca 2021 roku pracuje w polsko-holenderskiej firmie transportowej. Jeździ do Europy Zachodniej. Do Polski, do rodziny, przyjeżdża co kilka tygodni. – To, co zarabia, dzielimy na pół i jedną część zostawiamy dla siebie, a drugą wysyłamy do Ukrainy – mówi, pakując do torby słodkości. Paczka wkrótce pojedzie do bliskich. W Ukrainie zostawiła mamę i babcię, która nie może chodzić. – Mama została tam dla niej. Sprząta stację benzynową. Tak dorabia do emerytury. Nie mogła i nie chciała wyjechać.
Oksana i Iwan
Jurij pomaga nie tylko rodzinie, ale też kolegom, którzy poszli na front. – Mam wyrzuty sumienia, że nie walczę. Ale chłopaki z Ukrainy mówiły, żebym tam nie jechał, że tu jestem potrzebny, żeby zarabiać pieniądze i wysyłać dla wojska. Wszystko, co mogę, oddaję rodzinie i chłopakom. Pieniądze wysyłam do mojej kumy, której mąż i brat walczą. Ona mi mówi, czego chłopaki potrzebują. Dla siebie nic nie kupuję. Nawet opon w samochodzie nie zmieniam. Łyse są.
W zajeździe w Nowym Miasteczku posiłki gotują kucharki. Godziny śniadań, obiadów i kolacji serwowanych w stołówce wyznaczają rytm dnia. Są tu Ukrainki, które chciałyby samodzielnie gotować. To trudne, skoro do dyspozycji mają mały pokój na piętrze, z niewielką kuchenką, zlewem, lodówką i stołem. Oksana częstuje mnie zupą z klopsikami, podaje kotlety mielone. Mąż przyjechał na kilka dni, więc mimo uciążliwości sama gotuje obiady, żeby miał choć namiastkę domowego ogniska.
ZAJAZD STOI na obrzeżach Nowego Miasteczka, więc Ukraińcy, jeśli nie chcą, nie rzucają się w oczy. Od reszty miejscowości, niczym granica, oddziela ich dwupasmowa droga. Kontakt z mieszkańcami gminy mają na przykład w trakcie styp, komunii, chrzcin i innych rodzinnych uroczystości organizowanych w zajeździe. Ukraińskie dzieci biegają wtedy po korytarzach, bo zajazd traktują jak dom, a mieszkańcy gminy mają o to pretensje, skoro zapłacili za wynajem sali. Mówią o zajeździe, że jest jak „ukraińska wioska”. Słychać tu głównie język ukraiński, bo uchodźcy nie mają motywacji, a często również potrzeby, żeby uczyć się języka polskiego. Codziennie przebywają wśród swoich. Taka sytuacja może na początku dawać im poczucie bezpieczeństwa, jednak na dłuższą metę prowadzi do nieporozumień. Oksana szuka pracy. – Nie chcę siedzieć bezczynnie. Jeśli nie zajmę czymś rąk, to zwariuję – mówi, ocierając łzy.