Nowa Fantastyka 04/22 - różni - ebook
BESTSELLER

Nowa Fantastyka 04/22 ebook

Różni

4,5

Opis

PUBLICYSTYKA
 
2 BOBO Witold Vargas
4 PIOTRZE, PRZEKŁADY TWYM PRZEZNACZENIEM BĘDĄ Wywiad z Piotrem W. Cholewą
7 FANTASTYCZNY HUMOR W OBRAZKACH Kamil Śmiałkowski
10 JAK WYDOBYĆ, BY ZAROBIĆ Kamil Muzyka
13 NAGRODY “NOWEJ FANTASTYKI” 2022 – NOMINACJE
14 FANTASTYCZNE KRYMINAŁY. KRYMINALNA FANTASTYKA Agnieszka Włoka
70 WYMAZANIE WŁASNEGO EGO Wywiad z Kelly Barnhill
72 GEOPOLITYKA JEST BEZLITOSNA Rafał Kosik
78 KRĘTE ŚCIEŻKI KANIBALA Łukasz Orbitowski
79 LIL I PUT Maciej Kur, Piotr Bednarczyk
 
PROZA POLSKA
 
17 REALISTYCZNIE PASKUDNA GRA Jacek Wróbel
25 GABINET LUSTER Wiktor Orłowski
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
36 I WSZYSTKIE DRZEWA W SADACH... Maria Galina
44 NIE BĘDZIE ŻADNEJ INWAZJI Sam F. Weiss
48 LEKCJA TAŃCA DLA POCZĄTKUJĄCYCH KOSMITÓW Dantzel Cherry
53 NIEBIESKIE I NIEBIESKIE I NIEBIESKIE I RÓŻOWE Lavie Tidhar
 
SCENARIUSZ RPG
 
57 K2: BEZ ODWROTU Paulina Wierzbińska, Maciej Jesionowski, Łukasz Smurzyński
 
RECENZJE
 
65 KSIĄŻKI 69, 74 GRY 76 KOMIKS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (10 ocen)
5
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tenchi

Dobrze spędzony czas

Dawno nie czytałem. Trochę losowy numer, ale bawiłem się OK. opowiadania na różnym poziomie. Wywiady raz dobry, raz słaby. Recenzja filmu straszne spojlerowa
00

Popularność




ZŁO ŚMIECHEM ZWYCIĘŻAJ

fot. J. Lubas

Jest 7 marca. To miał być zwykły primaaprilisowy numer. A potem Ukraina została zaatakowana i wszystko poszło w… putin.

W pierwszej chwili chcieliśmy pospiesznie zmienić cały plan wydania i poświęcić je fantastyce ukraińskiej. Doszliśmy jednak do wniosku, że lepiej dać temu więcej czasu i staranniej się przygotować; napisanie artykułów, zamówienie opowiadań, ilustracji – to wszystko trwa. Dlatego, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w majowym numerze przedstawimy Wam ukraińską fantastykę, a teraz, na przekór wszystkiemu zostaniemy przy humorze jako nienachalnym leitmotivie.

Przysłowie mówi „śmiech to zdrowie” i ma to oparcie w nauce. Konkretnie w geletologii – dziedzinie zajmującej się badaniem zbawiennego wpływu śmiechu na naszą kondycję psychiczną i fizyczną. Śmiejąc się redukujemy stres, dotleniamy organizm, zmuszamy mięśnie do pracy i poprawiamy krążenie. Humor pozwala nam radzić sobie z trudnymi, nawet traumatycznymi tematami, oswajać to, co obce i niepokojące (w „Harrym Potterze” strasznego bogina pokonywało się właśnie śmiechem). Jeśli umiemy śmiać się z siebie, trudniej nas zranić. Jednym z pierwszych objawów toksycznego fanatyzmu jest brak dystansu do danego tematu i utrata poczucia humoru. Pod wieloma względami porównałbym rolę, jaką humor odgrywa w naszym życiu, do znaczenia szczepionek – bo jest właśnie czymś na kształt szczepionki na rzeczywistość. Co za tym idzie, ci, którzy zabraniają nam żartować, próbują ograniczać nasze prawo do śmiechu, mają wiele wspólnego z antyszczepionkowcami.

Humoru nie znosi każda totalitarna władza, bo trudniej bać się tego, z czego się śmiejemy. Dlatego Władimir Putin nienawidzi swojej karykatury w wersji drag tak bardzo, że jej rozpowszechnianie grozi więzieniem. Potworną wojnę na Ukrainie odreagowujemy śmiechem, memami i kpiną z najeźdźców, cały czas mając nadzieję, że rosyjskich bandytów wyśle do piekła Wołodymyr Zełenski – komik, który został bohaterem świata.

Zapraszam do lektury!

Jerzy Rzymowski

W następnym numerze:

Jacek Wróbel Realistycznie paskudna gra

Agnieszka Rogowska Sen zielonego rycerza

Bobo - Witold Vargas

Bobo to najpospolitszy mieszkaniec obszaru zawieszonego między dniem a nocą. Strefy liminalnej, niczyjej.

Pory, kiedy w obrębie domostwa końca dobiega świat dziecięcy, a zaczyna się świat dorosłych. Czasu, gdy kontury zaczynają zlewać się ze sobą, a rzeczy i istoty tracą swoją widzialną tożsamość. Drzewa wydają się wówczas olbrzymami, krzaki mylą się ze zwierzętami, a ludzi trudno rozpoznać. To ulubiona godzina sów, puszczyków i puchaczy. Owe ptaki o krępej, człekopodobnej aparycji, o zmierzchu okupują stanowiska łowów blisko ludzkich siedlisk. Daje się wówczas słyszeć ich złowieszcze „hu-huu”. Wiele tych pięknych stworzeń życiem przypłaciło swój nocny tryb życia. Uważano je za zły omen i tępiono bezlitośnie, choć do ludzkich osiedli przybywały w poszukiwaniu szkodników grasujących w pobliżu spiżarni. Ich zdolności łowieckie były dobrze znane, więc martwe wywieszano na drzewach owocowych, by ich widok płoszył ptaki. Być może te ukrzyżowane truchła stały się pierwowzorem dziecięcego stracha. Wyobraźmy sobie szkraby omijające z daleka takie miejsca oraz dorosłych wykorzystujących ten strach, by swoje pociechy zdyscyplinować. Można też bez trudu odtworzyć dziecięce sny, do których przenikają te martwe ptaki z twarzami zastygłymi w agonii, by karmić nocne koszmary.

Nazwa bobo, bobak, bubak wywodzi się najprawdopodobniej z łaciny, od słowa bubo znaczącego puchacz, lecz nie w linii prostej. Język jest rzeczą żywą i lubi żyć chwilą. Etymologia jest w stanie analizować powiązania słowne, ale często gubi się w labiryncie semiotyki, która w każdej epoce niesie ze sobą ogromny ładunek kontekstów. Mawiają, że współczesne określenie bobas może pochodzić od dawnego straszydła dziecięcego, jakim był omawiany tu bobo. Ale wszystko jest bardziej skomplikowane. Dlaczego nazwa stracha na dzieci i samych dzieci miałyby mieć wspólny korzeń?

Aby rozwikłać tę zagadkę warto zacząć od demoniczności przypisanej samym dzieciom w społecznościach tradycyjnych. Nie tylko w kulturze słowiańskiej dzieci uważane były za istoty szczególnie podatne na interakcję ze światem nadprzyrodzonym. Z jednej strony starano się je chronić przed złymi mocami, choćby za pomocą żelaza albo koloru czerwonego, a z drugiej korzystano z ich mocy, aby przeprowadzić obrzędy mające na celu ujarzmienie zła. Można powiedzieć, że dziecko już ze swojej natury było poniekąd demoniczne. Miało nietypowy wzrost, zachowując przy tym duże podobieństwo do dorosłych. W rysopisach demonów często pojawiają się dziecięce cechy, takie jak mały wzrost, duża głowa, wielkie oczy i wydęty brzuch. Nic dziwnego, że dziecięce straszydło mogło jednocześnie samo przypominać dziecko.

Etymologia podsuwa nam jeszcze kilka możliwości, ale raczej o charakterze regionalnym. Możemy więc jedynie przypuszczać, że miały one wkład w kształtowanie się nazwy bobo. Bobakami nazywano kiedyś świstaki, które często stoją na tylnych łapkach albo też nieociosane pniaki wzrostu małego dziecka, których używa się do rąbania drwa. Jednak skąd by nie pochodziły te różne odmiany bobów, beboków, bubaków czy babuków, zdaje się, że z biegiem czasu, wraz z konsolidacją polskiej kultury wszystkie określenia zbiegły się w jeden termin „bobo”. Ale jak to bywa i z innymi demonami, nie tylko nazwa może mieć różne regionalne odmiany. Również wewnątrz jednego określenia mogą kryć się zupełnie różne istoty.

Choć bobo jest straszydłem dziecięcym w najczystszej postaci, zależnie od regionu można było tą nazwą określać również diabła baraszkującego z czarownicami na sabatach, podmieńca, złośliwego karła, pewien rodzaj chochlika czy wreszcie „poltergeista” niedającego spokoju domownikom w porze snu.

To, co sprawiło, że dziecięcego stracha nazwano ostatecznie bobo, wynika z niesamowitej magii brzmienia tego słowa. Bobo jest niemal onomatopeją. To również powtórzona sylaba charakterystyczna dla mowy dziecięcej. Zdolność do powtarzania tej nazwy przez najmłodszych pozwalała wprowadzić te postaci do dziecięcego słownictwa, a co za tym idzie do jego imaginarium. Niektórzy twierdzą, że bobo jest poniekąd dziecięcą wersją strzygi. W końcu strzyga, pochodząca od słowa strix też ma powiązanie z sową, tyle, że miast straszyć dzieci, które nie chcą spać, nawiązuje o wiele bogatsze relacje ze światem ludzi dorosłych. Ale o tym będzie w odpowiednim artykule. Tu ograniczmy się do praktyki manipulowania dziecięcą wyobraźnią w celach nie tyle wychowawczych, co dyscyplinujących. Mowa o praktyce, która traci na popularności wraz z rozwojem badań nad dziecięcą psychiką. Z perspektywy lat obserwujemy, że tradycyjne metody „pacyfikowania” dzieci, bazujące z jednej strony na wystawianiu ich na pastwę własnych lęków, a z drugiej na bezwzględnym narzuceniu autorytetu dorosłych, prowadziła do rozwoju mentalności mało elastycznej, mocno uzależnionej od reguł społecznych i podatnej na presję. Społeczności zabobonne wypracowały mechanizmy autokontroli, które dziś, w dobie indywidualizmu całkowicie się rozpływają. A może ta wymierająca duchowa relacja z otoczeniem, jak by nam się dziś nie wydawała szorstka i prymitywna, miała swój ukryty sens? Może lęk i szacunek do otoczenia są tym, czego nam dziś brakuje, u progu katastrofy ekologicznej?

PIOTRZE, PRZEKŁADY TWYM PRZEZNACZENIEM BĘDĄ! - wywiad z Piotrem W. Cholewą

Wywiad z Piotrem W. Cholewą

Agnieszka Włoka: Jak to się stało, że doktor matematyki zajął się przekładem?

Piotr W. Cholewa: Och, to proste. Byłem wtedy jeszcze prostym magistrem i szedłem sobie koło księgarni, gdzie właśnie kupiłem książkę z fantastyki. I nagle jasność rozlała się wokół, a świetlista postać z mieczem ognistym (świetlnym znaczy) w dłoni stanęła przede mną i powiedziała: Piotrze, przekłady twym przeznaczeniem będą. I wskazała mi drogę na Mariacką, gdzie właśnie powstał Śląski Klub Fantastyki.

No, prawie tak. Znaczy, nie było miecza ognistego, tylko znalazłem ulotkę w książce, poszedłem i już. Potem, w największym skrócie, klub wydawał fanzin (jak każdy porządny klub), więc do tego fanzinu przetłumaczyłem opowiadanie. Znałem angielski, bo miałem w szkole. A poważniej, ponieważ fantastyka wychodziła rzadko, to czytałem też po angielsku (po rosyjsku też, ale po 1989 przez dłuższy czas rosyjskie książki były trudne do zdobycia). W każdym razie przetłumaczyłem opowiadanie do fanzinu – z typową dla debiutantów zarozumiałością wybrałem Bradbury’ego.

Potem już poszło, ale taki był początek.

Ten prosty matematyk poszedł za głosem bardzo sprytnego splotu sprzyjających okoliczności. Czy pamiętasz, w jakiej książce czekała ulotka przeznaczenia?

Właściwie nie. Teraz do mnie dotarło, że całkiem mi wypadł z pamięci ten fakt, tak przecież ważny dla mych losów. Mam wrażenie, że był to jeden z tomów nieistniejącej już serii nieistniejącego już wydawnictwa KAW (seria nazywała się „Fantazja – Przygoda – Rozrywka”, ze względu na logo mówiliśmy na nią „seria z glizdą”). Wtedy – a był to rok 1981, pewnie październik – kupiłem chyba „Pierwsze podróże w czasie”, możliwe że „Kreksa” Andrzeja Krzepkowskiego… Seria KAW-u miała gigantyczne nakłady, więc nie trzeba było walczyć o te książki, jak np. o te Iskier czy Czytelnika. No, jakościowo też nie były oszałamiające, choć trafiały się tam perełki – Zajdel, Baraniecki czy mniej dziś znany Drzewiński albo Markowski. W każdym razie wydaje mi się dzisiaj, że ulotka, która zmieniła może życie (nie skokowo, ale powoli i konsekwentnie), znalazła się w jednej z tych książek. Trafiłem do klubu i już nic nie było takie samo.

Sporo się ostatnio mówi o nowym przekładzie „Ani z Zielonego Wzgórza”. Jakie jest twoje zdanie na temat ponownych tłumaczeń?

Byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że jestem, przeciwny. Ale w zasadzie jestem. Niestety, najbardziej znane drugie tłumaczenia nie były przesadnie udane i na pewno nie były lepsze – oczywiście mówię tu o „Władcy Pierścieni” i „Diunie”. Ale czasem trzeba – „Ania z Zielonego Wzgórza” jest dobrym przykładem; klasyczny przekład ma mnóstwo błędów, należało go w końcu poprawić. Czy dobrze? Tego nie wiem, nie czytałem, moja kolejka lektur się nie skraca. W końcu dojdę pewnie i do Ani – znaczy Anne.

Muszę przyznać, oczywiście, że sam robiłem drugie przekłady i ręka mi nie uschła. Na przykład „Pana Światła” Zelazny’ego bardzo chciałem. Uważałem, że pierwszy przekład był zły (w sensie raczej „evil” niż „bad”), legenda głosi, że był robiony z nieoryginalnego języka – to możliwe.

W każdym razie uważam, że jeśli już decydujemy się na robienie drugiego (albo i dalej) przekładu, powinno to mieć jakiś cel. Np. sądzę, że Paulina Braiter słusznie przetłumaczyła drugi raz „Hobbita”, gdyż poprawiła pewne niedopatrzenia i błędy Marii Skibniewskiej – która tłumaczyła tę książkę przed „Władcą Pierścieni”, a przede wszystkim długo przed „Silmarillionem”, więc pewnych „historycznych” odwołań zwyczajnie nie mogła zauważyć.

Ale nie powinno się tego robić dlatego, że (tak głosi legenda) oszczędny wydawca woli zapłacić głodową stawkę studentowi, niż poprzedniemu tłumaczowi za wznowienie. Tak słyszałem, ale chcę wierzyć, że to tylko plotka.

Coraz częściej pojawiają się (niejednokrotnie agresywne) dyskusje na temat nowych przekładów; nie tak dawno również David French wywalczył wzmiankę w napisach Netflixowego serialu. Może dzięki temu, że o tłumaczeniach się rozmawia, sama praca tłumacza zostanie dostrzeżona, bardziej doceniona?

Poruszyłaś kilka kwestii. David French, główny tłumacz (choć nie jest jedynym) Wiedźmina, został przez Netflix potraktowany obrzydliwie – producenci serialu nie pomyśleli nawet, żeby w napisach umieścić jego nazwisko (ani Danusi Stok, która przetłumaczyła niektóre opowiadania). Jakby ich nie było. Choć w klipach reklamowych np. Cavill czytał kawałek tekstu (nie po polsku), albo pani Lauren Schmidt, główna showrunnerka, pozowała przy książkach Sapkowskiego – też nie w polskich wydaniach. Trzymam kciuki za Davida i mam nadzieję, że Netflix zapłaci, przeprosi i odszczeka. Sam zresztą miałem zbliżony problem z filmem na podstawie „Świata Dysku” – choć konflikt rozwiązał się polubownie.

Dyskusja o Ani z… no, z Zielonego Wzgórza (powiem z przyzwyczajenia) przybrała formy zaskakująco agresywne. Z jednej strony przyznasz, że cieszy, gdy tak silne emocje budzi w nas literatura, prawda? A już się wydawało, że upada czytelnictwo… Z drugiej – to przecież literatura, nie ma obowiązującej i jedynie słusznej interpretacji. Mówimy o tym, co nam się podoba (albo nie).

No ale owszem, jeśli wybucha wojna o tłumaczenie, to czytelnicy pojmują nagle, że ono jest – i że mogłoby być inne, skoro to istniejące się komuś nie podoba. W zasadzie wszyscy o tym wiemy – mamy różne tłumaczenia Shakespeare’a i Biblii, ale odkrywamy, że problem dotyczy nie tylko klasyki.

Kiedy byłem całkiem młodym człowiekiem, to kiedy czytałem książkę po polsku, uważałem, że taka jest. Miałem taką naiwną, a i dziś typową wizję jednoznacznej odpowiedniości językowej – wiesz, tekst po polsku jest jedyny możliwy, bo przecież taki jest w oryginale. Jakże się myliłem.

Teraz mogę tylko mieć nadzieję, że czytelnicy odkryją przekład i docenią tłumaczy (albo skrytykują, oczywiście).

Sam dostrzegasz zmianę w podejściu czytelników, albo ogólnie na rynku książki? Coraz częściej zauważam, że na okładce pojawia się nazwisko tłumacza, co kiedyś było rzadkością.

Pewne zmiany następują, to oczywiste. Bardzo intensywnie działa w tym kierunku Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury powołane na wzór stowarzyszeń literackich czy dziennikarskich. Jak wspomniałem, takie wojny o przekład pozwalają dostrzec, że to nie jest automat – choć z drugiej strony są przecież czytelnicy, którzy uważają że wystarczy wrzucić tekst do translatora Google’a. Zauważ – jeśli nie znasz języka, a chcesz tylko sprawdzić, kto zginie, a kto się ożeni z piękną księżniczką, masz szansę, że translator ci to powie.

Z trzeciej strony, pamiętajmy, że rola tłumacza jest wtórna. Nie musi wymyślać fabuły, nie musi się martwić o sprzedaż. Ma tylko dobrze przetłumaczyć. Lech Jęczmyk, nasz guru i mistrz, my wszyscy z niego (nie wiem, może młodsze pokolenia mają już inne wzorce) mówił kiedyś, że tłumacz jest rzemieślnikiem (przychodzi klient i mówi: chcę mieć w salonie Wenus z Milo, ale wie pan, z dębu, żeby pasowała do mebli – i wykonujemy mu tę Wenus z drewna zamiast marmuru; albo z granitu albo co tam jeszcze). To też sztuka, w pewnym sensie, ale jednak to autor wszystko wymyśla, a my się dostosowujemy.

Czy przetłumaczenie tekstu humorystycznego jest bardziej wymagające niż rzeczy poważnych?

Inne. Inny jest nastrój, język… taka poetyka tekstu. Kiedy tłumaczysz tekst humorystyczny (czy nawet poważny albo ponury, ale humorystycznie opowiedziany, jak Pratchett), przede wszystkim musi cię bawić ten humor. Inaczej nic z tego nie wyjdzie. Kiedy tekst jest poważny, trzeba dobrze zrozumieć przekaz, potencjalnie też niezbędne nawiązania (np. czym była „Marie Celeste”?)

Musi bawić tłumacza, żeby mogło bawić czytelników? A jak jest z różnicami kulturowymi?

Myślę, że tak. Ale nawet jeśli nie bawi, to tłumacz powinien przynajmniej dostrzegać te żarty (aha, tu aluzja do polityka pewnego, mało śmieszne, ale trzeba przenieść). Ogólnie jednak, jeśli tekst cię nie bawi, trudno go zabawnie przetłumaczyć. I bardzo łatwo położyć żart – bo zwyczajnie nie zrozumieliśmy, że ma być śmiesznie, uciekła nam gra słów, albo nie złapaliśmy aluzji. Przecież to się zdarza nawet we własnym języku, a co dopiero w obcym.

Różnice kulturowe to inna kwestia – i rzeczywiście stanowią problem. Dzisiaj więcej do nas dociera, ale nadal pozostają rozmaite nazwy czy teksty, oczywiste dla Anglików czy Amerykanów, a dla nas trochę obce. Teksty można znaleźć (jeśli odkryjesz, że to cytat, znajdziesz przekład – choć tłumaczenia nie są tak popularne jak tam i nie każdy zauważy, kto powinien świecić w ogromnych borach nocy). Gorzej z obyczajami. Tam ludzie w co innego grają na podwórkach, innych wierszy uczą się na pamięć, mają inną historię… Na przykład u Pratchetta ważną rolę pełni taniec Morris – z opisów i wzmianek w tekście możemy sobie wymyślić, o co chodzi. Ale już nie to, że tancerze Morris chodzili od wsi do wsi, ich przybycie było świętem jak u nas odpust i wiąże się z tym wiele zwyczajów. Kiełbaski, jakie w książkach zjada komendant Vimes, to osobna kwestia i zrozumie ją tylko ten, kto ich sam próbował (ale wtedy już raczej nie zapomni).

Krótko mówiąc – trzeba takie rzeczy przekładać, może nawet bardziej precyzyjnie, ale godząc się z faktem, że wszystkiego nie da się przenieść.

Pratchett miał wiele nawiązań, poukrywanych tropów. Nie miałeś obaw, że coś pominiesz? A może coś stało się jasne dopiero z kolejną książką?

Ojoj! To bardzo ważna kwestia i sam bym sobie nie poradził. W życiu. Na szczęście trafiłem kiedyś na taką listę dyskusyjną (młodszym wyjaśnię, że to coś w rodzaju forum) poświęconą Pratchettowi i oni tam te wszystkie smaczki i nawiązania wyciągali (mam nadzieję, że wszystkie). Potem jakiś bohater stworzył z tego jeden plik (Annotated Pratchett File), jednak zakończył pracę, więc znów trzeba było wrócić na listę. To byli brytyjscy fani, byli oczytani, znajdowali czasem dziwne nawiązania. Podam jeden dziwny przykład – w „Piramidach” Teppic ma w szkole (szkole Gildii Skrytobójców, przypominam) kolegę imieniem Fliemoe. To nawiązanie do kosiarki do trawy (Flymo, robione przez Husqvarnę). Kosiarka dla skrytobójcy to niezłe skojarzenie. Imię zostało, bo szczęśliwym dla mnie zbiegiem okoliczności zobaczyłem gdzieś taką kosiarkę w sklepie firmowym Husqvarny, więc uznałem, że nawiązanie – choć bardzo nieoczywiste – jest jednak możliwe do odczytania. Zresztą w oryginale też było bardzo nieoczywiste.

Co do odkrywania wątków w kolejnych książkach… Nie będę ukrywał, że czytałem je z pewnym wyprzedzeniem. Zdarzyło mi się też pisać do autora z pytaniem, czy wspomniana przelotnie postać wystąpi gdzieś jeszcze (miała znaczące nazwisko i być może należałoby je przetłumaczyć – na szczęście nie, Pratchett odpowiedział, że nie ma żadnych planów co do typa).

Tłumaczenie serii ma więcej pułapek na które, tłumacząc na bieżąco możesz się natknąć?

No ma, niestety. Zwłaszcza kiedy seria jest w trakcie pisania. Wiesz, kiedy następują pewne rozstrzygnięcia, które autorowi przyszły do głowy już później. Nie wiem, co zrobiłby Michał Jakuszewski, gdyby wcześniej wiedział, z czego pochodzi imię Hodora w „Grze o tron”. Ale nie wiedział i znalazł się w trudnej sytuacji. Wspomniałem o tłumaczeniu „Hobbita” – niedopatrzenia Marii Skibniewskiej biorą się w części z tego, że nie czytała wcześniej „Władcy Pierścieni” i chyba nie mogła czytać „Silmarillionu” (niezależnie od tego uważam, że przekład Pauliny Braiter jest lepszy). Zdarza się – ponieważ w angielskim nie ma rodzajów – że nie wiemy, czy postać jest męska czy żeńska. Czasem trzeba tak poprowadzić dialog, żeby dwa tomy później ktoś mógł się zastanawiać, z kim naprawdę rozmawiał. To trudne, jeśli w momencie tłumaczenia nie ma jeszcze tych dwóch tomów.

Jakie jest twoje podejście do nazw własnych i imion? Zostawiać, próbować tłumaczyć, jeśli uznasz, że ma to sens?

Moja metoda polega na tym, że robię tak, jak uważam, że będzie dobrze brzmiało. Zwykle nie tłumaczę nazwisk, chyba że są ważne bardzo. W Świecie Dysku u ludzi w zasadzie nie tłumaczę imion, a na przykład u krasnoludów zwykle tak. Czyli tak, tłumaczę, jeśli uznam, że trzeba koniecznie albo jeśli uznam, że ma to sens. Przy czym, naturalnie, w obu przypadkach mogę nie mieć racji i mylić się głęboko. Dopuszczam taką możliwość, ale co poradzę.

Czyli – odpowiadając ściśle na twoje pytanie – podejście mam elastyczne. Nie ma ścisłej normy. Jak zwykle w takich przypadkach (językowych) to nie są ścisłe reguły, a raczej sugestie (tak chyba mawiał nadrektor Ridcully z Niewidocznego Uniwersytetu).

Tak bardzo ogólnie, co w procesie przekładu tekst traci, a co zyskuje?

Niektórzy uważają, że tylko traci. Ale to nieprawda. Na pewno giną jakieś drobne kulturowe smaczki, nawiązania do wydarzeń, które u nas w ogóle nie dotarły do publicznej świadomości, do postaci u nas całkiem nieznanych, do seriali… (bo filmy na ogół znamy). Tłumacz może ich nie zauważyć (to niedobrze), może zauważyć i przełożyć, ale skojarzenia u naszych czytelników nie będą tak natychmiastowe, jak u nich. Jakieś odwołania do np. graczy w baseball czy w krykieta. Gry słów.

Pewnych rzeczy nie da się naprawić. W książce o USA nie zastąpisz Dolly Parton Marylą Rodowicz, bo zwyczajnie nie pasuje. Ale już niektóre wierszyki czy teksty już można. Zamiast utraconej gry słów można dać inną. Cytaty – niekoniecznie łatwo zauważalne – można zauważyć i wstawić odpowiednie po polsku. Coś tam się naprawi i to będzie zyskiem dla czytelnika – tekst stanie się dla niego bardziej dostępny, mniej więcej tak jak oryginał dla oryginalnych czytelników.

W takim sensie przekład jest wartością dodaną, wobec czytania książki w oryginale – nawet jeśli znamy oryginalny język. Oczywiście, jeśli znamy też tamtą kulturę, literaturę i… nie wiem, jak to nazwać… ogólną sytuację, można całkiem spokojnie czytać w oryginale.

Jakoś mętnie mi to wyszło. Spróbuję na przykładzie.

Na Dysku królowie krasnoludów siedzą na Scone of Stone – scone to taka słodka bułeczka, no więc mamy jakąś kamienną bułkę (pasującą do żartów o pieczywie krasnoludów). Ale z drugiej strony jest to wyraźne nawiązanie do Stone of Scone, Kamienia ze Scone, o którym tradycja mówi, że aby rządzić Szkocją, władca musi się na nim koronować (w Westminster jest po prostu umocowany pod tronem, na którym koronują się władcy Zjednoczonego Królestwa). Trzeba wyłapać – skojarzenie jest nieoczywiste.

Książki Pratchetta ukazały się w trzydziestu siedmiu językach, miałeś okazję rozmawiać z innymi tłumaczami?

Trochę. Na ogół nie jakoś oficjalnie, ale czasem spotykam ich (albo oni mnie) na konwentach. Nie wszyscy zresztą są związani z fantastyką, w wielu krajach nie ma takiej specjalizacji. Przykładem – trochę w drugą stronę – niech będzie pani Laurence Dyèvre, francuska tłumaczka Lema i Sapkowskiego (również Marty Tomaszewskiej), ale także Michnika, Zagajewskiego, Mrożka… Spotkaliśmy się przy okazji wręczenia jej nagrody Transatlantyk.

Ale zdarzyło mi się tuż przed pandemią uczestniczyć w takim spotkaniu/panelu tłumaczy Pratchetta, organizowanym przez Trinity College w Dublinie. Poznałem wtedy tłumaczy na francuski, węgierski, hiszpański…

Ilu autorów, których dałeś nam po polsku, poznałeś osobiście?

Kilku. To przypadek. Pratchetta, Carda… Zelaznego poznałem kiedyś – w takim sensie, w jakim uczestnik konwentu poznaje gościa honorowego, ale dostałem autograf. Poznałem Trudi Canavan, jak była w Polsce. Nie tak wielu, kiedy się teraz zastanawiam.

W tym roku ukaże się biografia Terry'ego „A Life With Footnotes”. Jest szansa, że zajmiesz się jej tłumaczeniem?

Tak.

Możesz zdradzić jakieś terminy? I czy coś cię zaskoczyło, lub zaintrygowało w tej częściowej autobiografii?

Odpowiedź na poprzednie pytanie była tak krótka, bo zwyczajnie sam jeszcze nie wiem. Znaczy, książki nie mam, nie znam, ale znam Roba Wilkinsa i wiem, jak bardzo mu zależało na pokazaniu prawdziwego obrazu Pratchetta. Mam nadzieję, że zrobił to skutecznie. A terminy? Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, książka ukaże się na przełomie września i października, mniej więcej równocześnie z wydaniem brytyjskim.

Zdarzyło ci się zrobić tłumaczenie tekstu, który ci się nie podoba, lub którego „nie czujesz”?

Tak i nie wspominam tego dobrze. Wiesz, kiedy teraz się zastanawiam, to miałem z tym do czynienia zaskakująco rzadko. Jakieś opowiadania tu i tam. Z rzeczy poważniejszych właściwie dość klasyczne „Gdzie wasze ciała porzucone” Farmera (zrobiłem jak umiałem najlepiej, ale nie podobała mi się książka), pewnie niespecjalne były teksty Howarda, niektóre młodzieżówki. Ale ogólnie lubiłem książki, które tłumaczyłem, co uważam za dar losu.

Twoje najważniejsze tłumaczenie to? A może jeszcze przed tobą?

Nie wiem. Naprawdę. Było kilka, które lubię/cenię. Gibsona. Zelazny’ego. Pratchetta oczywiście. Dawno temu zrobiłem „I kowbojki mogą marzyć” Toma Robbinsa – taki mainstream, ale dobry.

Może jeszcze przede mną? Ale nie wiem, co by to mogło być. Życie pokaże. Jest kilka książek, które chciałbym przetłumaczyć, ale nie wiem, czy byłyby to wielkie teksty. Raczej sympatyczne, przynajmniej dla mnie. Tak myślę.

Możesz zdradzić jakie?

Mogę te, o których teraz pamiętam.. Czasem zwyczajnie czytam jakiś tekst i myślę sobie: rany, chciałbym to przetłumaczyć. Niekiedy okazuje się, że ktoś już to zrobił, czasem żaden wydawca nie ma ochoty. Różnie bywa. A teraz? Jest taki cykl Charlesa Strossa „Laundry Files” – o instytucji chroniącej świat przed wtargnięciami z innych wymiarów (wtargnięciami rozmaitych monstrów w stylu Lovecrafta), a także zacierającej po nich śladów. A równocześnie trwają w niej jakieś typowo biurowe intrygi, podgryzania. Świetne teksty.

Kiedyś chciałem też tłumaczyć Toma Holta – wiem, że był wydawany w Prószyńskim, ale podobały mi się jego wcześniejsze powieści (wcześniejsze od tych wydawanych właśnie). Ma przemawiające do mnie poczucie humoru.

W Dublinie nagrodę Hugo dostała „The Calculating Stars” Mary Robinette Kowal. Podobała mi się. Chętnie bym przełożył. No i zawsze radośnie bym wrócił do Williama Gibsona, jego trylogia „Blue Ant” była dość pechowa, ukazały się dwa pierwsze tomy (w dwóch różnych tłumaczeniach), trzeciego nie było.

Co czyta Piotr Cholewa, kiedy nie tłumaczy?

Wiesz, staram się być mniej więcej na bieżąco, choć nie nadążam. Mam sporo pracy, więc nawet urlopowo coś tam robię na laptopie (bo standardowo jestem tradycjonalistą i używam normalnego desktopowego komputera). I czytam „służbowo” teksty, które mam tłumaczyć. Ale też staram się czytać przynajmniej te książki, które dostały Hugo, a z polskich przynajmniej teksty nominowane do Nagrody Zajdla – to dla zasady. I jeszcze jak mi coś ktoś poleci – tak trafiłem na wspomniane wyżej „Laundry Files” Strossa (Septiemu dziękuję). Idzie mi to nie za prędko, ale się staram.

Fantastyczny humor w obrazkach Kamil Śmiałkowski

Komiks, humor i fantastyka. Trzy potężne kawałki kultury popularnej. Każdy świetnie funkcjonuje osobno, ale gdy dwie z nich się łączą, robi się jeszcze ciekawiej. A gdy wszystkie trzy splatają się w jednym dziele? No, ja uwielbiam.

Kamil Śmiałkowski

Zabawny komiks fantastyczny. Rewelacyjna rozrywka. Zarówno humor, jak i fantastyka to coś dla komiksu zupełnie naturalnego – ich podstawowy budulec, wszak już nawet samo słowo „komiks” ma pewne humorystyczne konotacje, a skoro narysować można praktycznie wszystko, to wielu, a może nawet większość komiksowych twórców o fantastykę się przynajmniej ociera.

To idealny przykład tematu-rzeki. Można o humorze i fantastyce w komiksach godzinami, bo w różnych proporcjach występują w setkach dzieł. Wybierzmy więc kilka, no kilkanaście najbardziej charakterystycznych i interesujących.

DZIEDZICTWO ŚWIATA MŁODYCH

Jeśli spojrzeć na ten temat z perspektywy współczesnego pięćdziesięciolatka (a od kilku miesięcy już mogę), to właśnie na takich komiksach się wychowaliśmy. Głównie dzięki wyprawom do kiosków trzy razy w tygodniu po nowe numery „Świata Młodych”, gdzie na ostatniej stronie zawsze był komiks. Zmieniające się tam serie i tytuły były rozmaite, ale kwartet podstawowych twórców świetnie bawił się zarówno humorem jak i fantastyką.

Po pierwsze oczywiście Papcio Chmiel i jego „Tytus, Romek i A’Tomek”. Już same początki Tytusa (w pierwszej wersji był małpą biorącą udział w eksperymentalnych lotach kosmicznych) były wprost z prozy SF, a potem było jeszcze fantastyczniej i zabawniej. Chmielewski świetnie potrafił „bawiąc uczyć”, a wkładając do niemalże każdej przygody swych bohaterów elementy fantastyczne (czasem po prostu lot w kosmos, podróże w czasie, czy stwory z Wysp Nonsensu, a czasem subtelniej wplatając w miarę realistyczną fabułę a to dziwne pojazdy, a to fiołka na głowie) podkręcał zarówno humor, jak i sporą dawkę wiedzy, którą przekazywał księga za księgą.

Inaczej proporcje rozkładały się w komiksach drugiego mistrza polskiego komiksu, Tadeusza Baranowskiego. Jego humor, zdecydowanie bardziej wyrafinowany i językowy często podporządkowywał sobie i formę, i treść komiksu. Tu fantastyka była więc również drugorzędnym elementem konstrukcji, mającym jeszcze bardziej wyeksponować żart. Najwięcej fantastyki znaleźć można było w jego „Antresolkach profesorka Nerwosolka”, ale jej elementy były niemalże wszędzie. I gdy spojrzeć na przekrój twórczości Baranowskiego, była to fantastyka z najróżniejszych jej regionów – od parodii superbohaterów (do tego tematu jeszcze wrócimy) w „Orient Menie”, po parodię grozy w przygodach dwóch niewydarzonych wampirów, Szlurpa i Blurpa.

Trzecia stała rezydentka łamów „Świata Młodych”, Szarlota Pawel w swych komiksach o Jonce, Jonku i Kleksie (czyli parze nastolatków i fantastycznym stworku) ciekawie mieszała formułę współczesnej żartobliwej młodzieżowej opowieści przygodowej z fantasy. Jej bohaterowie przeżywali przygody zarówno w rzeczywistości Polski sprzed kilku dekad, jak i odległych fantastycznych krainach. A czasem łączyła to w coś, co dziś nazwalibyśmy pewnie urban fantasy, gdy w warszawskim blokowisku pojawiały się smoki. I wtedy naprawdę robiło się zabawnie.

No i skoro o smokach mowa… Miluś. Czyli sympatyczny smoczek wychowywany przez Kajka i Kokosza. Janusz Christa to czwarty i ostatni twórca z tamtej epoki, który ukształtował nasze myślenie o komiksie i humorze na długie lata. Uczynił to korzystając z dwóch fantastycznych gatunków – w publikowanych w „Świecie Młodych” przygodach „Kajka i Kokosza” (kto wtedy mógł przypuszczać, że po latach staną się lekturą szkolną?) było to czystej wody fantasy ze smokami, czarami i magicznymi stworami. A wcześniej w trójmiejskim „Wieczorze Wybrzeża”, w kultowym komiksie SF „Kajtek i Koko w kosmosie”, w którym para współczesnych nam marynarzy wyrusza w długą i skomplikowaną (a przede wszystkim zabawną) podróż wśród gwiazd. Komiks ten, pierwotnie drukowany jako codzienne kilkuobrazkowe paski, po raz pierwszy ukazał się jako album w 1974 r. i był jednym z największych rarytasów tamtych czasów. Na pewno zaczytywał się nim Juliusz Machulski (co mocno widać w „Seksmisji”), ale nie on jeden.

Tamto wydanie (na żenująco złym papierze, z kolorem, nie wiedzieć czemu, tylko na niektórych komiksowych kadrach) było idealnym przykładem współdziałania i równowagi pomiędzy komiksową formą, fantastyką i humorem. I do dziś, a minęło przecież ładnych kilka dekad, mógłbym wskazać raptem kilka innych tytułów, w których są tak idealnie dobrane proporcje. Bo to wcale nie takie łatwe.

MIESZANIE

Bo choć, jak wspomniałem na początku, dzieł komiksowych, w których miesza się humor z fantastyką, są tysiące, to tych, które potrafią je dobrze wymieszać, nie ma wcale wiele. Zwykle humor jest tylko przyprawą w fantastycznej fabule, albo odwrotnie – fantastyka jest tylko pretekstem do zabawnej opowieści. I nie przeczę, w obu tych konwencjach można znaleźć sporo świetnych tytułów (o czym za chwilę), ale jeśli wychowało się na takim „Kajtku i Koku w kosmosie”, to potem całe życie szuka się czegoś równie dobrego. I kolejne dekady pokazują tylko, jakim geniuszem był Janusz Christa.

Czemu tak trudno wymierzyć te proporcje? Bo paradoksalnie każdy z tych trzech elementów ciągnie w inną stronę. Komiks to przede wszystkim medium periodyczne, wymagające zwykle nieustannego ciągu dalszego. Fantastyka, ta popularna, w dużej mierze również. Żyje i utrzymuje sporo fanów w dużej mierze dzięki kontynuacjom. Tymczasem humor… Humor wymaga zaskoczenia. Dobrej puenty. Niepowtarzalności. Albo, wręcz przeciwnie, opiera się na ciągłych powtórzeniach, ale wtedy szybko nuży w dużych ilościach. Humorystyczne paski komiksowe w prasie działają, bo czytelnik sięga po nie raz dziennie. Nie czytasz całego tomu „Garfielda” czy „Fistaszków” naraz (mówię o normalnym czytelniku, a nie o ultrafanach). Po kilku stronach, kilkunastu paskach zaczynasz czuć przesyt, przestajesz aż tak bawić się każdym żartem. Analogicznie jest z komiksami korzystającymi z elementów fantastyki, a opartymi głównie na humorze – najoczywistszy przykład to obecna aktualnie na łamach „Nowej Fantastyki” seria „Lil i Put”. Komiks Kura i Bednarczyka bawi się motywami z fantastyki, świetnie się sprawdza jako szybka, niedługa rozrywka, ale w pełnometrażowej formie, przy jednej, ciągłej lekturze może trochę nużyć. Lepiej sobie jego lekturę dawkować. I dlatego sprawdza się w formule zamkniętych epizodów w miesięczniku.

PARODIA I SUPER

Miejscem, gdzie humor i fantastyka splatają się najciekawiej, są oczywiście parodie. I mamy dziesiątki dobrych parodii fabuł SF, fantasy czy superbohaterskich (to w końcu też fantastyka). Ale tu znowu natrafiamy na problem powtarzalności, schematu, przesytu. Żart bawi kilka razy, przy kilkunastu podobnych jest już tak sobie, przy kilkudziesięciu nie jest dobrze. Świetnie zdają sobie sprawę z tego pisarze, którzy mierzą się z fantastyczną parodią. Terry Pratchett w swoim cyklu „Świat Dysku” dość szybko doszedł do momentu, gdy zrozumiał, że sama parodia przestaje wystarczać i zaczął nasycać swe kolejne powieści i humorem innego rodzaju i po prostu rozrywką innego rodzaju – stawiając też na akcję, komentarz społeczny czy rozbudowę świata opisywanego (swoją drogą odnotujmy, że powstały też komiksowe adaptacje niektórych powieści, ale niczym oryginalnym się nie wyróżniają). Jak wygląda proza fantastyczna, gdy pisarz rewelacyjnie zaczyna, ale niespecjalnie ma pomysł na kontynuację, jednak pisze dalej licząc, że prosta powtórka też się sprzeda, widzieliśmy chociażby przy cyklach Harry’ego Harrisona („Stalowy Szczur”, „Bill Bohater Galaktyki”).

Jak to się przekłada na komiks? Otóż komiksy są z założenia oparte na idei kontynuacji. Jeśli więc chcemy parodiować, to sama parodia ma w sobie siły, energii, impetu tylko tyle, ile potrzeba na start serii, czy pomysł na bohatera. Dalej trzeba mieć na nią jeszcze sporo innych, już zdecydowanie nie tylko parodystycznych pomysłów. Najlepszym przykładem na udaną i trwającą do dziś karierę takiej humorystycznej postaci parodiującej superbohatera jest marvelowski Deadpool. Postać, stworzona przez scenarzystę Fabiana Nicieza i rysownika Roba Liefelda, była z początku tylko jeszcze jednym trzecioplanowym łotrem, tymczasem dobrze poprowadzona i rozwijana stała się (i jest do dziś) jedną z najbardziej rozpoznawalnych marvelowskich kreacji. Od dekad świetnie balansuje na krawędzi parodii i pastiszu. Ten „najemnik z nawijką” w kolejnych seriach mu poświęconych i dziesiątkach gościnnych występów w innych tytułach rozgrywających się w uniwersum Marvela zarówno parodiuje schematy, od których aż się roi w komiksach superbohaterskich, jak i bywa bohaterem fabuł pełnych autentycznej grozy, wzruszeń czy tragedii, podczas których jego funkcja i formuła mistrza sarkastycznych uwag, łamacza czwartej ściany i bezlitosnego szydercy zostaje poważnie zredukowana, czy przejściowo wyciszona. Dlaczego? W ramach sensownego popkulturalnego płodozmianu. Bo ciągły humor (ewentualnie wymieszany z makabrą, bo w tym też Deadpool gustuje) z czasem nuży. Tymczasem dzięki takiej formule jego nieustająca popularność nie ustaje, a sam Deadpool jest wielkim fenomenem rynku – w Polsce komiksy o jego przygodach pojawiły się raptem sześć lat temu i do dziś wyszło ponad czterdzieści tomów (!!!).

Przeciwieństwem fenomenu Deadpoola są, moim zdaniem, losy postaci pochodzącej z konkurencyjnego wydawnictwa DC. Lobo – również cyngiel do wynajęcia, który podobnie jak Deadpool potrafi się zregenerować po każdej ranie i uszkodzeniu (co oczywiście jest tematem wielu makabryczno-zabawnych sekwencji). Co różni Lobo od Deadpoola? Fabularnie to, że jest kosmitą i nie łamie w komiksach czwartej ściany. Ale, co znacznie ważniejsze, to, że jego kariera po okresie wielkiej popularności w latach 90. zdecydowanie przyblakła. Czemu? Bo redaktorzy i twórcy odpowiedzialni za jego przygody nie potrafili przestać. Nie chcieli spróbować czegoś innego, zastygli w jednym pomyśle. Stawiali tylko na brutalny humor, makabrę i jatkę. Po pierwszej fali prostych fabuł, gdzie to się sprawdzało (również dzięki rewelacyjnym rysownikom – Simonowi Bisleyowi, Martinowi Amondowi, Camowi Kennedy’emu, Kevinowi O’Neilowi i innym) nastąpiło znużenie czytelników i odpływ zainteresowania. Żart stał się przewidywalny, jałowy, nudny. I Lobo wrócił na drugi, trzeci, czwarty plan uniwersum DC.

ŻART JAKO SPRZECIW

Ciekawym dziedzictwem tych dwóch postaci są inne, nowocześniejsze komiksy, które poruszają się na granicy parodii i pastiszu fabuł superbohaterskich. Co wyraźnie widać, zwykle stawiają one także na daleko posuniętą brutalność, makabrę i czarny humor. To sprawdza się najczęściej i najlepiej. Myślę o takich tytułach jak „Maska”, „The Goon” ale elementy takiej narracji można znaleźć chociażby w świetnym pastiszu komiksu superbohaterskiego, jakim jest seria „Invincible” stworzona przez Roberta Kirkmana.

Najwybitniejszym i najmocniejszym współczesnym tytułem łączącym parodię superbohaterstwa z brutalnym czarnym humorem są niewątpliwie „Chłopaki” Gartha Ennisa i Daricka Robertsona. Dwunastotomowy cykl, rozsławiony w ostatnich latach świetną serialową adaptacją, to pełna mrocznego sarkazmu historia tytułowej ekipy do robienia porządku z superbohaterami, którzy zbytnio się zapędzą w przekonaniu, że są naprawdę „super”. Scenarzysta Garth Ennis, który już nieraz dowiódł, że potrafi radzić sobie z żartami pisząc mroczne i brutalne fabuły w ramach wielkich komiksowych uniwersów („Hitman”, „Punisher”), tym razem stworzył własny, autorski świat i zaludnił go postaciami przypominającymi popularnych superherosów, acz pozbawionych jakichkolwiek hamulców, moralności czy skrupułów. I pisząc „jakichkolwiek” dokładnie to mam na myśli. I na początku jest zabawnie, ale potem z każdą kolejną planszą, sceną, każdym nowym wątkiem, choć nie potrafimy miejscami przestać chichotać, coraz bardziej zdajemy sobie sprawę, że to równocześnie potężny sprzeciw wobec potęgi korporacji, zakłamaniu mediów, współczesnych struktur władzy, ale także, a może przede wszystkim naiwności fabułek o superbohaterach. Nic dziwnego, że DC/Wildstorm, które pierwotnie wydawało tę serię w Stanach, gdy tylko zorientowało się, jaki charakter ma pomysł Ennisa (czyli po wydaniu sześciu zeszytów), natychmiast skasowało tytuł, który nie tylko kpił i szydził, ale wręcz obnażał i oskarżał o głupotę to wszystko, co było kołem zamachowym tego gatunku. Na szczęście małe prężne i odważne wydawnictwo Dynamite Entertaiment szybko dogadało się z twórcami i seria znalazła nowy dom, by spokojnie ukazywać się dalej i ostatecznie dobiec końca po siedemdziesięciu dwóch zeszytach.

CHICHOCZĄC Z TROLLI

Oczywiście parodia i krwawa makabra to nie jedyny pomysł na humor w komiksie fantastycznym. Choć poza komiksem superbohaterskim możemy podobne rozwiązania znaleźć jeszcze u wielu twórców, na czele z jednym z najbardziej wyrazistych rysowników amerykańskich Geoffem Darrowem („Kowboj z Szaolin”, „Hard Boiled”), znanym także z przygotowywania koncepcji plastycznych do cyklu filmów „Matrix”. Oczywiście warto też sięgnąć po tytuły spoza Ameryki – od polskiej serii „Red”, po brytyjską „Tank Girl”.

Gdzieś na drugim końcu skali, ale również niezbędne w tym omówieniu są historie, które wykorzystują fantastykę w komiksach humorystycznych. Tu oczywiście wzorcowym przykładem są fabuły francuskiego mistrza Rene Goscinnego, który z radością i wirtuozerią sięgał po fantastyczne elementy w swoich seriach. Bo czymże innym jest magiczny wywar, który daje siłę we wszystkich tomach „Asteriksa”, czy rozmaite dżiny, latające dywany a nawet kosmici, których widzimy podczas kolejnych nieudanych prób, gdy wezyr Iznogud stara się pozbyć kalifa i zająć jego miejsce.

A stąd już tylko krok do rozmaitych serii fantasy, które chętnie i często korzystają z humoru jako dodatku do skomplikowanych przygodowych opowieści. Trzy serie moim zdaniem najciekawsze z obecnych w Polsce tytułów to po pierwsze klasyczne, lekkie i humorystyczne „Trolle z Troy” Christophe Arlestona i Jeana-Louisa Mouriera – osadzona w wykorzystywanym też w kilku innych komiksowych seriach fantasy świecie Troy opowieść, której głównymi bohaterami są krwiożercze trolle rozsmakowane w ludzkim mięsie i naprawdę bardzo zabawne. Po drugie, autorska saga Jeffa Smitha „Gnat”, która zaczyna się jak lekka zabawna fabuła fantasy dla młodszych czytelników, a z czasem staje się potężną przejmującą sagą o rozmachu porównywalnym niemalże z Tolkienem. I wreszcie po trzecie, skomplikowane, wielopoziomowe i pełne humoru z najrozmaitszych rejestrów dzieło, za którym stoi dwóch wybitnych francuskich twórców komiksów Lewis Trondheim i Joann Sfar pt. „Donżon”. Komiks, który składa się z wielu splatających się fabułą albumów (niczym „Komedia ludzka” Balzaca), opowiadających o długiej historii tytułowego Donżonu i jego rozmaitych lokatorów.

I tak dochodzimy do ostatniego nazwiska, na które chcę zwrócić uwagę w tym tekście prezentującym ledwie kilka wyraźnych tropów w zadanym temacie. To Lewis Trondheim – francuski twórca komiksów, który tworzy w tempie i z rozmachem godnym samego Rene Goscinnego (a przy tym nie tylko pisze scenariusze, ale i często sam rysuje). Wśród grubo ponad setki jego dzieł można znaleźć wiele pełnych zarówno przedniego humoru, jak i fantastyki w najróżniejszych jej przejawach – od cykli fantasy (wspomniany już „Donżon” czy „Ralph Azham”) po wariacje na temat klasycznego SF („ALIEEN”).

Humor i komiks fantastyczny to temat nie do wyczerpania, więc nawet nie próbowałem. Wciąż przychodzą mi do głowy kolejne tytuły, o których warto tu wspomnieć, np. „Nienawidzę Baśniowa” Scottiego Younga czy „Wampir” Joanna Sfara. Ale mam przynajmniej nadzieję, że uszczknąłem co nieco i może to być pretekstem do własnych lektur czy przemyśleń.

Jak wydobyć, by zarobićKamil Muzyka

Jednym z elementów cywilizacji kosmicznej jest umiejętność użytkowego lub gospodarczego wykorzystania zasobów naturalnych dostępnych w środowisku. Czasami są to zasoby niezbędne dla przetrwania populacji, niekiedy jednak niezbędne dla utrzymania pewnych gałęzi przemysłu, lub poziomu cywilizacyjnego.

Kamil Muzyka

Wkosmosie nikt nie usłyszy, jak przeklinasz swoją pracę – te słowa zapewne do znudzenia będą powtarzane przez przyszłych pracowników w przestrzeni między Ziemią a Księżycem lub na Marsie. Życie i praca w przestrzeni kosmicznej niejednokrotnie były tematem utworów fantastycznonaukowych oraz gatunków pokrewnych. Poza opisywaniem obcych nam form życia i odmiennych ustrojów, organizacji cywilizacyjnej, dość częstym tematem fantastyki były zajęcia istot przebywających poza Ziemią. Jeszcze częściej w przypadku ludzkich postaci, pochodzących w prostej linii od Jana Kowalskiego z Ziemi, mówiono o zawodach, jakie miały one wykonywać. Gwiezdni piloci, żołnierze jednostek kosmicznodesantowych, naukowcy, wynalazcy, lekarze, pionierzy, rolnicy, dyplomaci czy wreszcie górnicy.

Górnik kosmiczny zmieniał się wraz z historią. Zaczynali odziani w skafandry, wyposażeni w kilofy, po czym powoli kilof był zastępowany świdrem z głowicą metalową bądź diamentową, albo laserowym czy plazmowym. Z czasem górnika na przodkach zastępował operator odpowiedniej maszyny, czy to powierzchniowej, podziemnej lub statku holującego asteroidy. Nierzadko samego człowieka zastępował robot lub „sztuczniak”.

Samo górnictwo kosmiczne było najczęściej traktowane jako ciekawostka lub element tła. Jednak część autorów brała sobie do serc etos ciężkiej fantastyki naukowej i dywagowała na temat tego, co, jak i skąd się wydobywa.

CO, JAK I SKĄD?

O ile pierwotnie w kosmosie szukano rubinów i szmaragdów (Ciołkowski) albo złota (Serviss), o tyle z czasem stało się jasne, że tym, czego należy szukać, są metale. Może niekoniecznie do zapuszczania dobrej muzyki, ale dlatego że są niezbędne gospodarczo. Pojawiały się też pewne formy unobtanium, czyli fikcyjnych substancji lub materii, takich jak antymateria, monobieguny, gaz Tibana czy Przyprawa zwana Melanżem, które były niezbędne dla całej gospodarki międzygwiezdnej. Jednak fantastyka stawiająca bardziej na edukację i naukowość poszukiwała bardziej realnych surowców. Tak oto metale zostały wprost opisane i były to na przykład niezastąpione w elektronice i energetyce platynowce (platyna, pallad, osm, rod, iryd i ruten). Dochodziły do tego minerały ziem rzadkich, tak samo stosowane w zaawansowanej technologii, oraz izotopy, takie jak hel-3, który można by wykorzystać do celów wytwarzania energii elektrycznej. No i oczywiście woda, która poza byciem podstawą systemów podtrzymywania życia i odżywiania astronautów lub pracowników placówek kosmicznych, miała mieć zastosowanie przemysłowe. Wody można użyć jako chłodziwa, czynnika w metalurgii i produkcji farmaceutycznej oraz najważniejsze: podstawy do tworzenia kriogenicznego paliwa do holowników orbitalnych.

Holownikiem orbitalnym z zasady jest silnik ze zbiornikiem i systemem sterowniczym, służący do przemieszczania obiektów między pozycjami orbitalnymi, obiektami kosmicznymi, lub do nadawania im prędkości odpowiedniej dla podróży międzyplanetarnych. Zmniejsza tym samym potrzebę wysyłania obiektów z gotowym silnikiem na pokładzie, obniżając przez to ich wagę i zmieniając architekturę. Chociaż obecnie przetestowane prototypy jednostek takich jak MEV-1 firmy Northrop-Grumann oparte są na napędzie jonowym, to holowniki na paliwo kriogeniczne lub opierające się na reakcjach chemicznych lub nuklearnych nadal pozostają na tapecie, szczególnie dla celów międzyplanetarnych misji lub innych zastosowań wymagających krótkotrwałych silnych impulsów.

Hel-3 z kolei jest jednym z częściej pojawiających się w fantastyce surowców, chociażby w „Corsair” Jamesa L. Cambiasa, gdzie infrastrukturze energetycznej krajów rozwiniętych zagraża kosmiczne piractwo, które na swój cel wzięło wysyłane z Księżyca na Ziemię ładunki helu-3. Z samym izotopem sprawa jest dość ciekawa, gdyż już w latach 60. Arthur C. Clarke omawiał jego wykorzystanie, jednak na przeszkodzie stał długi czas lotu z Ziemi na Jowisza. W tamtych czasach nie wiedziano tyle co dziś o wietrze słonecznym, ani o samym Księżycu, przez co zakładano, że jedynym źródłem tego izotopu dostępnym dla człowieka będą jego naturalne pokłady w atmosferach gazowych olbrzymów. Dopiero próbki skał i regolitu przywiezione przez załogę Apollo 17 pozwoliły nam odkryć, że ten izotop również tam się znajduje. A i to dopiero po trzynastu latach od ich powrotu. Hel-3 nie jest bardziej wydajny energetycznie niż rozszczepienie uranu lub plutonu, wręcz przeciwnie. Jednak wykorzystywany w reakcjach fuzyjnych wytwarza zdecydowanie mniej odpadów promieniotwórczych.

Oczywiście mowa tu głównie o terracentrycznym zastosowaniu surowców kosmicznych. Przeniesienie większości przemysłu ciężkiego poza naszą planetę może pozwolić na rekultywację ekosystemu oraz zmianę aranżacji siedlisk ludzkich. Wytwarzanie z księżycowych i asteroidalnych metali orbitalnych elektrowni słonecznych może suplementować odnawialną energetykę. Platynowce i minerały ziem rzadkich pozwolą na usprawnienie robotyki, która ma być podstawą przyszłej gospodarki (gdzie ludzie już nie pracują jak roboty-w-sobotę, a roboty siedzą w pracy za ludzi, ciężko pracując, plotkując i popijając smar z ekspresu).

A co z innymi placówkami? Co z koloniami na Marsie i Księżycu? Można by zacytować słynną ripostę Ricka Sancheza o Hitlerze, który stworzył lek na raka. Większość ludzi czytających fantastykę, szczególnie tę starszą, ale także zaznajomionych z takimi obecnymi dziełami jak „The Expanse” Jamesa S.A. Coreya zna te relacje. Ziemianie zgarniają wszystko, parafrazując klasyczne powiedzenie. Zyskują rozwój gospodarczy, monopolizują loty międzyplanetarne, na koloniach tworzą marionetkowe rządy i wypłacają pensje w jakichś lewych kredytach, które można wymienić na towary i usługi wyłącznie w pewnych sklepach należących do kompanii górniczych lub terraformujących, gdyż poza kolonią nie są warte funta kłaków.

WSZYSTKO JEST SUROWCEM

W przestrzeni kosmicznej, szczególnie na pozaziemskich placówkach zasiedlonych przez organizmy żywe (ludzi bądź inne gatunki zamieszkujące Ziemię, jak w części terrariów z „2312” Robinsona), będą one poszukiwały trochę innych surowców, niż przemysłowo nastawieni Ziemianie. Gdy mieszka się w jaskiniach wypełnionych cennymi kruszcami, perspektywa braku wody, żywności i powietrza nie jest przyjemna, o czym przekonali się bohaterowie powieści Leo Frankowskiego „Chłopiec i jego czołg”. Dla zasiedlających przestrzeń kosmiczną ludzi, takich jak przyszli Marsjanie ziemskiego pochodzenia, najważniejszą sprawą będzie zaopatrzenie się w odpowiednie zasoby, by wytwarzać żywność, powietrze, mieć zapas wody – dopiero w dalszej perspektywie handlowanie minerałami ziem rzadkich lub deuterem.

Gdy jesteś zdany na środowisko i swoje umiejętności, to wiele rzeczy może być surowcem. Jak w bushcraftingu, ale do dyspozycji nie mamy roślin, tylko regolit i trochę bardziej skomplikowane narzędzia. Wytwarzanie własnej mieszanki powietrza dla habitatów może wymagać czasami nawet importu gazów (np. azotu) spoza danego ciała niebieskiego, nie mówiąc już o węglowodorach dla potrzeb rolnictwa i podstawowego przemysłu działającego dla zaspokojenia potrzeb lokalnych. Taką koncepcje nazywa się ISRU – In-Situ Space Resource Utilization, czyli wykorzystanie lokalnych surowców kosmicznych. Jest to termin związany z górnictwem kosmicznym, gdyż opiera się o podobne metody i poszukiwanie najbardziej optymalnych rozwiązań, jednak trochę terminologia rozmija się skalą. ISRU jest częściej używane właśnie jako opis doraźnego pozyskiwania surowców z powierzchni ciała niebieskiego dla celów uzupełniania zapasów niezbędnych dla trwania siedliska.

Jednak nieraz fantastyka pokazywała przykłady ograniczania koloniom dostępu do pewnych technologii, gdyż istniała obawa, że mogłyby one w przyszłości zagrozić bezpieczeństwu światów macierzystych. Kolonie były zależne od dostaw wyrobów z Ziemi lub jej kosmicznych fabryk, czy nawet – jak w „The Assassin” Jamesa P. Hogana – pilnowano, by Mars nie uzyskał technologii fabrykatorów molekularnych, gdyż mogliby uniezależnić się od importu z Ziemi. Rzeczone fabrykatory były bardzo zbliżone do Taylorowskich maszyn świętego Mikołaja.

Maszyna świętego Mikołaja to stary projekt związany z astrogórnictwem, którego idea opierała się na przetwarzaniu dowolnie otrzymanej materii (z pochwyconych asteroid) i wytwarzania z niej, atom po atomie, warstwa po warstwie, jak w obecnej produkcji addytywnej, dowolnych przedmiotów. Podobnie jak lifting gwiazdowy opisany przez Davida R. Criswella (polegający na odzieraniu gwiazd z nadmiaru wodoru i helu), czy graser Szkłowskiego (wykorzystujący skupione promienie gamma wycelowane w taki sposób, by na powierzchni gwiazdy wytworzyć mikro-supernową i uzyskać niezwykle rzadkie pierwiastki powstające w wyniku jej wybuchu), są to już dalekosiężne projekty, ponad naszą obecną skalę.

REGULACJE PRAWNE

I tu właśnie pojawia się pewien dysonans. Jeżeli mówimy o przemysłowym wykorzystaniu surowców kosmicznych, tj. z powierzchni lub atmosfer ciał niebieskich, co w takim razie z wiatrem słonecznym czy materią międzygwiezdną? Czy czerpak z koncepcji silnika strumieniowego Bussarda jest maszyną górniczą? Z zasady niekoniecznie, chociaż w „Skrzydłach nocy” Roberta Silverberga wspomniane są tzw. scoopships, które zbierają materię obłoków gazowych, podobnie jak kombajny z serii „Ogień ludzkości” Michaela Cobleya. A skoro jest górnictwem drążenie lub chwytanie substancji lotnych czy deuteru z powierzchni komet za pomocą pojazdu zakotwiczonego do komety, to czemu nie podążanie w odległości za kometą i zbieranie tej samej materii (w sposób podobny, jak kiedy sonda Stardust przeleciała przez komę komety Wild 2 w styczniu 2004 roku)?

Podobnie z helem-3 z Księżyca. Jeżeli będziemy zbierać z powierzchni Księżyca ten izotop, będzie to traktowane jako kosmiczne górnictwo, ergo będzie podlegać pewnym prawom obecnie tworzonym przez władze krajów i organy międzynarodowe, ale postawienie na punkcie libracyjnym 4 między Słońcem a Ziemią odpowiedniego łapacza helu lub pozyskiwanie go z pasów van Allena już nie?

No właśnie – w tym jest problem z definicją nawet surowca kosmicznego. Międzynarodowe prawo kosmiczne w obecnie obowiązującym stanie nie posiada definicji górnictwa kosmicznego, ani regulacji związanych z takimi działaniami. Traktat o przestrzeni kosmicznej z 1967 roku zakazuje zawłaszczania przez państwa i roszczeń suwerenności wobec ciał niebieskich lub ich części drogą zasiedlania, utrzymywania tam placówek, pojazdów lub innej działalności; z drugiej strony stwierdza, że państwa mogą udzielać zgody swoim podmiotom prywatnym na wykorzystywanie przestrzeni kosmicznej i ciał niebieskich dla celów tak naukowych, jak i gospodarczych. Z kolei Porozumienie Księżycowe z 1979, chociaż zawiera wstępne regulacje dotyczące górnictwa kosmicznego, ze względu na ich charakter zostało odrzucone w trakcie procedur ratyfikacyjnych przez Senat USA w 1980 roku. Lobbing na rzecz odrzucenia prowadziły organizacje akademickie i NGOsy związane z eksploracją i wykorzystaniem przestrzeni kosmicznej, z „Nerdusami Maximusami” z L5 Society na czele. Tak, pisarze, fani fantastyki i futurolodzy mieli wpływ na prawo i politykę kosmiczną. Zresztą, do dziś mają.

Nazwa L5 Society wzięła się od propozycji cylindrycznych kolonii kosmicznych projektu Gerarda K. O’Neilla, które miały być budowane z surowców kosmicznych i umieszczane w punktach libracyjnych układu Ziemia-Księżyc.

Astrogórnictwo ma jeszcze długą drogę przed sobą, usłaną nie tylko utarczkami politycznymi, ale też dyskusjami na polu fantastyki, futurologii i nauki. Technologie pozyskiwania, magazynowania i transportu samej wody muszą zostać przetestowane, natomiast technologie przekierowania asteroid, jak to słusznie stwierdził Carl Sagan w „Błękitnej Kropce”, są ryzykowne i łatwo można je zmienić w broń (czego fanom SF nie trzeba przypominać). Nie jest pewne, ile miliardów dolarów pójdzie w dobre rozwiązania technologiczne, a ile pójdzie na złom, jeśli nie z dymem. Nie jesteśmy do końca pewni metod wydobycia lub separacji. Lasery i skupione światło słoneczne, mechaniczne głowice, czy może lepiej odpowiednio zaadaptowane organizmy syntentyczne lub mikroboty. Samo radzenie sobie z warunkami przestrzeni kosmicznej lub powierzchni Księżyca sprawiać będzie problem, a co już mówić o przemysłowym wydobyciu ciężkich kruszców czy wyławianiu wodoru lub helu z powierzchni.

Nie jest oczywiście powiedziane, że rozwiązanie będzie identyczne z tym, co obecnie jest omawiane. Wynalazki z definicji są nieoczywistym rozwiązaniem problemu technicznego, a odkrycia są poznaniem nieznanego. Nowe odkrycia z zakresu wytwarzania lub stosowania materiałów, dysruptywne innowacje w zupełnie odmiennych gałęziach technologii zawsze będą miały wpływ na inne dziedziny działalności. Może w przyszłości, zanim uda się sterraformować jakiś glob, będziemy umieli industraformować ciała niebieskie tak, by lepiej służyły naszym maszynom, zapewniającym nam zasoby i infrastrukturę międzyplanetarną. Może zamiast laserów i wiertnic, pójdziemy drogą, jaką sugerował Freeman J. Dyson, opisując ciepłokrwiste rośliny. Może zutylizujemy bakterie lub wytworzymy ich sterowalne odpowiedniki, by zamiast używać energożernych laserów, grzejących się w próżni mechanicznych głowic czy ładunków wybuchowych, użyjemy sterowalnych odpowiedników organizmów pionierskich i roślin, tworząc przemysłowy odpowiednik gleby i fitogórnictwa. A jeśli tak, to czy w ten sposób, poszukując metod wzbogacania naszej ekonosfery o nowe surowce, nie rozszerzylibyśmy naszej biosfery o byty posiadające cechy życia? W końcu jednym z klasycznych wątków fantastyki, są replikujące się kosmiczne roboty, popularnie zwane sondami von Neumanna, korzystające z lokalnych zasobów. Prawdopodobnie przez długi czas nie będziemy się przejmować aż tak idącymi implikacjami filozoficznymi. Póki co, naszym głównym problemem będzie sprawienie, by zasoby płynęły.

FANTASTYCZNE KRYMINAŁY. KRYMINALNA FANTASTYKAAgnieszka Włoka

Czy twórcy mają siłę poszukiwać innych dróg rozwoju? Jakie mogą być tego przyczyny i dokąd nas to zaprowadzi? Autor nie ma obowiązku pozostać na zawsze w gatunku, w którym zadebiutował. O poszukiwaniach twórczych ścieżek kilku polskich pisarzy i pisarek.

Agnieszka Włoka

Przenikanie się tych dwóch, pozornie odległych od siebie gatunków obserwujemy już od dawna. Wielu dzisiejszych twórców kryminału swoje pierwsze pisarskie kroki stawiało właśnie w fantastyce. Powodów tego może być kilka; fandom jest blisko czytelnika, przy klubach fantastyki istnieją sekcje literackie kształcące młodych adeptów sztuki pisania (aktualnie aktywnie działa sekcja literacka Logrus przy Śląskim Klubie fantastyki i Protoposty, będąca częścią Krakowskiej Sieci Fantastyki). Również kontakt z twórcami fantastyki na różnego rodzaju konwentach jest ułatwiony.

Innym powodem może być to, że piszemy w gatunku, który sami czytamy i dobrze znamy, a większość literatury młodzieżowej jest właśnie fantastyką lub pozostaje w nurcie jej bliskim.

Wiele klasyki, chociaż o tym nie mówi się wprost podczas omawiania lektur szkolnych, zawiera elementy nadnaturalne. I odnoszę wrażenie, że dawniej przenikanie się gatunków było bardziej oczywiste, bez potrzeby jednoznacznego etykietowania dzieł. Bo elementy magiczne znajdujemy zarówno u Szekspira, jak i w „Mistrzu i Małgorzacie”. Nikt tych dzieł, na których wszyscy czytelniczo się kształtujemy, w żaden sposób nie określa mianem literatury fantastycznej.

Niestety, z pewnością każdy miłośnik fantasy czy science fiction spotkał się z irracjonalną, głęboko zakorzenioną niechęcią. Nie jest moim celem zgłębianie tutaj tego tematu, ale wielokrotnie zauważyłam coś na kształt lęku przed literaturą fantastyczną. Zupełnie jakby nie była to poważna literatura i mówią o tym zarówno fani, jak sami twórcy. Owszem, wiele książek, zwłaszcza z gatunku science fiction ma wysoki próg wejścia, co może odstraszać. Spora część opowieści jest też zwyczajnie zła – jednak ta przypadłość nie omija akurat żadnego gatunku. Cokolwiek przyczyniło się do negatywnego wizerunku czy odbioru fantastyki, rozlewa się mrocznym cieniem na całym rynku.