Nowa Fantastyka 02/25 - różni - ebook
NOWOŚĆ

Nowa Fantastyka 02/25 ebook

Różni

4,2

15 osób interesuje się tą książką

Opis

PUBLICYSTYKA
 
2 GUMIENNIK Witold Vargas
3 MIŁOŚĆ NIEJEDNO MA IMIĘ Aleksandra Klęczar
4 CZY KREATYWNOŚĆ JEST PAKTEM Z DIABŁEM? Wywiad z Victorią Schwab
10 AZJATYCKIE KINO NA CHIŃSKI NOWY ROK Łukasz M. Wiśniewski, Joanna Kułakowska
14 CZY SZTUCZNA INTELIGENCJA ZAMARZA? Weronika Borek-Marciniec
69 KAŻDY TU BYŁ, GALILEJCZYK TEŻ Agnieszka Hałas
72 MOŻE NIE MA RÓŻNICY Rafał Kosik
74 LIL I PUT Maciej Kur, Piotr Bednarczyk
78 POWIDOKI MIŁOŚCI Łukasz Orbitowski
 
PROZA POLSKA
 
17 ZOSTAŁ PO NICH JENO WILK Marta Krajewska
27 RATUJĄC UMARŁYCH Adrianna Filimonowicz
37 TO DZIĘKI WAM EKSPLORACJA JEST MOŻLIWA Rafał Sala
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
41 WIEŻA TERAKOTOWA Maksym Gach
50 DAR Momir Iseni
55 WYGENERUJ OBRAZ: DZIEWCZYNA O FIOLETOWYCH WŁOSACH... Angela Liu
 
RECENZJE
 
65 KSIĄŻKI 76 KOMIKS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (9 ocen)
5
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AmandaKwiczek

Dobrze spędzony czas

Opowiadanie pani Adrianny Filimonowicz przeczytałam jednym tchem, jest znakomicie napisane. Polecam.
10

Popularność




02/2025 FANTASTYKA

Jerzy Rzymowski

ŻAR KOCYKÓW

W 1967 roku ukazała się prawdopodobnie najważniejsza antologia w historii fantastyki ‒ „Niebezpieczne wizje” pod redakcją Harlana Ellisona. Zbiór 33 premierowych opowiadań, których nadrzędnym celem było wywołanie kontrowersji, wytrącenie czytelników treścią i/lub formą ze strefy komfortu (z zachowaniem wszelkich walorów rozrywkowych utworów!). Wśród ich twórców znaleźli się tacy pisarze jak Dick, Silverberg, Aldiss, Niven, Sturgeon, Spinrad, czy Zelazny. Pochodzący z niej „Jeźdźcy purpurowej doli” Philipa José Farmera zostali wyróżnieni nagrodą Hugo, „Porzucam kośćmi” Fritza Leibera dostało Hugo i Nebulę, a sama antologia stała się jednym z kamieni węgielnych, na których narodziła się Nowa Fala w światowej fantastyce.

Niespełna sześć dekad później tryumfy święci gatunek cozy fantasy. Trend, który zakłada relaksujący charakter, wręcz przytulność lektury i dbanie o dobrostan odbiorcy. Jasne, taka eskapistyczna literatura też bywa potrzebna ‒ każdemu od czasu do czasu może się przydać literacki odpowiednik ciepłego kocyka ‒ jednak coraz częściej bezpieczna przestrzeń, zamiast czasowym azylem, staje się dla wielu czytelników miejscem stałego pobytu. Odwołując się do Lemowego „Powrotu z gwiazd” można powiedzieć, że na naszych oczach dokonuje się betryzacja fantastyki: wyjałowienie jej ze wszystkiego, co mogłoby powodować czytelniczy dyskomfort. Przemoc? Skomplikowane dylematy moralne? Naruszanie obyczajowych tabu? Precz z tym!

Każda zmiana, każdy postęp nieuchronnie wiąże się z koniecznością podjęcia ryzyka i wyjścia ze strefy komfortu. Alternatywą jest stagnacja, intelektualna i cywilizacyjna. Podobnie z literaturą: powinna uwierać, poruszać, zmuszać do myślenia, aby przygotować nas na konfrontację z rzeczywistością, teraz i w przyszłości. Świat jest zimnym i nieprzyjaznym miejscem, a ciepły kocyk otuli nas przed nim tylko do czasu. Jeśli zbyt mocno zakryjemy nim oczy i uszy, może się zdarzyć, że ktoś go na nas podpali.

Zapraszam do lektury!

Jerzy Rzymowski

Publicystyka

Witold Vargas

GUMIENNIK

Aby zrozumieć naturę gumiennika, warto wpierw ustalić, czym właściwie owo gumno jest. Tu zaczynają się schody i zapewniam was ‒ kończą dopiero po kilku ostrych zakrętach. Otóż gumnem nazywa się różne przestrzenie, zależnie od regionu. Dla jednych będzie to zbiór pomieszczeń gospodarskich, dla innych oddzielne pomieszczenie z klepiskiem przeznaczonym li wyłącznie do młócenia, dla innych wreszcie jest to ta część stodoły na wprost od wjazdu, gdzie słomy ani siana się nie odkłada. Ogólnie rzecz biorąc to ta przestrzeń, zakryta lub nie, gdzie odbywa się młócka, czyli klepanie lub ubijanie kłosów za pomocą kieratu, by oddzielić z nich ziarno. Dlatego też gumiennik to ten duch, który odpowiada za przygotowanie zboża do dalszej obróbki, czy to w młynie, czy do siewu, czy wreszcie jako paszy dla zwierząt. Słowem, bardzo ważne miejsce i bardzo ważna funkcja jego gospodarza.

Co do wyglądu gumiennika świadectwa mnożą się i przeczą samym sobie. Najczęściej jednak powiadają, że jest to istota niższa od człowieka, czasem poruszająca się na dwóch nogach, czasem na czterech, mocno obrośnięta czarnym futrem. Rzekłbyś szympans, gdyby nie to, że jesteśmy na Słowiańszczyźnie. Na co mu futro i skąd się on wziął w pomieszczeniach gospodarczych? Ano warto najpierw sobie wyobrazić takie podwórze bogatego włościanina w dawnych czasach. Było to istne miasteczko z wąskimi alejkami pomiędzy drewnianymi budynkami różnej wielkości i wysokości. Labirynt pomieszczeń trudniej i łatwiej dostępnych, a każde było bogato wyposażone i pełniło inną funkcję. Wiele z pomieszczeń gospodarczych miało swoje własne podpiwniczenia, niektóre z nich posiadały podziemne piece służące do suszenia ziarna, grzybów i owoców, do wędzenia i wypalania sierści na ubitych zwierzętach. Niektóre pomieszczenia wznosiły się na kilka pięter, jak istne drapacze chmur, utrudniając w ten sposób drapieżnikom dostęp do gołębników umieszczonych na samym szczycie. Wszystko to oplecione schodami, drabinami, krużgankami i pilnie strzeżone przez niejednego burka na łańcuchu.

Jako że przodków, tak zwanych dziadów, każda rodzina miała wielu, nie brakowało zadań dla żadnego z nich. Niektórzy powracali z zaświatów pod postacią dworowego, mira stodolnego w stodole, bahana w owczarni, trusi w oborze, owinnika w owiniu (suszarnia, wędzarnia), rigacza w ridze – innego rodzaju pomieszczeniu do przechowywania narzędzi i plonów, czy właśnie gumiennika. Zszedłszy do świata żywych, zagubiona dusza przodka przez wiele lat nie wiedziała za bardzo, ani gdzie się znajduje, ani czym ma się właściwie zajmować. Dlatego najczęściej ukrywała się w polu, wśród zboża pod postacią przepiórki. Tam oswajała się z nową sytuacją, poznawała na nowo swoich potomków podczas żniw i ukrywała w ostatnim snopku słomy. Ten był ostrożnie chowany właśnie w gumnie aż do Świąt Bożego Narodzenia, gdzie na kilka dni przenoszono go do czarnej izby, by po świętach oprowadzić po owczarni i oborze, a następnie odstawić znów na swoje miejsce. W tym snopku mieszkał sobie całą zimę duch jednego z przodków, aż wreszcie oswajał się z miejscem i przyjmował funkcję gumiennika. Wszyscy go szanowali, czcili i składali drobne ofiary, najczęściej pod postacią ulubionego trunku antenata.

Pomimo oficjalnego przyjęcia do grona dziadów, pozostawał on niewidzialny i nie wchodził w bezpośrednie relacje z domownikami. Nie wolno było do niego zaglądać po zmroku, a tym bardziej przywoływać jego imienia.

Bywało czasem, że ktoś coś zostawił w gumnie, jakiś ważny przedmiot czy odzież i musiał tam wracać, gdy było już ciemno. Ogarniał go wówczas niewytłumaczalny strach. Szedł powoli, rozglądając się na boki. Delikatne uchylał drzwi do gumna, starając, by zawiasy nie skrzypiały i zaglądał, pytając drżącym głosem: Jest tam kto? Dziadku, dziadku, to ja. Zwykle go nie widywał, ale zdarzyło się nieraz, że kudłata postać wyłaniała się zza sterty słomy i wpijała swój ognisty wzrok prosto w intruza. Spanikowanemu człowiekowi nie wolno było opuścić lampy, bo od niej natychmiast wzniecał się pożar. Zachowało się wiele podań, jakoby gumienniki były odpowiedzialne za pożary w budynkach gospodarczych.

Pewnego razu pewien gospodarz udał się do gumna ciemną nocą. Dzierżył lampę naftową pewną ręką. W jej świetle ujrzał małego człowieczka, obrośniętego jak małpa i okrytego podartą sukmaną. Siedział nad paleniskiem i piekł kartofle. Spojrzał na gospodarza ognistymi oczami i ani drgnął. Gospodarz usiłował podejść do niego i nie mogąc wydobyć głosu, szturchnął go jedynie grabiami. Na to gumiennik wyciągnął rękę do ciemnego kąta, złapał coś i pociągnął do siebie. Była to istota podobna do niego, ale wyraźnie kobieca i rzekł do niej piskliwym głosem: Chodźmy kochanie, nas tutaj nie chcą. Tacy to oto niewdzięcznicy!, po czym wyskoczył ze swoją małżonką przez małe okienko. Tej samej nocy gumno, stodoła i wszystkie inne pomieszczenia gospodarcze stanęły w ogniu i nie udało się uratować nawet jednego ziarenka. To wszystko za pożałowanie kilku nędznych kartofli.

Publicystyka

Aleksandra Klęczar

MIŁOŚĆ NIEJEDNO MA IMIĘ

Luty wydaje się dobrym momentem, żeby napisać parę słów o bóstwach związanych z miłością – a raczej z różnymi aspektami tego, co przez miłość w Grecji i Rzymie rozumiano.

Boginią miłości jest dla Greków Afrodyta ‒ postać skomplikowana i złożona, bo nie tylko olimpijska piękność, ale i patronka żeglarzy (to do niej poeta Horacy modli się o szczęśliwą podróż morską dla przyjaciela), kwiatów, ale też bogini-wojowniczka. Afrodyta wiele odziedziczyła po swoich bliskowschodnich poprzedniczkach, Isztar i Inannie, wiele też dzieli z innymi lokalnymi boginiami śródziemnomorskiego kręgu kulturowego. W homeryckiej „Iliadzie” widzimy ją jako piękną raczej niż dzielną, w „Odysei” – jako raczej poddającą się namiętności niż wierną. Z małżonkiem Hefajstosem nie miała dzieci, urodziła ich za to całą gromadkę kochankowi, Aresowi, bogu wojny, którego Rzymianie nazywali Marsem.

A właśnie ‒ Rzymianie. Rzymianie z tą klasyczną grecką Afrodytą mieli pewien problem. Ten problem zaś wiązał się bezpośrednio z pewnym Trojańczykiem imieniem Eneasz.

Eneasz był w tradycji synem Afrodyty i jej śmiertelnego kochanka, Trojańczyka Anchizesa, a na jakimś etapie stał się dla Rzymian protoplastą ich nacji. Co prawda sam nie założył Rzymu, bo po przybyciu do Italii i poślubieniu lokalnej królewny Lawinii (o której dziejach Ursula K. Le Guin napisała swego czasu powieść, zatytułowaną imieniem bohaterki) zamieszkał w zbudowanym przez siebie mieście Alba Longa w Lacjum, blisko zresztą dzisiejszej włoskiej stolicy. Niemniej, to jego potomkinią – a przez to także pra-prawnuczką Afrodyty – była Rea Sylwia, matka Romulusa i Remusa, a im to już odmówić mitycznej roli w założeniu Rzymu nie sposób.

Mamy więc romansową i romantyczną boginię miłości i seksu jako matkę założycielkę państwa rzymskiego. I tu się zaczyna pewien niewielki problem. Rzymianom mianowicie bardziej pasowałaby bogini nieco… rozsądniejsza, może bardziej lojalna wobec partnera, bardziej… tradycyjna w swojej roli matki i małżonki? To nie przypadek, że rzymska Wenus, będąca odpowiednikiem Afrodyty (a oryginalnie, przez wpływami greckimi, zapewne boginką ogrodów i kwiatów) pokazywana jest w sztuce rzymskiej często u boku Marsa i ich wspólnych dzieci. Pojawiają się jej lokalne inkarnacje, jak Wenus Kloacyna – patronka nie tylko oczyszczania miasta, ale i seksu małżeńskiego, czy Wenus Wertikordia, godząca skłócone pary. No i oczywiście, razem ze wzrostem znaczenia rodu Juliuszów, wyłania się nowy aspekt Wenus – Genetrix, Matka Rodzicielka nie tylko ogólnie Rzymu, ale i szczególnie rodziny, z której wywodzili się Juliusz Cezar i jego adoptowany syn, a rodzony cioteczny wnuk, Oktawian August. Tak oto od miłości i namiętności szybciutko zawędrowaliśmy do wielkiej polityki…

Afrodyta / Wenus to jednak nie jedyna patronka miłości i zakochania. Towarzyszy jej córka, Pejtho / Suadela, patronka negocjacji, flirtu i przekonywania, dzieląca swój czas między romanse a retorykę. W Rzymie czczono też Volupię (zwaną też Voluptas), boską wnuczkę Wenus, córkę Amora i jego ukochanej Psyche. Volupia uchodziła za boginię erotycznej przyjemności.

Ale oprócz bogiń są i bogowie, w tym wspomniany już kilkakrotnie Amor, przez Greków nazywany Erosem, a w Rzymie czasem określany także jako Kupidyn. Najczęściej Eros i jego bracia (Himeros, bóg tęsknoty, Anteros, bóg uczuć odwzajemnionych i Pothos, bóstwo pożądania) to synowie Aresa i Afrodyty, miłości i wojny, skrzydlaci śliczni chłopcy – a czasem wręcz kilkuletnie małe łobuziaki. Najważniejszy z nich Eros / Amor ukazywany bywa z łukiem, z którego strzela morderczo celnie – najczęściej na nieszczęście ludzi i bogów. Strzały Amora rzadko bowiem sprowadzają na człowieka spokojne, ciepłe uczucie. Częściej budzą zgubne i nieopanowane namiętności, skutkujące raczej tragedią niż wspólnym życiem długo i szczęśliwie – zwłaszcza kiedy bóstwo sięgnie po te drugie strzały, jakie także posiada w swoim kołczanie, strzały nienawiści…

Takiego Erosa widujemy najczęściej. Jest też jednak stary mit, znany m. in. z dzieł Hezjoda, a powracający później w filozofii greckiej, który w Erosie / Miłości widzi pradawną kosmiczną siłę, starszą od bogów i kierującą światem dzięki sile przyciągania i odpychania.

Niby przywykliśmy do dość jednoznacznego obrazu i charakteru Erosa / Amora, ale on, jak to bogowie, wymyka się naszym klasyfikacjom, zarówno w dziełach starożytnych, jak i w nowszych przetworzeniach. W intrygującej grze wideo „Stray Gods” wśród greckich bogów żyjących we współczesnym świecie spotykamy Erosa, którego chyba nikt nie oczekuje – potężnego, zwalistego faceta, zdecydowanie niepodobnego do uroczych skrzydlatych dzieciaczków-Amorków znanych nam ze sztuki, od Grecji hellenistycznej po osiemnasty wiek. Ten Eros jednak też jest bogiem miłości, choć kiedy go spotykamy w grze, widzimy go nie jako bóstwo zakochania, a raczej – jako kochającego, lojalnego syna trudnej i cierpiącej matki, Afrodyty. Bo miłość niejedno przecież ma imię.

Publicystyka

Michał Hernes

CZY KREATYWNOŚĆ JEST PAKTEM Z DIABŁEM?

Wywiad z Victorią Schwab

Czego nauczyła się z serialu „The Last of Us” i musicalu „Hamilton”? Od czego zaczyna pisanie i jakie książki sprawiły, że zapragnęła zostać pisarką? Na te i inne pytania odpowiada Victoria Schwab, bestselerowa autorka między innymi „Niewidzialnego życia Addie LaRue”, a także serii „Złoczyńcy” oraz „Odcienie magii” i dylogii YA – „Świat Verity”.

Michał Hernes: W twoich książkach lubię, że ich bohaterowie podróżują do różnych światów i między różnymi czasami. Czy podróżujesz w swojej wyobraźni?

Victoria Schwab: Tak, zawsze gdzieś podróżuję i szukam możliwości oderwania się od rzeczywistości. Mój umysł często wędruje do innych przestrzeni, różnych czasów albo ich innych wersji. Jednocześnie chcę, żeby czytelnik zawsze stał jedną nogą w rzeczywistości i miał możliwość, żeby w każdej chwili znaleźć w niej oparcie.

Czy zawsze chciałaś zostać pisarką?

Zawsze chciałam być opowiadaczką historii, ale nie wiedziałam, jaki przybierze to kształt. Przez długi czas myślałam, że pójdę w realizację filmów albo tworzenie komiksów. W młodości napisałam dużo opowiadań i wierszy, ale nigdy nie sądziłam, że będę zdolna pisać powieści. Obawiałam się, że poniosę na tym polu porażkę. Zdecydowałam się napisać pierwszą powieść, żeby udowodnić sobie, że jestem w stanie to zrobić. Będę z tobą szczera – napisałam dwadzieścia trzy książki i wciąż nie mam co do tego pewności. Za każdym razem, gdy siadam do pisania książki, skracam ją w myślach i rozbijam na małe kawałeczki. Zniechęca mnie coś, co jest aż tak długie. Chcę opowiadać historie, ale przede wszystkim sprawić, że ludzie na jakiś czas zapomną, kim są albo gdzie się aktualnie znajdują.

Czy ty też chcesz o tym zapomnieć?

Tak, kiedy pracuję, tak wciągam się w ten proces, że o tym zapominam. Mam bardzo trudne relacje z rzeczywistością i dlatego piszę fikcję. Tworzę fikcyjne opowieści, bo trudno mi patrzeć na to, co dzieje się wokół mnie.

Czasy nie są łatwe, sporo osób może potrzebować ucieczki w fikcję.

W moim przypadku to podwójna ucieczka – uciekam zarówno czytając jak i pisząc. W trakcie pisania zmagam się z procesem twórczym, żeby na własnych warunkach uciec ze swojej głowy.

Czy pisanie jest dla ciebie ucieczką czy egzystencją?

To skomplikowane. Wydaje mi się, że było ucieczką, kiedy byłam młoda. Nie pracowałam wtedy jako pisarka i nie odczuwałam związanej z tym presji. Była to więc bardzo łatwa forma ucieczki. Teraz, gdy od dawna zajmuję się tym zawodowo, bardzo rzadko zdarza się, że zapominam i uciekam w tę pracę. Najcenniejsze chwile mojej pracy to te, gdy jestem w stanie poniekąd zapomnieć, że piszę. Kiedyś zdarzało się to za każdym razem, gdy pisałam, a teraz następuje to bardzo rzadko. Gdy już jednak tak się staje, jest to dla mnie bardzo cenne.

Czy trzeba cierpieć dla sztuki?

Nie wydaje mi się. Osobiście często cierpię, bo jestem perfekcjonistką – narzucam sobie coś niemożliwego do wykonania, bo w sztuce nie ma czegoś takiego jak perfekcja. Doskonały jest jedynie pomysł, który masz w swojej głowie, zanim przelejesz go na papier. Akt zapisywania opowieści jest aktem godzenia się z tym, że jest ona niedoskonała. Zmagam się z tym. Nie powiedziałabym, że piszę dla frajdy związanej z pisaniem, ale dlatego, że jej ukończenie daje mi poczucie, że mam powód, by żyć.

Zawsze możesz podpisać kontrakt z diabłem.

Dokładnie, ale to nigdy nie jest dobry pomysł. Niedawno na spotkaniu autorskim jeden z czytelników zapytał mnie, czy uważam, że kreatywność jest paktem z diabłem. Wydaje mi się, że tak. Jak wspominałam, w trakcie pisania mam bardzo trudne relacje z prawdziwym światem. To swego rodzaju umowa – mogę tworzyć, ale gdy tego nie robię, nigdy nie poczuję się jak w domu. Nie mogę wziąć wakacji od samej siebie i tego powstrzymać.

Zawierasz też swojego rodzaju umowę z czytelnikami.

Tak. Kocham ich i potrzebuję, jestem im bardzo wdzięczna, ale gdybym myślała o nich w trakcie pisania, spowodowałoby to u mnie blokadę, bo każdy z czytelników chce czegoś innego. Kiedy piszę, myślę o sobie jako o czytelniczce i staram się sobie zaimponować.

Piszesz dla siebie czy dla czytelników?

Dla siebie, ale potem to trafia do czytelników. Jeśli im się spodoba, oznacza to, że są tacy sami jak ja.

Skąd wiesz w czasie pisania, że coś jest dobre?

Nie wiem, mam nadzieję i bardzo ciężko nad tym pracuję. Mój tekst nie jest dobry, kiedy napiszę go po raz pierwszy, tylko gdy go poprawię i wyostrzę. Nie wiem, czy spodoba się innym, ale wiem, gdy odczuwam względem niego dumę. Przeważnie czuję to pod sam koniec pisania.

Od czego zaczynasz pisanie?

Od zakończenia. Najpierw wymyślam konflikt – coś, co następuję między bohaterami, na przykład pakt z diabłem, a potem dokładnie wymyślam, jak chcę, by dana historia się zakończyła. Następnie idę wstecz w stronę początku.

Zdarzyło ci się zmienić wcześniej wymyślone zakończenie?

Napisałam dwadzieścia trzy książki i w żadnej z nich nie zmieniłam zakończenia. Zakończenie to dla mnie przyczyna i cel, dla których opowiadamy historie – chodzi o to, w jakim kierunku chcesz poprowadzić tę opowieści i tych bohaterów. Zakończenie jest dla mnie wszystkim.

A początek?

Także jest dla mnie ważny. Początek to spotkanie z bohaterami, a zakończenie jest momentem, w którym ich zostawiasz. Bardzo ważna jest podróż, w którą ich zabierasz, ale początek i zakończenie są niczym dwa filary. Pierwsze zdanie jest wabikiem, przystawką na początku posiłku – powinno powiedzieć ci, co będziesz spożywał. Zakończenie to zaś ostatni podany do stołu przysmak – to z jego wspomnieniem pozostaniesz, gdy wstaniesz od stołu.

Podejrzewam, że lubisz swoich bohaterów. Dlaczego więc ich torturujesz i sprawiasz, że cierpią?

Szczęśliwi ludzie są bohaterami krótkich książek. Sprawiam, że moi bohaterowie cierpią, ale daję im też szczęśliwe zakończenia. Muszą się tylko bardzo napracować, żeby do nich dotrzeć.

Pytanie, jak tam dotrzeć?

Nie wiem, jak sprawiam, że tam docierają, ale chcę, żeby czuli, że to jest tego warte. Chcę, żeby poczuli, że to ich zmieniło i żeby czytelnicy również zmienili się w trakcie czytania tej historii. Dla mnie – jako czytelniczki, bo jestem przede wszystkim czytelniczką – dobra książka to taka, po której przeczytaniu czujesz, jakbyś stał się trochę inną wersją samego siebie.

Które książki sprawiły, że tak się poczułaś?

Czytam prawdopodobnie 175 książek rocznie, więc mówiąc szczerze nie jest ich dużo, ale dorastałam z książkami Neila Gaimana, Stephena Kinga i Susanny Clarke. To dziwne powieści, które poniekąd oddalają nas od rzeczywistości i wypychają nas na zewnątrz, poszerzając nasz świat.

Cieszę się, że za sprawą „Mroczniejszego odcienia magii” odkryłem różne nieznane mi oblicza Londynu.

Chciałam napisać powieść fantasy, w której bohaterowie przenoszą się z jednego świata do drugiego, ale muszę podkreślić, że nie lubię map. Irytuje mnie, gdy na początku książki znajduje się materiał, który muszę przestudiować, zamiast wyobrażać to sobie w czasie jej czytania. Doszłam do wniosku, że wolę napisać nie o wieloświatach, tylko o jednym świecie, który został ukształtowany inaczej niż nasz. Wyobraziłam sobie cztery światy, w których inaczej wykorzystano magię. Zastanawiałam się, jak będą wyglądały, gdy zbuduje się je na innych zasadach. Zdecydowałam się napisać o czterech miejscach i wybrałam do tego Londyn, bo to miasto o bogatej historii, ale geograficznie dość proste – mamy w nim północny i południowy brzeg Tamizy. Chciałam, żeby ten obraz mógł bez problemu żyć w umysłach czytelnikach, zatarłam więc pozostałe detale i zbudowałam nowe miasta. W książce mamy cztery światy – w jednym z nich magia została zapomniana, w drugim jest czczona, w trzecim została uwięziona, a w czwartym wszystko konsumuje. Chciałam też zgłębić temat relacji między władzą a ludźmi.

Napisałaś również „Niewidzialne życie Addie LaRue”. Tytułowa bohaterka tej powieści podróżuje do różnych miejsc na przestrzeni różnych epok.

Zrobiłam duży research, ale zasadniczo stworzyłam w mojej głowie nowy rodzaj mapy – mapy pomagającej Addie podróżować przez czas i przestrzeń. Uwzględniłam w niej wiele prądów artystycznych i szukałam miejsc, których Addie mogłaby doświadczyć. Podróżowałam do wielu miast i nie wszystkie z nich wykorzystałam. Zastanawiałam się, gdyby Addie znalazła się w nich sto lat temu, to jaka byłaby jedna charakteryzująca to miejsce rzecz, na którą obowiązkowo zwróciłaby uwagę. To było dla mnie ćwiczenie z miniaturyzacji – brałam duże miejsce i wielkie uczucia, ale opisywałam je w zwięzły sposób. Historia Addie jest rozległa, rozciąga się na ponad trzysta lat. Jednym z najtrudniejszych zadań było odpowiedzenie sobie na pytanie, jak uczynić tę historię małą; jak wybrać jej najciekawsze i najnudniejsze fragmenty tak, by nie wyszła z tego powieść, która ma cztery tysiące stron. W takich historiach ważne jest to, czego nie pokazujesz i dokonanie wyboru, co chcesz pokazać.

Czy nie zdecydowałaś się umieścić w tej książce czegoś, co uważasz za znakomite?

Sporo z tej historii wyleciało, chociażby dużo miejsc. Zrobiłam spory research w Pradze, ale okazało się, że nie pasowało mi, by Addie obrała ten kierunek. Ze względu na to, jak zmieniała się jej relacja z Luciem potrzebowałam, by poszła w innym kierunku. Napisanie tej książki zajęło mi ponad dziesięć lat i przez ten czas odwiedziłam wiele miejsc. Lubię myśleć, że to, że nie przelałam tego na papier nie oznacza, że Addie LaRue tam nie trafiła. Wybrałam po prostu konkretne chwile.

To historia o swego rodzaju żeńskim odpowiedniku Piotrusia Pana, prawda?

Tak, jest odwrotnością Piotrusia Pana. „Piotruś Pan” ma przepiękną i smutną narrację – pod koniec tej książki bohater siedzi na skale i zapomina, a mnie bardzo interesowała koncepcja bycia zapominanym. Moja babcia miała demencję i nie znałam jej zbyt dobrze, ale moja mama jest moją najlepszą przyjaciółką i obserwowanie jej, gdy była zapominana przez swoją matkę wydało mi się znacznie bardziej dewastujące niż bycie zapominaną przez moją babcię. Interesujący wydał mi się pomysł bycia nośnikiem pamięci w momencie, gdy wszyscy wokół ciebie zapominają.

Jak napisać i stworzyć kogoś takiego jak Addie LaRue?

To trudne i trwało powoli. Gdy siadam do pisania, nie wiem, jak napisać postacie. Muszę je najpierw poznać, a jedną z najtrudniejszych rzeczy, które muszę wymyślić są ich głosy. Ludzie myślą, że głos ma znaczenie tylko w pierwszoosobowej narracji, gdzie potrafi być bardzo wyrazisty i głośny, a dla bohaterki takiej jak Addie jest czymś bardzo trudnym i zniuansowanym. Starałam się wydestylować jej osobowość w swego rodzaju mantrę. Choć wokół Addie tyle się zmienia, to ona wciąż jest taka sama – jej mantrą jest więc odznaczanie się radością i uporczywą nadzieją. Charakteryzuje ją nieustępliwy optymizm i to, że dostrzega światełko w tunelu. Zastanawiałam się, co sprawia, że nie poddajemy się, kiedy mamy zły dzień. To przecież bardzo trudne. Zapytałam samą siebie, co napędza w takich chwilach moją bohaterkę. Dla bohaterki takiej jak Lilia Bard w „Mroczniejszym odcieniu magii” są to złość i gniew, a dla Addie LaRue jest tym nadzieja.

Co napędza ciebie, gdy masz gorsze dni?

Głód. Ciągle odczuwam apetyt. Na początku mojej kariery sporo osób nie wierzyło, że moje książki odniosą sukces. Nie uważały, że są złe, tylko zbyt dziwne, zbyt spokojne i za mało komercyjne. Wytrzymałam to. Napędza mnie świadomość, że jestem szczęśliwa tylko wtedy, kiedy tworzę.

Staram się opowiadać historie najlepiej jak potrafię i mam nadzieję, że czytelnicy je docenią.

Moja znajoma śmiała się ze mnie, gdy powiedziałem jej, że czytam twoje książki. Uważa, że to utwory dla młodych dziewcząt.

[Śmiech] Nie, są dla wszystkich. Mam to szczęście, że moi czytelnicy reprezentują wszystkie grupy wiekowe i środowiska. Lubię myśleć o opowieści jako o doświadczeniu, którym się ze sobą dzielimy – każdy z nas bierze z niej coś innego w zależności od tego, na jakim jest etapie swojego życia. Doświadczenia dwudziestoletniej osoby będą inne niż tej, która ma czterdzieści lat lub dziewięćdziesiąt dwa lata. Dla nich wszystkich są one ważne i mają uzasadnienie. Uwielbiam koncepcję wracania do opowieści na różnych etapach naszego życia i za każdym razem odbierania jej inaczej.

Czy wracasz do swoich ulubionych książek?

Jestem okropna w ponownym czytaniu książek. Jest tyle powieści, które chciałabym przeczytać, że odczuwam obawę związaną z przeczytaniem czegoś ponownie, kiedy mogłabym sięgnąć po coś nowego. Nie podążam więc za moją własną radą [śmiech].

Chętnie wrócę jeszcze do „Ukrytego życia Addie LaRue”. Jestem fanem Luca. Jak narodziła się ta postać?

Na początkowym etapie projektowania przeze mnie tej historii Luc bardziej przypominał klasycznego diabła, miltonowskiego Lucyfera. Uznałam jednak, że byłoby to nudne. Jedną z moich ulubionych rzeczy w mnogości i panteonie bogów jest to, że w pogańskich i politeistycznych społeczeństwach, na przykład grecko-rzymskich albo północnych, czczeni tam bogowie nie musieli być nieomylni. To bogowie wojny, pragnienia, pożądania przemocy czy miłości, którzy mieli w sobie zarówno sporo rozpusty jak i cnót. Kiedy zdałam sobie sprawę, że mogę zaprojektować Luca jako starego boga, jako coś, co istniało przed chrześcijańskim diabłem, stał się dla mnie bardziej interesujący, ponieważ jest dziecinny, kapryśny, zazdrosny i toksyczny. To cechy, które niekoniecznie można przypisać Lucyferowi, ale można Lucowi, bo jest to zgodne z jego pogańskimi cechami. To nie osoba, tylko bardzo stary koncept. Kocham to w nim, wyobrażam go sobie jako statyczną postać, jaką byli bogowie, ponieważ oni się nie zmieniają, nie dojrzewają. Luc spotyka Addie i to ona sprawia, że zaczyna dojrzewać.

On z kolei zmienia Addie.

To prawda. Addie staje się mniej ludzka, a on bardziej ludzki – to jedna z moich ulubionych rzeczy w ich relacji.

Uwielbiam refleksję Alfreda Hitchcocka, że im bardziej udany złoczyńca, tym lepsza opowieść.

Złoczyńca jest kluczowy. Lubię pisać łotrów, którzy są bohaterami albo przynajmniej centralnymi postaciami swoich własnych historii. Uważam, że złoczyńcy powinni mieć w sobie tyle samo głębi i złożoności, co bohaterowie. Nie lubię, gdy są niemal karykaturalni albo kiedy chcą rzeczy, z którymi nie możemy się identyfikować. Nie lubię tworzyć złoczyńców, którzy pożądają wielkich, pompatycznych rzeczy, takich jak dominacja nad światem albo jego upadek. Odnoszę wrażenie, że jako czytelnicy się z tym nie utożsamiamy. Utożsamiamy się z kimś, kto ma złamane serce, kto został zraniony albo jest wściekły. Staram się upewnić, że moi złoczyńcy zostali napisani tak samo jak moi bohaterowie, ale mają trochę inne cele i mniejsze moralne rozterki związane z drogą, jaką podążają.

Podoba mi się, gdy są swego rodzaju upadłymi aniołami.

Dokładnie. Wydaje mi się, że z punktu widzenia Luca znajduje się on całkowicie centrum tej historii.

Jak ważne jest dla ciebie pytanie: „Co by było gdyby?”.

Tym właśnie się zajmuję. Jako spekulatywna autorka, jako autorka opowieści fantasy, biorę świat jaki znamy i jaki jest, ale stawiam pytanie: „Co by było gdyby?”. Co by były gdyby świat był taki jaki jest, ale z wyjątkiem. Chcę, by czytelnicy wierzyli, że moje opowieści mogłyby być prawdziwe i naprawdę się zdarzyć. Chcę, żeby wierzyli, że na ich świecie może być magia, której po prostu jeszcze nie odkryli. Pytanie „Co by było gdyby?” jest dla mnie najważniejsze – jest podstawą, bo dzięki temu możemy fantazjować bez porzucania rzeczywistości.

Podobnie jak u Borgesa i Marqueza.

Dokładnie.

Dlatego wybrałaś fantasy?

Chcę, żeby świat był większy i dziwniejszy niż naprawdę jest. Chcę, żeby czytelnicy wierzyli, że nie zwrócili na to wystarczającej uwagi. Chcę, żeby odłożyli moje książki, poszli na spacer i zaczęli się zastanawiać, co by było gdyby. W pewnym sensie chciałabym, żeby to pytanie rozpowszechniało i było zaraźliwe – żeby rozpowszechniało się tak, że czytelnicy przenosili się do mojego świata, a po powrocie do swojego życia w ten sam sposób co ja zastanawiali się, co by było gdyby.

Widzę, że nosisz pierścień podobny do tego, który nosiła Mackenzie Bishop z „Archiwum”.

Tak, to jej pierścień! Pierścień z okładki książki!

Uwielbiam jej historię. Skąd wziął się pomysł na ten paranormalny thriller?

Znów z pytania, co by było gdyby – gdybyśmy po śmierci trafiali na półki niczym książki. Sporo tego, co robimy jako pisarze, pochodzi z obszarów naszych lęków. Boję się na myśl, że możesz żyć całe życie, mieć wszystkie te doświadczenia, wspomnienia i wiedzę, które mogą zniknąć, gdy umrzesz. Najbardziej pokrzepiającym rozwiązaniem tego było dla mnie miejsce, w którym wszystko, czym byłam i co wiedziałam jest magazynowane niczym książki. Skoro jednak pisałam utrzymany w mrocznych klimatach horror to zadałam sobie pytanie, co by było, gdyby przebudziło się ciało doppelgangera, w którym przechowujemy naszą widzę niczym w książkach.

To znowu opowieść o zapominaniu i niepamiętaniu.

Dokładnie – śmierć i wspomnienia są dwiema rzeczami, które żyją w moim umyśle za darmo.

Pytanie brzmi, jak przerazić czytelników?

To prawda, jak uczynić świat przerażającym.

Jak więc to zrobić?

Trzymając ich w napięciu – mniej chodzi o strach, a więcej o napięcie. Lubię suspens. Myślę, że wszystkie opowieści powinny na pewnym poziomie trzymać nas w napięciu albo być tajemnicze i zagadkowe. Odnoszę wrażenie, że czyni je to ekscytującymi.

Ponawiam pytanie – jak tego dokonać?

Nie mam pojęcia. To coś, co robię. Sporo czytam, oglądam dużo seriali i filmów. W trakcie konsumowania każdej rzeczy, w tym każdej historii, stawiam sobie pytanie, co w niej działa, a co nie i dogłębnie to analizuję. Myślę, że to dobry sposób na opanowanie budowania suspensu, napięcia i horroru – zwracasz uwagi na rzeczy, które konsumujesz i zadajesz sobie pytanie, co w tym kochasz. Traktuję to jako zadanie domowe. Kiedy w trakcie oglądania serialu „The Last of Us” widzę, że coś działa w nim perfekcyjnie, robię pauzę i zastanawiam się, z czego to wynika. Gdy z kolei oglądam lub czytam coś, co moim zdaniem nie działa, zadaję sobie to samo pytanie: „Z czego to wynika? Czemu to dla mnie nie działa?”. Zastanawiam się, co zrobiłabym inaczej. Trzymam się tego, kiedy piszę książki – myślę wtedy, że chcę uniknąć tego problemu i zmieniam to. Krótka odpowiedź na twoje pytanie brzmi: uczysz się patrząc, słuchając i zwracając uwagę na inne historie – jak działają albo nie działają.

Co podoba ci się w „The Last of Us”?

Wszystko! Rzecz jasna bohaterowie, ale dla mnie to wszystko sprowadza się do dynamiki między dwojgiem głównych bohaterów, którzy są dla siebie jak rodzina. Opowieści o zombie są bardzo pomysłowe, ponieważ budują napięcie. W historiach o końcu świata i zombie nie musisz generować źródła konfliktu, on już tam jest. Masz wybudowaną maszynę do tworzenia suspensu, którą się bawisz, a znajduje to odzwierciedlenie w emocjonalnych stanach widzów bądź graczy. Gdy oglądasz „The Last of Us” wiesz, że spotkanie z każdą osobą, którą spotkają na swojej drodze, nie skończy dobrze. W trakcie seansu nieustannie wstrzymujesz więc oddech. Dlatego łączę komedię z horrorem – bohaterowie robią coś, co cię rozśmiesza i relaksuje, co koi twoje nerwy. Powinieneś być wtedy przerażony, ponieważ nie jesteś gotowy na to, co zaraz nastąpi.

Pewien scenarzysta powiedział mi, że niektórzy autorzy są leniwi w budowaniu suspensu.

Nie lubię wypowiadać się o innych autorach, ale jako czytelniczka zazwyczaj jestem w stanie rozpoznać, ile myśli i troski włożono w tworzenie danej opowieści.

Jak ważna jest dla ciebie troska włożona w tworzenie opowieści?

Jestem czytelniczką – czytam jako pisarka i jako czytelniczka. Kiedy coś pokocham, kiedy coś mi zaimponuje, staję się tego żarliwą fanką. Na tej samej zasadzie trudno mi obecnie uciec z własnej głowy i zatracić się zarówno w pisaniu jak i opowieściach innych osób. To niesamowite, gdy ktoś sprawi, że zapominam, że jestem pisarką. Nie jest tak, że nie lubię wszystkiego – po prostu trudno mnie zadowolić. Kiedy ktoś robi to dobrze, jestem więcej niż wdzięczna.

W twoich książkach lubię, że w ich zakończeniach jest nadzieja i optymizm.

Myślę, że optymistyczne zakończenia dają ci po drodze kreatywną przestrzeń. Pisanie zaczynam od końca, wiem więc, jakie będzie moje zakończenie – czy będzie szczęśliwe, optymistyczne czy smutne. Mogę wtedy korygować, co po drodze spotka moich bohaterów. Mogę ich torturować, jeśli wiem, że czeka na nich szczęśliwe zakończenie.

Widzę, że masz koszulkę z „Hamiltona”. Za co cenisz ten musical?

Widziałam go trzy razy. Kocham sposób, w jaki został napisany. Uwielbiam, że traktuje o dużym temacie, ale opowiada o małych ludziach. „Hamilton” sprawia, że przejmujesz się intymnością ludzkiego życia. To historia przedstawiająca Alexandra Hamiltona jako młodego człowieka, który jest swego rodzaju chłopcem do bicia. Lin-Manuel Miranda wziął kawałek historii – na dobre i na złe – i uczynił ją archetypiczną. To dla mnie największe zadanie – wziąć wielką historię z nagłówków i nadać jej intymny charakter tak, żeby można się było z nią utożsamiać.

Czego jeszcze nauczyłaś się za sprawą „Hamiltona”?

Neil Gaiman powiedziałby: „To powinieneś zrobić: dobre dzieło sztuki”. Czasami najbardziej inspirujące jest, kiedy czytam lub oglądam dobrą sztukę, ponieważ to sprawia, że sama chcę być lepsza – chcę zmagać się z procesem twórczym, żeby wspiąć się na wyższy poziom. Nie ma dla mnie nic bardziej inspirującego niż inna opowieść, która została przepięknie wykonana. Nigdy nie odczuwam zazdrości, bo jedyną osobą, z którą rywalizuję jestem ja sama. Nie zazdroszczę innym sukcesów, ale czuję się głęboko zainspirowana ludźmi, którzy podejmują wiele ryzyko.

Czy są książki, po których przeczytaniu zapragnęłaś zostać pisarką?

Każda dobra książka, którą czytam sprawia, że chcę być pisarką. Wiem, że to brzmi jak wymijająca odpowiedź, ale każdego roku znajduję książki, które sprawiają, że chcę być lepsza.

Czy wracasz do swoich książek i czy chciałabyś coś w nich zmienić?

Nie, nigdy. Miałam 21 lat, gdy napisałam swoją pierwszą opublikowaną książkę. Mam teraz 35 lat i nie chcę do tego wracać, nie chcę zmieniać podjętych wtedy decyzji. Zrobiłam wówczas to, do czego byłam aktualnie zdolna. Mogłabym nieustannie poprawiać moją przeszłość, ale gdybym napisała „Niewidzialne życie Addie LaRue” w wieku 25 to ta wersja mocno różniłaby się od książki, którą napisałam jako trzydziestolatka. Gdybym napisała ją teraz, w wieku 35 lat, byłaby to zupełnie inna powieść. Nie chcę tego. Koncentruję się na tym, co teraz piszę i czuję, że książka, nad którą teraz pracuję jest kwintesencją mnie jaką jestem teraz, a nie jaką byłam pięć lat temu albo jaka będę za pięć lat. Jedną z moich ulubionych rzeczy w pisaniu powieści jest to, że te stają się małymi kapsułami do podróży w czasie.

Co teraz czytasz?

Sporo Diany Wynne Jones. Dużo jej utworów czytałam, gdy byłam młodsza, ale teraz znów do nich wracam. Piszę książkę i ciężko mi czytać inne powieści fantasy, sięgam więc po dużo sporo pamiętników i innych rzeczy, które mocno różnią się od tego, nad czym pracuję. Słucham pamiętnika „A Living Remedy” autorstwa Nicole Chung i czytam książkę Johanna Hariego pt. „Stolen Focus: Why You Can’t Pay Attention”, która opowiada o erze digitalizacji i o tym, jak w pewnym sensie kanibalizuje kreatywność. Kiedy z kolei nie piszę, ale robię korektę, to sięgam po sporo fikcji, nie tylko fantasy. Nie ograniczam się do jednego gatunku – czytam poezję, non-fiction, powieści historyczne, romanse, fantasy i SF. Czytam wszystko. Na każdą przeczytaną przeze mnie książkę, co do której mam pewność, że mi się spodoba sięgam po taką, co do której kompletnie nie wiem, czy mi się spodoba. Wydaje mi się, że to dobry sposób na odkrywanie nowych rzeczy.

Czy praca nad nową książką to dla ciebie walka?

Tak. Zanim zacznę ją pisać, mija trochę czasu. Przeważnie poświęcam na planowanie od sześciu miesięcy do roku. Ukończyłam pisanie czwartej książki z serii „Odcienie magii”, a teraz pracuję nad autonomiczną książką. Mocno różni się od „Niewidzialnego życia Addie LaRue”, ale mam nadzieję, że zajmie miejsce obok niej na półce z książkami.

Trzymam kciuki za film na podstawie „Niewidzialnego życia Addie LaRue”.

Jest w procesie developmentu, ale prace nad nim były wstrzymane ze względu na strajk w Hollywood. W ten projekt zaangażowani są niesamowici scenarzyści i świetna reżyserka, Augustine Frizzell.

Wspomaga ją David Lowery, reżyser filmu „Piotruś Pan i Wendy”.

Tak, to ekscytujące. Jestem popcornową optymistką, czyli uwierzę, że ten film powstał dopiero, kiedy usiądę w kinie i go obejrzę. Praca nad filmami to złożony i kosztowny proces – realizacja jednego filmu kosztuje czasem od dwudziestu milionów do stu milionów dolarów. Nie chcę, żeby rozmyślanie o tym rozpraszało mnie w mojej pracy, która polega na tym, by opowiadać możliwie jak najlepsze historie. Staram się być pełna nadziei, ale nie oczekiwać zbyt wiele.

Czy czujesz, że stałaś się lepszą pisarką niż byłaś kiedyś?

Wydaje mi się, że mój gust zawsze będzie przed moimi umiejętnościami. Jedno i drugie u mnie wzrasta, mam więc nadzieję, że jestem lepszą pisarką. W sztuce dziwne jest to, że moje umiejętności mogą być dla linearne, ale czytelnicy będą lubić różne moje książki. Jedni będą przepadać za „Archiwum”, jeszcze inni za „Nikczemnymi” bądź „Mroczniejszym odcieniem magii”, a dla jeszcze innych najlepsze jest „Niewidzialne Addie LaRue”. Nie ma znaczenia, ile miałam lat, gdy je napisałam. Moje relacje z tymi historiami różnią się więc od relacji, jakie mają z nimi moi czytelnicy.

Kochasz swoje książki?

Mam trudny czas z pozytywami dotyczącymi moich książek, ale mogę powiedzieć, że jestem z nich niesamowicie dumna.

Publicystyka

Łukasz M. Wiśniewski, Joanna Kułakowska

AZJATYCKIE KINO NA CHIŃSKI NOWY ROK