Nowa Fantastyka 04/25 - różni - ebook

Nowa Fantastyka 04/25 ebook

Różni

0,0

23 osoby interesują się tą książką

Opis

PUBLICYSTYKA
 
2 JAROSZEK Witold Vargas
3 CZŁOWIEK SKOMPLIKOWANY Aleksandra Klęczar
4 NIE SAMYM PRATCHETTEM CZŁOWIEK ŻYJE Jerzy Rzymowski
7 BÓG MANGI Łukasz Czarnecki
11 NAJBARDZIEJ SAMOTNY ZAWÓD NA ŚWIECIE Joanną Karpowicz / Galeria
16 WIEŻA BABEL Dariusz Jemielniak
72 GDZIE SIĘ PODZIAŁA UTOPIA? Rafał Kosik
73 NAGRODY “NOWEJ FANTASTYKI 2025 – NOMINACJE
74 LIL I PUT Maciej Kur, Piotr Bednarczyk
78 <tutaj do uzupełnienia> Łukasz Orbitowski
 
PROZA POLSKA
 
17 WSZYSTKIE NUTY ŚMIERCI Anna Szumacher
24 ŚWIADKOWIE ZAŚWIATÓW Szymon Sztajn
26 S.E.N.I.O.R. Krzysztof Rewiuk
30 ORZESZKI PANNY CHEW Rafał Łoboda
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
42 JAK NASTĘPCA TRONU JOWISZA WSZECHŚWIAT WNIWECZ OBRÓCIŁ P.H. Lee
46 CZŁOWIEK PSZCZOŁA Z ORM Frank R. Stockton
50 ZWAŚNIONE STRONY Brander Matthews
57 PRAWO MURPHY’EGO Douglas Smith
 
RECENZJE
 
65 KSIĄŻKI 76 KOMIKS

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



04/2025 FANTASTYKA

Jerzy Rzymowski

PRAWDA KONFLIKTÓW

Niezależnie od medium ‒ czy będzie to literatura, film, seriale, komiksy, czy gry ‒ motorem napędowym większości fabuł będzie konflikt. Dwie lub więcej stron o sprzecznych celach ściera się w dążeniu do postawienia na swoim. Na podstawowym poziomie może chodzić o rozbieżne interesy, partykularne korzyści, ale piętro wyżej pojawia się konflikt wartości, idei ‒ i właśnie temu chętnie przygląda się fantastyka.

Najbardziej oczywisty, wręcz stereotypowy jest konflikt Dobro kontra Zło, ale ciekawiej robi się, kiedy nakładają się na niego dodatkowe warstwy. Na przykład Ład kontra Chaos ‒ świetnie ukazany np. w serialu „Babylon 5”, gdzie rasa Vorlonów uosabiała bezwzględny porządek prowadzący do stagnacji, zaś Cienie uważały, że wojna napędza ewolucję, jak w darwinizmie: przetrwają najsilniejsi i najlepiej przystosowani. Albo Barbarzyństwo kontra Cywilizacja, który wybrzmiewał m.in. u Roberta E. Howarda – tam, co ciekawe, Conan reprezentował siłę, odwagę i świat oparty na prostych zasadach, którym przeciwstawione były fałsz, gnuśność i tchórzostwo „cywilizowanego” świata. Albo Indywidualizm kontra Kolektywizm ‒ motyw często obecny zarówno w dystopiach ukazujących totalitarną opresję, jak w twórczości eksponującej różnice kulturowe między Zachodem i Wschodem. Albo Człowiek kontra Natura ‒ w dziełach, które ukazują zarówno próby przetrwania ludzkości w nieprzyjaznych warunkach (także na skalę kosmiczną), jak niszczycielski wpływ ludzkości na środowisko. Albo Wiara kontra Wiedza, mocno obecny choćby w „Hyperionie” Dana Simmonsa. Jak widać, osie konfliktu można mnożyć, a gdy nakłada się ich kilka, świat przestaje być czarno-biały.

Chociaż warstw może być sporo, przeważnie wewnętrzny kompas moralny pozwala nam ocenić, co jest słuszne, a co nie. Nie zawsze rację ma tylko jedna strona, nie zawsze też prawda leży pośrodku. Jak to ujął Władysław Bartoszewski: prawda leży tam, gdzie leży. Grunt to nie stracić jej z oczu.

Zapraszam do lektury!

Publicystyka

Witold Vargas

JAROSZEK

Ten stwór, opisany w naszym „Bestiaruszu” jako demoniczny zając, nie jest niczym więcej jak kolejną wersją istoty zwanej ogólnie kłobukiem. Miesza się w nim kilka bardzo popularnych wątków demonologicznych, o których wspominałem już we wcześniejszych artykułach. Mamy więc raroga – ognistego ptaka, bardzo trudnego do zdobycia, który może przysporzyć wielkiego bogactwa temu, kto wejdzie w jego posiadanie. Mamy też zająca, którego utożsamiano bezpośrednio z diabłem. Nie wolno go było wzywać imieniem, a jedna z jego nazw zastępczych, występująca na Śląsku i w Czechach, brzmiała właśnie Jaroszek. W nazwie tejzawarte było z jednej strony echo słowa raróg (cz.: rarach, raroch, raraśek, radaśek), z drugiej zaś imię Jarosław, Jarek, Jaromir oraz określenie jary – świeże, silne, wiosenne. Wspominałem już, że nazwy demonów ludowych nie ograniczają się do pojedynczej etymologii. Bogactwo ich znaczeń wynika z posiadania różnych skojarzeń, zarówno znaczeniowych jak i brzmieniowych, które zarazem podsuwają nowe interpretacje. W ten sposób osadzają się one w bardzo szerokim kontekście wierzeniowym i pozwalają na odwoływanie się do różnych sfer życia przyrodzonego i nadprzyrodzonego, gdy się je wymawia. Taki język symboliczny, poprzez swoje niedopowiedzenia, aluzje i tajemniczość, ma wielką moc magiczną.

Powiadają, że słowo raróg wywodzi się z irańskiego vāragna ‒ sokół, a dalej od irańskiego demona vrtra, symbolizującego twardość i nieustępliwość, a więc atrybuty osób i istot „jarych”. W tamtejszej kosmologii demon ten uosabiał siły, które czynią życie trudnym do zniesienia. Chodzi o dzikość świata, a więc przeciwieństwo cywilizacji. Dlatego też w mitologii irańskiej bóg Indra posiada przydomek Voragna, co oznacza „zabójca vrtry”. O co w tym wszystkim chodzi? O odwieczną walkę pomiędzy dzikością a pierwiastkiem cywilizacyjnym. O naturę i kulturę. Siły natury posiadają niezgłębioną moc. Kryją tajemnice, których człowiek, jako istota rozumna, ale z natury słaba, zazdrości i próbuje ukraść je podstępem. Tak Prometeusz ukradł Zeusowi ogień, tak człowiek skradł Wulkanowi tajemnice wytapiania żelaza, tak wreszcie alchemicy chcieli posiąść formułę przemiany ołowiu w złoto.

Jaroszek, Paweł Zych – Bestiariusz Słowiański

Na ten starodawny motyw walki dwóch sił nakłada się kolejny, bliższy chrześcijaństwu wątek moralny. Otóż od pewnego momentu, przynajmniej w teorii, nie chodzi już o podkradanie naturze tajemnic, by posiąść ziemskie bogactwa. Człowiek ma pozostać czysty duchem, obojętny na pokusy tego świata i tym samym zaczyna postrzegać wszystkie zabiegi magiczne jako diabelskie. Tym sposobem demony i pomniejsze bóstwa, a nawet bogowie prócz tego jedynego stanęli po stronie zła. Nic więc dziwnego, że taki nasz jaroszek, kłobuk albo inkluz ma w swojej naturze, zgodnie z wierzeniami ludowymi, mroczną stronę, która sprawia, że pragnienie korzyści, które obiecuje, staje się w ostatecznym rozrachunku nieopłacalne.

Większość podań wspomina o biednym chłopie marzącym o poprawie swego nędznego bytu, choć perspektyw ku temu nie ma żadnych. Wtedy niby przypadkiem ukazuje mu się na drodze zając, który zachowuje się nienaturalnie. Niby ucieka, ale zawsze tak, by biedak nie stracił go z oczu. Skuszony okazją chłop rzuca się w pogoń za zwierzęciem. I tu możliwości są dwie: albo nieszczęśnik ląduje na bagnach i marnie ginie od razu, albo chwyta zwierzę i zabiera je do domu. Tam okazuje się, że nie jest to zwykły zając. Jego zachowanie i wygląd zdradzają nadprzyrodzoną naturę. Z czasem chłopu zaczyna się coraz lepiej powodzić, aż wreszcie bogactwo, o którym marzył staje się rzeczywistością. Ale przychodzi mu zapłacić za nie wysoką cenę. Powoli sąsiedzi oraz bliscy odwracają się od niego. Zawiść i poczucie niesprawiedliwości wpędzając biedaka w otchłań samotności. Ostracyzm ciąży mu bardziej niż bieda i przychodzi taki moment, kiedy zaczyna żałować, że przygarnął zająca i postanawia się go pozbyć. Jednak okazuje się to niezwykle trudne. Raz oswojony demon nie chce odejść, dopóki nie dostanie pełnej zapłaty za swe usługi – duszy nieszczęśnika. Wyrzucany drzwiami wchodzi oknem. Palony w piecu odradza się jak feniks.

Morał tego pradawnego mitu, pomijając jego uproszczoną, chrześcijańską wersję, streścić można w sposób następujący: cywilizacja i życie w społeczeństwie wymagają od każdego, by pohamował swoje instynktowne pragnienia. Na rzecz dobra wspólnego należy pozbyć się dzikiej natury. Kto się do tej reguły nie zastosuje, srogo za to zapłaci.

Publicystyka

Aleksandra Klęczar

CZŁOWIEK SKOMPLIKOWANY

O człowieku opowiedz mi, Muzo, skomplikowanym (Tell me about a complicated man, Muse), zaczęła w roku 2017 swój angielski przekład homeryckiej „Odysei” Emily Wilson. Jej pomysł przetłumaczenia występującego w oryginale nieoczywistego i wymykającego się jednoznacznemu tłumaczeniu greckiego przymiotnika polytropos jako skomplikowany bardzo mi się podoba. Nasi tłumacze też się z nim biedzili: Lucjan Siemieński (1874) wymigał się pomijając to określenie, Jan Parandowski w najczęściej chyba dziś czytanym przekładzie prozą (1953) dał nam staroświeckiego męża wielce obrotnego, nieco wcześniej (1924) Józef Wittlin zaproponował męża bywałego. Późniejsi tłumacze proponowali męża pełnego pomysłów (Robert Chodkowski, 2020) i znów mocno archaicznego przemyślnego męża (Antoni Libera, 2024). Na tle tych archaizujących sformułowań wersja Wilson brzmi zaskakująco nowocześnie, a jednocześnie wiernie wobec greckiego źródła.

Poniekąd naszym rodzimym odpowiednikiem tego unowocześnienia i odświeżenia, jakie zaproponowała (w swoim skądinąd pod wieloma względami kontrowersyjnym przekładzie) Wilson, jest nie żadne z nowych polskich tłumaczeń, a wydana na początku 2025 roku książka Tomasza Mojsika „Odyseusz. Biografia nieautoryzowana” (Wydawnictwo Homini). Jej autor nie próbuje Odyseusza i jego mitycznych dziejów ujednolicić ani wepchnąć w jeden – choćby i homerycki – schemat. Wręcz przeciwnie: urządza swoim czytelnikom wycieczkę, a czasami wręcz szaloną podróż na łeb, na szyję, po złożonych i niejednoznacznych dziejach postaci Odysa w literaturze Greków i Rzymian, ale nie tylko. Pokazuje swojego bohatera jako postać pozytywną, dzielnego i obrotnego wędrowca, który rozumowi zawdzięcza sukces – ale i jako bezwzględnego i perfidnego oszusta, bo i taka tradycja o nim istniała.

Choć przez ostatnie lata w retellingach i nowych wersjach mitów ‒ literackich, filmowych, growych lub dowolnych innych ‒ królował Achilles, wydaje się, że w najbliższych latach może czekać nas triumfalny powrót Odysa (by zacytować tytuł poświęconego mu dramatu Stanisława Wyspiańskiego), i to Odysa odczytanego na nowo. W roku 2021 Odyseusza jako wiecznego tułacza i ucieleśnienie ludzkiego pragnienia wędrówki zaskakująco pokazała nam w swoim „Być może gwiazdy” Ada Palmer. W latach 2022-24 swój cykl o Odyseuszu i Penelopie opublikowała Claire North, fantastom lepiej chyba znana pod swoim innym pseudonimem Kate Griffin. W 2023 zobaczyliśmy sprytnego i sympatycznego Odyseusza jako doradcę głównej bohaterki w grze „Hades II”. W 2024 dostaliśmy finał rozpoczętej dwa lata wcześniej musicalowej adaptacji („EPIC: The Musical”) autorstwa Jorge Rivera-Herransa, filmowy „Powrót” z Ralphem Fiennesem w roli Odyseusza i zapowiedź ekranizacji, którą szykuje na rok 2026 Christopher Nolan. Co więcej, wydaje się, że odchodzimy od obrazu Odyseusza jako bohatera raczej negatywnego, ucieleśnienia przemocy i męskiej brutalności, który to obraz dominował w popkulturze od czasu „Penelopiady” Margaret Atwood. W powieściach, filmach i grach z ostatnich lat wizerunek Odyseusza bywa zdecydowanie bardziej zróżnicowany, a także – pozwalający zobaczyć w nim bohatera, z którym możemy sympatyzować albo wręcz się utożsamić: tułacza, weterana wojennego, wreszcie człowieka, który musiał zrobić wiele moralnie wątpliwych rzeczy, by móc wrócić do domu i bliskich.

Wszystkim, którzy chcieliby zapoznać się ze źródłami i różnymi wersjami opowieści o Odysie, zanim jeszcze zobaczymy na ekranie wybranego przez Nolana do tej roli Matta Damona, warto polecić nie tylko lekturę któregoś z przekładów „Odysei”, ale i biografię autorstwa Tomasza Mojsika.

Czy książka zbierająca przede wszystkim nietypowe i niekoniecznie bardzo znane wersje mitów (serio, kto z czytających znał wcześniej opowieść o roli, jaką odegrają w śmierci Odyseusza odchody pewnego wodnego ptaka?) może zainteresować osoby, które lubią poczytać sobie o mitologii i jej herosach, ale nie zamierzają zagłębiać się w temat profesjonalnie? Wydaje się, że tak, po części ze względu na barwny i przystępny język, jakim posługuje się Mojsik. Jego książkę – czasem lekko ironiczną, czasem osobistą, chwilami erudycyjną, czasami zabawną – po prostu przyjemnie się czyta. Autor przy tym doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że opowiadając mity zawsze przy okazji tworzy się ich kolejną wersję – i taką też dostajemy w tej biografii mitycznego herosa. Jednocześnie książka ta nie jest tylko przekazem fabuł mitycznych: wiele miejsca poświęcono także temu, czym jest mit, jakie pełni funkcje, jak funkcjonował kulturowo w starożytnej Grecji i Rzymie i jak bywał odczytywany i interpretowany w różnych etapach historii i w różnych kulturach świata.

Fantastom trudno byłoby wyprzeć się Odyseusza i „Odysei” – dowodów na to mamy w historii fantastycznych konwencji mnóstwo, począwszy od „2001: Odysei kosmicznej”. Książka Tomasza Mojsika nie jest prozą stricte literacką, nie jest też fantastyką – ale zarówno osoby, które fantastykę lubią czytać, jak i te, które mają ambicje ją tworzyć, mogą znaleźć w niej coś dla siebie.

Publicystyka

Jerzy Rzymowski

NIE SAMYM PRATCHETTEM CZŁOWIEK ŻYJE

W poprzednim artykule pisałem o cyklach fantasy – tym razem pora na humor. Rozśmieszanie ludzi jest dużo trudniejsze niż ich straszenie, więc i autorów humorystycznej fantastyki znajdzie się znacznie mniej niż twórców horroru. Oto garść propozycji autorów, po których możecie sięgnąć, gdy skończycie ponad czterdzieści tomów Świata Dysku.

Douglas Adams

Ten brytyjski pisarz to jedno z największych nazwisk humorystycznej fantastyki. Jego najsłynniejszym dziełem jest „Autostopem przez Galaktykę” ‒ trylogia w pięciu tomach (w porywach do sześciu, jeśli uwzględnić „I jeszcze jedno…”, czyli tom napisany przez Eoina Colfera, zawierający niepublikowane wcześniej materiały Adamsa). Opowieść o Arturze Dencie ‒ przeciętnym Angliku, który załapuje się na kosmiczną podróż, gdy niesympatyczna obca rasa Vogonów postanawia wyburzyć Ziemię pod międzygwiezdną autostradę ‒ zaczęła jako słuchowisko radiowe, ale szybko doczekała się wersji książkowej, a z czasem także serialu, gier wideo i pełnometrażowego filmu z gwiazdorską obsadą (m.in. Martin Freeman, Sam Rockwell i Alan Rickman). Drugim niezwykle popularnym dziełem Adamsa jest dwutomowa „Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently’ego” o tytułowym detektywie stosującym wyjątkowo niekonwencjonalne metody śledcze. Na jej motywach powstał serial Netflixa. Jako ciekawostkę warto dodać, że pisarz był jednym z nielicznych autorów niebędących członkami legendarnej grupy Monty Python, którzy stworzyli skecz do jej „Latającego Cyrku…”.

Robert Rankin

Jak było widać po przykładzie Adamsa, brytyjscy pisarze mają dość swobodne podejście do pojęcia „trylogia”. Podobnie sprawy mają się z dużo mniej rozpoznawalnym w Polsce Robertem Rankinem. Jego „Trylogia brentfordzka”, opowiadająca o równie fantastycznych co wariackich perypetiach dwóch pijaczków-obiboków, Pooleya i Omally’ego, liczy aż dwanaście tomów, z których po polsku ukazał się niestety jedynie pierwszy, pt. „Antypapież”. Nieco więcej szczęścia miał cykl o Corneliusie Murphym, na który składają się tomy „Księga prawd ostatecznych”, „Poszukiwacze zaginionego parkingu” oraz „Największe przedstawienie zza świata”. W 2011 roku w książkowej serii „Nowej Fantastyki” ukazała się jego powieść „Dziewczyna-płaszczka i inne nienaturalne atrakcje” ‒ humorystyczna, steampunkowa odpowiedź na „Wojnę światów” Wellsa.

Rankin chętnie miesza purnonsensowy humor z teoriami spiskowymi, okultyzmem i urban fantasy. Na polskim rynku nie miał do tej pory szczęścia, ale pozostaje mieć nadzieję, że to się jeszcze zmieni.

Tom Holt

Twórczość brytyjskiego pisarza Toma Holta ma różne oblicza. Przez kilkanaście lat skutecznie ukrywał przed opinią publiczną fakt, że to właśnie on kryje się pod pseudonimem K.J. Parker, pod którym dwukrotnie zdobył World Fantasy Award. Posługując się pełnym imieniem, jako Thomas Holt, okazjonalnie pisuje powieści historyczne.

Jednak największą część jego literackiego dorobku stanowi właśnie fantastyka humorystyczna. Holt w swoich powieściach chętnie sięga po mity, baśnie czy klasykę literatury i parafrazuje je w zabawny, nieoczywisty sposób. Po polsku ukazało się zaledwie parę jego książek z zainspirowanej operetką „The Sorcerer” duetu Gilbert & Sullivan serii o magicznej firmie J.W. Wells & Co.: „Przenośne drzwi”, „Śniło ci się” oraz „Ziemia, powietrze, ogień i… budyń”. Ekranizację pierwszego z nich, noszącą polski tytuł „Za magicznymi drzwiami”, zrealizowaną przez The Jim Henson Company, z Christophem Waltzem, Samem Neillem, Patrickiem Gibsonem i Mirandą Otto w obsadzie, można obejrzeć na platformie Prime Video.

Christopher Moore

Pierwsza książka tego amerykańskiego autora ukazała się w Polsce w 1998, ale czas jego największej popularności w naszym kraju przypada na lata 2006-2010 – wtedy nakładem wydawnictwa MAG ukazało się aż osiem jego powieści, w tym trylogia „Love Story” będąca parodią wampirycznych romansów paranormalnych.

Humor Moore’a jest absurdalny, niekiedy też przaśny i wulgarny. Przeważająca większość jego powieści rozgrywa się w jednym uniwersum, więc bohaterowie jednych historii nieraz pojawiają się na gościnnych występach w innych tytułach. Jego najbardziej znaną powieścią jest „Baranek” ‒ humorystyczna opowieść o pominiętych w Biblii latach z życia Jezusa, przedstawionych z perspektywy jego najlepszego kumpla, Biffa. Powieść, inspirowana m.in. „Mistrzem i Małgorzatą” oraz biblijnymi apokryfami, w szczególności Dziecięcą Ewangelią Tomasza, mogłaby być łatwo uznana za kontrowersyjną czy wręcz obrazoburczą, jednak podchodzi do wrażliwego tematu w inteligentny, ciepły sposób.

Henry Kuttner

Wielki klasyk humorystycznej SF, który niestety w Polsce popadł w zapomnienie (a warto odnotować, że jego dziadkowie ze strony ojca pochodzili z Leszna). Zaczynał od opowiadań weird fiction, inspirowanych mocno H.P. Lovecraftem, z którym korespondował. Jego pierwszym opublikowanym tekstem były „Szczury cmentarne”, które parę lat temu przeniósł na ekran Guillermo del Toro w serialu-antologii „Gabinet osobliwości”.

Szczyt rozpoznawalności i popularności Kuttnera w naszym kraju przypadał na pierwszą połowę lat 90., kiedy zbiory jego opowiadań ukazywały się w seriach wydawnictw Alfa i PIK. Nakładem drugiego ze wspomnianych ukazało się aż siedem tomów twórczości pisarza. Pod pseudonimem „Lewis Padgett” razem z żoną, pisarką C.L. Moore, Kuttner stworzył swoją najsłynniejszą serię humoresek o wynalazcy Gallowayu Gallegherze, zdolnym konstruować genialne dzieła wyłącznie pod wpływem alkoholu. Niedawno w serii „Wehikuł czasu” Rebisu ukazał się zbiór jego opowiadań zatytułowany „Czytelniku, nienawidzę cię!”.

Piers Anthony

Amerykański pisarz SF i fantasy, którego najbardziej znanym dziełem jest liczący już prawie pięćdziesiąt tomów humorystyczny cykl powieściowy „Xanth”. W tytułowej krainie, zamieszkanej przez pełen wachlarz fantastycznych stworzeń, każdy mieszkaniec posiada jakiś niepowtarzalny magiczny talent. Seria to dowcipna fantasy, która równocześnie może spędzać sen z oczu każdego tłumacza. Problem z nią polega bowiem na tym, że gros zawartego w niej humoru opiera się na kalamburach, homonimach, błyskotliwych grach słownych, których odpowiednio trafne przełożenie staje się karkołomnym wyzwaniem. Na przykład, w tomie „Ogrze, ogrze” pojawia się roślina o nazwie eye queue (czytane jak IQ) ‒ pokryte oczami pnącze, które przyczepiając się do osoby powoduje nagły wzrost jej inteligencji.

Wypada też na koniec odnotować, że Anthony’emu zarzucano, że postacie kobiece, nieraz nastoletnie, sprowadzane są w „Xanth” do roli obiektów seksualnych, co może budzić kontrowersje.

Harry Harrison

Zaliczany do Wielkich Mistrzów SF, Harrison był twórcą niezwykle wszechstronnym. Zaczynał jako ilustrator, rysownik i scenarzysta komiksowy (m.in. we „Flashu Gordonie”), z czasem przerzucił się na pisanie. Chociaż w dorobku ma także poważne klasyczne tytuły, jak np. „Przestrzeni! Przestrzeni!” (zekranizowany jako „Zielona pożywka”), to największą sławę przyniosły mu cykle łączące awanturniczą fabułę z humorem i satyrą.

Seria „Stalowy Szczur” (niedawno wznowiona przez wydawnictwo Vesper) to przygody Jima DiGriza ‒ noszącego tytułowy przydomek przestępcy, który dołącza do międzyświatowego Korpusu Specjalnego będącego tajną policją składającą się z byłych kryminalistów i polującą niekoniecznie czystymi metodami na złoczyńców, wobec których zwykli stróże prawa są bezradni. Z kolei powieść Harrisona „Bill, bohater Galaktyki”, opowiadająca o tytułowym wiejskim ciołku wciągniętym w tryby wojennej machiny, to satyra na militaryzm, nazwana przez Terry’ego Pratchetta najzabawniejszą powieścią SF, jaką kiedykolwiek napisano. Książka doczekała się siedmiu tomów kontynuacji, współtworzonych (z wyjątkiem „Planety robotów”) przez innych pisarzy, jednak sam autor po latach uważał, że powstanie sequeli było błędem.

John Scalzi

Amerykański pisarz, laureat m.in. Nagrody im. Johna W. Campbella, Hugo i Locusa. Współcześnie można go zaliczyć do ścisłej czołówki twórców humorystycznej fantastyki. W Polsce do niedawna miał mniej szczęścia ‒ jego powieści, chociaż cieszyły się uznaniem czytelników, błąkały się po wydawcach, którzy chyba nie mieli pomysłu na jego promocję. W ostatnim czasie Vesper wydał wznowienie jego słynnej „Wojny starego człowieka” (pierwszy tom cyklu liczącego już sześć części) oraz „Towarzystwo Ochrony Kaiju”, zaś nakładem Fabryki Słów ukazał się „Początkujący złoczyńca”. Oby był to sygnał, że autor wreszcie ugruntuje u nas swoją pozycję.

Powieści Scalziego to nie tylko błyskotliwy humor i wartka akcja, ale też oryginalne science fiction podszyte głębszym przesłaniem. Mogą go także kojarzyć fani animowanego serialu Netflixa „Miłość, śmierć i roboty” ‒ na podstawie jego twórczości powstało aż pięć odcinków, w tym niezwykle lubiane historie o trzech robotach i opowieść „Gdy jogurt przejął władzę”.

Kir Bułyczow

Ten rosyjski autor w Polsce najbardziej znany jest z liczącego ponad sto tekstów cyklu opowiadań o miasteczku Wielki Guslar. Jego wymyślona miejscowość, wzorowana na Wielkim Ustiugu (miasteczku na północy europejskiej części Rosji), jest karykaturą rosyjskiej prowincji z czasów Związku Sowieckiego, którą zderzał z wszelkiej maści fantastycznymi elementami. Podobnie, jak Terry Pratchett, którego powieści ze Świata Dysku z upływem lat stawały się bardziej zaangażowane społecznie i nieraz ostrzejsze w wydźwięku, także Bułyczow zaczynał od tekstów lżejszych i bardziej optymistycznych z czasem jednak, ewidentnie coraz bardziej rozczarowany sowiecką rzeczywistością uderzał w coraz bardziej krytyczne i satyryczne tony.

Sporą część dorobku Bułyczowa, wśród tego zbiory wybranych opowiadań guslarskich, wydało po polsku wydawnictwo Solaris.

Jasper Fforde

Brytyjski pisarz o polskich korzeniach ‒ jego dziadkiem był polityk, doradca Władysława Sikorskiego, Józef Retinger (którego innym wnukiem jest tłumacz Andrzeja Sapkowskiego, David French). Zanim w wieku czterdziestu lat opublikował swoją pierwszą powieść, „Porwanie Jane Eyre”, została ona odrzucona przez wydawców 76 razy! Gdy wreszcie doczekała się publikacji, Fforde został za nią wyróżniony Nagrodą Williama L. Crawforda, przyznawaną fantastycznym debiutantom, a książka dała początek serii liczącej już siedem tomów.

Akcja cyklu toczy się w alternatywnej Wielkiej Brytanii. Jego główna bohaterka, Thursday Next, jest agentką wydziału SpecOps 27, zajmującego się przestępstwami związanymi z literaturą, obdarzoną zdolnością wkraczania do świata książek i wpływania na ich treść. Fforde stworzył oryginalne i pomysłowe uniwersum, równocześnie wymagając od czytelników pewnej erudycji, aby potrafili wyłapać rozmaite literackie zabawy i nawiązania.

W Polsce do tej pory ukazały się dwa tomy serii, nakładem wydawnictwa Znak. Oprócz tego dostaliśmy po polsku, wydane przez SQN, dwa z czterech tomów „Kronik Jennifer Strange” ‒ humorystycznej serii young adult.

Andrzej Pilipiuk

Jeśli myślimy o polskiej fantastyce humorystycznej, pierwsze nazwisko, które przychodzi na myśl, to właśnie Andrzej Pilipiuk. Stworzony przez niego Jakub Wędrowycz ‒ egzorcysta-amator, bimbrownik i lawirant ‒ stał się postacią kultową i rozsławił wieś Wojsławice na Lubelszczyźnie do tego stopnia, że co roku latem odbywa się tam poświęcony mu festiwal fantastyki.

Cykl o Wędrowyczu obejmuje dziesięć tomów, na które składają się głównie opowiadania. Bohater Pilipiuka stanowi przerysowane wcielenie polskich wad, jednak paradoksalnie to właśnie one często pozwalają mu uporać się z wszelkiego rodzaju nadprzyrodzonymi zagrożeniami. Jakub to nieustannie pijany cwaniak, w swoich metodach subtelny jak młot pneumatyczny. Humor w historiach o nim jest przaśny, często rubaszny i czarny; opiera się na zaskakującym kontraście między zdumiewającymi nadnaturalnymi zjawiskami, a odpychającym protagonistą.

Connie Willis

Jedenaście nagród Hugo i siedem Nebuli – więcej niż jakikolwiek inny pisarz w historii ‒ zdobyła za swoją twórczość Connie Willis. Była też pierwszą autorką, której udało się zostać laureatką Hugo za wszystkie powieści z jednego cyklu, „Oxford Time Travel” („Księga Sądu Ostatecznego”, „Nie licząc psa”, „Blackout” i „All Clear”).

O ile całości wspomnianej serii nie da się raczej zaliczyć do humorystycznej fantastyki, drugi tom ‒ „Nie licząc psa” (którego tytuł nawiązuje do słynnej powieści Jerome’a K. Jerome’a) pełen jest absurdalnych, komicznych zdarzeń, a równocześnie to kawał inteligentnej SF. Błyskotliwy humor odgrywa w twórczości Willis ogromną rolę, chociaż nie zawsze wysuwa się na pierwszy plan, a raczej równoważy poważniejsze wydarzenia. Autorka lubi punktować absurdy w życiu społecznym i relacjach międzyludzkich, co widać zwłaszcza w jej opowiadaniach (np. „Dzisiejszy seans” z antologii „Łotrzyki”, satyra na działanie kinowych multipleksów, jest jednym z najbardziej zapadających w pamięć tekstów z tego zbioru). Miejmy nadzieję, że jej twórczość stanie się u nas bardziej znana.

Martha Wells

Wells pisze zazwyczaj poważniejszą fantastykę, wypada jednak odnotować, że ogromną popularność i liczne nagrody przyniosła jej seria „Pamiętniki Mordbota”, której ekranizację z Alexandrem Skarsgardem w roli tytułowej wkrótce zaprezentuje platforma Apple TV+. Tytułowy Mordbot to android ochroniarski, który zyskał samoświadomość i uniezależnił się od Firmy, której był własnością. Humor w tym cyklu wynika przede wszystkim z pierwszoosobowej narracji, prowadzonej z perspektywy sarkastycznego robota o mocno lekceważącym spojrzeniu na ludzkość.

Publicystyka

Łukasz Czarnecki

BÓG MANGI

Osamu Tezuka (1928-1989) był człowiekiem instytucją. Współcześni nazywali go „japońskim Waltem Disneyem”, a od roku 1964 przylgnął doń przydomek „Boga mangi”, którym określa się go po dziś dzień.

Osamu Tezuka

Niezwykle utalentowany i chorobliwie pracowity (zostało po nim 150 000 stron rysunków) twórca komiksów i animacji de facto stworzył mangę w postaci, w jakiej znana jest obecnie. O znaczeniu Tezuki dla kultury japońskiej najlepiej świadczą słowa wydrukowane na łamach gazety „Asahi Shinbun” krótko po jego śmierci: jednym z powodów popularności komiksów w Japonii jest fakt, iż Japonia miała Tezukę Osamu, podczas gdy inne narody nie. Bez dra Tezuki powojenna ekspansja komiksów w Japonii byłaby nie do pomyślenia.

Życie potrafi toczyć się zabawnymi ścieżkami. Człowiek mający dokonać rewolucji w sposobie postrzegania przez Japończyków historii obrazkowych z początku planował zostać lekarzem. Choć ukończył studia medyczne, jego praktyka ograniczyła się do stażu w szpitalu. Dobrze się stało, bo zadatki na adepta medycyny miał Tezuka tak nikłe, że wykładowcy wyrażali obawy, iż jako lekarz może być dla pacjentów groźniejszy niż choroby, z którymi będą się doń zgłaszali. Szczęśliwie młody Osamu cechował się odwagą, by gonić za marzeniami, a poza tym miał kochających (i bogatych) rodziców chętnie wspierających ukochanego syna w drodze do samorealizacji. Dzięki kombinacji tych czynników Japonii oszczędzono beznadziejnego lekarza, za to zyskała genialnego artystę i wynalazcę jednych z najważniejszych współczesnych produktów eksportowych Kraju Kwitnącej Wiśni: fabularnych mang i seriali anime.

Młodzieńcze lata

Osamu Tezuka przyszedł na świat 3 listopada 1928 roku, w zamożnej inteligenckiej rodzinie zamieszkałej w prefekturze Osaki. Był jednym z trójki rodzeństwa, a jego dzieciństwo było istną bajką. Rodzice rozpieszczali swoje dzieci. Matka często zabierała Osamu do teatru Takrazuka Revue, gdzie chłonął oszałamiająco kolorowe spektakle. Z kolei ojciec zakupił francuski projektor filmowy i wykorzystywał go, by zapoznawać bliskich oraz sąsiadów z zachodnią kinematografią. Na naszym bohaterze szczególnie silne wrażenie zrobiły produkcje Disneya. Barwny kreskówkowy świat szybko stał się jego obsesją; chłopiec potrafił przesiedzieć w kinie w Osace cały dzień.

Amerykańskie animacje i drukowane w gazetach paski komiksowe zainspirowały Tezukę, by samemu zacząć rysować. Szybko okazało się, że miał do tego talent. Wraz z żyłką gawędziarza dał mu on popularność wśród uczniów szkoły podstawowej.

Niestety, choć wyobraźnię chłopaka wypełniały fantastyczne kreskówkowe wizje, świat zewnętrzny był coraz bardziej ponury.. Kiedy w roku 1941 zaczął naukę w szkole średniej, japońska marynarka uderzyła na amerykańską bazę w Pearl Harbor. Wkrótce ojciec Osamu został powołany do wojska.

W liceum panował wojskowy dryl. Wielką wagę przykładano do ćwiczeń fizycznych, podczas gdy nasz bohater był chłopcem dość wątłej budowy. Raz za razem spadały na niego kary dyscyplinarne, kiedy przyłapywano go na rysowaniu podczas lekcji. Ostatecznie tego typu nagminnie powtarzające się przypadki stały się podstawą do wyrzucenia młodzieńca ze szkoły.

Mój Sun Wukong

Zdając sobie sprawę, że tylko studia medyczne, których uczestnicy byli zwolnieni z poboru, mogą ocalić go przed piekłem wojny, chłopak zaczął zakuwać, przygotowując się do wstępnych egzaminów na wydział lekarski Cesarskiego Uniwersytetu w Osace. Udało mu się przejść przez sito egzaminacyjne i rozpocząć naukę. Wrócił do rysowania, a profesorowie raz po raz konfiskowali mu tworzone w trakcie wykładów obrazki. Stał się też bohaterem skandalu obyczajowego, gdy na jaw wyszło, że przekonywał studentki pielęgniarstwa, aby pozowały mu nago. W końcu któryś z wykładowców powiedział temu infant terrible, by zamiast o leczeniu, pomyślał raczej o karierze rysownika.

Piraci, lwy i roboty

W 1946 roku mający zaledwie siedemnaście lat Osamu po raz pierwszy ukazał szerszej publiczności swój talent, sprzedając gazecie „Mainichi Shinbun” historyjkę obrazkową zatytułowaną „Machān no Nikkichō”. Był to tzw. yonkom, czyli złożony z czterech pionowo ułożonych kadrów pasek komiksowy. Debiut okazał się udany, czytelnicy byli zachwyceni, a redakcja zawarła z młodzieńcem dwumiesięczną umowę na kolejne odcinki.

Tymczasem powojenna Japonia przeżywała prawdziwy boom komiksowy. Na niekwestionowanego lidera rynku wydawniczego wyrastała Osaka, w której mieszkał Tezuka. Mimo iż w czasie wojny wielokrotnie była bombardowana, wyszła z tej zawieruchy o wiele lepiej niż Tokio. Właściciele małych wydawnictw z Osaki czuli, że zmęczeni ponurą codziennością rodacy pragną czegoś, co pomogłoby im choć na chwilę uciec od rzeczywistości. Rynek zalała fala podrzędnej literatury, wśród której prym wiodły drukowane na najgorszej jakości papierze komiksy. Ciekawym sposobem dystrybucji historyjek obrazkowych dla dzieci stały się płatne biblioteki, z których można było książeczki z komiksami wypożyczać za kilka jenów.

W roku 1947 Osamu wszedł na ten rynek wywracając wszystko do góry nogami. Do księgarń i płatnych bibliotek trafiła jego pierwsza manga fabularna „Nowa Wyspa Skarbów”, stworzona wspólnie z doświadczonym rysownikiem i pisarzem Sakaiem Sichimą. Czegoś takiego czytelnicy z Kraju Kwitnącej Wiśni dotychczas nie trzymali w swych dłoniach ‒ zamiast krótkich pasków komiksowych dostali liczący dwieście stron tom ze spójną fabułą i akcją rozciągniętą na wiele kadrów. Pomysł dopiero co wchodzącego w dorosłość autora okazał się strzałem w dziesiątkę, publiczność pokochała „Nową Wyspę Skarbów”. Liczby mówiły same za siebie: na rynek trafiło łącznie 400 000 egzemplarzy mangowego debiutu Tezuki! Do praw autorskich Osamu podejście miał dość liberalne, część wznowień wydawcy wypuszczali nie pytając go o zgodę. Młody twórca natomiast za nic nie mógł przepuścić obrazy, jakiej dopuścił się wobec niego Sakai. Już po tym, jak manga trafiła na rynek, nasz bohater odkrył, że starszy kolega po fachu poprawił część jego rysunków i wyciął z oryginalnej wersji sześćdziesiąt stron. Urazę tę Tezuka nosił w sobie do końca życia.

Tymczasem Japonia szybko się odbudowała, czego najlepszym symbolem było odradzające się z gruzów Tokio. Wkrótce miasto znów dominowało na japońskim rynku wydawniczym. Artysta przeniósł się do stolicy w 1952 roku. W tym czasie współpracował już z kilkoma czasopismami, tworząc dla nich różne serie mangowe. Był chorobliwie pracowity ‒ i to dosłownie: mangaka potrafił rysować bez przerwy na sen czy jedzenie przez kilka dni z rzędu.

W latach 50. rynek mang rozkwitał. „Nowa Wyspa Skarbów” znalazła licznych naśladowców, w Japonii niepodzielnie królowały mangi fabularne. Trafiały one do szerokiej publiczności dzięki nowemu wynalazkowi epoki powojennego boomu gospodarczego, przeznaczonym dla dzieci i młodzieży magazynom komiksowym.

Jeszcze przed przeprowadzką do Tokio Osamu zaczął tworzyć serię „Cesarz dżungli”, opowiadającą historię urodzonego w niewoli białego lwiątka Leo, któremu udaje się wydostać z klatki i powędrować do Afryki, gdzie zostaje królem zwierząt. W stolicy Japonii, być może zainspirowany szybko pojawiającymi się technologicznymi usprawnieniami, Tezuka wymyślił kolejnego bohatera.

Nowa Wyspa Skarbów

W roku 1952 ukazywać zaczęła się manga „Atom o stalowych rękach”. Opowiadała ona historię umiejscowioną w odległej przyszłości roku 2003. Genialny naukowiec dr Temma, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią ukochanego syna, aby jakoś ukoić serce, stworzył jako substytut dziecka robota w formie małego chłopca ‒ tytułowego Atoma. Trzeba przyznać, że biorąc po uwagę, iż android miał służyć celom terapeutycznym, doktor miał cokolwiek dziwne wyobrażenie na temat mogących mu pomóc wyjść z depresji środków. Trudno zrozumieć, czemu obdarzył go miotaczami laserów, a także wyrzutniami rakiet i karabinami maszynowymi, po czym tak wyposażonego wysłał do szkoły podstawowej! Lata mijały, Temma rozpieszczał swojego przybranego elektronicznego syna, lecz z biegiem czasu jego uczucia osłabły. W końcu, mając dość robota, sprzedał go do cyrku. Odtrącony przez twórcę Atom musiał odtąd zabawiać publikę, walcząc na arenie, ostatecznie jednak udało mu się wyrwać na wolność i stanąć na czele ruchu dążącego do uzyskania praw obywatelskich przez roboty. A te dramatyczne wydarzenia stanowiły dopiero początek przygód cybernetycznego chłopca.

Mistrz kontra młode wilki

Tezuka był istnym wulkanem energii i kreatywności. Rysował równocześnie kilka serii komiksowych o zróżnicowanej tematyce ‒ obok fantastycznonaukowych przygód Atoma, w tym samym czasie tworzył też przeznaczoną dla dziewczynek mangę „Rycerz z kokardką” czy nawiązującą do klasyki chińskiej literatury serię „Mój Sun Wukong”. Jego sukces przetarł szlaki innym utalentowanym mangakom, przyczyniając się do dynamicznego rozwoju literatury obrazkowej. Nasz bohater niepodzielnie dzierżył palmę pierwszeństwa w branży. Ze wszystkich twórców komiksów zarabiał najwięcej.

Tymczasem wyrastał nowy rodzaj czytelników, do których bajkowe postaci Tezuki nie przemawiały. W latach powojennych Japonia ulegała gwałtownej industrializacji. Rozwijający się błyskawicznie przemysł potrzebował wciąż nowych rąk do pracy, co powodowało gwałtowny exodus ludności z obszarów wiejskich do miast. Tokio i inne ośrodki wysysały z prowincji młodych mężczyzn. W obcym otoczeniu młodzi robotnicy byli złaknieni rozrywki mogącej stanowić chwilową odskocznię od codziennej harówki. Niskie fabryczne pensje nie pozwalały na wiele ponad picie alkoholu i nabywanie mang do czytania. I właśnie te dwie aktywności stały się wśród szybko rosnącej młodej klasy robotniczej podstawową formą spędzania wolnego czasu.

Ciężko pracujący, pozbawiony złudzeń i nadziei na lepszą przyszłość japoński proletariat oraz niezadowoleni studenci nie odnajdywali odbicia trawiących ich lęków w przygodach Atoma. W sukurs spragnionym dojrzałej rozrywki czytelnikom przyszła grupa młodszych o kilka lat od naszego bohatera rysowników, którzy pod wodzą Tatsumiego Yoshihiro w roku 1959 założyli komiksowe studio Pracownia Gekiga. Słowo gekiga oznaczało dosłownie „dramatyczne rysunki” i miało odróżniać poważne, skierowane do dojrzałego odbiorcy komiksy, tworzone przez ambitne młode wilki, od bajkowych mang, w których specjalizował się Osamu i gros jego naśladowców. Kolektyw zaczął swoją rewolucję od rozesłania po wydawnictwach i gazetach pocztówek z manifestem artystycznym.

Żywot Pracowni Gekiga okazał się ulotny. Po trzech latach artyści rozeszli się każdy w swoją stronę, ale cel, jaki postawili sobie w manifeście z 1959, osiągnęli: wstrząsnęli rynkiem komiksowym, doprowadzając do gwałtownego rozwoju wymyślonego przez siebie gatunku. Gekiga stały się szalenie popularne, bo lepiej odpowiadały gustom starszej młodzieży i młodych dorosłych. Zawierając sporą dozę przemocy i seksu, stanowiły idealne narzędzie eskapizmu dla młodych, lecz już rozczarowanych życiem Japończyków.

Tezuka nadal był królem mangowego rynku, ale na scenie pojawili się nowi pretendenci. Gekiga święciły tryumfy, zaś bajkowe opowiastki Osamu wypadały przy nich anachronicznie. Do studia autora „Nowej Wyspy Skarbów” zaczęły przychodzić listy z zarzutami od znudzonych jego twórczością czytelników. Szczególnie Tezukę zabolało odkrycie, że nawet zatrudniani przezeń asystenci w wolnych chwilach czytają komiksy twórców nowego nurtu! Rozeźlony kazał podwładnym przynieść do swego biura wszystkie gekiga, jakie można było nabyć, i pogrążył się w lekturze. To, co w nich znalazł, sprawiło, że włosy stanęły mu dęba na głowie. Postanowiwszy przejść do kontrataku, opublikował własny manifest zatytułowany „Do twórców nowych mang dla dzieci”, w którym ostro potępiał kolektyw Tatsumiego i tworzących w jego duchu naśladowców.

Rysownik krążył po swoim gabinecie z nosem w kolejnych gekiga, starając się dociec, co ludzie w nich widzą. W końcu zaczytany potknął się i spadł ze schodów. To był jednak dopiero początek problemów, bo dręczący mangakę niepokój przerodził się w stan depresyjny i to tak poważny, że Tezuka zdecydował się skorzystać z pomocy terapeuty. Co do kompetencji psychologa, można mieć jednak pewne wątpliwości, bo pacjentowi doradził trzy lata urlopu oraz… ożenek. Nasz bohater nie zastosował się do żadnego z tych zaleceń. Co więcej, trapiony ciemnymi myślami, dalej chodził w kółko i w końcu… potknął się o ten sam stopień, co poprzednio, by znów sturlać się po schodach.

Na plus trzeba Tezuce zaliczyć to, że ostatecznie udało mu się pozbierać. Co więcej, miał na tyle samokrytycyzmu, że potrafił uczyć się od konkurencji. W roku 1973 zaczął tworzyć własny komiks dla dorosłych ‒ „Black Jacka”, opowieść o cynicznym nielicencjonowanym chirurgu z półświatka.

Animacja jest moją kochanką

Jak pamiętamy, na decyzję Osamu o rozpoczęciu kariery rysownika wpływ miała jego wielka miłość do filmów Disneya. Dlatego też w zachwyt wprawiła go propozycja złożona w roku 1958 przez studio filmowe Tōei Dōga. Kierownictwo w poszukiwaniu pomysłu na hit zwróciło uwagę na mangę Tezuki „Mój Sun Wukong”. Oparta na klasycznej chińskiej powieści „Podróż na Zachód”, przesiąknięta buddyjskim duchem opowieść o Małpim Królu, stanowiła atrakcyjny temat. Studio wykupiło więc prawa do ekranizacji, proponując naszemu bohaterowi stworzenie scenorysu. Mangaka chętnie podjął się tego zadania, jednak rychło wyszło na jaw, że przecenił siły ‒ miał tyle pracy przy rysowaniu komiksów, że nie wyrobił się w terminie.

„Mój Sun Wukong” wszedł na ekrany japońskich kin w roku 1960 i z miejsca został pokochany przez dzieci. Studio postanowiło ruszyć na podbój świata. Przygotowano wersję na rynek międzynarodowy, jednak zachodni dystrybutorzy zażądali nie tylko nagrania angielskiego dubbingu, ale także wykasowania z animacji wszystkich nawiązań do kultury Dalekiego Wschodu. Jako że właśnie zanurzenie w buddyjskiej tradycji stanowiło siłę całej historii, gdy ocenzurowana wersja filmu ze zmienionym tytułem („Alakazam Wielki”) trafiła do amerykańskich kin, młodzi widzowie otrzymali… nie wiadomo co. Klapa produkcji na rynku anglojęzycznym była tak spektakularna, że osiemnaście lat później czytelnicy z USA mogli przeczytać o animacji Tōei Dōga w książce „Pięćdziesiąt najgorszych filmów w historii (i dlaczego były tak złe)”.

Choć wkład Osamu w japoński sukces i amerykańską porażkę „Mojego Sun Wukonga” był niewielki, praca nad ekranizacją własnej mangi rozbudziła w Tezuce dawne marzenia o tworzeniu filmów animowanych. Pod koniec 1961 roku założył własne studio animacji: Mushi Productions. Do jego drzwi zaczęli pukać chętni do współpracy animatorzy. Przytłaczającą większość stanowili uciekinierzy ze studia Tōei Dōga słynącego ze złej atmosfery pracy. Wkrótce Osamu zebrał zespół utalentowanych rysowników, którym płacił o wiele więcej niż konkurencja i oferował atrakcyjne dodatki. Całą inicjatywę finansował z własnej kieszeni, wykorzystując na ten cel dochody z honorariów za mangi, jednak przez pierwszych kilka miesięcy Mushi Productions generowało wyłącznie koszty. Dyrektor studia był artystą, nie biznesmenem i początkowo nie miał pomysłu, co zrobić ze swoją firmą. Pierwszy wypuszczony przez studio film, „Opowieść z rogu pewnej ulicy”, był artystyczną krótkometrażówką i nie odniósł sukcesu. Na szczęście z inicjatywą wyszli pracownicy. Animatorzy zaproponowali Tezuce realizację projektu, jakiego nikt do tej pory w Japonii się nie podjął: stworzenie serialu animowanego dla telewizji.