Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
01/2025 FANTASTYKA
Jerzy Rzymowski
ROZRYWKOWY COCKT-AI-L
Pierwszy model uczenia maszynowego – perceptron Franka Rosenblatta, psychologa i pioniera sieci neuronowych, zwanego obecnie ojcem deep learningu ‒ powstał w 1958 r. Rok później w jego ślady poszedł nasz rodak, Jacek Karpiński, w Instytucie Automatyki PAN. Po ponad sześciu dekadach od ich prac sztuczna inteligencja przestała być domeną SF i wkracza w coraz większą liczbę sfer naszego życia, a dotyczące jej kwestie, z potencjalnymi konsekwencjami wystąpienia technologicznej osobliwości włącznie, analizowane są przez najtęższe umysły świata. Jej obecność odczuwamy także w kulturze i sztuce ‒ teksty literackie i grafiki generowane przez AI, deep fake’i, emulatory głosu ludzkiego zdolne imitować go na podstawie dostarczonych próbek…
Od paru lat chodzi za mną wizja rozrywki przyszłości, zrodzona na styku informacji o technologicznych nowinkach. Wyobraźcie sobie, że wypoczywacie w swoim salonie na kanapie i wydajecie domowej AI następujące polecenie: Alexa, wygeneruj dwugodzinną komedię kryminalną w stylu Guya Ritchiego, ale w estetyce wizualnej Tima Burtona. Niech to będzie heist movie, z co najmniej dwoma zwrotami akcji. W rolach głównych obsadź Humphreya Bogarta i Anę de Armas; muzyka w stylu Danny’ego Elfmana plus parę szlagierów z lat 50. I na Wasze życzenie, po paru minutach (podczas których będziecie oglądać reklamy lub ofertę najpopularniejszych filmów wygenerowanych przez innych widzów) dostaniecie gotowy cockt-AI-l składników pozyskanych z bezkresnych baz danych, zmiksowany pod Wasze potrzeby w shakerze sztucznej inteligencji.
Nie wnikam tu w etyczne aspekty takich emulatorów ‒ interesuje mnie raczej potencjał tkwiący w możliwości dobierania składników przez odbiorcę, który podejmując określone decyzje stawałby się również twórcą. I z góry żałuję, że w takich filmach nie zobaczylibyśmy Roberta Downeya Jr., który zapowiedział, że nigdy nie wyrazi zgody na cyfrowe odtworzenie swojego wizerunku po śmierci.
Zapraszam do lektury!
Jerzy Rzymowski
Publicystyka
Witold Vargas
GRYF
Opisywanie gryfa w leksykonie demonów słowiańskich nie ma wielkiego sensu. I to nie dlatego, że nie jest to demon słowiański, bo jest. Co prawda zasymilowany, ale jednak. Zasadniczo nie różni się on jednak od gryfów w innych kulturach, gdzie takowe występują. Jedyne, co w tej sytuacji uważam za ciekawe i godne wzmianki, to rola tej istoty w naszych baśniach ludowych. Nazywany bywa tam Krofem, Krefem, a nawet lwem. Tak, lew też często występuje w naszych baśniach i wierzcie mi, ma więcej z gryfa niż z lwa.
Niedawno natknąłem się na baśń, która zaczyna się od słów: W pewnym mieście lew pożarł wszystkich ludzi. Z dalszych jej fragmentów dowiadujemy się, że ów lew nie tylko potrafi latać, ale i mówić, a nawet pięknie grać na fujarce. W tejże baśni byk, a raczej „byczysko” też co prawda potrafi latać i mówić, ale w odróżnieniu od lwa stoi po stronie ludzkich bohaterów. W innych baśniach lew jest niemal tożsamy z diabłem polnym i to z gatunku tych najgłupszych. Chce na przykład nauczyć się grać na skrzypcach i daje sobie zatrzasnąć pazury w imadle, by je wyprostować, po czym raz unieruchomiony, dostaje sowitą porcję cięgów po grzbiecie. Nie wspominałbym o nim, gdyby nie to, że w niektórych wersjach tych bajek udaje mu się wyzwolić i na końcu „odlatuje” z powrotem do swojej krainy. W niektórych baśniach odgrywa również rolę wielkiego ptaka, przyjaźnie nastawionego do głównego bohatera. Źródeł tego motywu doszukać się można w roku ‒ ptaku, na którym leciał Sindbad Żeglarz w „Baśniach z tysiąca i jednej nocy”. Motyw ten przedostał się do opowieści ludowych za pośrednictwem książek czytanych na głos we dworach, na których chłopi służyli, ale szybko uległ asymilacji ze zmianą nazwy włącznie.
Ostatnio trafiłem w polskiej baśni na gryfa, który się nazywał Tarcica. Nazwa pochodzi prawdopodobnie od słowa tarczyca, które ktoś niepiśmienny usłyszał od jakiegoś medyka i nie wiedząc o czym mowa, wyobraził ją sobie jako potwora. Ów Tarcica w baśni, gdzie go znalazłem, mieszka w podziemnych zaświatach. Tam ma gniazdo, w którym trzyma pisklęta, ale one ciągle mu giną pod zabójczymi nawałnicami gradu. Proszę sobie wyobrazić podziemny świat, gdzie pada zabójczy grad, a w tym świecie gniazdo gryfa. Pewnego razu bohater, który utknął w tych podziemiach, postanawia uratować pisklęta okrywając je sukmaną. Grad, który zabijał dotychczas olbrzymie ptaki, jakimś cudem nie zabija jego, ale od czego jest fantastyka ludowa, której logika tylko zawadza? W podzięce ów Tarcica zabiera na swoim grzbiecie bohatera z powrotem na świat, ale aby karmić potwora podczas lotu ten musi poćwiartować swego konia. Oczywiście pod sam koniec braknie mięsa i już mają znów spaść w otchłań, gdy bohater rzuca gryfowi do dzioba kawał własnego pośladka.
Te opowieści, jakkolwiek rozczochrane by nam się wydawały, mają długą historię. Sięgają czasów szamańskich o tysiące lat wcześniejszych niż chrześcijaństwo. W wyprawie na grzbiecie wielkiego ptaka odnaleźć można ślady transowych podróży dawnych szamanów, którzy potrafili podczas tańca przemienić się w ptaki, ale dużym kosztem zdrowia. Ich ciało było poniekąd ofiarą i pokarmem dla ptaka, którego w sobie nosili. Ale były w tych zamierzchłych czasach i inne podróże astralne na koniu. Na takim, który potrafił lecieć po ziemi lub po niebie. To z nich wyewoluował wątek o koniku garbusku i tym podobne. Sporo na temat podróży transcendentnych na grzbietach zwierząt piszę w książce „Bestiariusz – Zwierzęta”. Jak by nie było, wraz z biegiem czasu i odejściem od animistycznej duchowości, pozostały jedynie relikty dawnych wierzeń w demonologii ludowej i baśniach, które uważam za nasze najcenniejsze dziedzictwo kulturowe. Nie przetrwały one w swojej pierwotnej formie, ale wszystkie modyfikacje, jakim uległy na przestrzeni tysiącleci, pozostają integralną częścią naszej tożsamości kulturowej. Dlatego możemy śmiało powiedzieć, że również gryf poniekąd należy do dziedzictwa słowiańskiego.
Istnieje wreszcie jeszcze jedna forma, a raczej droga, którą gryf wdarł się do polskiej demonologii ludowej. Są to wizerunki na herbach takich jak: Gryf, Gryf Złoty, Gryforóż, Kleszczewskich, Chodkiewiczów czy Bemów. Trudno przypuszczać, żeby to stworzenie znalazło się tam z powodów przywiązania do tradycji lokalnych. Świadczy to raczej o dużym internacjonalizmie klas panujących w średniowieczu. Zapiski Długosza i inne, jeszcze starsze, przywołują legendy związane z Mołdawią, a wcześniej z Dacją. To kolejny powód, dla którego skłaniam się do postrzegania kultury słowiańskiej raczej jako lokalnego oblicza czegoś o wiele większego i wielowymiarowego. O wiele ciekawsze jest postrzeganie naszego dziedzictwa w aktywnej relacji z kulturą ludów sąsiednich, we wzajemnych interakcjach i wpływach, aniżeli doszukiwanie się na siłę dowodów na to, że jesteśmy unikatowi i niepowtarzalni. Słowem, parafrazując starego mistrza: Słowianie nie gęsi i swój język mają, ale i opowieści zza siedmiu gór, doskonale znają.
Publicystyka
Aleksandra Klęczar
POCHWAŁA PARANDOWSKIEGO
W roku 1924, kiedy na półkach księgarskich II Rzeczpospolitej po raz pierwszy pojawiła się „Mitologia” Jana Parandowskiego, zaczął się nowy rozdział w historii polskiej kultury – choć pewnie wtedy jeszcze nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.
Urodzony we Lwowie w 1895 roku Parandowski był w momencie wydania „Mitologii” młodym autorem bez wielkiego doświadczenia, ale sama „Mitologia” całkiem nową książką dla niego nie była. Autor pracę nad nią zaczął tuż po ukończeniu szkoły i to właśnie szkolne doświadczenia stały za decyzją spisania mitów greckich, które miały być przeznaczone dla jego własnych kolegów i dla kolejnych pokoleń uczniów. Mitologia Greków i Rzymian była bowiem od wieków tematem szkolnych omówień (i sprawdzianów), a jednocześnie, ze względu na mnogość imion, nazw, krain, bohaterów, bogów, przydomków i genealogii – sporym wyzwaniem dla pamięci. I choć dysponowano wówczas uczonymi słownikami i leksykonami w obcych językach, sumującymi i zbierającymi mitologiczną wiedzę, nie były one, jako zbyt szczegółowe, odpowiednie dla poszukującej pomocy naukowej młodzieży. Dziewiętnastoletni Parandowski przejął się kłopotami własnymi i kolegów na tyle, że zaczął od spisania czegoś, co sam nazwał „brykiem”, z mitologicznej wiedzy. Nosił ten plan w głowie przez dziesięć lat i w końcu zrealizował – choć pomysł rozrósł się i rozwinął, stając się już nie po prostu ściągą, a rozbudowanym, starannie literacko opracowanym esejem z literackimi ambicjami.
„Mitologia” zrobiła bardzo dużo dobrego dla znajomości tradycji Greków i Rzymian w Polsce. Jej znaczenie i wpływy oznaczały jednocześnie, że i dla odbiorców, i dla osób inspirujących się nią we własnej twórczości była kluczowym źródłem wiedzy. A to z kolei oznacza, że ta nasza wersja mitologii jest nie końca tą, którą da się wyczytać z antycznych źródeł.
Dlaczego? Najprostsza odpowiedź brzmi: bo w wersji Parandowskiego pewnych tematów i motywów nie ma albo są one zmarginalizowane. Polska szkoła lat 20. XX wieku nie była z całą pewnością gotowa na przykład na to, by w historii prywatnego życia Achillesa w centrum postawić romantyczne uczucie łączące go z Patroklosem… Bardziej skomplikowane wyjaśnienie będzie natomiast wymagać zajrzenia nieco głębiej w historię greckiego myślenia o mitologii.
Każda spisana kolekcja mitów, nie tylko ta stworzona przez Parandowskiego, da nam przecież tylko i aż jakąś wersję tych opowieści. Czasem jest ona jedna, czasem dostajemy kilka, wymienionych jako istniejące równolegle. Kiedy jednak zaczniemy szukać, znajdziemy oprócz tych kilku jeszcze inne, i inne, i inne – a każda kolejna może stać się jeśli nie czytelniczą przygodą, to źródłem inspiracji.
Mitologia Greków i Rzymian popularna była zawsze, ale ostatnie kilkanaście lat przyniosło nową falę zainteresowania jej przetworzeniami i retellingami. Nie ograniczają się one tylko do literatury – mamy przecież obok opowiadań i powieści także i gry („Hades”, „Stray Gods”), seriale („Kaos”), komiksy tradycyjne i sieciowe („Lore Olympus”), franczyzy sięgające po różne media („Percy Jackson” i liczne adaptacje serii powieści Ricka Riordana), musicale („Hadestown”, „Epic: The Musical”), planszówki, nie wspominając już o wszelakich formach twórczości amatorskiej i fanowskiej. Te nowe wersje mitologii bardzo często bliskie są fantastyce, nie tylko ze względu na postacie, ale także na kreację świata. Przyczyniają się też do ciekawego zjawiska: mity, ubrane w nową formę i na nowo opowiedziane, wyrywają się z ram lektury szkolnej, w którą polska edukacja je od lat wtłacza. Stają się na nowo ważne, ciekawe, znaczące w tym, jak opowiadają świat, a także – inspirujące. A w tych mitycznych poszukiwaniach i czytającym, i twórcom bardzo przydaje się przewodnik.
I owszem, „Mitologia” Parandowskiego jest często arbitralna w doborze wersji, pewne motywy i tematy pomija, innym poświęca niewspółmiernie dużo czasu, mocno skupia się na skojarzeniach z kulturą polską. Ma też nawet na polskich rynku wydawniczym (by nie wspomnieć o światowym!) sporą konkurencję: mamy i eseistyczno-literackie ujęcie Zygmunta Kubiaka, naukowe (nawet jeśli dziś ich naukowość jest raczej kontrowersyjna) zbiory takie, jak „Mity greckie” Roberta Gravesa, skupioną nie tylko na mitach, ale i na ich obecności w kulturze „Mitologię grecką i rzymską ‒ spotkania ponad czasem” Katarzyny Marciniak czy liczne edycje skierowane do młodego odbiorcy, od klasycznego opracowania Wandy Markowskiej, po napisaną współczesnym językiem i współcześnie mity ujmującą wersję wspomnianego powyżej Ricka Riordana („Greccy bogowie” oraz „Greccy herosi według Percy’ego Jacksona”). Ale kiedy dziś, wraz z końcem roku 2024 i początkiem kolejnego, „Mitologia” weszła w swój sto pierwszy rok „życia”, warto sobie i o niej przypomnieć. Przypomnieć o „Mitologii”albo o mitologii w ogóle, tej grecko-rzymskiej albo i tych innych, lepiej lub gorzej nam znanych. I odbiorcy, i twórcy ciągle przecież mogą w niej znaleźć coś specjalnie dla siebie.
Publicystyka
Marcin Batylda
PEWNEGO RAZU W KAEDWEN
O wiedźmińskiej twórczości Andrzeja Sapkowskiego ‒ jego debiutanckim opowiadaniu „Wiedźmin”, które ukazało się trzydzieści osiem lat temu na łamach „Fantastyki”, dwóch tomach opowiadań, pięciu tomach powieści i książce „Sezon Burz” ‒ napisano już chyba wszystko, co można było napisać.
Uwaga! Artykuł zawiera drobne spoilery z fabuły powieści „Rozdroże kruków”.
Również o tym, że uniwersum Geralta z Rivii, białowłosego zabójcy potworów, stało się inspiracją między innymi dla serii gier komputerowych („Wiedźmin”, „Wiedźmin II: Zabójcy Królów”, „Wiedźmin III: Dziki Gon”, „Gwint: Wiedźmińska gra karciana” oraz „Wojna Krwi: Wiedźmińskie Opowieści” ze studia CD Projekt RED) czy gier fabularnych (polskiej „Wiedźmin: Gra wyobraźni” i amerykańskiej „The Witcher RPG”). Od dwóch dekad pojawiają się też filmy („Wiedźmin” z 2001 roku, „The Witcher: Nightmare of the Wolf” i „The Witcher: Sirens of the Deep”) oraz seriale telewizyjne (polski „Wiedźmin” z 2002 i Netflixowy „The Witcher” mający premierę w 2019 roku, który po pewnych perypetiach, doczekał się kolejnego, czwartego już sezonu), nie wspominając o seriach komiksów i zbiorów opowiadań, zarówno konkursowych, jak i tych fanowskich.
Wszystkie te pozycje ‒ zarówno adaptacje jak i kontynuacje czy bardziej swobodna twórczość ‒ czerpały pełnymi garściami bezpośrednio ze świata Andrzeja Sapkowskiego, a często też z siebie nawzajem. Internetowa encyklopedia zbierająca informacje o tym uniwersum pęka w szwach, starając się pomieścić wszystkie wprowadzane przez różne media fakty i zachować w nich względny porządek i spójność. Sytuacji i tak już bardzo rozbudowanego, wiedźmińskiego lore na pewno nie uprości fakt że studio CD Projekt RED ogłosiło jakiś czas temu, że pracuje nad kolejną grą osadzoną w tym uniwersum. Grą, która, jak można zakładać, doda sporo nowych wydarzeń, postaci i faktów.
W tak pięknych okolicznościach przyrody ukazuje się „Rozdroże kruków”, najnowsza książka Andrzeja Sapkowskiego, będąca niejako prequelem do dotychczasowych przygód Białego Wilka, a wraz z nią nowe fakty, nowe odpowiedzi i nowe pytania.
Ale zacznijmy od początku.
Rozstania i powroty
„Rozdroże…” nie jest bynajmniej pierwszym „powrotem” autora do stworzonego przez siebie uniwersum. Mimo iż po „Pani Jeziora”, ostatnim tomie wiedźmińskiej sagi, który ukazał się w 1999 roku, większość fanów prozy Sapkowskiego wiele by dała za możliwość kontynuowania lektury o przygodach białowłosego zabójcy potworów, sam autor wielokrotnie podkreślał że opisane w nim wydarzenia definitywnie zamykają dla takiej kontynuacji drogę. Pisarz nie wykluczył jednak nigdy innych książek osadzonych w świecie „Wiedźmina”.
Tak było w przypadku wydanego w listopadzie 2013 „Sezonu Burz”, rozgrywającego się na krótko przed wydarzeniami z opowiadania „Wiedźmin”. Chociaż wyczekiwana przez fanów książka przyjęta została wówczas chłodniej niż można się było tego spodziewać (zarzucano jej między innymi, że fabuła wyglądała na dwa, nieco na siłę zszyte ze sobą opowiadania), nie da się zaprzeczyć że rozwijała wiedźmińskie uniwersum o dodatkowe postacie, historie i fakty. Część z nich, co fani zdecydowanie docenili, była odwołaniem do drobnych, wspomnianych mimochodem sytuacji, wprowadzonych czasem jednym prostym zdaniem w którymś z opowiadań. I tak wspomnienia Geralta o czarodziejce Lyttcie Neyd, okolicznościach jej poznania i przelotnym romansie, jaki z tego wynikł, zostały rozwinięte w „Sezonie…” w pełnoprawny wątek poboczny, w opowieść o dwojgu ludzi szukających bliskości w momencie, gdy ich dotychczasowe związki rozpadły się lub przeżywały kryzys, co z kolei staje się tłem dla innych, dziejących się na pierwszym planie wydarzeń.
W „Rozdrożu…” Sapkowski stosuje podobny zabieg. O ile w „Sezonie burz” nieliczne nawiązania do wspomnianych w opowiadaniach i sadze elementów były raczej symbolicznym skinięciem głową do fanów serii, najnowsza książka jest naładowana odwołaniami do różnych, dużo bardziej istotnych dla wiedźmińskiego uniwersum faktów, stanowiących tu część osi głównej fabuły. Tytuł tego artykułu nie jest przypadkowy: duch westernu unosi się bowiem nad całą powieścią.
Dawno, dawno temu…
Akcja „Rozdroża…” zabiera nas do roku 1229, do królestwa Kaedwen, gdzie ‒ jak już wiemy z fragmentu opublikowanego na łamach „Nowej Fantastyki” 12/24 ‒ młody, białowłosy wiedźmin Geralt, który dopiero co opuścił Kaer Morhen, znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Ciążą na nim zarzuty o zabójstwo rabusia-marudera i nielegalne noszenie broni. Sytuacja mocno nawiązująca klimatem do klasycznych westernów (nieznany nikomu przybysz staje w konflikcie z lokalną władzą za „wmieszanie się w nie swoje sprawy”) rozwija się i eskaluje błyskawicznie. Gdy pojawia się nadzieja na ułaskawienie, szybko rozwiewa ją pojawienie się nowego antagonisty, a kara chłosty zamieniona zostaje na stryczek. Wykonanie wyroku przerywa jednak pojawienie się starszego wiedźmina, Prestona Holta…
W trakcie, gdy autor zabiera nas na ten szybki, sytuacyjno-emocjonalny rollercoaster, czytelnik znający poprzednie książki Sapkowskiego ma szansę zorientować się, że oto jest świadkiem pokłosia sytuacji, o której Geralt opowiada młodej kapłance Ioli w opowiadaniu “Głos rozsądku”. Wiedźmin wspomina wówczas pierwszego „potwora”, którego zabił: dezertera który wraz z grupą kompanów rabował chłopski wóz i zamierzał zgwałcić kilkunastoletnią dziewczynę. O ile dla nowych czytelników będzie to po prostu ciekawe i trzymające w napięciu otwarcie historii, wszyscy fani prozy Andrzeja Sapkowskiego momentalnie zareagują jak Kapitan Ameryka w „The Avengers”: Hej! Ja zrozumiałem to nawiązanie! Gdy zaś w dialogu z wójtem pada enigmatyczna wzmianka o tym że żadnego wiedźmina nie widziano od lat i po roku sto dziewięćdziesiątym czwartym mało kto żywy ocalał, tam, w górach, nawiązująca do wspominanego w „Krwi Elfów” upadku Kaer Morhen, Wiedźmińskiego Siedliszcza, autor ma już ich niepodzielną uwagę.
Rozbudowa świata
Kreacja świata przedstawionego jest czymś, co zawsze było charakterystyczne w książkach Andrzeja Sapkowskiego i co w dużej mierze stało za unikalnością wiedźmińskiego uniwersum. W przeciwieństwie do wielu innych autorów fantasy tworzących dla swych światów wielowarstwowe tło w postaci historii, wierzeń czy języków, którymi posługują się zamieszkujące je rasy, Sapkowski skupiał się na tym, w jaki sposób prezentowany nowy fakt służy przedstawianej przez niego fabule. Informacje o królach, królestwach, bóstwach czy wydarzeniach historycznych są prezentowane raczej anegdotycznie. Często są po prostu, kontekstem dla konkretnej, prezentowanej sytuacji. Nie inaczej jest również w przypadku „Rozdroża kruków”. Czytelnikowi są serwowane ciekawe, nieznane wcześniej fakty, które z jednej strony rozbudowują znane krainy, z drugiej stanowią istną ucztę drobnych „smaczków” dla fanów uniwersum. Sapkowski, niczym wytrawny szef kuchni, co i raz serwuje nowe „przysmaki”, wiedząc że apetyt rośnie w miarę jedzenia lub, w tym konkretnym przypadku, czytania.
(Warto nadmienić, że użyte tu porównanie kulinarne jest nieprzypadkowe i nasuwa się samo, jako że ‒ podobnie jak w poprzednich książkach ‒ w „Rozdrożu kruków” kilkakrotnie pojawia się motyw jedzenia, a o jedzeniu pan Andrzej umie i lubi pisać).
Na początek mamy więc, podawany w porcjach, rozbudowany opis Kaedwen ‒ informacje o panującej dynastii, podziale tego królestwa na dzielnicę centralną i cztery Marchie, okraszony wplatanymi tu i ówdzie nazwami miast, osad, możnowładców, ważniejszych rodów oraz panujących w królestwie zależności. Sapkowski, jako ekonomista z wykształcenia, przemyca drobne smaczki w postaci lokalnego systemu monetarnego, wartości lokalnej waluty (jedna kaedweńska marka to udój z tuzina krów) czy używanego przez krasnoludzkie banki systemu bezgotówkowego.
Nie brakuje esencji wiedźmińskiego uniwersum: nowych potworów, których nazwami sypie Sapkowski jak z rękawa. Mamy więc zatrawce, sierposza, meganeurę, zorrila, mamutaka czy goblinopodobne szraty ‒ niektóre jedynie wspominane, inne stanowiące ważny element akcji czy nawet fabuły. Oprócz swoistego monster show autor nie zapomina także o zniuansowaniu zamieszkujących ten świat istot prezentując także nieagresywne, lecz postrzegane przez wielu ludzi jako potwory stworzenia: wodniki czy hippokampy. Arsenał wiedźmińskich eliksirów, których nazwy pochodzą od gatunków ptaków, powiększa się o Czaplę, Lelka, Pliszkę, Kosa, Czajkę i Dziwonię.
Mimo ilości nowych informacji, czytelnik nie czuje się jednak nimi przytłoczony, a wszystkie te fakty wprowadzane są w swobodny, niewymuszony sposób, do jakiego autor przyzwyczaił nas we wcześniejszych książkach.
Odpowiedzi z dawna wyczekiwane
W „Rozdrożu…” Andrzej Sapkowski nie unika także odpowiedzi na pytania zadawane od długiego czasu przez kolejne pokolenia fanów „Wiedźmina”. Również na takie, na które odpowiedzi w ciągu ostatnich dekad starali się udzielić, mniej lub bardziej trafnie, zarówno sami fani, jak twórcy wspomnianych serii gier komputerowych, gier fabularnych czy seriali.
Mamy więc przedstawioną, stopniowo i przy różnych okazjach, historię wiedźminów jako profesji ‒ ich początki, genezę nazwy, wymienione ośrodki ich szkolenia oraz związane z ich historią wzloty oraz upadki ‒ w tym ten najbardziej znany, wspomniany już atak na Wiedźmińskie Siedliszcze. W miarę rozwoju fabuły dowiadujemy się o niektórych prowodyrach ataku oraz motywach, jakie nimi kierowały. Poznajemy dodatkowe informacje na temat procesu mutacji, któremu poddawani byli kandydaci na wiedźminów, związanego z tym ryzyka ale również powodów, dla których Geralt jest prawdopodobnie jednym z ostatnich wiedźminów, jacy opuścili mury Kaer Morhen. Dowiadujemy się, czemu wiedźmin gustuje w skórzanych, ćwiekowanych kurtkach, czemu nosi na głowie opaskę, nazywa swoje konie „Płotka”, skąd zna Nenneke, późniejszą przełożona świątyni Melitele w Ellander oraz gdzie leży wspomniane jedynie w „Sezonie Burz”, cieszące się złą sławą więzienie w Sturefors.
„Rozdroże…” w pewien sposób odnosi się także do kilku „nieścisłości”, które przez lata nie dawały fanom spokoju. Czy Geralt był obecny podczas upadku Siedliszcza, a jeśli tak, to jak przeżył? Jak wyjaśnić, czemu w pierwszym opowiadaniu o wiedźminie grododzierżca Velerad mówi że Jeszcze dwadzieścia lat temu, kto by pomyślał, nawet po pijanemu, że takie profesje będą?, skoro z innego źródła wiadomo, że pierwsi wiedźmini pojawili się w tym uniwersum jakieś trzy wieki temu?
Prezentację nowych faktów oraz odpowiedzi na te i inne pytania Andrzej Sapkowski przeprowadza według dobrze znanego i lubianego przez siebie schematu ‒ w anegdotyczny, niewymuszony sposób, nie z pozycji nieomylnego autora i twórcy tego uniwersum, lecz wplatając je w wypowiedzi bohaterów i postaci zamieszkujących ten świat. Finalnie więc to czytelnikowi pozostaje ocena, jak bardzo owe wiadomości są wiarygodne, a w jakim stopniu wynikają ze stanu wiedzy czy motywów rozmówcy. Czy geneza nazwy „wiedźmin”, którą przytacza w rozmowie Preston Holt, jest prawdziwa? Wydaje się że tak, z drugiej strony brzmi jak zabawna anegdota, którą starsi wiedźmini opowiadają młodszym jako żart. Czy na wysoką śmiertelność w czasie wiedźmińskich Prób ma wpływ fakt, że mutageny przechowywane w laboratoriach mogą z czasem ulegać degradacji, skoro ta informacja przedstawiona jest ustami osoby niekryjącej niechęci do całego procederu? Nawet czytając fragmenty przytaczanych tu i ówdzie kronik, czytelnik staje przed takim samym dylematem, jak dzisiejsi historycy. Kronika jest czasem jedynym dostępnym źródłem, ale należy pamiętać że napisał ją człowiek żyjący w takich a nie innych czasach, być może kierujący się własnymi sympatiami i antypatiami.
Charakterologiczna inżynieria wsteczna
Sapkowski nie ogranicza się tylko do rozwoju przedstawionego świata. Ewoluuje i rozwija się również Geralt, choć tu mamy do czynienia z sytuacją nieco odmienną, z pewnego rodzaju „inżynierią wsteczną”. Geralt znany czytelnikowi z lektury opowiadań i sagi jest postacią w dużej mierze już uformowaną. Z jednej strony jest doświadczonym, szkolonym do zabijania potworów, obdarzonym nadludzkimi zmysłami mutantem i zimnym profesjonalistą (a przynajmniej zachowującym takie pozory). Z drugiej ‒ jest bardzo ludzki, nadmiernie idealistyczny, momentami wręcz naiwny, popełniający błędy i posiadający silny kręgosłup moralny, ukrywany za fasadą wymyślonego przez siebie „wiedźmińskiego kodeksu”. Mimo profesji i sprawianych pozorów jest także całkiem elokwentny i nieźle wykształcony. W „Rozdrożu…” możemy zobaczyć, jakie wydarzenia i okoliczności uformowały go właśnie w taki sposób. Obserwujemy, jak przeistacza się z młodego, trochę naiwnego młodzieńca, nieopierzonego adepta wiedźmińskiego fachu w coraz bardziej profesjonalnego, skutecznego, płatnego tępiciela potworów. Jak zdobywa doświadczenie, jak święci swoje pierwsze chwile triumfu, przeżywa porażki, rozczarowania i pozbywa się pewnych złudzeń jednocześnie wciąż pozostając wiernym pewnym zasadom, które sam sobie narzucił.
Sapkowski pokazuje, w jakich okolicznościach wiedźmin szlifował inne talenty, mało związane z wykonywaną przez siebie profesją. Geralt potrafił całkiem skutecznie walczyć bez broni i bić się na pięści, co raczej nie wydaje się szczególnie przydatne w starciach z potworami. Umiejętności te prezentował wielokrotnie w różnych okolicznościach (że wspomnimy tylko starcie z Cykadą, unieszkodliwienie Dijkstry czy bezimiennego odźwiernego w posiadłości Beau Berranta). Znał dzieła magów, historyków i filozofów. W „Rozdrożu…” mamy okazję przyjrzeć się początkom tych nauk.
Niepoślednią rolę w rozwoju Geralta jako bohatera odgrywa wspomniany wcześniej Preston Holt, pełniący w najnowszej książce rolę swego rodzaju mentora. Za zabicie człowieka możesz zawisnąć, z wyroku sądu albo skutkiem linczu. Dlatego na ludzi lepiej nie dobywać miecza. Na ludzi są inne sposoby ‒ radzi Geraltowi stary, doświadczony wiedźmin, pokazując jednocześnie że stereotyp iż „stalowy miecz jest na ludzi” jest albo kłamstwem, albo echem dawno minionych czasów. Ta zupełnie nowa, niewspominana nigdzie postać okazuje się katalizatorem dla wielu sytuacji i wydarzeń kształtujących młodego wiedźmina, a jego odkrywana pomału historia staje się w dużej mierze osią fabuły „Rozdroża…” przekształcając je z serii krótkich, osobnych „wiedźmińskich” historii w jedną, spójną całość.
Preston Holt i jego historia nie dostarczają jednak wyłącznie samych odpowiedzi. Fakt, że pochodzi z Kaer Morhen, ale zamiast medalionu z wyszczerzoną wilczą paszczą, (będącą, wedle słów Geralta w opowiadaniu „Głos rozsądku”, znakiem Szkoły Wilka) ma medalion żmii i że nosi na plecach nie jeden, a oba wiedźmińskie miecze, budzi raczej dodatkowe pytania. Oba te elementy nie pojawiły się bowiem w żadnej wcześniejszej książce, a jedynie w uniwersum serii gier komputerowych, inspirowanych twórczością Andrzeja Sapkowskiego. I choć sam autor, cytowany w artykule, który ukazał się niedawno w „Polityce”, zdecydowanie odcina się od czerpania inspiracji z gier, to medalion z wizerunkiem żmii nadal pozostaje zagadką. Nie ma też absolutnie wątpliwości, że fani wiedźmina na pewno będą nią żyli jeszcze przez pewien czas, tworząc nowe teorie i próbując dostosować istniejące już fakty.
Te pytania, jak i inne, ewentualne rozbieżności z dotychczasowym stanem wiedzy na temat uniwersum, nie burzą jednak tego, co zostało ukształtowane w ciągu ostatnich dekad. Jedynymi pokonanymi są tu chyba scenarzyści animacji ze studia Netflixa „Wiedźmin: Zmora Wilka”, których wersja opowieści o upadku Kaer Morhen okazuje się mocno nietrafiona. Nagrodzona zostaje na pewno cierpliwość czekających na premierę „Rozdroża kruków”, zarówno wieloletnich fanów, jak i nowych czytelników Andrzeja Sapkowskiego. Dostają oni do ręki naprawdę dobrą, wartościową i pełnoprawną (choć może nieco krótką) opowieść, rozwijającą nie tylko ważne wątki wiedźmińskiego świata ale przede wszystkim stanowiącą po prostu doskonałe preludium do dziejów Białego Wilka. Można mieć tylko nadzieję, że następna, planowana podobno przez Andrzeja Sapkowskiego książka okaże się równie udana.
Publicystyka
Michał Hernes
„RĘKOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE” NIE POWINIEN ISTNIEĆ
Wywiad z Neilem Gaimanem
Rok 2025 jest Rokiem Wojciecha Jerzego Hasa. Senat Rzeczypospolitej Polskiej, w setną rocznicę urodzin reżysera, postanowił oddać hołd jednemu z najwybitniejszych twórców naszych czasów, który wpisał się w polską i światową kinematografię. Z tej okazji porozmawialiśmy z Neilem Gaimanem o jego fascynacji filmami polskiego twórcy – „Rękopisem znalezionym w Saragossie” i „Sanatorium pod klepsydrą”. Brytyjski pisarz jest też wielkim fanem twórczości Jana Potockiego i Bruno Schulza.
Korzystając z okazji, zapytałem go, czy obejrzał inny kultowy polski film, czyli „Na srebrnym globie”. Zwłaszcza że dzieło Andrzeja Żuławskiego jest dla mnie równie ważne jak „Rękopis znaleziony w Saragossie”, o którym Gaiman wspomniał chociażby w powieści „Amerykańscy bogowie”:
Laura okazała się jedyną znaną mu osobą, poza nim samym, która oglądała zagraniczny film (pan Town święcie wierzył, że hiszpański, podczas gdy Laura upierała się, że polski) z lat sześćdziesiątych, „Rękopis znaleziony w Saragossie” – a już zaczynał odnosić wrażenie, że wyhalucynował go sobie.
Z kolei w powieści Maxine Kingston pt. „Tripmaster Monkey” jeden z bohaterów nie może odnaleźć „Rękopisu…”, choć szuka go w katalogach i w kinach:
Jeśli ktokolwiek z was odnajdzie jego ślad, niech da mi bezzwłocznie znać niech na mój koszt zadzwoni do mnie, niezależnie od pory, w dzień lub w nocy. Chciałbym, by moja pamięć znów mogła zmierzyć się z bogactwem i zwodniczością tego dzieła.
Kultowy polski film inspiruje też innych artystów. Neil Jordan ( „Wywiad z wampirem”) powiedział w wywiadzie dla Nowej Fantastyki (10/2023), że w trakcie pisania scenariusza do „Towarzystwa wilków” inspirował się „Rękopisem znalezionym w Saragossie”. Irlandzkiego reżysera zafascynowało, że w arcydziele Hasa bohater opowieści zaczął opowiadać inną historię. Ta szkatułkowa konstrukcja skojarzyła się Jordanowi z rosyjską matrioszką, która składa się z kolejnych drewnianych lalek. Wraz ze współscenarzystką, Angelą Carter, uznali że warto pójść tym tropem przy wymyślaniu kolejnych historii, które wykorzystali w swoim filmie.
Dzieła Wojciecha Jerzego Hasa nie przestaje fascynować i tym bardziej cieszę się, że udało mi się pogadać o nich z Neilem Gaimanem.
Kadr z filmu Rękopis znaleziony w Saragossie
Pierwszą próbę umówienia się na wywiad z autorem „Oceanu na końcu drogi” podjąłem w sierpniu 2024 roku, gdy byłem po kinowym seansie odrestaurowanej wersji filmu „Koralina i tajemnicze drzwi”. Napisałem maila w tej sprawie do Cat Mihos z The Blank Corporation, firmy producenckiej Gaimana. Odpowiedzi wówczas nie dostałem, a kolejną próbę podjąłem pod koniec roku. Wpadłem na pomysł, żeby zrobić z nim wywiad o Hasie i tym razem się udało. Co ciekawe, współpracowniczka pisarza zapytała się mnie, czy mój adres e-mail nawiązuje do Tori Amos. Zaciekawiło ją to, bo Mihos jeździła z amerykańską piosenkarką w trasy koncertowe i tak w 2002 roku poznała Gaimana. Ja mogę zaś powiedzieć, że za sprawą filmów Hasa udało mi się spełnić marzenie o wywiadzie z autorem „Amerykańskich bogów”.
Michał Hernes: Dlaczego „Rękopis znaleziony w Saragossie” jest jedną z pańskich ulubionych książek?
Neil Gaiman: Myślę, że ma to wiele wspólnego z wielowarstwową naturą opowieści. Uwielbiam konstrukcję utworu Potockiego. To opowieść o opowieściach zbudowanych na opowieściach, w których nic nie wydaje się prawdziwe, a cała podróż jest wspaniała, choć wyjaśnienie pozostawia niedosyt. Można odnieść wrażenie, że sama w sobie jest dziełem fikcji. „Rękopis znaleziony w Saragossie” nie powinien istnieć – powinien być czymś, o czym ludzie rozmawiają i co sobie wyobrażają, ale niezmiennie zachwyca mnie, że jednak istnieje.
W opisie powieści Jana Potockiego przeczytałem, że Całe pokolenia polskich czytelników (z Wojciechem Jerzym Hasem, autorem kultowej ekranizacji, włącznie) znają „Rękopis…” w przekładzie Edmunda Chojeckiego z 1847 roku. Okazało się jednak, że wersja Chojeckiego została przezeń spreparowana: jest kompilacją dwóch wariantów powieści, do których tłumacz dopisał własne fragmenty tam, gdzie połączenie obu wersji było niepełne lub absurdalne. Na szczęście François Rosset i Dominique Triaire, francuscy badacze literatury i biografowie Potockiego, zidentyfikowali i przeanalizowali wszystkie dostępne manuskrypty i druki dotyczące „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Dzięki temu doczekaliśmy się nowego przekładu tej powieści w takiej formie, w jakiej pozostawił ją po sobie autor.
Uwielbiam to! Podoba mi się pomysł, że wszystkie dostępne manuskrypty i druki tego utworu zostały zidentyfikowane i przeanalizowane, a polscy czytelnicy w końcu otrzymali „Rękopis…” zgodny z zamysłem autora. To wspaniała historia! Jedna z pierwszych wzmianek o manuskrypcie, na którą natknąłem się w języku angielskim, pojawiła się w książce Briana Stableforda. Zasugerował on, że pierwszy tuzin nocy rękopisu jest prawdziwy, a cała reszta to oszustwo, falsyfikat. Bardzo lubię to wyjaśnienie i tę koncepcję. Jak wspomniałem, jedną z radości, jaką daje „Rękopis…” jest to, że wydaje się beletrystyczny, więc myśl o tym, że ludzie pokochali tę powieść w tłumaczeniu – przebiegle spreparowaną, przetłumaczoną, dodaną – wydaje się bardzo słuszna.
Co sądzi pan o filmowej wersji w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa?
Jest wspaniała! Myślę, że tworząc film na kanwie utworu tak ogromnego oraz dziwnego i tak skończysz wymyślając i wyobrażając sobie, jak go zaadaptować. Adaptacja zawsze sprawiała natomiast wrażenie, jakby była wierniejsza powieści niż można by się tego spodziewać. Uwielbiam, że istnieją dwie wersje tego filmu – długa i krótka.
Czy powieść sprawiła, że bardziej zainteresował się pan biografią Jana Potockiego?
Jak najbardziej. Nic o nim nie wiedziałem, dopóki nie usłyszałem o tej powieści. Próbuję sobie przypomnieć, gdzie i kiedy się o niej dowiedziałem. W latach osiemdziesiątych, po przeczytaniu książki Briana Stableforda, sięgnąłem po „Rękopis…” wydany przez wydawnictwo Penguin Random House. Rozmyślam o tym, że Potocki był częściowo fikcyjną postacią i o krążących plotkach o jego przerażających czynach – że popełnił samobójstwo, strzelając sobie w usta z pistoletu i używając do tego gałki od srebrnej cukiernicy, którą zabrał z samowara. Poległ w sposób, w jaki uśmiercało się wilkołaki. To bardzo artystyczny sposób na osiągniecie swojego celu.
Kiedy i w jakich okolicznościach obejrzał pan po raz pierwszy adaptację w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa?
Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych przebywałem w Wisconsin, kopię tego filmu wysłał mi mój przyjaciel, Ian McDowell. Wiedział, że uwielbiam tę powieść, ponieważ mu o tym mówiłem. Wspomniałem Ianowi, że nie mogłem nigdzie zdobyć egzemplarza jej filmowej adaptacji. Gdy w końcu udało mi się ją znaleźć, zapamiętałem z „Rękopisu…” głównie to, że był czarno-biały i że wielokrotnie przegrywano go na kasetę. Kiedy miałem już telewizor odbierający kolorowe programy i włączyłem ten film, na ekranie pojawiały się żółcie i czerwienie. Zdałem sobie sprawę, że ktoś tak często przegrywał ową czarno-białą produkcję, że wyglądała niczym samizdat. Porównałbym do to wtajemniczenia – czułem się, jakbym stał się częścią tajnego stowarzyszenia. Pokochałem filmowy „Rękopis znaleziony w Saragossie” – kocham go za to, że zawiera w sobie zarówno grozę, jak i humor pierwowzoru. Spodobały mi się aktorskie występy i sposób, w jaki ten film został nakręcony.
A co zaskoczyło pana w tym filmie?
Oczekiwałem, że zobaczę film, który przez cały czas będzie przerażający, a zamiast tego, choć zawiera fragmenty przyprawiające o gęsią skórkę, okazało się, że jest o wiele bardziej swawolny, erotyczny i komediowy niż się spodziewałem. Obejrzałem też wersję o pół godziny dłuższą niż ta, którą widziałem za pierwszym razem.
Co sądzi pan o tych wersjach?
Uwielbiam obie, choć nic nigdy nie będzie tak fajne, jak obejrzana przeze mnie wersja, która jest niczym samizdatowy obiekt. Z drugiej strony zdobycie płyty DVD z odrestaurowaną wersją było niesamowite. Bardzo ważne było dla mnie, że miałem możliwość zobaczenia czegoś znacznie bliższego temu, co twórca miał na myśli.
Czy zawsze odkrywa pan w trakcie seansu coś nowego?
Tak, ale minęło sporo czasu, odkąd obejrzałem „Rękopis…” od początku do końca. Uwielbiam, że to film, po który mogę sięgnąć w dowolnym momencie, włączyć go i przerwać w połowie seansu. DVD umożliwia to, że możesz puścić dowolną scenę, obejrzeć ją przez chwilę i wyłączyć film.
Co sądzi pan o innym filmie Hasa, pt. „Sanatorium pod klepsydrą”?
Bardzo go lubię. Bruno Schulz był jednym z największych pisarzy na świecie i to ogromna tragedia, że zmarł w 1942 roku za to, że był Żydem. Uwielbiam, że Schulz nie czuł się surrealistą, tylko kimś, kto używał snów i ikonografii do zgłębiania innych rzeczy.
A czego nauczył się pan z filmów Wojciecha Jerzego Hasa i z powieściJana Potockiego?
Has jest zdumiewającym filmowcem, który sprawia, że nierealne staje się realne. Tworzył, malował obrazy tak jakby wiedział o wszystkim, co się wokół niego dzieje. Potocki to zaś wyjątkowe zjawisko – artysta jedyny w swoim rodzaju. Uwielbiam to, co robił. To magia.
Rok 2025 jest Rokiem Wojciecha Jerzego Hasa. Może to dobry powód, by polecać ludziom „Rękopis znaleziony w Saragossie” i „Sanatorium pod Klepsydrą”?
Chciałbym, żebyśmy żyli w czasach, w których częściej kupowano i oglądano płyty DVD. Może uda mi się przekonać ludzi do obejrzenia tych filmów na streamingu.
Gdybym mógł pan powierzyć Hasowi sfilmowanie któregokolwiek zpańskichdzieł, które z nich by pan wybrał?
Dałbym mu moje wiersze i poprosiłbym, żeby je sfilmował.
Od redakcji: „Rękopis znaleziony w Saragossie” i „Sanatorium pod klepsydrą” można obejrzeć na platformie Canal+ i w serwisie 35mm.online.
Publicystyka
Andrzej Zimniak
INTELIGENTNY KRZEM, KSIĄŻKI I MY
Popularna jest opinia, że sztuczna inteligencja (SI) będzie stanowiła dla umysłów podobną wyrękę, jaką maszyna parowa była kiedyś dla mięśni przy pracy fizycznej. Ale to zgrabne porównanie zakłada, że SI pozostanie wciąż tylko narzędziem w naszej dyspozycji. Załóżmy, że tak będzie, przynajmniej przez najbliższe lata.
Słowo pisane a SI
Mnie, jako człowieka piszącego, szczególnie interesują możliwości tekstotwórcze SI. Postęp w tym kierunku jest coraz szybszy, w miarę jak uruchamiane są kolejne generacje „inteligentnego krzemu”. Studenci nagminnie produkują prace przy użyciu ChatGPT i niektóre z nich stoją na zupełnie przyzwoitym poziomie. Nawet artykuły naukowe może za uczonych napisać osławiony GPT, tylko trzeba go najpierw nakarmić danymi eksperymentalnymi. Blurby, czyli polecanki drukowane na okładkach książek, powszechnie kompilują w tych czasach SI, bo tak wypada taniej. Czyta mi się takie blurby łatwo, są w odbiorze „aksamitne”, ale po przeczytaniu nijak nie mogę sobie przypomnieć, jaka była ich treść. Jednak japońska pisarka Rie Kudan przyznała, że 5% jej nagrodzonej powieści „The Tokyo Sympathy Tower” zostało wygenerowane wyłącznie przez SI. Po otrzymaniu tej informacji jury podtrzymało swój werdykt ‒ można potraktować tę decyzję jako precedens.
Książka suplementowana krzemem
A zatem, czy da się po prostu zlecić SI napisanie powieści i czy produkt jej działania rzeczywiście będzie zasługiwał na miano utworu literackiego? Biorąc pod uwagę dzisiejszy poziom SI, nie wystarczy podać tytuł oraz opisać scenę początkową i końcową, żeby powstał utwór godny uwagi. Ale po udostępnieniu szczegółowego konspektu, zawierającego skrót fabuły i kwintesencję przesłania, może powstać wyrób literaturopodobny, który niewybredny czytelnik przyswoi bez specjalnych protestów. Oczywiście niezbędne będzie dokładne opracowanie redaktorskie, żeby wyłapać ewentualne błędy i wpadki. Jeśli jeszcze autor dodatkowo nauczy SI swojego stylu i poda, jakie jego cechy należy w danym utworze wyeksponować, skonstruowana zostanie powieść, którą ów autor, po wykonaniu korekty tudzież po krótkiej walce wewnętrznej, byłby zapewne skłonny zaliczyć do swojego dorobku. Trzeba dodać, że rozwój SI następuje tak szybko, że już jutro czy pojutrze parametry wykreowanego tekstu mogą być znacznie lepsze.