Nowa Fantastyka 08/24 - różni - ebook
BESTSELLER

Nowa Fantastyka 08/24 ebook

Różni

4,1

Opis

PUBLICYSTYKA

 

2 DZIEWIĄTKA Witold Vargas
3 NA POCZĄTKU BYŁO SŁOWO Aleksandra Klęczar
4 ZAWSZE JEST NADZIEJA Wywiad z Nealem Shustermanem
10 FANTASTYCZNIE NIEZALEŻNI Marek Kolenda
14 POLKA, KTÓRA WYREŻYSEROWAŁA “GWIEZDNE WOJNY” Wywiad z Magdą Osińską
68 FELIX, NET I NIKA ORAZ TAJEMNICA LITERACKIEGO FENOMENU Miłosz Konarski
71 LIL I PUT Maciej Kur, Piotr Bednarczyk
72 ŻYJEMY W SYMULACJI Rafał Kosik
73 PODRÓŻ KU KRESOWI CZŁOWIECZEŃSTWA Rafał Christ
74 CYBERPUNK W DISNEYLANDZIE Wywiad z Jeremiem Perinem
78 MASZ MNIE, WAMPIRZE Łukasz Orbitowski
 
PROZA POLSKA
 
17 DRUGI CZŁOWIEK Marek Kolenda
28 PIĘĆ Z WIELU ŚMIERCI DYMITRA IWANOWICZA Aleksandra Bednarska
36 GŁODNY SZERYF Rafał Sala
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
41 SCHLAFSTUNDE Lavie Tidhar
49 COŚ NIEZWYKŁEGO Michela Lazzaroni
54 SZARA MATERIA Silke Brandt
59 LEPSZE ŻYCIE DZIĘKI ALGORYTMOM Naomi Kritzer
 
RECENZJE
 
65 KSIĄŻKI 76 KOMIKS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (11 ocen)
2
8
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Book-Lover

Dobrze spędzony czas

Niezły numer. Podobał mi się przede wszystkim wywiad z Nealem Shustermanem. Świetne opowiadanie Marka Kolendy, będę teraz poszukiwał innych opowiadań tego autora, bo wyjątkowo świetnie pisze. Wywiad z Jeremiem Perinem zachęcił mnie do obejrzenia Mars Express, dobry film, nie genialny, kojarzył mi się z Ghost in the Shell, jednak słabszy, mimo to warto zobaczyć.
10
aniasci

Dobrze spędzony czas

Ciekawy numer, choć jedno opowiadanie nie przypadło mi do gustu..
00

Popularność




08/2024 FANTASTYKA

Jerzy Rzymowski

U PROGU DOJRZAŁOŚCI

Literatura młodzieżowa. Literatura young adult. Marketingowa etykietka, półka w księgarni, która w oczach niektórych czytelników dyskwalifikuje książkę już na starcie. Na podobnej zasadzie, na jakiej część zwolenników twardej science fiction niejednokrotnie umniejsza fantasy jako błahe, poślednie bajeczki, są ludzie, którzy wychodzą z założenia, że jeśli coś jest adresowane do młodszego odbiorcy, to ten starszy niczego z tego nie wyniesie. Żeby było zabawniej, ci sami ludzie później obruszają się, kiedy są nazywani dziadersami. Tymczasem bycie dziadersem to nie kwestia metryki, tylko stan umysłu – coś jak kierowca BMW.

Programowe ignorowanie fantastyki young adult nie jest zbyt mądre, delikatnie rzecz ujmując. Ta pisana przez rówieśników grupy docelowej stanowi głos pokolenia, w który warto się wsłuchać choćby po to, żeby lepiej zrozumieć, jakie są podobieństwa, a jakie różnice między współczesnymi nastolatkami, a tymi z czasów, kiedy ktoś był w ich wieku. Z kolei ta pisana przez starszych autorów ma tę zaletę, że z jednej strony dojrzale porusza egzystencjalne zagadnienia tego kalibru, z którym młodość ma odwagę się mierzyć, z drugiej zaś robi to w sposób atrakcyjny dla niekoniecznie cierpliwego czytelnika. Innymi słowy: nie przynudza.

Orson Scott Card, Susanne Collins, J.K. Rowling, Joseph Delaney, Neal Shusterman, Rafał Kosik… lista twórców znakomitej literatury young adult jest potężna; każdy znajdzie na niej coś dla siebie. Sięgając po te książki warto mieć w pamięci, że właśnie one niejednokrotnie towarzyszą ludziom wkraczającym w dorosłość ‒ kształtują ich postawy, sposób myślenia, zainteresowania w najbardziej newralgicznym momencie życia. Tymczasem nieco refleksji i świeżego spojrzenia przyda się każdemu, bez względu na wiek. Ironia losu polega na tym, że jak uczy doświadczenie, wewnętrzny przymus udowadniania wszem i wobec swojej dorosłości najczęściej czują osoby w rzeczywistości zupełnie niedojrzałe.

Zapraszam do lektury!

Publicystyka

Witold Vargas

DZIEWIĄTKA

W „Bestiariuszu Słowiańskim”wspomnieliśmy o pewnym stworzeniu, tyleż niewielkim co groźnym, którego opis jako żywo przypomina skorpiona. Jest wielkości owada, gnieździ się pod ziemią, składa się z dziewięciu części i zadaje bolesne, czasem śmiertelne ukąszenia. Zacząłem poszukiwania od informacji, czy aby na terenie Polski kiedykolwiek żyły skorpiony. Wygląda na to, że nie, choć były czasy w średniowieczu, kiedy klimat był o wiele cieplejszy niż dziś. Nie na tyle jednak, żeby to pustynne zwierzę mogło się u nas zadomowić. Skąd więc to uderzające podobieństwo?

Opowieści i podania ludowe, również te o istotach nadprzyrodzonych, mają ścisły związek z rolą wędrownych bajarzy w dawnej kulturze. Od zarania dziejów mieli oni pobudzać ludzką wyobraźnię z pomocą tego, czego nie widuje się na co dzień, co jest nieznane, egzotyczne. Jak wiemy Słowiańszczyzna sięga krain śródziemnomorskich, gdzie skorpiony, owszem, występują i skąd wieść o nich bez trudu dotarła nad Wisłę. Ubarwiona co prawda, ale rozpoznawalna.

Skorpion rzeczywiście składa się niejako z dziewięciu części ‒ tj. z ośmiu odnóży i zadartego ogona. W pierwotnych podaniach mowa była o kończynach, do których zaliczano ogon. Z czasem tam, gdzie skorpiony już nie występowały i nie sposób było zweryfikować, jak one naprawdę wyglądają „kończyny” zamieniono na „części”.

W „Bestiariuszu” przedstawiliśmy dziewiątkę w złym świetle, ale warto wspomnieć, że jak większość demonów ludowych miała również swoje dobre oblicze. Powiadają, że pojawienie się dziewiątki zdradzało bliskość miejsca ukrycia skarbu, a uzyskany z niej proszek był lekiem na wszelkie choroby. Tradycyjnie wierzono, że strażnikami skarbów wśród zwierząt są żmije. Tak się jednak składa, że dwie bardzo ważne cechy dla tej funkcji charakteryzują obydwa stworzenia: ukrywanie się w szczelinach pod ziemią oraz jadowitość. To czyni z nich pierwszorzędnych kandydatów do tej roli ‒ wszak właśnie z lęku przed ukąszeniem człowiek powinien wystrzegać się grzebania w podziemnych zakamarkach. Wiara we właściwości lecznicze sproszkowanego skorpiona brała się natomiast z faktu, iż pozyskanie go wiązało się z niebezpieczeństwem. Podobnie jest z mnóstwem innych magicznych specyfików, w jakie obfituje chociażby medycyna chińska, z rogami nosorożców na czele. Wreszcie sam wizerunek stworzenia, zważywszy na jego moc zabijania i uzdrawiania, czyli władzę nad życiem i śmiercią, był cenionym talizmanem i kto nie mógł pozwolić sobie na posiadanie zasuszonego osobnika, starał się przynajmniej nosić przy sobie jego podobiznę w drewnie lub kamieniu. Ponoć w kilku polskich zbiorach etnograficznych takie talizmany można zobaczyć. Ja ich na własne oczy nie widziałem, a swoje wywody opieram na zapisach etnografów:

U Kazimierza Moszyńskiego, w drugim tomie „Kultury ludowej Słowian” czytamy:

Dziewiątka, uznawana za szczególnie skuteczny amulet ochronny, była często noszona przez pasterzy na pasach lub umieszczana przy wejściach do domostw. Ludowe opowieści z Galicji wspominają o skorpionie, którego obecność miała zapewniać ochronę przed urokami i zapewniać dobrobyt. Te praktyki miały na celu odpędzenie złych duchów i zapewnienie szczęścia w gospodarstwie. A Zygmunt Gloger w „Encyklopedii staropolskiej ilustrowanej” t.1, pisze: Wierzono, że dziewiątka (skorpion) przynosi ochronę przed złem, gdy jest noszona jako talizman. Na wsiach na Podlasiu kobiety nosiły małe figurki skorpionów wykonane z drewna lub metalu. Wierzono, że chronią one przed złymi duchami i klątwami, szczególnie w czasie ważnych wydarzeń życiowych, takich jak ślub czy narodziny dziecka. Takie figurki często umieszczano również nad drzwiami domów jako ochronę przed złymi mocami. Natomiast Oskar Kolberg, („Dzieła wszystkie, Tom 23, Mazowsze cz. 3”) dodaje: W okolicach Sandomierza wierzono, że dziewiątka, znana jako groźny strażnik, strzeże ukrytych skarbów. Miejscowi powiadają, że skorpion (dziewiątka) chroni skarby przed niepożądanymi gośćmi, a jego pokonanie umożliwia dostęp do ukrytego bogactwa. Starsi mieszkańcy twierdzą, że widok skorpiona oznacza bliskość skarbu, ale ostrzegają, że bez odpowiedniego przygotowania nie należy się do niego zbliżać, gdyż dziewiątka może sprawić, że skarb pozostanie na zawsze niedostępny.

Pozostaje do omówienia sama magia liczby 9. W polskiej kulturze ludowej dziewiątka symbolizowała pełnię w znaczeniu kompletnego cyklu zmian w jakimś procesie. Płód osiąga pełnię dojrzałości po dziewięciu miesiącach ciąży, Tyle samo miesięcy trwa cykl życia w przyrodzie, jeśli odejmie się trzy miesiące martwej zimy. Dziewięć razy należało wykonać rozmaite gesty rytualne, by spełniły się dobre wróżby lub aby przegonić zło, w tym choroby. W „Słowniku Adama Fischera – Rośliny w wierzeniach i zwyczajach ludowych” można znaleźć mnóstwo przepisów leczniczych z użyciem ziół, które bazują na liczbie 9. Czy będą to części składowe, czy gesty, które należy wykonać na ciele chorego, czy wreszcie dni lub godziny, które należy odczekać, by lek zadziałał. W przypadku naszej dziewiątki było podobnie. Ponoć jeśli po dziewięciu dniach opuchlizna po jej ukąszeniu nie zeszła, wróżyło to niechybną śmierć.

Publicystyka

Aleksandra Klęczar

NA POCZĄTKU BYŁO SŁOWO

Jest taka scena w powieści Raya Naylera „Góra pod morzem” (wydanej niedawno po polsku w serii Uczta Wyobraźni, w przekładzie Michała Jakuszewskiego), gdy główna bohaterka, doktor Ha Nguyen, obserwuje ośmiornicę i po raz pierwszy zyskuje dowód na to, że jest to istota inteligentna. Dowodem tym jest – opowieść.

A może raczej nie po prostu opowieść, tylko – poezja. Metrum, to było metrum, rozumie nagle Nguyen, obserwując rytm obrazów pojawiających się na skórze istoty, którą ekipa uczonych nazywa Śpiewaczką Kształtów. Gdzie indziej Nguyen spekuluje, że – zważywszy na to, jak trudna i pełne wyzwań jest egzystencja ośmiornic – pieśń musi opiewać dzieje walki o życie jakiegoś herosa ich gatunku. Kiedy nieco wcześniej uczona nazywa każdą ośmiornicę, której udało się dożyć dorosłości, Odyseuszem, „mężem wielce obrotnym”, jak nazwał go Homer, heroicznym i sprytnym mistrzem walki oraz ucieczki, jest to metafora znacząca na więcej niż jednym poziomie.

Przyzwyczailiśmy się do faktu, że słowo odyseja ma w fantastyce własne znaczenie i tradycje, poprzedzające legendarną „2001: Odyseję kosmiczną” Stanleya Kubricka i Arthura C. Clarke’a. Skojarzenia, jakie wyraz ten niesie ze sobą, obracają się wokół kwestii takich, jak niepowstrzymana ludzka ciekawość, wielka wędrówka, poszerzenie horyzontów znanego świata, spotkania z Nieznanym, wielkie niebezpieczeństwa, ale też tęsknota za domem i chęć powrotu. Czytaliśmy takie historie, widzieliśmy je albo w nie graliśmy. Bez fabuły homeryckiej „Odysei” i jej bohaterów nasza kultura, w tym fantastyka, wyglądałaby zupełnie inaczej.

Ale skojarzenie Naylera, opisującego scenę „recytacji” epickiego „tekstu” u zarania cywilizacji obcego gatunku wydało mi się inspirujące z jeszcze jednego powodu: doskonale koresponduje ono z tym, co wiemy / sądzimy / wyobrażamy sobie na temat prapoczątków literatury także i w naszym, ludzkim świecie.

Grecki wyraz epos oznacza po prostu słowo; specjalistyczne znaczenie epika, poezja epicka z tego pierwszego się wywodzi. Szkoła, literatura i sztuka przyzwyczaiły nas do opowieści o niewidomym śpiewaku-aojdzie Homerze, recytującym swoje pieśni na dworach możnych wodzów gdzieś na przełomie IX / VIII w. p.n.e., w czasach zwanych czasem Ciemnymi Wiekami kultury greckiej. Więcej jest w tym obrazie, tak po prawdzie, legendy niż jakichkolwiek sprawdzalnych faktów – a gdybyśmy chcieli sięgnąć do historii epiki, musimy szukać znacznie, znacznie głębiej niż w greckim VIII w. p.n.e.

Osiemnasty i dziewiętnasty wiek przyniosły w filologii świadomość, że między wielkimi epickimi tekstami różnych epok i czasów – „Gilgameszem”, przypisywanymi Homerowi „Iliadą” i „Odyseją”, indyjską „Mahabharatą” i „Ramajaną”, staroangielskim „Beowulfem”, południowosłowiańskimi recytacjami o królewiczu Marku, fińską „Kalevalą” czy germańską „Pieśnią o Nibelungach”, by wymienić tylko kilka – istnieją znaczące podobieństwa, które bardzo trudno jest wyjaśnić przypadkowymi zbieżnościami albo świadomymi zapożyczeniami. Powoli kształtowała się idea wspólnych źródeł i hipoteza, że epika wywodzi się ze wspólnej indoeuropejskiej tradycji, która sama w sobie też nie jest unikalna. Korzysta bowiem z jeszcze wcześniejszych zjawisk, takich jak sumeryjski / akadyjski Gilgamesz.

Taka epika – poezja śpiewana czy melorecytowana, przekazywana ustnie przez wyspecjalizowanych, zawodowych artystów, na jakimś etapie w części kultur utrwalana w postaci pisemnej – była, być może, pierwszą literaturą sporej części świata. Badacze szukają dziś śladów tej pierwszej, prastarej i ciężko uchwytnej fazy w zachowanych dziełach, porównując je, analizując i szukając elementów wspólnych.

Ale jakie te elementy mogłyby być? Jednym z pewnością był uławiający zarówno zapamiętywanie, jak i improwizację rytm, metrum; to samo zjawisko, które bohaterka powieści Raya Naylera wyłapała w „recytacji” ośmiornicy. Innym – pewne motywy i tematy, powtarzające się w różnych tradycjach. Wśród nich szczególnie intrygującym wydaje się wizerunek herosa: związanego rodem z nieśmiertelnymi bogami, ale poddanego śmierci, przez całe życie walczącego o jedyną prawdziwą nieśmiertelność, na jaką ma szansę – nieprzemijającą sławę, gwarantującą, że zmarszczki, jakie wzbudził na powierzchni rzeczywistości, by przytoczyć znane słowa Terry’ego Pratchetta, nigdy się nie uspokoją i że jego imię nigdy nie odejdzie w zapomnienie. Jeszcze inny motyw wspólny to nieciekawe z punktu widzenia współczesnego czytelnika, ale ważne dla starożytnych listy, katalogi i wyliczenia, na przykład herosów czy miast – żywe repozytoria wiedzy i pamięci. No i wreszcie – fakt, że epika rozpięta była między dwoma biegunami: powtarzalnością (miała swoje historie, bohaterów, formuły, całe długie sceny i frazy, które aojdowie znali na pamięć i których publiczność oczekiwała) a innowacją, możliwością wprowadzenia do opowieści nowych postaci, miejsc i motywów, wedle zapotrzebowania odbiorcy.

U Naylera opowieść służy do kreowania wspólnoty i budowy cywilizacji. Istnieje spora szansa, że nasi przodkowie używali poezji epickiej w tym samym celu.

Publicystyka

ZAWSZE JEST NADZIEJA

Wywiad z Nealem Shustermanem

 

 

Neal Shusterman (ur. 1962) ‒ amerykański pisarz SF, autor m.in. powieści „Susza”, „Głębia Challengera” oraz cyklów powieściowych „Podzieleni” i „Żniwa śmierci”. Trzeci tom tego ostatniego, „Żniwo”, przez użytkowników serwisu Lubimy Czytać został uznany Książką Roku 2023 w kategorii science fiction, zaś „Głębia…” otrzymała w 2015 roku niezwykle prestiżową National Book Award w kategorii literatury młodzieżowej.

 

 

Jerzy Rzymowski: Twoje powieści często są klasyfikowane jako fantastyka young adult, ale z mojej perspektywy jedyną rzeczą, która uzasadniałaby tę etykietkę, jest młody wiek twoich bohaterów. Czy pisanie dla młodych odbiorców faktycznie różni się od pisania po prostu dla dorosłych, czy to tylko narzędzie marketingowe?

Neal Shusterman: Po trosze jedno i drugie. To jest narzędzie marketingowe. Piszę powieści, które chciałbym przeczytać. Ich bohaterami są nastolatki, dlatego książki są promowane jako young adult, ale staram się pisać historie, które przemówią zarówno do młodzieży, jak do dorosłych ‒ do nastolatka, który wciąż siedzi w każdym dorosłym. To frustrujące, kiedy ktoś mówi: To tylko książka young adult. Rzecz w tym, że jedne z najbardziej interesujących pomysłów i opowieści zmuszających do myślenia powstają właśnie w tym gatunku, a ludzie często nie zdają sobie z tego sprawy. Współcześni twórcy literatury young adult tworzą naprawdę mocne rzeczy i myślę, że mam wiele szczęścia, że mogę się do nich zaliczać.

W swoich powieściach mierzysz się z jednymi z najtrudniejszych i najbardziej aktualnych problemów ‒ jak zmiany klimatyczne w „Suszy” czy aborcja w „Podzielonych”. Brzmią w nich echa realnych konfliktów społecznych ‒ w Polsce też mamy z nimi do czynienia. Społeczeństwa są coraz bardziej skonfliktowane, a politycy dolewają oliwy do ognia, bo podsycanie wojen plemiennych leży w ich interesie. Czy uważasz, że eskalacja ‒ wojny domowe jak w „Podzielonych”, czy nawet trzecia wojna światowa ‒ jest nieuchronna? Jak można temu najlepiej zaradzić?

Gdybym uważał, że to nieuchronne, nie pisałbym takich opowieści. Ważne, żebyśmy wiedzieli, gdzie możemy skończyć i ‒ oby! ‒ zdołali oddalić się od tych miejsc. Zagrożenie jest poważne; przyszłość zawsze niesie zagrożenia, ale największe tkwi w tym, jeśli jesteśmy na to ślepi. Jeśli odwracamy wzrok i próbujemy unikać myślenia o tym, kończymy wpadając w przepaść. Do przyszłości trzeba podchodzić z otwartymi oczami i staram się pisać opowieści, które uświadomią ludziom, dokąd zmierzamy. Zarówno w sensie pozytywnym, jak negatywnym.

No właśnie. W twoich książkach uderzyło mnie to, że tworzysz scenariusze, w których pokazujesz, jak dysponując narzędziami do stworzenia utopii, które daje nam technologia i ludzka kreatywność, pozwalamy, żeby nasza natura ‒ chciwość i żądza władzy ‒ wypaczyły nawet najlepsze intencje, czyniąc z tego dystopię. Z drugiej strony, twoi bohaterowie na przekór wszystkiemu są w stanie przetrwać i znaleźć rozwiązania. Czy zatem jesteś bardziej optymistą, czy pesymistą, bo obie te skłonności zdają się być w twoich powieściach na kursie kolizyjnym?

Wydaje mi się, że tkwię gdzieś pomiędzy. Chcę widzieć rzeczy optymistycznie, ale wiem, że mają one też swoją ciemną stronę. W ostatecznym rozrachunku moje powieści są o nadziei. Myślę, że jeśli nie znajdziemy nadziei i pozytywnych możliwości, to będziemy skazani na ciemność. Dlatego próbuję powiedzieć: oto problem, z którym musimy się zmierzyć, ale jeśli zdołamy go rozgryźć, stawić mu czoło, znajdziemy się w dużo lepszym miejscu. I zawsze jest nadzieja, nawet jeśli wydaje się, że jej nie ma.

Myślę, że to bardzo mocny przekaz zwłaszcza dla nastolatków, bo gdy patrzą na swoją sytuację, na kondycję świata, często myślą, że jest beznadziejna. A kiedy myślisz, że sytuacja jest beznadziejna, nie próbujesz jej zmienić. Ale jeśli wierzysz, że twoje wysiłki mogą coś zmienić ‒ może nie stworzą doskonałego świata, ale przybliżą do niego choćby o krok, poprawią go chociaż trochę ‒ wtedy masz motywację do działania. Dlatego chciałbym motywować ludzi, żeby robili rzeczy, które przybliżą nas do tego lepszego miejsca.

Czyli pokazujesz najczarniejsze scenariusze i dajesz nadzieję, że uda się ich uniknąć.

„Podzieleni” są bliżej takiej wizji. „Żniwa śmierci” leżą na przeciwległym biegunie ‒ ukazują najlepszy scenariusz i to był świadomy zabieg. W tym cyklu chciałem przełamać koncepcję dystopii i powiedzieć: oto świat, który nie poszedł w złą stronę; świat, w którym udało się nam osiągnąć dosłownie wszystko, co pragnęliśmy. Pokonaliśmy choroby, sztuczna inteligencja nie jest straszną rzeczą, której wszyscy się boją, tylko największym osiągnięciem ludzkości. Nie ma bólu, cierpienia, głodu, możemy żyć wiecznie…

…I nagle to staje się problemem samo w sobie.

Jak rozwiązać kwestię nieśmiertelności w świecie, gdzie utknęliśmy na planecie, której nie możemy opuścić? Starałem się znaleźć możliwie najmniej dystopijne rozwiązanie faktu, że ludzie wciąż jednak musieliby umierać. Sporządziłem całą listę opcji. Komputery mogłyby decydować o tym, kto zasługuje na życie, ale to przeradza się w scenariusz ze straszną AI. Mogłyby o tym decydować rządy, ale już wiemy, że to jest najgorszy, najbardziej dystopijny sposób. Pomyślałem więc, że w najlepszym możliwym scenariuszu te decyzje mogliby podejmować ludzie na kształt Rady Jedi. Wymyśliłem zatem te postacie w stylu Jedi, które byłyby honorowe, szanowane i mądre ‒ oni podejmowaliby decyzje, a inni ufaliby ich osądowi.

A później okazuje się, że są wśród nich Sithowie…

Kosiarze sami w sobie są dobrzy. Gdyby każdy z nich był jak Sędzia Faraday, system działałby bez zarzutu. Ale oczywiście tu wkracza ludzka natura ‒ ludzie głodni władzy, którzy nie powinni jej posiadać, sprawiają, że system zaczyna się walić. I właśnie o to chodziło w „Żniwach śmierci” ‒ ukazałem najlepszą wizję i to, jak ludzka natura potrafiła ją zniweczyć.

Chciałbyś napisać powieść w uniwersum „Gwiezdnych wojen”?

Och, marzę o tym! „Gwiezdne wojny” trafiły na ekrany kiedy miałem czternaście lat i od tego czasu jestem ich fanem.

W 1967 roku ukazała się pierwsza antologia „Niebezpieczne wizje” pod redakcją Harlana Ellisona ‒ kolekcja opowiadań łamiących wszelkie tabu. Patrząc z perspektywy ponad pięćdziesięciu lat od jej powstania, widać że niektóre tematy nadal poruszają czytelników tak samo, jak wtedy, w innych przypadkach akcenty uległy przesunięciu… Jakie są, twoim zdaniem, najbardziej kontrowersyjne tematy współcześnie? Gdybyś został zaproszony do napisania takiej „niebezpiecznej wizji”, bez żadnych ograniczeń, czego by ona dotyczyła?

To trudne pytanie, bo kiedy wpadam na takie pomysły, piszę o nich powieści. Pojawia się myśl: to jest sytuacja, to jest problem, którym trzeba się zająć ‒ i wtedy zaczynam szukać sposobu, jak się do tego odnieść. Nie umiem zatem odpowiedzieć, co by to mogło być, bo to się zmienia z upływem czasu i w zależności od problemów, które akurat utkwią mi w głowie.

Czy twoi wydawcy obawiają się poruszanych przez ciebie tematów? Czy kiedy mierzysz się z takimi zagadnieniami, jak aborcja, mówią „Uważaj z tym, może nie powinieneś o tym pisać”?

Częściej ma z tym problem przemysł rozrywkowy, co stanowi jedną z przyczyn, dla których tak ciężko przenieść moje książki na ekran. Studia filmowe uwielbiają moje powieści, kupują prawa do nich, pracują nad nimi, ale finalnie boją się je zrealizować, co jest frustrujące. Ale jeśli chodzi o wydawców, oni mi ufają. Wiedzą, że jeśli biorę się za trudny temat, to zrobię to właściwie ‒ z odpowiednią wrażliwością i w sposób prowokujący do myślenia, ale bez zaogniania i stwarzania problemów. Widzę siebie w roli pomostu: patrzę na kontrowersyjne tematy i staram się łączyć ludzi.

Tak, widać u ciebie, że starasz się przedstawiać wszystkie strony poruszanych zagadnień.

Zawsze. Bez względu na to, co sam myślę w danej sytuacji, staram się spojrzeć na nią tak bardzo obiektywnie, jak to tylko możliwe. „Podzieleni” są tego doskonałym przykładem. Z wyjątkiem pierwszej strony książki, odnoszącej się do historii świata, nigdy nie odnosi się do aborcji. Jest tam mowa o tym, że rozwiązaniem sporu o aborcję było wprowadzenie prawa zezwalającego usuwanie nastolatków zamiast płodów. I że świat poszedł w tym kierunku. Pytania stojące za „Podzielonymi” to są te same podstawowe pytania, które stoją za problemem aborcji: kiedy zaczyna się życie?, kto określa czym ono jest? Nawet jeśli nie zajmuję się tematem wprost, pojawiają się te same leżące u jego podstaw kwestie.

Wiele razy odkrywam, że poza wyjściowym pytaniem w trakcie pisania pojawiają się kolejne. Na świecie są dwa sposoby postrzegania prawa. Pierwsze jest takie, że nie możemy ustanawiać prawa bez uprzedniej zmiany ludzkiej natury. Drugie zaś, że nie możemy zmienić ludzkiej natury bez uprzedniej zmiany prawa. To, jaki punkt widzenia reprezentujesz, będzie miało wpływ na to, po której stronie opowiesz się w wielu kwestiach. I zdałem sobie sprawę z tego, że bez względu na zagadnienie, wszystko sprowadza się do tych dwóch perspektyw. I kiedy to sobie uświadomiłem, pomyślałem: właśnie o tym jest ta powieść!

Skoro wspomniałeś o filmach i przemyśle rozrywkowym: krążą rozmaite pogłoski o planowanych filmach lub serialach na podstawie twoich powieści. Biorąc pod uwagę to, jak scenarzyści potrafili zdemolować wiele wspaniałych projektów i powieści, tworząc scenariusze z pogardą dla materiału źródłowego, czy możesz obiecać swoim fanom, że nie pozwolisz, żeby podobny los spotkał twoje książki?

Powiem ci, co wiem. Każdy producent i każde studio, które wykupiło opcję ekranizacji moich książek, uwielbiali je i chcieli zrealizować moje wizje. Pracowałem z szeregiem producentów i ufam im. Nad „Kosiarzami” pracuje Steven Spielberg ‒ komu jak komu, ale jemu ufam. Próbowali zrobić z tego film, ale nie byli w stanie stworzyć zadowalającego scenariusza, który oddałby powieści sprawiedliwość, więc ostatecznie zrobią z tego serial. Czekam, żeby przekonać się, gdzie nas to zaprowadzi.

Wspomniałem wcześniej Harlana Ellisona z jeszcze jednego powodu poza „Niebezpiecznymi wizjami”. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale Thunderhead ze „Żniw śmierci” wydaje się być stworzony jako bezpośrednie przeciwieństwo AS-a z jego opowiadania „Nie mam ust, a muszę krzyczeć”. W rozważaniach Thunderheada pojawia się nawet wprost zacytowany tytuł tej historii. Jakie są twoje przemyślenia na temat możliwej natury sztucznej inteligencji w realnym świecie?

Myślę, że SI oferuje niesamowite możliwości w zakresach, o których nawet nie zdążyliśmy jeszcze pomyśleć. Ale są też rzeczy, których powinniśmy się obawiać. Sądzę jednak, że powinniśmy się skupić nie tyle na lękach, co na celu, do którego chcemy dotrzeć. Zamiast myśleć o złych miejscach, do których może nas to doprowadzić, znaleźć alternatywy i właściwy kierunek, żebyśmy mogli tam zmierzać.

SI jest jak każda inna technologia, choćby jak atom. Możemy albo traktować go jak źródło energii albo budować bomby. Niestety, robimy jedno i drugie. Pytanie brzmi, czy wystarczy nam mądrości, żeby stworzyć sztuczną inteligencję we właściwych celach. SI staje się tym, czym ją karmimy. Jeżeli będziemy ją uczyć w złych celach, to nam zaszkodzi i później będziemy musieli stworzyć SI, która mogłaby pokonać tę złą. Nie sądzę, żeby wojna miała się toczyć między sztuczną inteligencją i ludźmi ‒ będzie to raczej wojna SI usiłującej uratować świat przeciw tej, która będzie próbowała go zniszczyć.

To tak jak w serialu „Person of Interest”, gdzie mieliśmy Maszynę i Samarytanina. Oglądałeś ten serial?

Tylko pierwszy sezon.

Warto, żebyś obejrzał całość ‒ tam z sezonu na sezon stopniowo rozwija się właśnie taki motyw, o jakim rozmawiamy. Ale wróćmy do twoich inspiracji przy „Żniwach śmierci”. Poza Ellisonem oczywistą inspiracją jest Isaac Asimov ‒ jego nazwisko przyjął nawet jeden z kosiarzy ‒ zapewne opowiadaniem „Ostatnie pytanie”. Inne, które przychodzą mi do głowy to klasyczne opowiadania „Odpowiedź” Fredericka Browna i „Dziewięć miliardów imion Boga” Arthura C. Clarke’a. Czy mógłbyś podsunąć czytelnikom inne rekomendacje i pisarzy, którzy wywarli na ciebie wpływ?

Tego opowiadania Browna nie czytałem. Zdecydowanie „Gra Endera” Orsona Scotta Carda ‒ to jedna z powieści, które sprawiły, że zacząłem myśleć o science fiction jako o sposobie patrzenia na nasze społeczeństwo i że SF może przekazywać elementarne prawdy, którym musimy stawić czoło. I ‒ chociaż nie jest to coś, czego byś się spodziewał patrząc na moje książki ‒ „Autostopem przez galaktykę”. Kocham absurdalny humor Douglasa Adamsa. Napisałem książki adresowane do młodszych czytelników, które są utrzymane w podobnym stylu. Zatem obok cięższych rzeczy lubię też lekki absurd.

A propos Carda ‒ w twoim biogramie na Wikipedii znalazłem informację, że zostałeś przez niego zaproszony do napisania powieści rozgrywających się w uniwersum „Gry Endera”. Mógłbyś o tym opowiedzieć coś więcej? Czy jest szansa, że w przyszłości podejmiesz współpracę z innymi pisarzami nad książkami rozgrywającymi się albo w światach ich powieści albo w twoich? Czy jest jakiś autor, z którym szczególnie chciałbyś coś razem napisać?

Jeśli chodzi o Scotta, to miało miejsce na wczesnym etapie mojej kariery. Zabierał się właśnie za „Cień Endera” i zapytał mnie, czy byłbym zainteresowany wspólnym napisaniem go razem z nim. Pomyślałem: mój Boże, to byłoby niesamowite! Ale jeszcze zanim zaczęliśmy, ustalili z jego wydawcą, że jednak napisze to sam. Miał z tego powodu wyrzuty sumienia. Ale mam poczucie, że byłem częścią tego, co pchnęło go do napisania tej książki ‒ „Cień Endera” jest co najmniej tak dobry, jeśli nie lepszy od „Gry Endera”. Kiedy to przeczytałem, Scott powiedział mi, że chociaż nie zostałem współautorem, byłem częścią procesu twórczego i że zaczął pracować nad „Cieniem…”, bo chciał pracować ze mną. To mi bardzo pochlebiło i w ogóle nie czułem żalu z powodu tego, że nie napisaliśmy tego razem. Chyba właśnie wtedy napisałem „Podzielonych”, a to była powieść, która zwróciła na mnie uwagę czytelników.

Jeśli chodzi o innych pisarzy, z którymi chciałbym pracować, nie chciałbym wymieniać jednego, żeby nie pominąć innych. Miałem już okazję z kilkoma pracować ‒ na przykład z Davidem Yoonem, z którym napisaliśmy wspólnie opowiadanie do zbioru „Pokłosie”. Ale moim największym marzeniem byłoby napisanie czegoś ze Stephenem Kingiem. Co zabawne, King zupełnie niespodziewanie zamieścił tweeta, że czytał „Suszę” i że każdy powinien ją przeczytać. Stephen King czytał moją książkę i poleca ją wszystkim! I wtedy mój syn, Jarrod, który był jej współautorem, przesłał mi jego zdjęcie stojącego przed regałem z książkami w swoim domu. I przesłał mi zbliżenie, na którym tuż nad jego uchem widać stojącą na półce „Suszę”.

Podjęliście jakieś działania, żeby zrealizować to marzenie? Jest na to jakaś szansa?

Szansa jest zawsze, ale nie podejmuję żadnych konkretnych działań w tym kierunku. To tylko marzenie. Ale z drugiej strony, nad „Kosiarzami” pracuje Steven Spielberg i za każdym razem, kiedy rozmawiam z moimi agentami, pytam: Kiedy wreszcie będę miał okazję zjeść lunch ze Spielbergiem? A oni odpowiadają: Już niedługo. Tak że nie mogę się tego doczekać.

Chętnie zerknąłbym za kulisy twojego procesu twórczego. Jak udaje ci się poskładać to wszystko do kupy i zachować równowagę między opowieścią napędzaną przez bohaterów, a wszystkimi dodatkowymi warstwami filozoficznych, etycznych i naukowych zagadnień? Jak planujesz swoje książki?

Podstawowa rzecz, o której zawsze muszę pamiętać, to właśnie to, że są to historie napędzane przez postacie. Musi tak być, żeby opowieść rezonowała w odbiorcach, żeby mogli czuć z nią związek ‒ bo więź tworzy się przez głównych bohaterów. Ale każda historia zaczyna się od pomysłu ‒ od tego, jakie pytania chcę w niej zadać, do jakiego problemu na świecie chcę się odnieść. I nie chodzi o to, co chciałbym w niej przekazać, bo nigdy nie chcę pisać książek na temat czegoś, co mam do powiedzenia, nigdy nie chcę forsować moich opinii. Chodzi raczej o to, jakie pytania powinniśmy zadawać. Kiedy już mam te pytania, zaczynam zastanawiać się, w jakim świecie mogą one najmocniej wybrzmieć. To musi być świat na tyle odmienny od naszego, żebyśmy mogli im się przyjrzeć obiektywnie. Później zaczynam go projektować, a wtedy pojawia się historia, którą chcę w nim opowiedzieć. A kiedy mam już historię, dochodzę do kwestii, kim mogą być bohaterowie, za pośrednictwem których mogę ją przedstawić. Zatem proces rozwoju idei i opowieści jest bardzo rozbudowany jeszcze zanim dojdę do wymyślania postaci.

Jak długo trwa ten proces?

Zazwyczaj kilka miesięcy. Pracuję równolegle nad wieloma projektami, na różnych etapach zaawansowania. Na przykład, mogę spędzić tydzień nad jednym, a później uznać, że muszę pozwolić mu się uleżeć i zabrać się za coś innego. A potem, po dwóch, trzech tygodniach, wracam do tego pierwszego.

Działasz wielozadaniowo.

To nie do końca jest wielozadaniowość, bo nie robię wielu różnych rzeczy naraz. Raczej skupiam się intensywnie na jednej, a kiedy trochę się wypalę, przenoszę uwagę i skupiam się intensywnie na kolejnej. Czasami, jeśli naprawdę się w coś zaangażuję, potrafię skupić się na czymś dłużej, powiedzmy przez trzy miesiące, napisać pierwsze sto pięćdziesiąt stron powieści, zanim poczuję, że potrzebuję oddechu i zajęcia się czymś innym.

Która powieść albo który temat był dla ciebie najtrudniejszy? Taki, którym chciałeś, potrzebowałeś się zająć, ale tkwiłeś w martwym punkcie i nie wiedziałeś, jak się za niego zabrać?

„Głębia Challengera”. Ta powieść była zainspirowana doświadczeniami mojego syna z chorobą psychiczną. Ciężko pisało mi się tę książkę ‒ myślałem, że to będzie bolesny proces, ale okazał się nie tyle bolesny, co oczyszczający. Był to mój sposób spojrzenia na ten bardzo trudny czas i znalezienia w nim sensu. Ale były chwile, kiedy nie wiedziałem, w jakim kierunku ta historia powinna podążyć, jak powinienem ją opowiedzieć i wtedy musiałem zrobić krok wstecz. Powiedziałem mojemu wydawcy, że to jest powieść, przy której nie mogę mieć deadline’u ‒ ukończę ją, kiedy przyjdzie jej czas.

Także sposób, w jaki ją pisałem, był całkiem odmienny od tego, jak piszę wszystkie inne książki. Kiedy miałem jakiś pomysł, zapisywałem go na kartce ‒ stronę albo dwie, jakąś pojedynczą scenę ‒ i wkładałem te wszystkie kartki do pudełka. Zebrałem w ten sposób setki stron oderwanych od siebie myśli i pomysłów, uczuć i sytuacji. I po kilku latach sięgnąłem po to pudełko, przeczytałem wszystko, wyniosłem z salonu wszystkie meble i rozłożyłem kartki jak fragmenty układanki, a następnie zacząłem układać te puzzle w całość. Nigdy wcześniej nie pisałem niczego w podobny sposób, ale to zadziałało, chociaż zajęło wiele czasu.

W „Głębi Challengera” mierzysz się z kwestiami zdrowia psychicznego ‒ to twoja najbardziej osobista powieść, ale też bardzo na czasie. Gdybyś miał oprzeć się na swoich doświadczeniach i obserwacjach, które z tych stwierdzeń jest bliższe prawdzie: czy we współczesnym społeczeństwie rośnie ilość problemów psychicznych spowodowanych zmianami w naszym stylu życia, czy raczej te problemy istniały już wcześniej i tylko jesteśmy ich teraz bardziej świadomi?

Uważam, że obie opinie są prawdziwe w równym stopniu: problemy faktycznie są poważniejsze, ale też więcej o nich rozmawiamy. Choroby psychiczne były z nami od zawsze, ale nie mówiło się o nich, wstydziliśmy się ich. Uwolnienie się od tego piętna było jednym z motywów, dla których napisałem tę powieść ‒ ukrywanie ich, udawanie że nie istnieją, jest niesprawiedliwe wobec ludzi, którzy cierpią. Trzeba o tym otwarcie rozmawiać, trzeba budować świadomość i „Głębia…” była moją próbą działania w tym kierunku.

Często zdarza się, że ludzie podchodzą do mnie i mówią: Twoja książka zmieniła moje życie. Zawsze wspaniale jest coś takiego usłyszeć i mieć świadomość, że słowa i pomysły mogą wywrzeć tak pozytywny wpływ. Ale w przypadku „Głębi Challengera” ludzie podchodzili do mnie i mówili: Twoja książka uratowała mi życie. To zupełnie inny poziom i daje mi poczucie, że zrobiłem coś naprawdę wartościowego. Młodzi ludzie mówili: Myślałem, że jestem całkiem sam i że nikt nie umie zrozumieć tego, przez co przechodzę. I wtedy przeczytałem tę książkę i zdałem sobie sprawę, że nie jestem sam. Dla autora to potężne przeżycie ‒ wiedzieć, że miałeś taki efekt. Ale z tym idzie w parze także odpowiedzialność; kiedy piszę, mam jej poczucie.

Pamiętam, że brałem kiedyś udział w panelu dyskusyjnym razem z twórcami literatury young adult i dla dorosłych. Była tam mowa o tym, co jest najważniejsze w pisaniu powieści. Autorzy piszący dla dorosłych mówili, że trzeba być autentycznym, wiernym opowiadanej historii, bo chodzi przede wszystkim o dobrą opowieść. Tymczasem autorzy young adult odpowiedzieli: nie, nie chodzi o opowieść, tylko o czytelnika. Chodzi o przekazanie czytelnikowi czegoś, czego potrzebuje; czegoś, co w jakiś sposób poprawi jego życie. I myślę, że to jest jedna z różnic i powód, dla którego lubię pisać literaturę young adult: intencja dawania ludziom czegoś, co uczyni ich życie lepszym. W tego rodzaju twórczości wysuwa się ona na czoło.

Może jest w tym lekcja dla autorów piszących dla dorosłych, że powinni bardziej skupić się na czytelnikach i odpowiedzialności wobec nich, a mniej na samej opowieści?

Myślę, że w jakimś stopniu to prawda. Są autorzy, którzy mają coś więcej do przekazania. Ale może też ci pisarze mają inną grupę odbiorców ‒ takich, którzy nie chcą, żeby ich życie ulegało zmianie; chcą tylko książki do przeczytania w podróży, rozrywki.

Może nie chcą, ale tego potrzebują, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy?

Myślę, że to jest obecne zarówno w literaturze dorosłej, jak w young adult, ale w tej drugiej autorzy częściej tworzą z takim zamysłem. To przypomina niemal poczucie rodzicielskiej odpowiedzialności wobec czytelników ‒ chcesz dać im coś, co okaże się w jakiś sposób pomocne.

Czy uważasz, że młodzi twórcy piszący książki young adult są w stanie zapewnić to swoim odbiorcom, czy to przychodzi jednak z wiekiem i doświadczeniem życiowym? Pytam o to, ponieważ ukazuje się coraz więcej literatury młodzieżowej autorstwa ludzi, którzy są rówieśnikami swoich czytelników i nie mam pewności, czy ci autorzy potrafią zaoferować podobną perspektywę. Mogą dać czytelnikom opowieści pisane z perspektywy osób w podobnym wieku, ale nie bagaż życiowych doświadczeń.

Na to pytanie nie ma łatwej odpowiedzi. Pamiętam, jak sam byłem jednym z tych pisarzy i myślałem: jak oni mogą nie dostrzegać mojej błyskotliwości, czemu nie chcą wydawać moich znakomitych książek? Dopiero z upływem czasu i zdobytym doświadczeniem zdajesz sobie sprawę z tego, że dojrzałeś jako człowiek i dojrzałeś jako pisarz. Dlatego, gdybym powiedział, że młodym twórcom brakuje perspektywy, nie pomoże im to, bo po prostu to zanegują; stwierdzą, że jestem za stary, żeby zrozumieć ich punkt widzenia. Ale widzisz to dopiero po latach, kiedy dotrzesz do tego miejsca i spojrzysz za siebie, na własny dorobek.

Myślę, że bardzo ważne jest, żebyśmy słyszeli te świeże głosy, bo to są głosy przyszłości, które mówią o sobie, o swoim życiu i swoich doświadczeniach. Ale też trzeba pamiętać o tym, co niesie możliwość spojrzenia wstecz i dorośnięcia jako człowiek i autor. Żadnej z tych rzeczy nie należy odrzucać.

Czy w swojej twórczości potrafisz łatwo wrócić do stanu świadomości z czasów własnej młodości i przypomnieć sobie, jak się czułeś, kiedy byłeś w wieku swoich czytelników?

Myślę, że tak. Mówiono mi, że to potrafię. To coś, o czym przekonujesz się dopiero w momencie, kiedy nastolatki patrzą na ciebie i na twoje książki, i mówią: Brzmisz jak ktoś, kto jest na czasie; myślisz jak my. Jak to robisz? Nie brzmię, jak starszy człowiek. Wciąż czerpię z mojego wewnętrznego nastolatka. Pamiętam, jak się czułem, kiedy miałem piętnaście czy szesnaście lat, nadal jest mi to bliskie. To jest coś, czego dzieci nie rozumieją: dorośli wcale nie są tak daleko od nich, jak by się mogło wydawać. Wciąż pamiętamy, jak to wyglądało.

A czasami w ogóle nie dorastamy.

Tak. Kiedy imprezujemy, nadal pamiętamy, jak to wyglądało w wieku nastu lat, jak dziwnie i niezręcznie potrafiliśmy się czuć. To wciąż w nas tkwi. I wcale nie jest mi trudno do tego wrócić.

Gdybyś miał przekazać jedną myśl, jedną wiadomość swoim czytelnikom, co by to było?

Powiedziałbym, że zawsze jest nadzieja i że zawsze jest o czym myśleć. Przesłanie moich książek brzmi: nie myśl, że znasz odpowiedź, skup się na pytaniach. Im lepiej będziesz przygotowany do zadawania pytań, tym lepsze odpowiedzi będziesz uzyskiwał.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Publicystyka

Marek Kolenda

FANTASTYCZNIE NIEZALEŻNI

Inspirujące przykłady fantastycznych autorów z zagranicy, którzy odnieśli sukces literacki i komercyjny, zaczynając karierę od self-publishingu, z pewnością działają na wyobraźnię rodzimych twórców fantastyki.

Nie ma Marsjanina i nie ma Silosa?

A jest ich naprawdę wiele. Między innymi Andy Weir („Marsjanin”), Hugh Howey („Silos”), Michael Sullivan („Odkrycia Riyrii”), Christhoper Paolini („Eragon”), Dennis E. Taylor (seria „Bobiverse”), a nawet Stephen King, zaczynali swoje literackie kariery właśnie jako samowydawcy, debiutując w serwisach typu Kindle Direct Publishing Amazona, zakładając własne wydawnictwa lub zdobywając popularność na platformach w rodzaju Wattpada. Z czasem osiągali milionowe nakłady i międzynarodową sławę, podpisując lukratywne kontrakty, również na adaptacje filmowe.

Na pewno nie brakuje na polskim rynku wydawniczym ludzi sukcesu. Wystarczy wspomnieć blogera Michała Szafrańskiego, którego wydany własnym sumptem „Finansowy ninja” przyniósł milionowe zyski, albo zdumiewające kariery z Wattpada Katarzyny Barlińskiej vel Pizgacz i Weroniki Marczak. Trudno jednak wskazać równie spektakularne przykłady wśród fantastów. Czy w polskiej fantastyce, zachowując odpowiednie proporcje, możliwe są podobne kariery?

Płynna granica

Na początek wyjaśnijmy jedną kwestię ‒ jeśli samowydawcą nazwiemy autora publikującego w wydawnictwie, którego jest współwłaścicielem, to dlaczego nie uznać za selfpuby publikacji znanych i popularnych autorów: Anny Brzezińskiej w nieistniejącej już Runie, Jakuba Ćwieka w wydawnictwie Pulp Books lub Rafał Kosika w Powergraphie? Zwłaszcza ten ostatni odniósł znaczący, jak na polskie realia, sukces z fantastyczną serią dla młodzieży „Felix, Net i Nika”.

Jakub Ćwiek stawia sprawę jasno: Nie wydaje mi się, żeby Pulp Books było wydawnictwem selfpublishingowym, a przynajmniej nie z takim zamiarem startowaliśmy i nie w tę stronę chcemy się kierować. Jeśli chodzi o model wydawniczy, bliżej nam do małych wydawnictw jak Powergraph czy Mięta, działających w modelu klasycznym, ale szukających własnej drogi na rynku. Z wymienionymi łączy nas to, że u nas również lokomotywą sprzedażową i twarzą jest pisarz/pisarka z dorobkiem, a obecnie współtwórca/współtwórczyni wydawnictwa. I że w jego ramach wydają także swoje książki. Ale to moim zdaniem za mało, by określić wydawnictwo mianem selfpuba. 

W podobnym tonie wypowiada się Rafał Kosik: W tym roku Powergraph obchodzi dwudziestolecie działalności wydawniczej, ale nasze początki sięgają znacznie dalej. Zaczynaliśmy jako agencja reklamowa i dopiero po wielu latach przekształciliśmy się w wydawnictwo. I rzeczywiście, choć pierwszą książką, którą wydaliśmy, był mój „Felix, Net i Nika”, to od początku zakładaliśmy, że będzie to jak najbardziej profesjonalne wydawnictwo, publikujące wielu autorów. Słowo selfpublishing nie było jeszcze wtedy popularne i nie podchodziłem do tego w ten sposób, jak podchodzi się dzisiaj. Zresztą miałem już wtedy na koncie wiele publikacji, wydaną powieść „Mars” i propozycje od innych wydawnictw. Własne wydawnictwo nie miało być więc próbą ominięcia sita redaktorskiego, lecz nowym sposobem na życie. I to się chyba udało.

Samowydawcy z rozmachem

Skoro sukcesy Rafał Kosika czy Jakuba Ćwieka nie są sukcesami selfpublisherów, skupmy się na autorach, którzy świadomie zostali samowydawcami i nie mają nic przeciwko nazywaniu ich publikacji selfpubami.

Na pewno trzeba wspomnieć o Samowydawcach.pl. Zaczęło się od księgarni internetowej dla autorów niezależnych, założonej w 2021 r. przez Mateusza Rogalskiego, twórcy cyklu fantasy „Obrońcy Ahury”, a obecnie prezesa Polskiego Stowarzyszenia Autorów Niezależnych Samowydawcy. Do inicjatywy dołączyli kolejni pisarze, także fantastyczni i jest ich już grubo ponad setka. Wspierają się wzajemnie, wymieniają doświadczeniami, organizują wspólne wydarzenia. Pod jednym szyldem występują na targach, konwentach i spotkaniach autorskich. Stowarzyszenie ma swoją stronę i social media, wydaje też e-czasopismo „Daję Słowo” i prowadzi podcast „Wydaje mi się”. Przyznaje też własną nagrodę dla najpoczytniejszego selfpublishera. Dotąd ukazało się pięć antologii opowiadań pisarzy związanych z Samowydawcami.

Do najpopularniejszych fantastów wśród Samowydawców zalicza się Franciszek M. Piątkowski, twórca „Uniwersum Powiernika”. Jego twórczość utrzymana w konwencji słowiańskiego fantasy dostępna jest w największych księgarniach internetowych, także na Legimi, a w wersji audio na platformach Storytel i Audioteka. 

Z podobnym rozmachem działa Paweł Kopijer, twórca „Kronik Dwuświata”. Do tej pory ukazały się cztery tomy tego cyklu fantasy, które można nabyć na stronie autora i w księgarniach internetowych. Obecne są na Legimi oraz w wersji audio. Autor chwali się sprzedażą niemal dwudziestu tysięcy egzemplarzy i tłumaczeniem na język angielski (do nabycia na Amazonie), do tego dochodzą gadżety i gra planszowa oraz Festiwal Dni Dwuświata, który odbył się w Bolkowie.

Wśród pisarek trzeba wspomnieć o Katarzynie Wycisk, autorce cyklu „Kroniki Krwi i Mroku” oraz dylogii „Gamerka”. Jak zapewnia, jej powieści są bestsellerami Legimi i rozeszły się w kilkutysięcznym nakładzie. Dostępne są w największych księgarniach oraz serwisach audio. Wydawnictwo KDW, prowadzone z mężem, oferuje całą masą gadżetów związanych z książkami (w tym świece zapachowe!).

Kolejnym samowydawcą, który odniósł wymierny sukces, jest Radosław Lewandowski. Po odejściu z wydawnictwa Muza i przejęciu praw do swoich książek z powodzeniem wydaje je w formule selfpublishingu. Obok powieści fantastycznych („Klucz do Helheimu” i dylogia „Yggdrasil”) autor ma na koncie m.in. sagę „Wikingowie”, która cieszy się sporym powodzeniem wśród czytelników.

Do listy dopisać można wspomnianego już Mateusza Rogalskiego oraz Maksa Dietera, autora SF i grozy (ostatnio „In Nomine Diaboli”). Obaj wydali powieści, które sprzedają z powodzeniem za pośrednictwem własnych stron internetowych oraz księgarni Samowydawców. Oczywiście fantastów zrzeszonych w stowarzyszeniu jest więcej i kto wie, czy na szersze wody nie wypłyną wkrótce Joanna Karyś, Agata Kasiak lub Michał Wójcik.

Nie tylko Samowydawcy

Na pewno wypłynął na nie Sinister Project, powstały z inicjatywy Janusza Stankiewicza i Jarosława Dobrowolskiego. Pierwszy z nich ma na koncie dwie powieści fantasy z cyklu „Gorath” ‒ pierwotnie ukazały się w wydawnictwie Alegoria (i własnym sumptem jako audiobooki), a po odzyskaniu praw autorskich Stankiewicz wznawia je samodzielnie i może się pochwalić licznym gronem oddanych czytelników. W planach jest rozbudowa uniwersum, trwają prace nad trzecim tomem. 

Z kolei Jarek Dobrowolski dał się poznać jako autor cyklu „Krwiopijca”, wydanego przez Planetę Czytelnika. Oprócz wznowień tej serii w Sinister Project ukazały się kolejne jego powieści: „Dziwny Zachód” oraz „Mecha Fiction”.

Wybrane tytuły SP dostępne są w największych księgarniach (papier i e-booki), serwisach audio oraz wypożyczalni internetowej Ibuk. Oferta obejmuje także gadżety i koszulki związane z twórczością obu autorów. Projekt wydawniczy SP to także strona i sklep, ale przede wszystkim wsparcie oraz wspólne plany. 

Kolejnym ciekawym przykładem jest Wydawnictwo Elfickie Pawła Zbroszczyka, które z przytupem wkroczyło na rynek z dwoma tomami cyklu fantasy „Dar anomalii”. Sam autor zastrzega: Zanim zacząłem pisać, obiecałem sobie dążyć do tego, aby o moich książkach dyskutowano z perspektywy treści, nagród, a nie rodzaju procesu wydawniczego. Jednak trudno nie zauważyć, że Elfickie działa ze sporym rozmachem ‒ autor obecny jest na największych targach i konwentach, a jego starannie opracowane i wydane książki można zakupić w największych księgarniach i w każdym formacie, również w abonamencie Ibuka. Sklep firmowy sprzedaje także efektowną mapę z uniwersum Zbroszczyka, a pierwszy tom cyklu znalazł się w TOP10 książek fantasy 2023 r. serwisu Spider’s Web. 

Podobną drogę wybrali inni autorzy ‒ najświeższym przykładem jest Wydawnictwo Erethreis wydające książki fantasy z serii Vasharoth duetu pisarskiego Szymon M. Brennenstuhl i Katarzyna W. Janoska. 

Rozczarowanie i zyski

Wśród fantastycznych samowydawców nie brakuje autorów, którzy świadomie porzucili tradycyjny model wydawniczy. Powody są różne: procent od sprzedaży, większy wpływ na proces wydawniczy albo rozczarowanie podejściem wydawnictwa do kwestii promocji. Taką drogę przeszedł m.in. Radosław Lewandowski: Przyznam, iż wypłata dwa razy do roku – bo tak wygląda system rozliczeń – o nieznanej wysokości, mocno utrudnia jakiekolwiek planowanie wydatków. Stąd pomysł, by samemu wydawać własne powieści. Przejąłem prawa i wydaję tetralogię „Wikingowie” w modelu selfpublishing. Pracuję też nad wznowieniem mojej pierwszej serii science fiction: „Yggdrasil”. Podobne doświadczenia ma Jarosław Dobrowolski: Nie ukrywam, przejechałem się na współpracy z małym wydawnictwem. Doświadczenie to było na tyle złe, że mając pomysł na siebie oraz na to, jak zaistnieć na rynku, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. A jego kolega z Sinistera, Janusz Stankiewicz, wyjaśnia: Podejrzewam, że wśród autorów, którzy wyrobili sobie jako takie nazwisko, a tkwią w małych wydawnictwach, pojawi się trend przechodzenia na selfpublishing. Małe wydawnictwo działa tak naprawdę, jak self ‒ tylko wydaje też innych autorów. Wynajmują redaktorów, grafików, korektorów i składaczy, dysponują niewielkim budżetem promocyjnym (o ile w ogóle), nie mają dojścia do mediów. Obstawiają te same konwenty co autorzy niezależni, niejednokrotnie ciągając swoich autorów ze sobą. A autor, jeśli chce sprzedać więcej niż trzysta egzemplarzy, musi wychodzić ze skóry i sam się promować. I pojawia się myśl: skoro i tak ja robię większość promocji, to dlaczego mam oddawać wpływy z książek wydawcy i zadowalać się tantiemami? Odkąd przeszedłem z wydawnictwa na selfpublishing, moje przychody wzrosły dziesięciokrotnie. Wykonuję tę samą pracę, ale wreszcie zarabiam.

Jakość gwarantowana?

Jest i druga strona. O stereotypach krążących wokół selfpubów, napisano morze słów. Sprowadzają się do stwierdzenia, że książki wydane w tym modelu są pozbawione redakcji, korekty, profesjonalnego składu i porządnej okładki. Być może nadal ukazuje się sporo gniotów, nie dotyczy to jednak przykładów przytoczonych w tym artykule. Świadomy samowydawca stara się dostarczyć czytelnikowi produkt najwyższej jakości, inwestuje spore pieniądze, korzystając często z tych samych redaktorów, korektorów czy grafików, których zatrudniają tradycyjne wydawnictwa. Max Dieter z Samowydawców.pl tłumaczy to w ten sposób: Wielu czytelników, a nawet autorów nadal myśli, że porządne książki powstają tylko w wydawnictwie tradycyjnym, ale sporo z nich przekonało się, że to bzdura. Niechęć do selfpublishingu i fałszywe stereotypy powoli się zmieniają. Widać to po targach książki i setkach zadowolonych czytelników, którzy wracają do nas przy każdym następnym evencie i pytają o kolejne książki. Duże wydawnictwa już zauważyły zagrożenie ze strony zrzeszenia selfpublisherów i robią, co mogą, aby likwidować potencjalną konkurencję. Ale ten ruch kwitnie i jestem pewien, że będzie się nadal rozwijał, aż osiągnie podobny poziom jak na Zachodzie.

Książki bez sita

Pozostaje wspomniana przez Rafała Kosika kwestia „omijania sita redaktorskiego”. W modelu tradycyjnym to wydawca decyduje czy dzieło warte jest publikacji. Tymczasem w selfpublishingu decyduje o tym ktoś zupełnie nieobiektywny, czyli autor. To mocny argument przeciwników selfpubów i autorom niezależnym trudno go obalić liczbą zadowolonych czytelników lub wynikami sprzedaży. Słaba fantastyka też znajduje swoich zwolenników. No i trzeba powiedzieć wprost: przeważająca większość „dzieł”, którymi zasypywane są tradycyjne wydawnictwa, rzeczywiście nie nadaje się do czytania, a spora ich część ukazuje się potem w formule vanity lub selfpublishingu. 

Jednak czy wydawnictwa tradycyjne zawsze kierują się wartością literacką publikowanych przez siebie książek? Czy nie chodzi im często o sprzedaż i zyski? Czy wszystkie wydane przez nich książki przechodzą rzetelną redakcję i korektę (o okładkach nie wspominając)? Czy wydawcy zawsze potrafią wyłowić to, co najlepsze spośród nadesłanych propozycji? I czy są w stanie wydać wszystkie propozycje warte publikacji? Wszak wspomniani na wstępie autorzy zagraniczni często daremnie próbowali się przebić ze swoją twórczością i dopiero gdy odnieśli sukces, zwrócili uwagę wydawców tradycyjnych. Bo czy „Marsjanin” Weira jest słabą powieścią? A może pisarz trafił na nieodpowiedniego redaktora? Legendy o tym, do ilu drzwi pukali bezskutecznie przyszli autorzy bestsellerów, to żadna fikcja.

Zresztą, tradycyjni wydawcy od lat chętnie łowią wśród gwiazd np. Wattpada, nie oglądając się na jakość, a kierując przede wszystkim potencjałem sprzedażowym.

Wszystko przed nami

Na Zachodzie rynek selfpublisherów przynosi miliardowe zyski. Już co trzeci e-book w ofercie Amazona jest selfpubem. A u nas? Co prawda na Liście Pomocniczej do nagrody Zajdla selfpuby nadal są w zdecydowanej mniejszości, ale również polscy fantastyczni selfpublisherzy rosną w siłę. We wrześniu w Płocku odbędzie się II Festiwal Książek współorganizowany przez Samowydawców.pl, Sinister zaskoczył limitowanymi edycjami książek z figurkami mechów, na platformie Steam już niedługo zagości gra z uniwersum „Kronik Dwuświata” Pawła Kopijera, Paweł Zbroszczyk z powieścią „Dar anomalii” został jednym ze zwycięzców, a Anna Chełminiak odebrała wyróżnienie za „Piekielnice” (pierwszą powieść z platformy Empik Selfpublishing) w konkursie Fantastycznie Utalentowani na Pyrkonie. Marta Krajewska, autorka publikująca w wydawnictwach tradycyjnych, zapowiedziała zbiór opowiadań w formule selfpubu, a wydawnictwo Prószyński postawiło na młode polskie autorki fantasy z Wattpada, m.in. Agnieszkę Nowak i Małgorzatę Paszko, o których popularności świadczą setki tysięcy wyświetleń. Czy przełożą się one na wyniki sprzedaży? Zobaczymy.

Jedno jest pewne: najlepsze, a pewnie i najgorsze, dopiero przed nami.

 

 

jakie możliwości ma autor niezależny w polsce, pomijając wydawnictwa działające w modelu vanity lub subsydiacji wydawniczej?

 

1. Może założyć swoje wydawnictwo i zorganizować we własnym zakresie proces wydawniczy, czyli redakcję, korektę, skład, projekt okładki, przygotowanie formatów elektronicznych, aż po druk, promocję, dystrybucję i sprzedaż. Książki sprzedawane są m.in. za pośrednictwem własnej strony, w księgarniach internetowych, na platformach typu Allegro (po spełnieniu pewnych warunków), a także na konwentach, festiwalach oraz targach, spotkaniach autorskich i przez social media.

 

2. Może również korzystać z platform i serwisów, które umożliwiają samodzielne stworzenie książki (e-booka lub na życzenie wersji papierowej) przy pomocy darmowych narzędzi i dodatkowych usług płatnych, a także prowadzą dystrybucję. Od lat takie usługi oferuje np. platforma Ridero. Prawdziwym przełomem miało być wejście na nasz rynek usługi Kindle Direct Publishing z obsługą języka polskiego, ale do przełomu nie doszło. Po pierwsze, Amazon w Polsce nie jest tak popularny, jak rodzime Allegro, które podobnej usługi nie posiada; po drugie, Amazon wprowadził w KDP możliwość publikowania i dystrybucji książek w języku polskim, ale wyłącznie papierowych i drukowanych na życzenie. Po trzecie, autorzy-milionerzy z Amazona zarabiają krocie, pisząc i sprzedając na ogromnym rynku anglojęzycznym, ale nie w języku polskim, więc nasz rynek nie jest dla tego giganta priorytetem.

 

Sytuację wykorzystał Empik, który w ubiegłym roku uruchomił platformę dla selfpublisherów. Oferuje ona niezbędne narzędzia do stworzenia własnej książki (e-booka, wydania papierowego z drukiem na żądanie oraz audiobooka), a także sprzedaż na stronie Empiku lub wypożyczanie w ramach Empik Go. Do tej pory na platformie zarejestrowały się tysiące użytkowników.

 

 

Publicystyka

POLKA, KTÓRA WYREŻYSEROWAŁA „GWIEZDNE WOJNY”

Wywiad z Magdaleną Osińską

 

 

Jak reżyserowało się Samuela L. Jacksona? Czego nauczyła się od reżysera „Uciekających kurczaków”, Nicka Parka i jak doszło do tego, że wyreżyserowała animację z uniwersum „Gwiezdnych wojen”? Na te i inne pytania odpowiada Magdalena Osińska, polska reżyserka i animatorka.

 

 

Wśród twórców drugiego sezonu serialu „Gwiezdne wojny: Wizje” znalazła się Magdalena Osińska. Mieszkająca w Wielkiej Brytanii Polka wyreżyserowała odcinek pod tytułem „Jestem twoją matką”, zrealizowany przez brytyjskie studio Aardman. To wytwórnia specjalizująca się w animacjach typu stop motion (m.in. „Uciekające kurczaki”, „Wallace i Gromit: Klątwa królika” czy „Wpuszczony w kanał”). Magdalena Osińska wcześniej wyreżyserowała między innymi animacje „Szafa Zbigniewa”, „Skrzaty fortepianu” i „Radostki”, a współpracowała z wytwórniami takimi jak londyńska Illuminated Films Company, Disney, Breakthru Films czy Animoon.

„Jestem twoją matką” opowiada historię młodej pilotki, Anni, która wstydzi się nadopiekuńczej mamy, ale nieoczekiwanie weźmie z nią udział w szalonym rodzinnym wyścigu. Rodzina będzie musiała zmierzyć się z żywiołami, ich starym statkiem, innymi zawodnikami, ale także z sobą samą – można przeczytać w opisie tej produkcji, która niedawno otrzymała wyróżnienie na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych Animator.

Michał Hernes: Jak zaczęła się twoja przygoda z kinem i animacją?

Magdalena Osińska: Jako dziecko bardzo dużo rysowałam, malowałam i rzeźbiłam z plasteliny różne ludziki. Gdy uczyłam się w liceum plastycznym w Warszawie, marzyłam, żeby w przyszłości zająć się malarstwem albo grafiką. Później dostałam się na grafikę do warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, ale pod koniec edukacji w liceum tyle rysowałam i malowałam, że miałam już tego trochę dość. Nie wiedziałam, co chcę robić przez kolejne pięć lat. Zawsze lubiłam czytać książki i opowiadać historie, uznałam więc, że można je opowiadać za pomocą plastyki, rzeźby i malarstwa.

Zdecydowałam się studiować na łódzkiej Filmówce i na początku zrealizowałam tam oldschoolowy lalkowy film. Nakręciłam go kamerą Derbie – to bardzo stara kamera na taśmę 35 mm, chyba z 1935 roku. Moim filmem dyplomowym były natomiast rysunkowe „Radostki”. Szkoła filmowa jest fajna pod tym względem, że musieliśmy zrobić film. W czasie studiów w Łodzi zrealizowałam więc pięć filmowych produkcji. Oglądałam wtedy dużo filmów wytwórni Aardman Animations, między innymi „Uciekające kurczaki” i „Purple and Brown”. Marzyło mi się, żeby realizować lalkowe animacje. Co prawda zrobiłam w polskim Se-Ma-Forze „Radostki”, ale ciągnęło mnie do Aardmana, gdzie realizowano pełnometrażowe produkcje i seriale.

Na trzecim roku studiów poleciałam do Bristolu na trzymiesięczny kurs, zorganizowany przez uniwersytet i Aardmana, gdzie mieliśmy kilka zajęć i chodziliśmy na wykłady Petera Lorda. Bardzo podobały mi się ich scenografie i lalki – zakochałam się w nich i marzyłam, żeby tam pracować. Po ukończeniu Filmówki zrobiłam studia magisterskie w National Film and Television School w Beaconsfield pod Londynem. Były one bardziej nastawione na reżyserię animacji. W Łodzi mają wydział operatorski i specjalizację w animacji; sporo się tam nauczyłam, ale te zajęcia były bardziej ogólne. W Anglii, poza animacją i reżyserią animacji, uczono nas jak współpracować z innymi departamentami, chociażby z producentami i z scenarzystami. Mój film dyplomowy – „Szafa Zbigniewa” – pokazano w londyńskim BFI, gdzie zobaczył go David Sproxton, współzałożyciel Aardmana. Bardzo mu się spodobał, mimo że jest mroczny. Pozostaliśmy w kontakcie i raz na jakiś czas wysyłałam mu maile z pytaniem, czy znalazłaby się dla mnie jakaś praca w jego wytwórni.

Pierwszy rok po studiach i tak był dla mnie dość dobry, bo zrobiłam „Skrzaty fortepianu” z wytwórnią Breakthru Films. Stanowiły one część „Latającej maszyny” ‒ produkcji, na którą składają się dwie półgodzinne historie – film lalkowy i aktorski. To projekt z okazji rocznicy urodzin Fryderyka Chopina, przed którym miały być wyświetlane krótkie metraże. Ja przygotowałam trzyminutowy film lalkowy. Potem w angielskim studiu Illuminated Films pracowałam nad serialem na podstawie „Radostek”. Kiedy wreszcie odezwali się do mnie z Aardmana, zatrudnili mnie przy filmie „The Itch of the Golden Nit”, przy którym zajmowałam się renderowaniem. To była jedna z najnudniejszych prac, jakie kiedykolwiek wykonywałam.

Później zaproponowano mi praktyki przy „Piratach”. Usłyszałam, że nie mogą mi od razu dać reżyserii i że najpierw muszę zrobić inne rzeczy, a potem zdecydują, czy powierzą mi reżyserowanie którejś produkcji. Spędziłam na planie „Piratów” tydzień, w czasie którego rzeźbiłam kiełbaski do kuchni królowej Wiktorii, gdzie rozgrywała się duża scena. Później robiłam scenografię i rekwizyty do tej produkcji. Choć nie reżyserowałam „Piratów”, było to świetne doświadczenie. Mogłam na własne oczy zobaczyć, jak pracuje się nad pełnym metrażem w Aardmanie – trochę jak w fabryce, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wszystko było dobrze zorganizowane – każdy z działów wiedział, co robić i wszystko chodziło jak w zegarku. „Piraci” to jedna z największych produkcji Aardmana – pracowało tam wtedy z 600 osób, a na scenografię i lalki przeznaczono bardzo duży budżet.