Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
06/2024 Fantastyka
Jerzy Rzymowski
NIECH KAŻDE SŁOWO SIĘ LICZY
Od początku istnienia jednym z zadań „Nowej Fantastyki” było odkrywanie przed czytelnikami zjawisk i twórców godnych uwagi. Przybierało to różne formy, ale tu chciałbym szczególnie skupić się na dwóch: Nagrodach „NF” i organizowanych przez redakcję konkursach literackich.
Nagrody „Nowej Fantastyki” przyznawane są od jedenastu lat i z roku na rok cieszą się coraz większym prestiżem – nawet nominacje do nich przekładają się na lepsze wyniki sprzedaży wyróżnionych tytułów. W czasach, gdy wiele innych nagród, zwłaszcza tych o charakterze plebiscytowym, przechodzi kryzysy (wystarczy wspomnieć skandal wokół Hugo, związany z ingerencją w proces nominacji, aby były one zgodne z polityką chińskich władz), fakt, że jesteśmy postrzegani jako wiarygodni i opiniotwórczy, jest dla nas tym cenniejszy. Szczególne miejsce wśród naszych wyróżnień zajmuje Nagroda im. Macieja Parowskiego, którego wspominamy w tym numerze w piątą rocznicę śmierci, a który pomagał rozwinąć skrzydła wielu świetnym autorom. Z kolei nasze konkursy na opowiadania pozwoliły odkryć wiele znakomitych talentów literackich i zmotywowały autorów do twórczej aktywności. W tym numerze, pierwszy raz od dawna ogłaszamy nowy konkurs, z nadzieją, że przyniesie nam rewelacje na miarę tych z poprzednich edycji. Ciekawie będzie też przekonać się, co Wam w duszach gra – bo przecież nadsyłane teksty są w dużym stopniu echem aktualnych trendów i zagadnień, którymi żyje fantastyczna społeczność.
Moje pisarstwo zawiesiłem na kołku kilkanaście lat temu, za to jako redaktor naczelny „NF” napisałem ponad sto dwadzieścia wstępniaków. Każdy z nich ma trzy akapity i liczy niespełna dwa tysiące znaków. Nauczyłem się cenić tę formę jako znakomite ćwiczenie literackiej dyscypliny. Jeśli zatem mogę Wam coś doradzić, gdy weźmiecie się do pisania opowiadań na konkurs, powiem tyle: sztuką jest odpowiednie dać rzeczy słowo, więc niech każde Wasze słowo się liczy.
Zapraszam do lektury i pisania!
Jerzy Rzymowski
Publicystyka
Witold Vargas
DZIADY
Co by tu jeszcze można napisać o dziadach? Jeden, dość obszerny felieton poświęciłem temu tematowi na początku mojej współpracy z „Nową Fantastyką”. Opisałem w nim dokładnie ewolucję, a raczej degenerację stosunku do „ducha przodka”, bo o nim oczywiście mowa, z istoty niemal boskiej, do chwastu lub żebraka. Dziś, po głębszym zapoznaniu się z wierzeniami animistycznymi z różnych stron świata, nieco wyraźniej odróżniam kontury tej postaci na tle krajobrazu świata fantastyki ludowej.
Dziadami nazywamy oczywiście te duchy, które są najściślej związane z nami, czyli są naszymi bezpośrednimi przodkami. Jednak, aby do końca zrozumieć ich istotę, definicję dziadów należy rozszerzyć do całej populacji świata umarłych. Otóż według wierzeń przedchrześcijańskich wyraj – świat po tamtej stronie – istnieje równolegle do naszego i jest z naszym życiem ściśle powiązany. Z tym, że podobnie jak nasze środowisko, z którymi mamy styczność na co dzień, nie jest on do nas nastawiony ani pozytywnie, ani negatywnie. Jest po prostu, jak wszystko w życiu, trochę dobry, trochę zły. Świadomość tego faktu, charakterystyczna dla kosmowizji przedchrześcijańskich, sprawiała, że ludzie mieli do duchów swoich przodków stosunek niejednoznaczny. Dziadowie potrafili pomóc, wesprzeć, ale i strasznie narozrabiać. Zupełnie jak małe dzieci, które będąc równie nieprzewidywalnymi, miały ponoć z umarłymi ułatwiony kontakt.
Wyobraźmy sobie więc świat, który biegnie sobie równolegle do naszego i rządzi się bardzo podobnymi prawami jak nasz. Zamieszkują go dusze zmarłych i nienarodzonych jednocześnie, jeśli wierzyć w reinkarnację. Dusze na tamtym świecie, tak jak w buddyzmie, odbywają pewną drogę niewidoczną dla nas, porównywalną do wędrówki słońca między jego zachodem a wschodem, po przejściu której mogą ponownie spędzić jakiś czas w ciele nowego człowieka, od jego narodzin do śmierci. Jednak po tamtej stronie wędrówka ta jest równie trudna, jak i po tej. Tak, jak nam nie żyje się gładko na tym świecie, miewamy dni gorsze i dni lepsze, momenty euforii i czarnej rozpaczy, przeżywamy zauroczenia i zawody, tak samo duszom przytrafić się mogą przeróżne przygody. A że wierzą one, że to my, żywi, wpływamy na ich losy swoim zachowaniem i modlitwami do nich, zdarza im się, jak każdemu, zareagować czasem z wielką agresją. Dlatego w większości opisów demonów z naszego „Bestiariusza…”pojawia się zdanie o tym, że choć duch jest zwykle bardzo pomocny, to pewne nasze zachowania mogą wywołać jego złość, a ta z kolei może sprowadzić na nas katastrofalne skutki. Słowem – interakcja ze zmarłymi jest skomplikowana i potrzeba dużo wiedzy i szczęścia, by uniknąć nieprzyjemności.
Chrześcijaństwo oparło się na tym przekonaniu, aby strącić wszystkie duchy przodków, które nie chcą grzecznie siedzieć w krainie umarłych czekając na sąd ostateczny, do królestwa Lucypera i jego diabelskiej kompanii. Relacje z umarłymi trzeba było od tego momentu prowadzić nie bezpośrednio, tylko za pośrednictwem instytucji do tego powołanych, to jest Kościoła. A każda próba złamania tej zasady uznawana była i jest za „konszachty z diabłem”.
Moim zdaniem, bogactwo relacji ludzi z ich umarłymi przodkami wynika z połączenia instynktu stadnego, jaki posiadamy oraz zdolności naszego mózgu do myślenia abstrakcyjnego. Wiara w życie po śmierci pomaga nam uświadomić sobie, że należymy do jakiegoś kontinuum, które znacznie wykracza poza długość naszego życia. Tak, jak wiedza i nauka pomogła nam uświadomić sobie realne istnienie świata poza horyzontem naszego zmysłowego doświadczenia, jak drogą rozumu wywnioskowano, że Ziemię da się opłynąć dookoła, tak już tysiące lat wcześniej człowiek zdał sobie sprawę, że życie jednego człowieka to jedynie kropelka w odwiecznym strumieniu istnienia ludzkości, a w szerszej perspektywie, całego życia na ziemi. To w cykliczności tego, co w buddyzmie zwie się kołem samsary, czyli śmierci i narodzin, kształtowały się dawne wierzenia, również te słowiańskie, o przybywaniu dziadów do krainy żywych, o konieczności częstowania i dogadzania im, o różnych nieszczęściach, które mogły z nieprawidłowej relacji z umarłymi wyniknąć.
Jeśli według takiego klucza przejrzymy ponownie „Bestiariusz słowiański” i skupimy się na bogactwie relacji ludzi z demonami, czyli bardzo często dziadami, łatwiej będzie zdać sobie sprawę z tego, jak bardzo demonologia ludowa jest reliktem dawnych wierzeń, a nie tylko popkulturową paradą groteskowych potworków. Zresztą w nazwach niektórych opisanych przez nas demonów pozostały trwałe ślady utożsamienia demonów z dziadami. Mamy na przykład didki, które opisaliśmy jako skrzaty leśne strzegące skarbów, lub diducha, nawiedzającego domowników pod postacią rubasznego dziadka, zdolnego płatać bardzo uciążliwe figle. Podania ludowe podkreślają jak trudno jest pozbyć się takiego uciążliwego domownika. Istniał nawet wiosenny obrzęd „palenie diducha”. A trudność polega na tym, że tak jak małe dzieci, tak i dusze przodków są do nas bardzo przywiązane i od nas całkowicie zależne.
Publicystyka
Aleksandra Klęczar
WSZYSTKO JEST DZIEŁEM WYNALAZCÓW
Idea uczonego czy genialnego wynalazcy, a i w ogóle postać naukowca jako bohatera (w więcej niż jednym znaczeniu) może wydawać się konceptem na wskroś współczesnym – czyli, z perspektywy kulturowej, sięgającym gdzieś wieku XIX. To oczywiście nie znaczy, że wcześniej takich postaci nie było, a raczej – że spopularyzowanie motywu „uczony jako bohater dzieła” to sprawa w literaturze stosunkowo nowa.
A ponieważ, jak mawiali Grecy, najlepiej jest zacząć od Homera – cóż, dzisiejszy spacer po świecie antyku zaczniemy właśnie od niego i przyjrzymy się mitycznym odkrywcom i wynalazcom. Na inną okazję zostawimy sobie historycznych uczonych, jak choćby Archimedes.
U Greków bogowie zwykle mieli pierwszeństwo, ale w zasadzie czemu nie mielibyśmy postąpić wręcz przeciwnie i skupić się na mitycznych, ale ludzkich postaciach wynalazców?
Tutaj przydatne będzie na początek pewne drobne doprecyzowanie, a mianowicie – zapoznanie się z greckim terminem protos heuretes. Dosłownie oznacza on „pierwszego odkrywcę”, ale jego znaczenie jest szersze – po polsku obejmowałby zarówno wynalazców, jak i odkrywców. Możemy użyć go zarówno wobec ludzi, jak i wobec tych bóstw, które parały się wynajdowaniem i odkrywaniem. A choć nauka grecka była od naszej zdecydowanie inna, zwłaszcza gdy chodzi o rozumienie metody naukowej, szacunek dla idei uczonego Grecy mieli, jak najbardziej. Mitografowie z zamiłowaniem wyliczali postacie, którym można było przypisać ważne kroki w dziejach ludzkości. Kto był pierwszym kowalem (pół-zapomniani Daktylowie czy może Hefajstos)? Kto wynalazł piłę (Perdiks, siostrzeniec Dedala), pług (Atena) albo, na przykład, poezję w heksametrach (Femonoe, córka Apollina i pierwsza Pytia w Delfach)? Wiele takich wyliczeń, a i całkiem sporo kłótni o to, komu co przypisać, znajdziemy w antycznych źródłach. Wszystko jest dziełem wynalazcy, napisał jeden z największych greckich poetów, Pindar (VI/V w. p.n.e.).
Ale chwileczkę, powie ktoś, mieliśmy zacząć od Homera, może byłaby pora wreszcie do niego przejść?
Gdy chodzi o homeryckich bohaterów, tym, który najbardziej się kojarzy z wynalazkami i odkryciami, wydaje się na pierwszy rzut oka Odyseusz. Pasowałoby to do niego także rodzinnie – w końcu jego rodzony dziadek, Autolikos, też uchodził za wynalazcę, choć, przyznajmy, trudno uznać jego „wynalazek” za szczególne dobrodziejstwo dla ludzkości. Autolikos, syn Hermesa, przeniósł bowiem na ziemię jedną z umiejętności tatusia i uchodził za wynalazcę fachu złodzieja… Odyseuszowi z kolei najczęściej przypisuje się inicjatywę budowy konia trojańskiego, co czyniłoby go raczej konstruktorem niż wynalazcą sensu stricto – choć to tu właśnie trafiamy na wspomniane powyżej spory i dyskusje, bo inni mitografowie sugerują, że konia zbudował znacznie mniej znany heros Epejos, a jeszcze inni przypisują inicjatywę patronce rzemiosła, bogini Atenie.
W cieniu Odyseusza czai się jednak jeszcze jedna fascynująca postać wynalazcy i odkrywcy, nieznana Homerowi, ale kojarzona z mitem trojańskim przez całe pokolenia późniejszych twórców, a mianowicie – Palamedes. Miał on być mitycznych królem wyspy Eubei, znanym z inteligencji i pomysłowości. Grecy przypisywali mu rozmaite wynalazki: a to część liter alfabetu (tak, w oczach Greków alfabet także miał konkretnego wynalazcę!), a to liczby (które Grecy, przypomnijmy, też zapisywali literami), a to wreszcie kości do gry. Te ostatnie miały nawet zachować się do czasów historycznych: jak pisze podróżnik Pauzaniasz (II w. n.e.), sam heros-wynalazca miał poświęcić je bogini Tyche, czyli greckiej bogini losu i szczęścia, w jej świątyni w mieście Argos.
Prawem felietonu bywa, że autor pozwala słowom meandrować i zmieniać ścieżki. I dlatego na koniec porzucimy odkrywców i spojrzymy jeszcze raz, tym razem innym wzrokiem, na Odyseusza i Palamedesa. Dzieliła ich bowiem wrogość co najmniej równie zawzięta, jak ta między Sherlockiem Holmesem a profesorem Moriartym. Zaczęło się od Palamedesa: przechytrzył on Odyseusza i zmusił go do wyprawy pod Troję, na co król Itaki nie miał najmniejszej ochoty. Był jednak związany obietnicą złożoną Menelaosowi i kiedy nastał czas, przyjechali po niego posłańcy. Odys postanowił wtedy udawać obłęd: zaprzągł do pługa jednocześnie osła i wołu, po czym ruszył w pole siać sól. Palamedes przejrzał jednak jego podstęp i wyjątkowo perfidnie go zdemaskował: na drodze pługa położył niemowlę, maleńkiego Telemacha, syna Odyseusza i Penelopy. Założył, że człowiek niepoczytalny nie zatrzyma się i zabije dziecko – Odyseusz, który tylko udawał, natychmiast powstrzymał zaprzęg. Jako zdrowy na umyśle mógł wyruszyć pod Troję. A wyprawa trwała dekadę, król Itaki nie zapomniał, kto go rozdzielił z żoną i dzieckiem. Zemstę, jak bohater „Beczki amontillado”Edgara Allana Poe, postanowił smakować na zimno. Już bowiem pod sam koniec wojny ukrył w namiocie Palamedesa sfałszowane dowody zdrady: sporą ilość złota i rzekomy list od trojańskiego władcy Priama. Grecy uwierzyli, Palamedes zaś, mimo całej biegłości w argumentacji, nie zdołał się wybronić i został ukamienowany. Zaczęliśmy więc od opowieści o wynalazkach, a kończymy na ponurej tragedii zemsty – jak to w mitologii.
Publicystyka
Joanna Usowicz
ŚWIATY PEŁNE MAGII I TAJEMNICY
Przygotujcie się na podróż do fantastycznych magicznych krain, wysoko rozwiniętych technologii i niebanalnych przygód, gdzie niejednokrotnie marzenia (lub najgorsze koszmary) stają się rzeczywistością. Mam nadzieję, że moja lista polecanych serii da Wam przedsmak tego, co możecie odnaleźć w japońskich serialach animowanych.
Fantazja, magia, niewytłumaczalne zagadki i niezwykłe światy – to elementy, które przyciągają fanów fantastyki na całym świecie. Choć książki, filmy i gry niewątpliwie dostarczają niezapomnianych wrażeń, to istnieje jeszcze jeden niezwykły świat, który warto odkryć – anime. Anime, czyli japońskie animacje, to nie tylko kreskówki dla dzieci. Potrafią również pokazać głębokie historie i zapierać dech w piersiach animacją oraz bogactwem wyobraźni. Dla fanów fantastyki, którzy pragną nowych doznań i niezwykłych przygód, świat anime może okazać się niewyczerpanym źródłem inspiracji.
„Slayers”
„Slayers” to jedna z moich ukochanych serii, która powstała na bazie cyklu nowelek. Anime pojawiło się na małych ekranach w 1995 roku. Główną bohaterką sagi jest rudowłosa czarodziejka, postrach bandytów – Lina Inverse. Lina słynie na całym świecie jako pogromczyni bandytów i… smoków. Nie robi tego jednak charytatywnie czy z chęci walki ze złem, lecz dla złota i skarbów. Ruda czarodziejka poznała dzierżącego legendarny Miecz Światła, średnio rozgarniętego wojownika Gourry’ego, z którym wyruszyła dalej. Ta dwójka na swojej drodze napotkała wielu ciekawych bohaterów: – chimerę Zelgadisa, walczącą o miłość i sprawiedliwość, wiecznie potykającą się o każdy przedmiot na drodze Amelię czy zagadkowego Xellosa, który niemal każde pytanie kwituje zwrotem: „To tajemnica”.
„Slayers” są świetną serią przepełnioną wątkami komediowymi i gagami, ale oprócz tego mają ciekawie rozbudowany system magiczny i demonologię. Biała magia (w tym zaklęcia uzdrawiające) czerpie moc od bogów, natomiast czarna magia (zaklęcia ofensywne) od demonów i ich lordów; najpotężniejsze z czarów odwołują się do matki wszelkiego stworzenia – Pani Nocnych Koszmarów.
Anime, a zwłaszcza jego pierwsza seria, jest parodią high fantasy. Bazuje na stereotypach i toposach, które dobrze znamy z literatury czy z RPG-ów takich jak „Dungeons & Dragons” i dokłada do tego potężną dawkę pozytywnego humoru. To właśnie te cechy serii sprawiają, że niezależnie od wieku fani gatunku – w tym oczywiście ja – wracają do „Slayers” i polecają ich innym.
„Neon Genesis Evangelion” („Shin Seiki Evangerion”)
„Neon Genesis Evangelion” to jedno z kultowych anime, które zadebiutowało w 1995 roku. Akcja serii rozgrywa się kilkanaście lat po wielkiej katastrofie (Second Impact), która doprowadziła do eksterminacji połowy ludności Ziemi. Po tych wydarzeniach ludzkość musiała zmierzyć się z kolejnymi wyzwaniami, z których głównym stały się ataki Aniołów. Odpowiedzią stały się biomechaniczne roboty zwane Evangelionami, które pilotować mogły jedynie dzieci urodzono po wielkiej katastrofie.
Wydawać by się mogło, że anime to będzie typowym SF poświęconym walkom robotów z potężnymi Aniołami próbującymi doprowadzić do zagłady ludzkości, jednak seria poświęca bardzo dużo uwagi kwestiom psychologicznym i stanowi zdrowia psychicznego bohaterów. Depresja, lęk i strach, poczucie beznadziei, objawy PTSD (zespołu stresu pourazowego) – to wszystko dotyka nie tylko dorosłych bohaterów, ale i dzieci, zwłaszcza te, których rolą jest ocalenie ludzkości poprzez pilotowanie Evangelionów i walkę z Aniołami. Sposób, w jaki autor przedstawił postacie żyjące pod ciągłą presją – wizją zagłady wiszącą nad nimi każdego dnia – robi ogromne wrażenie.
„Neon Genesis Evangelion” jest jedną z moich ulubionych serii dzięki sposobowi prowadzenia narracji i temu, jak buduje napięcie. Odbiorca ma duże możliwości interpretacji serii, która naszpikowana jest z każdej strony symboliką odwołującą się do mitologii czy religii judaistycznej i chrześcijańskiej. Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Jaką ścieżkę obierzemy, by zrealizować swoje cele? To główne pytania, jakie seria stawia przed odbiorcą.
„Sailor Moon” („Bishōjo senshi Sērā Mūn”)
„Czarodziejka z Księżyca”, bo pod taką nazwą w Polsce emitowana była ta seria, zadebiutowała w Kraju Kwitnącej Wiśni w 1992 roku. Pewnie część z Was zetknęła się z tym tytułem, czy to oglądając go w telewizji, czy dowiadując się o nim pocztą pantoflową.
W 2014 roku miała premierę nowa seria: „Sailor Moon Crystal” („Bishōjo Senshi Sērā Mūn Kurisutaru”). Trudno nazwać te nowe Sailorki remake’iem. „Sailor Moon Crystal” bardzo różni się od anime z lat dziewięćdziesiątych, nie tylko jeśli chodzi o animację, ale przede wszystkich o fabułę. „SM Crystal” opowiada historię Usagi i jej towarzyszek niemal dokładnie tak, jak było to w mandze autorstwa Naoko Takeuchi, natomiast kultowe anime sprzed lat było jedynie luźną adaptacją. Nowa wersja podbiła serca wielu fanów, zwłaszcza tych, którzy poprzednie anime uważali za zbyt infantylne.
Co jest jednak niezmienne: główną bohaterką jest Usagi Tsukino – uczennica jednego z tokijskich gimnazjów. Na początku serii w drodze do szkoły ratuje małego czarnego kotka z półksiężycem na główce. Jak się później okazuje, „magiczna” kotka potrafi mówić, a także próbuje uświadomić głównej bohaterce, że jest ona wojowniczką o miłość i sprawiedliwość, a jej zadaniem ma być obrona planety przed ciemnymi mocami oraz ochrona tajemniczej księżniczki – dziedziczki księżycowego królestwa. W trakcie swoich przygód Sailor Moon poznaje również inne towarzyszki chronione mocami planet Układu Słonecznego, a także tajemniczego zamaskowanego Tuxedo, który zawsze przychodzi z pomocą głównej bohaterce zwanej żartobliwie „księżycową pyzą”.
Obie adaptacje mają rzesze fanów na całym świecie. I niezależnie od tego, na którą wersję się zdecydujecie, obie warte są Waszego czasu. „SM” z lat 90. to klasyk, dzięki któremu dokonał się międzynarodowy boom na serie typu Mahō-shōjo (przedstawiające młode dziewczyny obdarowane magicznymi zdolnościami), a „SM Crystal” ponownie wywindował tę serię na szczyty popularności.
„Chrono Crusade” („Kurono Kuruseido”)
„Chrono Crusade” jest wyjątkową pozycją na tej liście. Nie jest to seria, która znajdowała się na szczytach list popularności, mimo wszystko na mnie zrobiła ogromne wrażenie i dlatego serdecznie Wam ją polecam.
Anime zadebiutowało w 2003 roku. Historia toczy się w latach 20. w Stanach Zjednoczonych. Akcja skupia się na młodej, upartej zakonnicy Rosette – członkini Zakonu Magdaleny, która za pomocą „uświęconych” pocisków zabija demony i inne siły nieczyste. Jej głównym celem, poza oczywiście ratowaniem świata przed mrokiem, jest odnalezienie młodszego brata, który został wcześniej porwany przez jednego z dowódców sił ciemności. Mimo że Rosette na co dzień walczy z demonami, jeden z nich – Chrono – staje się jej przyjacielem, z którym wspólnie realizuje postawione sobie cele.
Relacja Rosette i Chrono to jedna z najpiękniejszych opowieści o przyjaźni, poświęceniu, ale i o cierpieniu po stracie najbliższych. Poprzez moc kontraktu zawartego pomiędzy nimi Rosette wie, że jej życie będzie krótkie i zdecydowanie nie będzie usłane różami, a to, co z tego wynika, daje odbiorcom potężną lekcję na temat kruchości życia i pokazuje, aby żyć każdym dniem i cieszyć się każdą, nawet najdrobniejszą radosną chwilą.
Jako że seria bardzo mocno bazuje na motywach chrześcijańskich, to przepełniona jest również symboliką, na którą warto zwrócić uwagę podczas oglądania. Czasem ledwo dostrzegalne detale i aluzje mają wielki wpływ na dalszą fabułę.
Polecam również zapoznanie się z mangą, gdyż w wielu miejscach różni się od anime. Szczególnie jeśli chodzi o zakończenie – można się zdziwić.
„Princess Mononoke” („Mononoke-hime”)
„Księżniczka Mononoke” to film z końca XX wieku, w reżyserii Hayao Miyazakiego. Młody książę Ashitaka walczący z jednym z leśnych bóstw zostaje przez nie przeklęty. Jedynym ratunkiem, aby wyrwał się spod działania śmiertelnej klątwy, może być pomoc legendarnego zwierzęcego bóstwa. Na swojej ścieżce książę napotyka San – dziewczynę wychowaną przez białą wilczycę – która walczyła po stronie sił przyrody. Oboje wychowani zostali w innych okolicznościach i kierują się różnymi wartościami, jednak mimo wszystko w głębi duszy pragną pokoju i zrozumienia.
Obraz przedstawia historię walki ludzi z siłami przyrody, która nie pozostaje im dłużna. Ludzie poprzez swoją ekspansywną politykę karczowania lasów, zabijania lokalnej fauny i flory narazili się nie tylko miejscowej naturze, ale również bóstwom dzikiej przyrody, które pragną zemsty za krzywdy wyrządzone środowisku naturalnemu.
Na tej liście mógłby znaleźć się każdy film, którego autorem jest Miyazaki-sensei, jednak wybrałam ten ze względu na jego przesłanie, nieustająco ważne i aktualne. Poszukiwanie miejsca człowieka w przyrodzie i złotego środka pomiędzy rozwojem cywilizacji a ochroną przyrody to temat bardzo dziś ważny i kluczowy dla przetrwania naszej planety.
„Naruto”
Anime „Naruto” zaczęto emitować w 2002 roku. Seria powstała na podstawie noszącej ten sam tytuł mangi Masashiego Kishimoto. „Naruto” to saga o początkowo nieco niezdarnym dzieciaku, któremu najpierw tylko psoty były w głowie, a którego marzeniem i celem życia było zostanie Hokage (tytuł lidera wioski ninja). Nie jest to jednak wyłącznie opowieść o walce wręcz i skrytobójcach (jak mogłoby to wynikać z faktu bycia ninją). Bohaterowie serii posługują się chakrą, dzięki której mogą korzystać z technik czerpiących moce z żywiołów, co pozwala wzmocnić siłę bojową. Ale to nie wszystko. Jedną z głównych ról w serii odgrywają ogoniaste bestie (tak zwane bijuu), a hostem jednej z nich jest główny bohater. W to wszystko wplecione zostało całe mnóstwo nawiązań do jakże ciekawej mitologii i tradycji japońskiej – od choćby nazw technik, przez insygnia władzy japońskiego cesarza, po tzw. potrójny pat (ślimak-żaba-wąż – odpowiednik naszego kamień-nożyce-papier).
Co prawda „Naruto” jest długą serią, jednak według mnie warto poświęcić na nią czas. W odróżnieniu od większości przedstawicieli swojego gatunku przywiązuje ona dużą wagę do rozwoju bohaterów. Pokazane są momenty ich triumfu, ale i słabości. Autor nie zapomina również o postaciach pobocznych i daje im okazje do zabłyśnięcia. To anime uczy odbiorców, że każdy, nawet najmniejszy gest czy pojedyncze słowo mogą mieć znaczenie dla całego uniwersum. „Naruto” pokazuje czas wojny, ale i czas pokoju. Czas na zabawę, ale i na powagę. No i udowadnia, że najważniejszą i ponadczasową wartością jest przyjaźń, to wszystko zaś w pięknie animowanym świecie.
„Steins;Gate” („Shutainzu Gēto”)
„Steins;Gate” to seria anime stworzona w 2011 roku na podstawie powieści wizualnej pod tym samym tytułem. Akcja serii dzieje się Japonii w roku 2010. Szalony naukowiec Rintarō Okabe wraz z dwójką przyjaciół – hakerem Daru i maskotką drużyny Mayushii – prowadzi domowe laboratorium badawcze, w którym opracowuje „gadżety przyszłości”. Podczas pierwszego odcinka naukowiec wybiera się na wykład dotyczący podróży w czasie, na którym poznaje Kurisu Makise – pracującą na uczelni naukowczynię. Wkrótce odnajduje jej ciało w jednym z pomieszczeń uczelni, po czym wysyła informację o tym wydarzeniu swojemu przyjacielowi. Jak się okazuje, wiadomość została wysłana w przeszłość. Niedługo później naukowiec odkrywa, że Kurisu jednak żyje, co doprowadza go do wniosku, że… udało mu się skonstruować wehikuł czasu, dzięki któremu może zmieniać bieg wydarzeń.
Z początku serial wydaje się mieszanką komedii i teorii spiskowych, jednak wraz z rozwojem fabuły otrzymujemy coraz ciekawszy thriller w klimatach SF, który wciąga na całego. Pierwotny sposób przedstawienia podróży w czasie poprzez wysyłanie wiadomości tekstowych w przeszłość oraz dalsze udoskonalanie tego pomysłu naprawdę zrobiły na mnie duże wrażenie. Czas nie jest tylko pojedynczą linią idącą od przeszłości do przyszłości – to przesłanie zostanie ze mną na długo.
„Cells At Work!” („Hataraku saibō”)
Na pewno większość z Was pamięta serię „Było sobie życie”, a wszystkim jej fan(k)om (i nie tylko) śmiało mogę polecić serię „Cells At Work!”, której pierwsza edycja pojawiła się w 2018 roku. „Hataraku saibō” to seria edukacyjna z dużą dawką humoru, która ma za zadanie przybliżyć odbiorcom podstawy funkcjonowania ludzkiego ciała i tego, co dzieje się z organizmem w czasie infekcji lub podczas walki z nowotworami.
Głównymi przewodnikami po ludzkim ciele są niezdarna, wiecznie zagubiona kurierka Czerwona Krwinka numer AE3803 oraz strażnik z kamienną twarzą, mordercza Biała Krwinka U-1146. Z ich pomocą widz może zajrzeć do komórek i bliżej poznać zachodzące w nich przemiany i mechanizmy mające wpływ na poprawne funkcjonowanie ludzkiego organizmu, a także dowiedzieć się, co się dzieje, gdy coś w ciele zawodzi.
Seria ma przede wszystkim potężne walory edukacyjne, jednak sam sposób przedstawienia funkcjonowania ludzkiego ciała bywa bardzo zabawny i można się przy tym uśmiać do łez. Moim faworytem jest przedstawienie tego, jak wygląda kichnięcie. Zdecydowanie polecam, jeśli lubicie się pośmiać, a przy okazji czegoś nauczyć.
„Attack on Titan” („Shingeki no Kyojin”)
Pierwsza emisja „Ataku Tytanów” miała miejsce w 2009 roku. Seria bardzo szybko zdobyła uznanie i ogromne rzesze fanów. Opowiada o losach ludzkości zdziesiątkowanej przez ataki istot zwanych Tytanami. Resztki ocalałej cywilizacji schroniły się za trzema potężnymi murami, których Tytanom nie udało się naruszyć ani przez nie przedrzeć. Co jakiś czas z terenów za murami wyruszały grupy Zwiadowców, jednak żadna z wypraw nie zakończyła się sukcesem.
Seria skupia się na przygodach Erena, Mikasy oraz Armina, którzy prowadzili spokojne życie w jednej z osad za murami – do czasu pojawienia się nowego groźnego giganta. Na samym początku serii matka Erena i Mikasy zostaje pożarta przez jednego z olbrzymów, a oni poprzysięgają zemstę i walkę o pokój.
Choć „Atak Tytanów” nie znajduje się na szczycie listy moich ulubionych anime, to postanowiłam umieścić go na mojej liście z kilku powodów. Po pierwsze: animacja. Już na samym początku autorzy pokazali najlepsze, co oferują współczesne studia animatorskie, a dalej było jeszcze lepiej. Po drugie: genialna muzyka, która idealnie wpasowuje się w klimat serii. I chyba przede wszystkim uczucie realności. Sceny przedstawiane w serii sprawiały, że ogarniało mnie poczucie zagrożenia, a niejednokrotnie dostawałam gęsiej skórki podczas kolejnych starć z Tytanami.
„Frieren: Beyond Journey’s End” („Sōsō no Furīren”)
Opowieść o Frieren to najnowszy tytuł na mojej liście. Anime zostało wydane pod koniec 2023 roku (w tej chwili dostępny jest cały pierwszy sezon).
Zapewne znacie motyw radosnej drużyny bohaterów udającej się w magiczną podróż w celu wykonywania zadań, ratowania świata i na końcu najważniejsze – pokonania ostatniego głównego antagonisty. W przypadku „Frieren” wesoła gromadka, składająca się z bohatera Himmela, kapłana Heitera (zdeprawowanego), krasnoludzkiego wojownika Eisena oraz tytułowej elfki pełniącej rolę maga, zostaje nam przedstawiona w momencie powrotu z wielkiej podróży, tuż po zabiciu Króla Demonów. Drużyna wraca do stolicy, aby świętować swój sukces. Tej samej nocy ma miejsce deszcz meteorów, pojawiający się raz na pięćdziesiąt lat. Bohaterowie obiecują sobie, że spotkają się jeszcze przy okazji kolejnego takiego wydarzenia, po czym się rozchodzą. Pół wieku później dochodzi do kolejnego spotkania grupy, która ponownie obserwuje magiczny pokaz meteorów. Niedługo później Himmel umiera ze starości i dopiero to zdarzenie uświadamia Frieren, jak bardzo kruche jest życie ludzi, nawet tych najbardziej niezwykłych. Obdarowana długowiecznością elfka dopiero po śmierci najlepszego przyjaciela odkrywa, że tak naprawdę nic nie wie o nim i o pozostałych towarzyszach. To inspiruje ją do kolejnej podróży, podczas której pragnie odkryć, kim tak naprawdę są ludzie i co nimi kieruje. Jeszcze za życia Heitera kapłan poprosił ją, aby objęła opieką młodą, niedoświadczoną Fern i zajęła się jej magiczną edukacją. Elfka postanawia wybrać się z nową podopieczną w podróż śladami bohaterskiej wyprawy na daleką północ, do Ende, gdzie ma nadzieję spotkać duszę swojego zmarłego przyjaciela. Podczas nowej wyprawy wielokrotnie następują retrospekcje, w których widz może lepiej poznać oryginalną grupę bohaterów i zrozumieć emocje, jakimi kierowała i kieruje się Frieren.
Do największych plusów serii zdecydowanie należy zaliczyć świetną fabułę i sposób prowadzenia narracji. Do tego genialna muzyka i bardzo dobra animacja. I to wszystko tworzy małe arcydzieło. Zdecydowanie polecam zapoznać się z tą serią.
Honorowe wyróżnienie: „Grave of the Fireflies” („Hotaru no Haka”)
Moim zdaniem „Grobowiec Świetlików” to najlepsze dzieło wypuszczone przez studio Ghibli. Film pochodzi z 1988 roku i opowiada historię dwójki rodzeństwa, które próbuje przeżyć w pogrążonej wojną Japonii podczas amerykańskich nalotów. Dzieci trafiły pod opiekę ciotki, która jednak nie miała ochoty się o nie troszczyć. Po jakimś czasie Seita i Setsuko uciekają i zamieszkują w bunkrze, cierpiąc z powodu głodu i chorób. Aby wprowadzić nieco światła do bunkra, dzieci zbierają świetliki i wypuszczają je w schronie. Owady jednak dość szybko umierają, a Setsuko chowa je w ziemi, tworząc tytułowy grobowiec.
„Grobowiec Świetlików” zdecydowanie zasługuje na miejsce na mojej liście, gdyż jest to najlepszy (w mojej opinii) film stworzony w Kraju Kwitnącej Wiśni. Znajduje się on na samym końcu ze względu na potężny ładunek emocjonalny, z którym nie każdy sobie poradzi – mnie długo zajęło przetrawienia tego dzieła, jednak niezmiennie polecam!
Niezależnie od tego, czy jesteście fanami anime, czy też dopiero planujecie postawić w tym gatunku pierwsze kroki, mam nadzieję, że moja lista przypadnie Wam do gustu. Światy w omówionych przeze mnie seriach potrafią poruszyć, zainspirować i zmusić do refleksji nad własnym życiem. Mam nadzieję, że podróż przez niezwykłe krainy anime będzie dla Was nie tylko rozrywką, ale także wspaniałym, nowym doświadczeniem, bo w końcu prawdziwa przygoda zaczyna się tam, gdzie kończą się znane nam światy.
Publicystyka
OTAKU NAD WISŁĄ
rozmowa z dr Pawłem Dybałą
Dr Paweł Dybała z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego – badacz popkultury japońskiej oraz tłumacz mang w wydawnictwie JP Fantastica.
Łukasz Czarnecki: Będziemy dziś rozmawiać o historii popkultury japońskiej w naszym kraju i polskiej percepcji subkultury otaku. Na początku wyjaśnijmy może, co oznacza owo tajemnicze słowo, wokół którego będziemy krążyć. A zatem, gdybyś miał wyjaśnić wziętemu prosto z ulicy, statystycznemu Polakowi, kim są otaku, to co byś powiedział?
Jeszcze niedawno ostrzegłbym, że używanie tego terminu w Japonii może nie być najlepszym pomysłem. Słowo „otaku” oznacza fana czegoś, niekoniecznie popkulturowego (w Japonii istnieje na przykład dość duża społeczność otaku pociągów), jednak przez dość długi czas było zabarwione pejoratywnie. Otaku zatem kojarzył się nie tyle z niewinnym hobbystą, co z maniakiem – kimś, kto otacza obiekt zainteresowania wręcz pewnym kultem. Na ten stan rzeczy złożyło się kilka czynników, być może najistotniejszym były tragiczne wydarzenia związane z Tsutomu Miyazakim, seryjnym mordercą, pedofilem, nekrofilem i kanibalem, działającym pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Gdy go schwytano, okazało się, że posiada w domu całkiem sporą kolekcję wszelkiej maści publikacji pornograficznych – w tym mang i anime. Ponoć akurat te gatunki stanowiły niezbyt wielką część całego zbioru, jednak mediom to wystarczyło, by okrzyknąć Miyazakiego mianem „otaku-mordercy”. Nic zatem dziwnego, że społeczeństwo zaczęło traktować otaku z dość dużym dystansem, a mówienie o sobie w ten sposób było czymś wręcz wstydliwym.
Lata dziewięćdziesiąte były również okresem silnej ekspansji japońskiej popkultury na szeroko pojętym Zachodzie – i tu termin „otaku” pozbawiony był tych negatywnych konotacji (w Polsce, by daleko nie szukać, do dziś wychodzi magazyn o tej nazwie). Mieliśmy więc do czynienia z sytuacją, w której miłośnicy mangi z całego świata z dumą określali się tym właśnie słowem, ku konsternacji Japończyków, dla których bynajmniej nie było to coś, czym należało się chwalić.
W ostatnich latach można odnieść wrażenie, że negatywne nastawienie do zjawiska „otakizmu” w Japonii słabnie. Być może ma to związek z upływem czasu, a może zmiana podejścia związana jest z forsowanym przez władze programem „Cool Japan”, mającym na celu ocieplenie wizerunku Japonii za pośrednictwem między innymi popkultury. Tak czy inaczej, słowo to nie kojarzy się już aż tak negatywnie jak kiedyś.
Można powiedzieć, że uczyniłeś z bycia otaku fundament twojej kariery naukowej i zawodowej. Czy mógłbyś opowiedzieć naszym czytelnikom o tym, jak wyglądały początki twojej fascynacji kulturą popularną Kraju Kwitnącej Wiśni?
Mam nadzieję, że nigdy nie byłem otaku w tym „maniackim” znaczeniu tego słowa, chociaż gdy spoglądam na moje tatuaże, sam zaczynam się zastanawiać… Tak czy inaczej, jestem z tak zwanego pokolenia „moonies”, czyli fanów, którzy zainteresowanie japońską kulturą zawdzięczają emitowanemu w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych serialowi „Czarodziejka z Księżyca”. Przy całej fascynacji graficzną i fabularną stroną tego anime, muszę przyznać, że najbardziej zachwycił mnie w nim język – i tak już zostało. Właściwie do dziś jestem uzależniony od japońskiego i nie wyobrażam sobie, że miałbym go nie używać.
Pierwsze japonistyczne kroki stawiałem zatem przy „Czarodziejkach” – w ten sposób nauczyłem się kilku słów, jakichś strzępków gramatyki... Z czasem zacząłem bywać na konwentach, które też wtedy w Polsce raczkowały, udzielać się w fandomach, potem zaś przyszedł czas wyboru studiów i stwierdziłem, że dlaczego właściwie nie miałbym zająć się czymś, co lubię?
No i się zająłem. Dość skutecznie, śmiem twierdzić ponad dwie dekady później. Więc może jednak jestem otaku?
Przenieśmy się teraz w odległą przeszłość. Kiedy Polacy mieli po raz pierwszy okazję zetknąć się z anime? Bo pierwsze filmy w tej estetyce, jak się zdaje, zawitały na ekrany telewizorów jeszcze w „czasach słusznie minionych”, tj. komunistycznych.
Owszem, i to wcale nie w ich ostatnich latach. Sytuacja była o tyle ciekawa, że widzowie często znali i kochali serie takie jak „Pszczółka Maja”, nie mając pojęcia, że tak naprawdę jest to anime, bo przecież skoro Wodecki śpiewa w czołówce, to musi być nasze. Tymczasem rzecz była koprodukcji japońsko-austriacko-niemieckiej, zresztą w tamtych i późniejszych czasach powstawało wiele tego typu łączonych projektów, choćby również znane i lubiane „Muminki”. Pamiętam, że jako dzieciak z wypiekami na twarzy oglądałem „Małych mieszkańców wielkich gór” – serial o dwóch niedźwiadkach emitowany w charakterze dobranocki, choć zbyt dobre te nocki po nim nie bywały. Już wtedy można było bowiem zauważyć, że niektóre anime charakteryzują się sporym dramatyzmem i niekoniecznie wpychają dziatki w objęcia Morfeusza.
Można zatem powiedzieć, że Polacy anime znali i kochali jeszcze za komuny, tylko jeszcze o tym nie wiedzieli.
W PRL-u istniał spory fandom związany z fantastyką naukową. Czytelników z pokolenia Z i późnych millenialsów być może ta wiadomość zaszokuje, ale miłośnicy filmów i literatury SF mimo nieobecności w owej epoce Internetu sprawnie się organizowali i prowadzili różnoraką działalność, np. redagując i wydając fanowskie ziny poświęcone interesującej ich tematyce. Były wśród nich nawet wyspecjalizowane pozycje, np. koncentrujące się na „Gwiezdnych wojnach”. A czy w tamtych czasach istniał nad Wisłą fandom popkultury japońskiej? Czy z Dalekiego Wschodu docierały w ogóle do siermiężnego PRL-u jakieś podmuchy niosące zapach kwitnącej wiśni? Bo znalazłem informację, że w latach 80. ukazywały się pirackie przedruki niektórych mang.
Mogło tak być, natomiast w przypadku mangi i anime o początkach fandomu możemy mówić dopiero w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Wcześniej działo się stosunkowo niewiele i to, że ktoś miał dostęp do jakiegoś tomiku mangi, nie oznaczało jeszcze, że rozpoczęła się działalność fanowska.
Jednak, jak wspomniałem wcześniej, fundament został położony, czy to w postaci „Pszczółki Mai” i „Muminków”, czy choćby uwielbianego serialu „Szogun”. Można było nie mieć bladego pojęcia o japońskiej kulturze, ale kim są Anjin-san i Toranaga-san wiedział niemal każdy.
Żelazna kurtyna poszła w drzazgi i skończył się komunizm. W roku 1996 wydawnictwo JP Fantastica, dla którego zresztą pracujesz, wydało pierwszą legalnie opublikowaną w Polsce mangę „Aż do nieba”. Tematyka pozycji wybranej na debiut japońskiego komiksu w oficjalnej przestrzeni wydaje się wskazywać, że pomysłodawcy projektu nie mieli pewności co do jego sukcesu, więc na debiut wybrali dzieło silnie skalibrowane pod polską publiczność. W końcu głównym bohaterem tej mangi był… książę Józef Poniatowski, a podtytuł brzmiał „Tajemna historia Polski”! Czy mógłbyś powiedzieć, jak zareagowali czytelnicy? Biorąc pod uwagę, że JP Fantastica nadal istnieje i ma się świetnie, mangowe przygody Poniatowskiego musiały się chyba spodobać?
Wtedy właściwie nikt w Polsce nie wiedział, jak należy wydawać mangi, prawda jest więc taka, że te pierwsze tomy ukazywały się w ramach jednego wielkiego eksperymentu. Manga o Poniatowskim, obiektywnie mówiąc, arcydziełem nie jest i nigdy nie była, jednak w ciekawy sposób łączyła znane z nieznanym i choćby dlatego była dobrym wyborem na start. Trzeba pamiętać, że międzynarodowa dystrybucja mang wcale nie działała (i nie działa) tak, że do japońskiego wydawnictwa przychodzi ktoś z zewnątrz i mówi: „Cześć, właśnie zaczynam działalność i chcę wydać w Polsce wasz największy hit”. Żeby zacząć się jakkolwiek liczyć w procesie przyznawania licencji, trzeba już coś znaczyć, mieć jakiś dorobek wydawniczy, w przeciwnym razie wydawca skazany jest na publikowanie mniej rozpoznawalnych serii, tak, by zbudować sobie markę i wydawnicze portfolio. Biorąc pod uwagę ten mechanizm, wydanie w Polsce „Aż do nieba” było i tak sporym osiągnięciem, mówimy bowiem o mandze uwielbianej i bardzo popularnej autorki, Riyoko Ikedy, znanej chociażby z kultowej „Róży Wersalu”.
To, że wkrótce potem udało się wydać mangi zmarłego niedawno Akiry Toriyamy, czyli „Doktor Slump” i „Dragon Ball”, również zasługuje na docenienie, bowiem zwłaszcza drugi z tych tytułów to absolutna klasyka klasyk, a anime na nim oparte w tamtym czasie także w Polsce biło rekordy popularności.
Dzisiaj znaczna część życia fanów powiązana jest z konwentami. Kiedy odbyła się pierwsza tego typu impreza w Polsce? Czy brałeś w niej udział, a jeśli tak, to proszę, byś opowiedział naszym czytelnikom, jak przebiegało to pamiętne wydarzenie?
Pierwsze konwenty były o tyle trudne do namierzenia, że tak naprawdę bywały zazwyczaj spotkaniami nieco większej grupki znajomych, którym udało się namówić panią z biblioteki, by udostępniła im salę z telewizorem i magnetowidem. Warto natomiast wspomnieć o imprezie, która wprawiła w osłupienie wszystkich, z organizatorami na czele, czyli pamiętnym Sailor Moon Day. W roku 1998, na fali boomu na „Czarodziejkę z Księżyca”, na kasetach VHS zaczęły ukazywać się u nas filmy kinowe z tego uniwersum. Premierę drugiego z nich postanowiono zorganizować w warszawskim klubie Stodoła, który mógł pomieścić trzy tysiące osób. Jak wielkie było zdziwienie organizatorów, gdy przed wejściem zjawiło się niemal dwa razy tyle, w tym sporo fanów w przebraniach ulubionych bohaterek…
Byłem w tym tłumie i gdyby nie własnej roboty identyfikator prasowy (wydawałem wtedy fanowską gazetkę o Sailorkach), kto wie, czy zdołałbym wejść na konwent. A tak – wszedłem, dostałem autograf od pani Danuty Stachyry (lektorki czytającej pierwszą emisję Czarodziejek) i spotkałem Ważne Fandomowe Persony, dla których wiele lat później zacząłem wykonywać tłumaczenia.
Fandom lat dziewięćdziesiątych był mały, ale nie tak mały, jak wielu przypuszczało.
Na początku lat 90. telewizja Polonia 1 zaczęła emitować anime. Wśród prezentowanych tytułów były „Yattaman”, „Sally Czarodziejka”, „Kapitan Tsubasa” itp.Tyle tylko, że to była emisja specyficzna, bo postacie w większości animacji mówiły po… włosku. Początkowo, jak się zdaje, część widzów myślała przez to, iż produkcje owe powstały pod słońcem Italii, później przylgnęło do nich miano „chińskich bajek”. Jak wyglądała wówczas percepcja owych pierwszych gości ze świata anime odwiedzających III RP?
To nadal były czasy, w których wielu widzów nie wiedziała, z czym ma do czynienia. Pewnym przełomem okazały się publikacje w poczytnych magazynach związanych z grami komputerowymi, takich jak „Secret Service” czy „CD Action”. Z włoskim czy francuskim dubbingiem musieliśmy jednak obcować jeszcze latami – wspomniany „Dragon Ball”, poza ostatnią serią, został wyemitowany w całości z lektorem nałożonym na francuską ścieżkę. Podobnie było z lubianymi „Rycerzami Zodiaku”. Cóż było robić, pozostawało się cieszyć, że w telewizji można było oglądać cokolwiek z japońskiej animacji.
A kiedy Polacy zaczęli rozumieć, że anime to nie „chińskie bajki”, tylko dzieło kultury japońskiej?
Myślę, że spore zasługi można tu przypisać właśnie „Dragon Ballowi”. Przygody Son Gokū (czy, według polskiej wersji językowej, Songo) śledziły masy widzów, również tacy, którzy bynajmniej nie byli częścią żadnego fandomu. Anime trafiło pod strzechy – i tym razem odbiorcy wiedzieli, że mają do czynienia z popkulturą japońską. Tak więc późne lata dziewięćdziesiąte ubiegłego stulecia były tym okresem, w którym coraz więcej osób konsumowało ją świadomie, a przy tym bez zacięcia związanego z bagażem bycia otaku. Ot, świetny japoński serial animowany – tylko tyle i aż tyle.
Mandze i anime podbój naszego kraju zajął trochę czasu. O wiele szybciej, można wręcz powiedzieć, że blitzkriegiem dokonał tego inny japoński produkt – tamagochi, które zawitało nad Wisłę już rok po premierze, czyli w 1997 roku, wywołując istny szał wśród uczniów szkół podstawowych. Czy mógłbyś przybliżyć nam ten już mocno zapomniany fenomen?
Rzecz była w sumie prosta: kupowało się kieszonkowe urządzenie z zainstalowaną grą polegającą na wychowywaniu własnego wirtualnego stworzonka, od narodzin po śmierć. Popularność tego produktu na bodaj całym świecie można wyjaśnić tym mechanizmem, który zachęca ludzi do grania w gry typu „The Sims”. Nie wiem, czy powiedziałbym o szale wśród uczniów, jednak fakt, że zabawki te w pewnym momencie stały się modne.
Otwarcie Polski na popkulturę japońską nie wszystkim się podobało; obca estetyka budziła lęk w obrońcach „tradycyjnych wartości”. Ich strach, można powiedzieć, miał oczy wielkie niczym bohaterowie mang. Pamiętam, że gdy zaczęła się emisja „Pokemonów”, na tym anime psy wieszały środowiska tak dalekie od siebie ideowo, jak redakcje „Gazety Wyborczej” i „Gościa Niedzielnego”. W tym drugim piśmie księża przekonywali czytelników, że Ash, Pikachu i spółka zachęcają do kultu demonów, a w pierwszym odmalowano tak ponury obraz rzekomo niszczącego wpływu pokemonów na psychikę dziecięcą, że moja mama po lekturze poświęconego mu artykułu przerażona przyszła do pokoju dziecinnego i zapytała ze zgrozą, czy oglądam „Pokemony”. Gdy powiedziałem, że nie (jako małe dziecko nie interesowałem się anime), odetchnęła z ulgą. Skąd właściwie brał się ten strach i demonizowanie w gruncie rzeczy zupełnie niewinnych animacji, komiksów oraz zabawek?
Stąd, skąd zwykle bierze się strach przed nieznanym. Mieliśmy do czynienia z tworami dość odległymi kulturowo, dla wielu osób wręcz egzotycznymi, a więc potencjalnie niebezpiecznymi. O pismach zaangażowanych religijnie nie wspominam, bo wpływy Szatana da się znaleźć dosłownie wszędzie, ale inne media również podejmowały temat – i nawet jeśli częściowo miewały rację, sensacyjny ton materiałów nie sprzyjał konstruktywnym dyskusjom. I tak, gdy w programie „Uwaga!” przedstawiono wybrane strony z „Dragon Balla”, wskazując na fakt, iż dzieciom prezentuje się treści natury lekko erotycznej, mogło to sprokurować debatę na temat tego, że niekoniecznie wszystkie komiksy są dla dzieci i że warto na okładkach zamieszczać ostrzeżenia wiekowe. O wiele łatwiej jednak było urządzić polowanie na czarownice, co znowuż skutkowało wystąpieniem wśród samozwańczych otaku syndromu oblężonej twierdzy. Musiało minąć wiele lat zanim rozpoczął się jakikolwiek dialog, a strony konfliktu przestały patrzeć na siebie wilkiem.
Ja miałem to szczęście, że moi rodzice wierzyli bardziej mnie niż goniącym za sensacją mediom, więc w moich zainteresowaniach wspierali mnie, jak mogli. Wiem jednak, że wielu z moich rówieśników miało ciężkie przeprawy z opiekunami przekonanymi, że muszą ratować pociechy przed deprawacją i Szatanem.
W roku 2012 jeden z odcinków serialu paradokumentalnego „Detektywi” w TVN prezentował (wymyśloną przez scenarzystów) historię nastoletniego otaku, który naczytawszy się mang, zaczął mordować emerytów na warszawskich osiedlach. Czy sądzisz, że producenci stacji naprawdę tak postrzegali fanów mangi i anime?
Obejrzałem ostatnio ten odcinek z moimi studentami i powiem szczerze, że wszyscy byli pozytywnie zaskoczeni. Przede wszystkim: nie ma w nim narracji obwiniającej komiksy za cokolwiek. Wręcz przeciwnie – jest wprost powiedziane, że to tylko fikcja, a jeśli ktoś uznaje ją za rzeczywistość, to ma poważny problem. Myślę, że ten odcinek pokazuje długą drogę, jaką przeszliśmy od „Uwagi” do momentu, w którym nawet jeśli w serialu sensacyjnym pojawia się mangopodobny komiks, to nie robi on za sprawcę wszelkiego zła.
W roku 2016 z kolei drogeria Rossmann wypuściła gazetkę opisującą typy licealistów spotykanych w polskich szkołach. Pośród nich pojawiły się m.in. - jak to określono – „mangozjeby”? Tu już ręce po prostu opadają. Stąd wypada zadać pytanie, jaki jest właściwie w chwili obecnej wizerunek otaku w zbiorowej wyobraźni Polaków?
Myślę, że taki wizerunek powoli przestaje istnieć. Manga i anime stały się częścią tak zwanego mainstreamu i to istotną, dlatego nie jest już niczym dziwnym to, że ktoś konsumuje japońską popkulturę. Być może jej bardziej zaangażowani fani kojarzeni są jeszcze z młodzieżą nieco alternatywną i ekstrawagancką, jednak myślę, że w świadomości Polaków wizerunku otaku jako zbiorowości praktycznie nie ma. Nasze hobby znormalniało. I dobrze.
Manga i anime wchodziły do Polski w 90% katolickiej i homogenicznej kulturowo. Wspominaliśmy o „Wyborczej” oraz TVN, przejdźmy teraz do kościelnej kruchty. Jak duchowieństwo zareagowało na pojawienie się nad Wisłą zjawisk popkulturowych z Dalekiego Wschodu. Nie tak dawno głośno było o księdzu, który w kazaniach opowiadał, że Hello Kitty to symbol satanistyczny stworzony przez „pewnego Chińczyka”, który zawarł pakt z demonem. Znalazłem w Internecie też wpis dziewczyny, opowiadającej o tym, że gdy na lokalnym festynie parafialnym zrobiły z koleżanką stoisko, na którym zapisywały chętnym ich imiona katakaną, podszedł do niej jeden z parafian i oburzony „uświadomił” je, że japoński jest językiem diabła! Ktoś mu w końcu tych bzdur naopowiadał. Jak więc wyglądał i wygląda obecnie stosunek Kościoła Katolickiego do mangi, anime i otaku?
Unikałbym tu generalizowania. Myślę, że czasy mangowego odpowiednika satanic panic w Polsce mamy już za sobą. Mnie nigdy się nie zdarzyło, żeby jakikolwiek duchowny wyklinał mnie za zainteresowanie Japonią. Jasne, słyszało się i czytało o różnych, nomen omen, herezjach głoszonych z ambony, jednak myślę, że rola Kościoła jest tu nieco przeceniana, przynajmniej obecnie.
Jako się rzekło, diabła można znaleźć wszędzie, jeśli się tylko odpowiednio poszuka. Inkwizycja to wiedziała, wiedzą też ci, którzy używają religii, by manipulować ludźmi. Mnie, w każdym razie, nikt nie próbował poddawać egzorcyzmom.
Manga i anime, było nie było, nie mają za wiele wspólnego z jakimkolwiek zagrożeniem duchowym. Japońscy chrześcijanie używają tych mediów do ewangelizacji; z tego, co mi wiadomo, istnieje nawet mangowa adaptacja Nowego Testamentu! Dlatego ostatnie pytanie będzie dotyczyć tej kwestii. Czy w Polsce wydawnictwa z nurtu mangi religijnej również się pojawiały?
Manga jest na tyle zróżnicowanym medium, że można w niej znaleźć bodaj każdą możliwą tematykę. Owszem, istnieją takie, które wydawane są z założeniem użytkowym, na przykład wspomniana przez Ciebie adaptacja Biblii, natomiast nie ma ich zbyt wiele i nic mi nie wiadomo, by w Polsce coś takiego się ukazało. Natomiast o wiele ciekawsze są twory, w których do tematu religii podchodzi się nieco lżej i z humorem. Istnieje, na przykład, obyczajowa komedia o Jezusie i Buddzie, którzy razem mieszkają sobie w Japonii i w codziennym życiu spotykają ich różne zabawne sytuacje. Japonia ma dystans do religii, tak obcych, jak i własnych, i być może tego w polskim katolicyzmie nieco brakuje.
Dziękuję za rozmowę.
Publicystyka
Małgorzata Samela
MAGIC KNIGHT RAYEARTH
Motyw bohatera eksplorującego alternatywną rzeczywistość przewija się w wielu dziełach japońskiej popkultury. Wśród najciekawszych pozycji opowiadających o tego rodzaju wędrówkach często wymienia się „Magic Knight Rayearth”.
W marcu tego roku w internetowych portalach informacyjnych pojawił się pewien ciekawy news. Do „Oxford English Dictionary” zostały dodane dwadzieścia trzy słowa pochodzenia japońskiego. Większość z nich co prawda dotyczyła kulinariów, wśród nich pojawiło się jednak hasło, które prawdopodobnie słyszał każdy, kto pasjonuje się mangą i anime. Mowa oczywiście o isekai, czyli „innym świecie”.
Czym jest „inny świat”?
Historie o podróżach do innego świata pojawiają się już w japońskich podaniach ludowych stanowiących inspirację dla zarówno mangi i anime, jak i literatury czy gier wideo. Bywa, że protagonista przenosi się do alternatywnego uniwersum samodzielnie, czasami przypadkowo. Taka sytuacja ma miejsce choćby w kultowej animacji studia Ghibli pt. „Spirited Away: W Krainie Bogów”, gdzie główna bohaterka nieumyślnie przekracza „bramę” między światami. Czasem jednak (tak jak w przypadku „Magic Knight Rayearth”) bohater zostaje do alternatywnego świata magicznie przywołany przez kogoś innego.
Z Tokio do Krainy Marzeń
„Magic Knight Rayearth” to manga autorstwa grupy rysowniczek CLAMP, po raz pierwszy opublikowana w 1993 roku. Rok później miała miejsce premiera serialu animowanego o tym samym tytule. To właśnie anime pierwsze ukazało się w naszym kraju – emitowane było na nieistniejącym już kanale RTL7. Polskie tłumaczenie mangi ukazało się dopiero w 2019 roku nakładem wydawnictwa Waneko (tłum. Karolina Balcer). Cała opowieść podzielona jest na dwie części. Na pierwszą składają się tom pierwszy, drugi i trzeci mangi oraz pierwszy sezon anime. Drugą natomiast tworzą kolejne trzy tomy mangi oraz sezon drugi. Istnieje również wersja OVA (Original Video Adaptation, czyli anime wydane bezpośrednio w wersji wideo, nie zaś w formie serialu emitowanego w telewizji lub filmu kinowego) różniąca się znacząco od swoich komiksowych i telewizyjnych odpowiedników, niemniej poniższy artykuł dotyczyć będzie wyłącznie mangi oraz anime.
W uniwersum „Magic Knight Rayearth” istnieją dwa wymiary – ludzki, czyli Ziemia oraz Cephiro – idylliczna kraina pełna magii. W Cephiro odpowiednio silna wola ma sprawczą moc – osoby pełne wiary i determinacji mogą wpływać na to, jak wygląda ten świat. Dlatego utrzymanie dobrobytu i pokoju zależy od filaru – kogoś w rodzaju duchowego przywódcy, który swoimi modłami stabilizuje kraj. Ów idealny na pozór system okazuje się mieć sporo wad. Filar jest izolowany, by mógł skupić się wyłącznie na modłach, co pozbawia go możliwości doświadczania najbardziej ludzkich odruchów i uczuć. Przede wszystkim jednak, gdy lidera zabraknie, Cephiro zaczyna się popadać w ruinę.
Tak właśnie rozpoczyna się historia przedstawiona w „Magic Knight Rayearth”. Pełniąca funkcję filaru księżniczka Emeraude zostaje uprowadzona przez najwyższego kapłana Cephiro, Zagato. W trosce o losy podległej jej krainy władczyni siłą swojej woli przywołuje Magicznych Rycerzy – wojowników pochodzących z innego niż Cephiro świata, mających ocalić Krainę Marzeń przed zagładą.
Wspomnianymi bohaterami okazuje się być trójka czternastolatek – Hikaru Shidō, Umi Ryūzaki oraz Fū Hōōji. Niemające ze sobą absolutnie nic wspólnego dziewczęta zostają wezwane do Cephiro podczas wycieczki na Tokyo Tower. Początkowo nie wiedzą, jak zareagować na postawione im zadanie uwolnienia księżniczki Emeraude z rąk Zegato, ostatecznie jednak, nie mając innego wyboru, decydują się odbyć podróż przez Cephiro w poszukiwaniu legendarnych Maszyn. Odnalezienie i przebudzenie tychże ma być bowiem jedynym sposobem na pokonanie Zagato. Maszyny owe to pewnego rodzaju mechy – ogromne roboty bojowe – jednak interesujący jest zabieg zastosowany przez autorki mangi w oryginalnym, japońskim wydaniu. Z jednej strony nazwa ta jest kalką z języka angielskiego – mashin (od angielskiego machine). Z drugiej zaś, jest ona zapisywana za pomocą dwóch znaków, z których pierwszy oznacza „magię”, drugi zaś „bóstwo” lub „duszę”. Maszyny są zatem nie tylko wielkimi robotami, ale też rodzajem bóstw posiadających własną wolę.
Druga część historii jest mroczniejsza i porusza nieco dojrzalsze tematy. Dziewczęta mierzą się w niej z konsekwencjami swoich wcześniejszych czynów. Czytelnik niejednokrotnie jest świadkiem wątpliwości bohaterów co do systemu filaru panującego w Cephiro. Dodatkowo, Kraina Marzeń zostaje zaatakowana przez siły państw ościennych, które pragną wykorzystać panujący w niej chaos i zdobyć tytuł filaru dla siebie. Hikaru, Umi i Fū muszą mierzyć się nie tylko z dręczącymi je wspomnieniami, ale także stanąć do walki z najeźdźcami.
Dwie interpretacje tej samej historii
Podobnie jak wiele mang, tak i „Magic Knight Rayearth” zostało przeniesione na format telewizyjny. W takich sytuacjach zazwyczaj filmowa adaptacja różni się od oryginału. Nie inaczej było w tym przypadku, jednak podczas, gdy pierwszy sezon anime jest raczej wierny komiksowemu oryginałowi, sezon drugi prezentuje zupełnie inną wersję legendy o Magicznych Rycerzach.
Warto zwrócić uwagę na to, jak finał drugiej części animacji różni się od wersji komiksowej. Mangowa wersja wydaje się być dojrzalsza i bardziej skomplikowana. Nie ma w niej klasycznego podziału na dobrych i złych. Każda z postaci mierzy się z wewnętrznymi rozterkami, każda z nich ma własne motywacje. Brak w tej historii również klasycznego antagonisty. Finałowe „starcie”, w zgodzie z prawami panującymi w Cephiro, toczy się pomiędzy dwoma bohaterami o nadzwyczajnie silnej woli.
Drugi sezon anime można z kolei uznać za bardziej sztampowy. Pojawia się w nim Debonair – kliszowa antagonistka pragnąca zagłady Cephiro. Banalność tej postaci okazuje się jednak pozorna, bowiem Debonair jest istotą świetnie oddającą atmosferę w panującą w Krainie Marzeń. Powstała bowiem z rozpaczy i bólu mieszkańców Cephiro, cierpiących po wydarzeniach z pierwszego sezonu. W podobny sposób narodziła się Nova – istota będąca emanacją psychiki targanej wyrzutami sumienia Hikaru. Wersja telewizyjna skupia się bardziej na psychologicznych aspektach serii. Warto zapoznać się zarówno z wersją serialową, jak i komiksem, bowiem gwarantuje to pełniejszy odbiór historii.
Magia Magicznych Rycerzy
„Magic Knight Rayearth” to nie tylko jedna z najpopularniejszych mang rysowniczek CLAMP. To niezwykle złożona historia, łącząca w sobie elementy shōjo [mangi, której grupą docelową są nastoletnie dziewczęta – przyp. red.], isekai i mecha. Odwołuje się ona do klasycznych motywów znanych z różnych odsłon światowej fantastyki, takich jak choćby podróż głównych bohaterów w celu uratowania świata oraz nierozerwalnych więzi przyjaźni wytworzonych w jej trakcie. Ma w sobie również sporo baśniowości, jak wątek uwięzionej księżniczki czekającej na ratunek. Zarazem jest to historia niesztampowa i pozbawiona oczywistych klisz. Odwołuje się co prawda do klasyki, ale unika kurczowego trzymania się utartych schematów.
Historia Magicznych Rycerzy jest na pozór typową epicką opowieścią o dzielnych śmiałkach śpieszących na ratunek uwięzionej księżniczce. Tak zresztą prawie przez cały czas prowadzona jest narracja. Dopiero na samym końcu mangi i pierwszego sezonu ujawnione zostają prawdziwe motywy kierujące Zagato i powody, dla których postanowił on uwięzić Emeraude. To właśnie wtedy zarówno czytelnik jak i Magiczni Rycerze zaczynają czuć się nieco zbici z tropu, dziwiąc się zachowaniu osoby, która wszakże ma być bezdusznym szwarccharakterem. W finalnym, tragicznym w skutkach akcie kończącym pierwszą część historii okazuje się, kto tak naprawdę jest antagonistą całej historii, a czyny Hikaru, Umi i Fū, choć z całą pewnością działały one ze szlachetnych pobudek, okazują się być tragiczne w skutkach. W tym momencie właśnie wyświechtany motyw bohaterskich rycerzy zostaje zdekonstruowany. Poddane wielu niebezpiecznym próbom dziewczęta stają się silniejsze, ale ostatecznie ich wysiłki nie przynoszą nikomu zbawienia ani ratunku. Dopiero w drugiej serii mangi i drugim sezonie anime dziewczęta mają szansę naprawić swoje błędy, lecz ponownie, nie ma tu mowy o zbędnym powielaniu gatunkowych klisz.
„Magic Knight Rayearth” wyróżnia przede wszystkim interesujące, nieoczywiste uniwersum, którego niesamowity klimat tworzą charakterystyczny dla CLAMPa styl rysowania oraz ciekawy design świata oraz postaci. W przypadku anime natomiast – nieco oldschoolowy, ale dodający epickości soundtrack. Cephiro to z jednej strony utopijna idylla, z drugiej strony zaś będąca mimo pozorów światem nieidealnym, mającym swoje mroczne aspekty. Dopiero pochodzący z innego świata Magiczni Rycerze są w stanie zmienić istniejącą w niej rzeczywistość i przełamać panujący system.