Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
414 osoby interesują się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
12/2024 FANTASTYKA
Jerzy Rzymowski
KOALANG WOKÓŁ NAS
Czy mówi Wam coś pojęcie koalang? To pochodzący z powieści Janusza A. Zajdla skrótowiec od KOjarzeniowo-ALuzyjny Język (LANGuage). Gdy totalitarny reżim Paradyzji kontrolował zachowania i mowę swoich obywateli, stworzyli oni język, którego zadaniem było wyrażanie zakazanych treści nie wprost, a właśnie przez skojarzenia i aluzje. Oczywiście był to nieustanny wyścig zbrojeń – system uczył się rozpoznawać kody koalangu, więc musiały one stale ewoluować.
W „NF” 07/09 opublikowaliśmy artykuł „Chińska Paradyzja”, w którym Konrad Godlewski opisywał, jak internauci z Państwa Środka stosują analogiczne metody, aby zmylić algorytmy i omijać rządową cenzurę – posługują się homofonami, cytatami z popkultury, zastępują jedne znaki pisowni innymi… Piętnaście lat temu czuliśmy instynktownie, że system, który wymusza na obywatelach takie kombinowanie, jest spaczony, chory, groźny. Tymczasem obecnie stykamy się z tym na co dzień. Wyszukiwarki i serwisy społecznościowe są wyposażone w filtry niepożądanych treści ‒ np. związanych z erotyką, przemocą, totalitaryzmem ‒ które albo całkowicie blokują określone słowa (niejednokrotnie razem z użytkownikiem), albo drastycznie tną ich zasięgi, bądź stosują tzw. shadowban ‒ wpis niby się wyświetla, ale prawie nikt nie jest w stanie go znaleźć i przeczytać. Przy czym kontekst użycia słów nie gra roli ‒ algorytm tnie wszystko, jak leci.
W efekcie koalang rozkwita na naszych oczach. Zamiast słowa dead przeczytamy unalive, zamiast suicide ‒ fonetycznie zbliżone sewerslide, miejsce seksu zajmie seggz. W niestosownych słowach zamiast liter p0jaw1ą się cyfry lub symbole ‒ dzisiaj w artykule na Onecie (!) znalazłem p*rno. Oczywiście od zwolenników takich rozwiązań usłyszymy, że wszystkie te filtry i cenzura są dla naszego dobra. Ale który totalitaryzm ‒ bez różnicy: państwowy, korporacyjny czy mieszany ‒ przyznałby się, że robi coś, bo chce decydować, co nam wolno mówić i myśleć?
Zapraszam do lektury. Wesołych Świąt!
Jerzy Rzymowski
Publicystyka
Witold Vargas
GNIECIUCH
Stwór ten należy do jednej z najlepiej zbadanych grup demonów ludowych. Powód jest prosty: ma światowy zasięg. Nie ma bowiem miejsca na świecie, gdzie by się o nim nie mówiło. Oczywiście pod wieloma różnymi nazwami, zależnie od języka czy regionu. Charakterystyki tej istoty są wyraziste, dzięki czemu nie żadnych wątpliwości, iż pod tą długą listą nazw mamy do czynienia właśnie z gnieciuchem albo co najwyżej z jego bardzo bliskimi kuzynami. W samym języku polskim istnieje wiele nazw pokrewnych. Kilka z nich znajdziecie w naszych „Bestiariuszach słowiańskich”, chociażby zmorę i gnieciucha, a jego japońskiego odpowiednika – kanashibari – w drugiej części „Bestiariusza japońskiego”, która ukaże się niebawem.
Skąd tak wielki sukces ewolucyjny tego demona? Ano stąd, że uosabia on coś, co jest łatwo odczuwalne. Niemal wszyscy prędzej czy później tego doświadczamy, a co najważniejsze wzbudza nasz lęk, choć lepszym określeniem będzie: paraliżuje nas, bo to, nomen omen, paraliż senny. To ten moment między snem a jawą, kiedy niektóre nasze zmysły budzą się ze snu, a inne nie. Widzimy, co nas otacza, czasem docierają do nas rozpoznawalne sygnały dźwiękowe, ale nie jesteśmy w stanie wykonać żadnego ruchu. Jesteśmy uwięzieni w swoim ciele, jakby ono do nas nie należało. Bywa to naprawdę przerażające, jeśli weźmiemy pod uwagę, że stan, w którym znajdują się w tym momencie nasz umysł i ciało, często idzie w parze z halucynacjami. Klasyczny obrazek z zeznań czytelników w pismach ezoterycznych lub przypadków z gabinetu psychoterapeuty: „Obudziłem się w środku nocy, a tuż nade mną widziałem świetlistą postać. To chyba był duch mojego zmarłego przodka. Nie mogłem się ruszać, chciałem wołać o pomoc, ale żaden dźwięk nie wychodził z mojego gardła. Gdy wreszcie doszedłem do siebie, postaci już nie było, a ja siedziałem na łóżku, spocony i przerażony”. Czyli komplet: paraliż i zwidy. Kiedy wczytamy się w medyczne opisy tego stanu, dowiadujemy się, że może on nasilać się w szczególnych okolicznościach: gdy człowiek jest bardzo zmęczony i zestresowany, przeżywa jakąś niezagojoną traumę, która nie pozwala mu się odpowiednio zrelaksować. Nic dziwnego, że na całym świecie aż roi się od takich opowieści.
Jedna nazwa tego demona występuje w naszym języku powszechnie, a nie kojarzy się bezpośrednio z omawianym demonem. Mam na myśli słowo „koszmar”. Pośrednio natychmiast zauważamy bliskoznaczność tego terminu. Zastanówmy się więc, jaka jest jego etymologia. Otóż słowo „koszmar” pochodzi od jego francuskiego odpowiednika „cauchemar”, które składa się z dwóch członów. Jeden dobrze nam znany ‒ „mare” – po polsku „mara”, który jest synonimem demona, zjawy. A drugi to „cauche”, który w dużym uproszczeniu można przetłumaczyć na „kulawy”. A więc demon, który dręczy nas nocą, gdy śpimy to niejako „kulawa mara”.
Co to znaczy? Kulawość jest cechą charakterystyczną wielu demonów, szczególnie tych niezbyt pozytywnie do ludzi przysposobionych. Bierze się stąd, że w prosty sposób definiuje asymetrię, niedoskonałość, inność. Jeden z najpopularniejszych demonów, którym straszyli mnie w dzieciństwie w Andach to „Chullachaki”, co oznacza „jednonogi”. Opisywaliśmy go jako człowieczka garbatego, z jedną nogą normalną, a drugą krótszą i nienaturalnie wykręconą do tyłu. Tu dochodzimy do dalszych skojarzeń, bo oto okazuje się, że i w Japonii dość powszechną cechą demonów było właśnie posiadanie jednej nogi. Nieparzystość nóg kojarzy się z przynależnością do zaświatów i mocami nadprzyrodzonymi. Takową posiada chociażby ippondatara czy hiderigami.
Ale wracając na nasze podwórko ‒ nie zapomnijmy o kikimorze. Nie napada ona co prawda na śpiących ludzi, ale jej nazwa wywodzi się w prostej linii od francuskiego „cauchemar”, gdzie „mar” przeszło w naszą „zmorę”, a „cauche” jako niezrozumiałe dla tutejszych przekształciło się w „kiki”. Działo się to jednak w czasach, gdy zarówno na Zachodzie, jak i tu obecność demonów była o wiele bardziej odczuwalna. Słysząc o „cauchemar” z ust szlachty powracającej z ówczesnego „wielkiego świata”, ludzie nie myśleli jak my dziś o zwykłych snach z czarnym scenariuszem, ale o rzeczywistych demonach. I jak to się często dzieje, kiedy następuje tak zwana kulturowa kontaminacja, znaczenie słowa uległo przesunięciu. Polski chłop pańszczyźniany miał wiele powodów, żeby doświadczać działania zmory. Żył w stresie, bywał przemęczony, w jego domu często mieszkała „bida”, a i nieraz kładł się głodny i obolały. Kikimora więc nie nawiedzała ‒ ona towarzyszyła mu w dzień i noc.
Do tego dochodzi jeszcze jeden istotny czynnik w naszej szerokości geograficznej: Nadużywanie alkoholu, od którego cierpi się na bezsenność i nocne duszności, nie wspominając o halucynacjach. Połączmy te wszystkie czynniki i mamy gotowego gnieciucha. Jest więc on jak najbardziej realny. Jeśli zobaczycie go kiedyś nocą siedzącego na waszej klatce, pozdrówcie go serdecznie od nas, a najlepiej zróbcie mu zdjęcie i prześlijcie je nam. Adres znany redakcji.
Publicystyka
Aleksandra Klęczar
LECZ NIE UMARLI OD TEGO BOGOWIE
Na obrazie Joanny Karpowicz „Anubis w Lasku Wolskim”, powstałym w roku 2016, wzrok przyciąga po pierwsze zimowy las: drzewa, niby ciemne, ale rozświetlone wewnętrznym blaskiem. Światło, którego źródła nie widzimy – księżyc? latarnia? – nadaje pniom i gałęziom szarosrebrnej barwy i naznacza jaskrawą bielą śnieg, pokrywający ziemię. Wśród tej szarości, srebra i bieli stoi czarna postać Anubisa, z szakalą głową, w czarnym prochowcu do kolan – trochę prastary bóg, trochę psi kuzyn porucznika Colombo na wycieczce pod Kraków. Anubis stoi twarzą do nas, oglądających obraz, ale jego głowa skryta jest w cieniu: to raczej on spogląda na nas niż my na niego.
Joanna Karpowicz (ur. 1976), krakowska malarka i rysowniczka komiksów, już od wielu lat przywołuje w swoich dziełach postać Anubisa: boga-psychopompa, przewodnika zmarłych, znanego z religii i mitów starożytnego Egiptu. Egipski Anubis, znany już w czasach Pierwszej Dynastii (ok. 3100 – 2890 p.n.e.) był bóstwem, które budziło zarówno szacunek, jak i lęk. Jako opiekun grobów, patron balsamistów i przynajmniej początkowo władca zaświatów (rolę tę przejął później Ozyrys) uważany był przez swych wyznawców za opiekuna i życzliwego patrona. Jako ten, w którego dłoniach spoczywa los duszy – bo to on waży dusze ludzkie po śmierci i skazuje je karę lub nagradza – wzbudzał świętą trwogę. Grekom, którzy przybyli do Egiptu w czasach Aleksandra Wielkiego i osiedlili się przede wszystkim w miastach, takich jak nowo założona Aleksandria, skojarzył się z ich własnym przewodnikiem dusz, Hermesem. Wynikiem synkretyzacji, czyli połączenia tej dwójki, powstał Hermanubis. Ten wędrowiec o psiej głowie, w greckim krótkim chitonie i z kaduceuszem Hermesa w dłoni, cieszył się szczególną czcią w czasach rzymskich. Znamy go z licznych wizerunków, w tym z mozaiki przedstawiającej miesiące z Sousse w Tunezji, gdzie bóg-szakal ukazany jest jako personifikacja ponurego listopada.
Popularny i czczony w imperium rzymskim, Anubis trwał i później w ludzkiej świadomości. Żył półżyciem, jak postacie z Gaimanowskich „Amerykańskich bogów”. Przypominały o nim a to starożytne egipskie i grecko-rzymskie rzeźby w muzeach, a to zaskakująca postać psiogłowego świętego Krzysztofa, którego wspaniale przywołali w nagrodzonym Nagrodą Zajdla, a opublikowanym na łamach „Nowej Fantastyki” opowiadaniu „Święci z Vukovaru” dwaj Krzysztofowie: Rewiuk i Matkowski. Mignął jako bohater u Ricka Riordana, gdzie był ostatnim egipskim bogiem wciąż obecnym wśród ludzi, a potem zaistniał, jako stały gość i główny bohater, w twórczości Joanny Karpowicz.
Krakowska malarka miała już w dorobku m.in. cykl dzieł inspirowanych „Powrotem z gwiazd” Stanisława Lema, kiedy zaczęła malować sceny z Anubisem. Psiogłowy przewodnik dusz pojawia się w jej dziełach wpisany w codzienność. Jest zwykle samotny, ale zawsze wśród nas. Przechodzi gdzieś koło francuskiej restauracyjki na prowincji, siedzi pod kolorowym parasolem nad oceanem, nad ranem, zziębnięty, wychodzi z zakupami z Żabki w Krakowie albo prowadzi dziecko za rękę po wiejskiej drodze (jeślik chcecie dowiedzieć się więcej o tym konkretnym obrazie, przeczytajcie króciutki esej Łukasza Orbitowskiego w książce „Anubis. Thin Places” ‒ bardzo warto!).
Ten felieton zatytułowałam słowami nie do mnie należącymi. Napisał je w roku 1911 wielki grecki poeta Kostandinos Kawafis, a pisarka i tłumaczka (też znana m.in. z „Nowej Fantastyki”) Agnieszka Fulińska spolszczyła cały fragment następująco:
Wprawdzie rozbiliśmy posągi ich,
wprawdzie ze świątyń wygnaliśmy ich,
lecz nie umarli od tego bogowie.
I starzy bogowie – stare mity – rzeczywiście tak naprawdę nigdy do końca nie umierają. Trwają w naszej pamięci, bo są potężnymi symbolami i pomagają nam zrozumieć świat. Malując Anubisa, boga zmarłych w świecie żywych, Joanna Karpowicz z jednej strony oswaja śmierć, z drugiej – pokazuje jej wszechobecność, podkreśla, jak bardzo jest ona cieniem życia, wiecznie obecnym wśród nas. Jednocześnie jej Anubis kocha ludzi. Snuje się w ich świecie, zagląda w tworzoną przez nich rzeczywistość, korzysta z życia tak, jak oni: tańczy, pije kawę, je bagietkę, idzie do małego krakowskiego kina z biletem na „Imperium kontratakuje”. Nie boję się śmierci, mówi malarka w wywiadzie, i dodaje, że podczas kolejnych lat spędzonych z Anubisem zaczęła coraz lepiej rozumieć, że malując, myśli nie o umieraniu, ale o życiu. Jej Anubis jest nie tyle surowym sędzią, ważącym ludzkie dusze, co raczej nieuchronnym, ale mimo wszystko życzliwym towarzyszem naszej ziemskiej drogi. I kiedy ogląda się kolejne albumy i komiksy Karpowicz, kiedy śledzi się jej wystawy, przychodzi człowiekowi do głowy, że gdy na kilku obrazach malarka wysłała Anubisa w podróż do miasta Ankh-Morpork, z pewnością znalazł on tam przynajmniej jedną osobę, Z KTÓRĄ ZNAKOMICIE SIĘ DOGADYWAŁ.
Obraz Joanny Karpowicz Anubis w Lasku Wolskim zobaczyć można online pod adresem http://www.joannakarpowicz.pl/2016/12/08/anubis-in-wolski-wood.
Publicystyka
Jerzy Rzymowski
NIE SAMYM WIEDŹMINEM CZŁOWIEK ŻYJE
Fantasy żyje wielkimi cyklami powieściowymi. Jednym z pytań najczęściej powracających na grupach poświęconych fantastyce jest to, jakie jeszcze serie poza „Wiedźminem” warto przeczytać. Poniżej przedstawiamy garść redakcyjnych propozycji.
W leksykonie „Rękopis znaleziony w smoczej jaskini” Andrzej Sapkowski wymienia kanon fantasy, w którym niemal połowa to co najmniej trylogie, a ponad jedna czwarta to dłuższe cykle. Również u nas wybór nie był zupełnie prosty – kiedy zabraliśmy się za wypisywanie tytułów, lista objęła ponad siedemdziesiąt pozycji; może nie tyle kanonu, ale tytułów wartych uwagi. Równocześnie mamy świadomość, że te siedemdziesiąt to również tylko część, a w tym gatunku wciąż pojawia się coś nowego. Niewykluczone zatem, że – jeśli będziecie tym zainteresowani ‒ tekst ten doczeka się kontynuacji, być może nawet niejednej.
„Elryk z Melniboné” ‒ Michael Moorcock
Michael Moorcock to jedna z najważniejszych postaci nie tylko dla fantasy, ale dla całej fantastyki, ze względu na swą pracę redaktorską w brytyjskim magazynie „New Worlds”, w którym wywarł olbrzymi wpływ na tzw. Nową Falę, kształtującą się od połowy lat 60. ubiegłego wieku (jej przedstawicielami byli m.in. Ursula K. Le Guin i Roger Zelazny, których cykle znajdziecie w dalszej części artykułu). To właśnie on wprowadził do fantastyki pojęcie multiwersum. Elryk z Melniboné reprezentuje jedno z wielu oblicz Wiecznego Wojownika ‒ czempiona stojącego na straży równowagi Ładu i Chaosu, którego rozmaite warianty (m.in. Dorian Hawkmoon, Corum Jhaelen Irsei, Jerry Cornelius i John Daker – żeby wymienić najważniejszych) były głównymi bohaterami kolejnych cykli stworzonych przez Moorcocka.
Elryk jest dziedzicem tronu starożytnego, chylącego się ku upadkowi imperium Melniboné. Jego pobratymcy to nieludzka, bezwzględna rasa; on – chorowity, melancholijny, niepozbawiony sumienia ‒ mocno różni się od nich i jest uważany za niegodnego cesarskiego tytułu. Elryk porzuca Smoczą Wyspę i wyrusza w świat, uzbrojony w demoniczny miecz, zwany Zwiastunem Burz, który daje mu potężną moc, ale równocześnie stanowi jego przekleństwo.
Fani Wiedźmina niejednokrotnie doszukują się podobieństw między Geraltem i Elrykiem, jednak chociaż bohater Moorcocka mógł wpłynąć na Andrzeja Sapkowskiego podczas tworzenia postaci Geralta, to raczej na zasadzie swobodnych inspiracji, a nie naśladownictwa.
„Przygody Fafryda i Szarego Kocura” ‒ Fritz Leiber
Opowiadania o Fafrydzie i Szarym Kocurze powstawały na przestrzeni niemal półwiecza ‒ pierwsze ukazało się w sierpniu 1939, ostatnie cztery teksty opublikowane zostały w 1988 roku. Po polsku ukazały się w pięciu tomach dwadzieścia lat temu nakładem wydawnictwa Solaris i od tego czasu niesłusznie popadły w zapomnienie. Tymczasem Leiber nazywany jest jednym z ojców fantasy spod znaku „magii i miecza” – cóż, zasadniczo właśnie on ukuł to określenie w 1960 roku ‒ a jego utwory doczekały się m.in. sześciu nagród Hugo, czterech Nebuli, a także przyznanych za całokształt twórczości World Fantasy Award i Bram Stoker Award. Nowela „Zobaczyć Lankhmar i umrzeć” z cyklu o Fafrydzie i Szarym Kocurze zgarnęła zarówno Hugo (1970), jak Nebulę (1971).
Fafryd to potężny barbarzyńca z Północy, melancholijny romantyk i idealista. Szary Kocur jest miernej postury złodziejem, przebiegłym i pragmatycznym cynikiem. Złączeni tragicznymi wydarzeniami, dwaj mocno odmienni bohaterowie zaprzyjaźniają się i razem podróżują po świecie znanym jako Nehwon, przeżywając najrozmaitsze barwne przygody. Ich przyjaźń może się kojarzyć z relacją łączącą Geralta z Jaskrem, a Andrzej Sapkowski zalicza historie o nich do ścisłego kanonu fantasy. Miejmy nadzieję, że na fali powrotów klasyki gatunku wkrótce doczekają się wznowienia.
„Trylogia arturiańska” ‒ Bernard Cornwell
Mit arturiański doczekał się w dorobku Andrzeja Sapkowskiego obszernej pracy pt. „Świat króla Artura” i niewątpliwie odcisnął piętno także na wiedźmińskiej sadze. Warto zatem przywołać na tej liście trylogię, która przedstawia dzieje legendarnego władcy ‒ chociaż czyni to w mocno przewrotny sposób.
Bernard Cornwell najbardziej znany jest z cyklu powieści historycznych „Kampanie Richarda Sharpe’a” rozgrywającego się w czasach wojen napoleońskich, jednak z własnego dorobku literackiego najbardziej lubi trylogię arturiańską: „Zimowy monarcha”, „Nieprzyjaciel Boga” i „Excalibur”. Jej akcja rozgrywa się w VI wieku i przedstawia losy Artura nie jako fantastyczną legendę, lecz jako wydarzenia z zamierzchłej historii ‒ wieków ciemnych ‒ pozostawiając czytelnikowi decyzję, czy występującą tam magię uzna za faktycznie występujące zjawiska nadprzyrodzone, czy raczej za przebiegłą szarlatanerię.
Narratorem cyklu jest Derfel ‒ Sas wychowany przez druida Merlina, towarzysz Artura, później mnich. Gdy po śmierci Uthera Pendragona zagrożona saską inwazją i rozdzierana wewnętrznymi konfliktami Brytania pogrąża się w chaosie, Artur próbuje zjednoczyć królestwo. Istotną rolę w historii odgrywa konflikt między starymi celtyckimi wierzeniami, a rosnącym w siłę chrześcijaństwem. Cornwell dekonstruuje klasyczny mit i zaskakuje sposobem przedstawienia jego bohaterów ‒ Artur jest u niego pragmatycznym przywódcą wojennym, Ginewra to kobieta skupiona na sobie, zaangażowana w politykę i żądna władzy, zaś Lancelot okazuje się aroganckim tchórzem, który opłaca bardów, aby zmyślali historie o jego heroicznych wyczynach.
„Lyonesse” ‒ Jack Vance
Kraina Lyonesse również wiąże się z legendą arturiańską ‒ według tradycji rozciągała się na południowy zachód od Kornwalii, w kierunku wysp Scilly i zatonęła w ciągu jednej nocy (w niektórych wersjach bywa też utożsamiana z Atlantydą). Z niej właśnie miał się wywodzić sir Tristan ‒ bohater celtyckiej legendy, rycerz Okrągłego Stołu, nieszczęśliwie zakochany w irlandzkiej księżniczce Izoldzie.
Jednak akcja trylogii „Lyonesse” Jacka Vance’a („Ogród Suldrun”, „Zielona Perła”, „Madouc”) sięga jeszcze dalej w przeszłość, rozgrywając się parę pokoleń przed narodzinami króla Artura i gdzieniegdzie kładąc podwaliny pod wydarzenia znane z legend o nim, między innymi pod motyw poszukiwań Świętego Graala. Bohaterowie cyklu ‒ książę Aillas, jego syn Dhrun, ich przyjaciółka Glyneth, czarodziej Murgen oraz Madouc, przybrana córka tyranicznego króla Lyonesse, Casmira ‒ walczą z knowaniami tego ostatniego, pragnącego zapanować nad całymi wyspami Elder, bez względu na koszty.
W „Lyonesse” odwiedzamy zupełnie inny świat niż w wymienionej powyżej trylogii Cornwella ‒ tam mieliśmy do czynienia z brudnym i brutalnym realizmem, podczas gdy Vance kreuje baśniową krainę sprzed nastania ciemnych wieków, czerpiąc obficie z mitów i legend celtyckich. To opowieść z jednej strony pełna politycznych rozgrywek i akcji obfitującej w nieoczekiwane zwroty, z drugiej oferująca kunsztowną wizję świata, a równocześnie odwołująca się do uniwersalnych zagadnień.
„Pierwsze prawo” ‒ Joe Abercrombie
Wśród młodszego pokolenia pisarzy fantasy Andrzej Sapkowski bardzo ceni twórczość Joe Abercrombiego ‒ w 2020 roku magazyn „SciFi Now” przedstawił nawet dwuczęściową rozmowę obu pisarzy – w pierwszej Abercrombie odpytywał Sapkowskiego, w drugiej twórcy zamienili się rolami.
I nic dziwnego, że powieści Brytyjczyka spotkały się z takim uznaniem twórcy „Wiedźmina”. Niewielu jest bowiem teraz autorów zdolnych stworzyć tak złożone, niejednoznaczne moralnie i wyraziste postacie, po czym następnie równie bezpardonowo je przeczołgać. A w trylogii „Pierwsze prawo” („Ostrze”, „Nim zawisną”, „Ostateczny argument”) dostajemy tego najlepszy przykład. Barbarzyńca Logen to z jednej strony wybitny wódz, z drugiej człowiek, którego boją się nawet przyjaciele, gdyż pod wpływem szału bitewnego do głosu dochodzi jego przerażające, rozmiłowane w rzezi alter ego ‒ Krwawa Dziewiątka. Mistrz szermierki Jezal dan Luthar jest niedojrzałym emocjonalnie, próżnym egoistą. Z kolei życie inkwizytora Glokty, którego tortury wroga uczyniły kaleką, jest naznaczone cierpieniem ‒ jego własnym i ofiar jego przesłuchań. Abercrombie wrzuca ich (i garść innych, nie mniej barwnych postaci) w wir okrutnej kampanii wojennej i rozgrywek Bayaza, Pierwszego Wśród Magów. Wydarzenia, w których wezmą udział, poddadzą ich charaktery najcięższym próbom i odmienią ich w zaskakujący dla czytelnika sposób.
Jeśli zaś „Pierwsze prawo” przypadnie Wam do gustu, wiedzcie, że po polsku ukazało się już dziesięć książek z tego samego uniwersum ‒ oprócz wspomnianej trylogii jest jeszcze druga, „Epoka obłędu”, rozgrywająca się w czasach rewolucji przemysłowej, a także trzy samodzielne powieści („Zemsta najlepiej smakuje na zimno” czeka na ekranizację z Rebeccą Ferguson w roli głównej) oraz zbiór opowiadań.
„Ziemiomorze” ‒ Ursula K. LeGuin
Nie bez powodu Ursula Le Guin uważana jest za literacką mistrzynię – nie tylko w fantasy, czy szerzej w fantastyce, ale całościowo. Jej pasją były między innymi socjologia, filozofia i antropologia kulturowa (ojciec pisarki, Alfred Kroeber, był antropologiem specjalizującym się w etnosocjologii i w badaniach kultury ludów pierwotnych), co odciskało wyraźny ślad na jej twórczości. Widać to również w „Ziemiomorzu” ‒ jej sztandarowym cyklu, na który składa się pięć powieści i garść opowiadań. Le Guin odeszła w nim od najbardziej rozpowszechnionego modelu świata fantasy inspirowanego europejskim średniowieczem, z jego obyczajowością i strukturą społeczną, zamiast tego budując wizję Archipelagu – świata zróżnicowanego etnicznie, pozbawionego bezpośrednich, przekalkowanych odniesień do naszej rzeczywistości. Można zaryzykować stwierdzenie, że to właśnie ona otworzyła fantasy na świat, przecierając szlaki takim twórcom jak N.K. Jemisin, Marlon James, Rebecca Roanhorse, Rebecca Kuang czy P. Djèli Clark.
Głównymi bohaterami „Ziemiomorza” są czarodziej Ged (zwany Krogulcem) i Tenar ‒ od dzieciństwa przyuczana do roli Najwyższej Kapłanki bóstw zwanych Bezimiennymi i zbuntowana przeciw temu powołaniu. Śledzimy ich losy od młodych lat, aż po starość. Utwory z cyklu powstawały w latach 1964-2018 ‒ można powiedzieć, że Ged, Tenar i Ziemiomorze towarzyszyli Le Guin przez większą część życia, a zmieniający się ton opowieści, ewolucja tematów, dojrzewanie i starość bohaterów były odzwierciedleniem przemian zachodzących w niej samej i płynących z tego refleksji. Chociaż mamy tu magię, smoki i mroczne siły (w tym zakresie Le Guin odwoływała się do psychologicznych teorii Carla Junga), to opowieści są bardziej kameralne, filozoficzne, skupione na wnętrzu człowieka i na więziach międzyludzkich.
„Malazańska księga poległych” ‒ Steven Erikson
O ile Le Guin pisała fantasy bardziej kameralne, to można powiedzieć, że Steven Erikson znajduje się na przeciwległym biegunie skali. Kanadyjskiego pisarza, będącego z wykształcenia archeologiem i antropologiem, zawsze irytowała niespójność światów fantasy przedstawionych w grach fabularnych ‒ a jego reakcja była najlepsza z możliwych: wspólnie z Ianem Cameronem Esslemontem stworzył własne, niesamowicie bogate i złożone uniwersum. Imperium Malazańskie początkowo było ich prywatnym settingiem do kampanii RPG, ale z czasem stało się bazą monumentalnego, dziesięciotomowego cyklu fantasy (i rozmaitych spin-offów).
Przed sięgnięciem po „Malazańską Księgę Poległych” warto wiedzieć dwie rzeczy. po pierwsze, Erikson wrzuca w niej czytelnika na głęboką wodę ‒ nie objaśnia świata, tylko ukazuje fragmenty jego konstrukcji na ile to konieczne w miarę rozwoju fabuły. Z pozoru chaotyczne elementy układanki wskakują na swoje miejsce w kolejnych tomach ujawniając stopniowo obraz całości i przemyślaną całego gigantycznego przedsięwzięcia. Przykładowo, Dragnipur ‒ miecz jednej z najważniejszych postaci cyklu, Anomandera Rake’a ‒ początkowo wydaje się jedynie klimatycznym, pomysłowym gadżetem, a dopiero w kolejnych tomach, aż do ósmego, odkrywane są jego dzieje i konsekwencje istnienia dla świata.
Druga rzecz, na którą warto brać poprawkę, to skala. „Malazańska księga poległych” opisuje epickie wydarzenia, w których udział biorą bogowie i żyjący milenia herosi, prehistoryczne rasy i zwykli śmiertelnicy ‒ całość niekiedy wręcz ocieka patosem, co nie każdemu czytelnikowi może przypaść do gustu.
„Kroniki Amberu” ‒ Roger Zelazny
Dziesięć tomów (zebranych w dwa podcykle, zwane od imion narratorów pięcioksięgami Corwina i Merlina) „Kronik Amberu” ma łącznie grubość porównywalną z zaledwie dwoma tomami powieści Eriksona, Abercrombiego czy Brandona Sandersona. Wydaje się to skromne, ale jeśli chodzi o jakość, ze świecą szukać pisarza, którego styl i nieposkromiona wyobraźnia mogłyby się równać z Rogerem Zelaznym.
Amber koncepcyjnie odwołuje się do jaskini Platona ‒ to najstarszy, prawdziwy świat, w którym znajduje się mistyczny Wzorzec stabilizujący rzeczywistość. Wszystkie inne światy są jego cieniami; im dalej od oryginału, tym bardziej zniekształconymi. Na przeciwległym biegunie istnienia mieszczą się nieustannie zmieniające się Dworce Chaosu, zaś w połowie drogi między nimi położony jest ulubiony Cień Amberytów ‒ Ziemia. W Amberze między licznym potomstwem króla Oberona toczy się walka o tron ‒ z jednej strony bezpardonowa, z drugiej pełna wielowarstwowych, subtelnych intryg. Ufałem mu jak bratu. Czyli wcale ‒ to cytat, który doskonale ilustruje relacje między książętami i księżniczkami.
Amberyci mogą się kojarzyć z greckim panteonem ‒ są obdarzeni potężnymi, praktycznie boskimi mocami, zdolni do podróżowania między Cieniami, czyli równoległymi rzeczywistościami wieloświata, i przekształcania ich stosownie do swych potrzeb. Również podobnie jak greccy bogowie stanowią barwną i zarazem mocno dysfunkcyjną rodzinę ‒ niekiedy bohaterscy i szlachetni, innym razem próżni, porywczy, małostkowi. Zelazny zamierzał napisać kolejny pięcioksiąg o Amberze, jednak plany te pokrzyżowała śmierć pisarza w 1995 roku. Oprócz dwóch pentalogii powstały jeszcze opowiadania osadzone w tym uniwersum (wszystkie opublikowaliśmy w „Nowej Fantastyce” 06/2017) oraz „Ilustrowany przewodnik po zamku Amber”.
„Kroniki Wardstone” ‒ Joseph Delaney
Na zakończenie cykl z kategorii young adult. Akcja „Kronik Wardstone” rozgrywa się w fikcyjnym Hrabstwie wzorowanym na Lancashire w północnej Anglii. Głównym bohaterem jest Tom Ward ‒ nastolatek, który jako siódmy syn siódmego syna obdarzony jest szczególnymi talentami predestynującymi go do zawodu stracharza. Kim zaś są stracharze? Cóż, najbliżej im do… wiedźminów ‒ i właśnie dlatego cykl Josepha Delaneya zamyka tę listę. Ich rzemiosłem jest walka ze Złym i jego pomiotami, a niebezpieczeństwa, jakie wiążą się z tym fachem, spychają ich na ubocze społeczeństwa ‒ z jednej strony bywają szanowani, z drugiej budzą lęk i nieufność, czy wręcz otwartą wrogość. Tom zostaje uczniem doświadczonego stracharza Johna Gregory’ego – surowego i wymagającego mistrza tej niewdzięcznej profesji. Zgrzytem w ich relacji staje się fakt, że chłopak zaprzyjaźnia się z młodą wiedźmą Alice Deane, która nieustannie balansuje na granicy między Światłem i Ciemnością.
Chociaż „Kroniki Wardstone” (a także następujące po nich „Kroniki Gwiezdnej Klingi” oraz niewydana do tej pory w Polsce trylogia „Brother Wulf”) są serią młodzieżową, mogą nieraz zaskoczyć pełnym grozy klimatem i niejednoznacznością moralnych dylematów, jakim muszą stawić czoło bohaterowie.
Publicystyka
Łukasz Czarnecki
W KRAINIE DZIESIĘCIU KRÓLÓW
Choć każda kultura inaczej wyobraża sobie zaświaty, między poszczególnymi wizjami można znaleźć punkty wspólne. Większość religii przewiduje na tamtym świecie jakieś wyjątkowo nieprzyjemne miejsce, gdzie okrutnie karani są ci, którzy za życia dopuszczali się zła. Wizja piekła istnieje też w buddyzmie. Wraz z nim na początku naszej ery zawitała do Chin, gdzie wkrótce zapuściła korzenie w ludowej wyobraźni.
Koncepcja buddyjskich piekieł, zwanych w języku chińskim diyu, wykazuje na tyle liczne podobieństwa do zachodniej, że gdyby z wizytą wpadł do nich szukający Beatrycze Dante Alighieri, poczułby się tu całkiem znajomo. Równocześnie istnieje zasadnicza różnica nadająca chińskiej krainie potępionych odmienny charakter od tej, w którą wierzą wyznawcy chrześcijaństwa czy islamu: grzesznicy nie trafiają w łapy demonów na wieczność, lecz czas ściśle określony, w trakcie którego odpokutowują niegodziwe uczynki, by na koniec z czystym kontem wrócić na Ziemię i dokonać kolejnego wcielenia. Niektórzy badacze sugerują, że o wiele właściwszym terminem byłby w tym przypadku „czyściec”, my jednak zostaniemy przy tradycyjnym, sięgającym XIX wieku tłumaczeniu diyu na języki europejskie.
Wierzący i niedowiarkowie
Buddyjscy mnisi umiejętnie wykorzystywali piekielny straszak, by mobilizować swoje owieczki do moralnego życia. W świątyniach z okazji obchodów uroczystości religijnych wywieszano obrazy przedstawiające nędzny los czekający grzeszników po śmierci. W efekcie z czasem w obrębie chińskiego buddyzmu zaczął rozwijać się kult piekła. Prawdopodobnie zrodził się on jeszcze za czasów dynastii Tang w Syczuanie, tam też znaleźć można związane z nim obiekty sakralne, takie jak choćby posągi w Baodingshan, prezentujące męki piekielne. To właśnie w tej prowincji powstał najstarszy zachowany do dziś chiński tekst dotyczący męczarni czekających grzeszników na tamtym świecie ‒ spisane w X wieku „Pismo Dziesięciu Królów” nawiązuje tytułem do postaci kolektywnych władców piekieł sądzących ludzkie dusze i decydujących o czekającej je karze lub nagrodzie. W księdze owej znaleźć można ilustracje przedstawiające zmarłych zakuwanych w dyby i chłostanych, co jeden z japońskich historyków uznał za wierną prezentację praktyk sądowniczych z czasów dynastii Tang. Choć ludzie na rysunkach zdobiących „Pismo…”ewidentnie cierpią, w porównaniu z tym, co czekało bohaterów innych tekstów kultury opisujących diyu, można powiedzieć, że chińskie diabły obchodziły się z nimi łaskawie.
Tymczasem kult piekła rozprzestrzeniał się stopniowo po Państwie Środka, znacząc swój ślad kolejnymi świątyniami poświęconymi jego władcom – w Pekinie taki przybytek wkomponowano w świątynny kompleks Wschodniego Szczytu, zdobiąc go makabrycznymi wyobrażeniami wymyślnych tortur. Budynek odkryty w XIX wieku przez europejskich turystów do dziś pozostaje celem wycieczek łaknących sensacji podróżników, którzy chętnie kupują w przyświątynnym sklepiku pocztówki z reprodukcjami piekielnych wizji.
Piekło i jego mieszkańcy znaleźli sobie miejsce w chińskim świecie wyobrażeń, o czym świadczy choćby fakt, że elementy te stały się składowymi opowieści ludowych czy zaspokajających masowe gusta przedstawień operowych i powieści. Inna rzecz, że jak się wydaje, spory odsetek Chińczyków nie brał infernalnych wizji na poważnie. W roku 1488, gdy przeprowadzano spis powszechny, w okręgu nieopodal miasta Suzhou cesarscy inspektorzy odnotowali, iż tylko w jednej miejscowości większa część populacji wierzyła w miejsce pośmiertnej kary, a sceptycyzm wobec jego istnienia rozszerzał się coraz bardziej. Z kolei w XVII wieku konfucjański uczony Huang Zongxi w traktacie zatytułowanym po prostu „Diyu” próbował drogą logicznego rozumowania ustalić, czy piekło jest miejscem rzeczywistym. Ostatecznie stwierdził, że skoro zamieszkujące je demony miałyby wymierzać karę złu za pomocą czynienia zła (czyli okrutnego torturowania grzeszników), cała koncepcja pozbawiona jest sensu i należy ją uznać za sekciarski wymysł buddystów. Ponadto jak argumentował Huang, opowieści o piekle krążą od stuleci, bynajmniej nie wpływając na redukcję liczby złoczyńców, a zatem są bezwartościowym wymysłem pozbawionym zaczepienia w rzeczywistości i realnej siły oddziaływania na społeczeństwo.
Piekielna księga
Niezwykle interesujący jest fakt renesansu kultu piekieł w ostatnich dekadach panowania dynastii Qing tj. w XIX wieku. Być może duży wpływ na to miały niepokoje społeczne związane z powtarzającymi się klęskami głodu, kryzysem ekonomicznym, powstaniami chłopskimi i konfrontacją ze światem Zachodu, z której Państwo Środka wyszło poobijane. W okresie tym po Chinach krążyła znaczna część kopii najsłynniejszego bodajże utworu poświęconego zaświatom, „Nefrytowego rejestru”. W latach 1863-1898 wydrukowano aż dziewięć różnych jego wersji.
Historia traktatu, który znalazł licznych czytelników nie tylko wśród samych Chińczyków, ale był również namiętnie czytany przez działających nad Jangcy misjonarzy (stał się też pierwszym pismem związanym z chińską religią ludową przetłumaczonym na język angielski), jest niejasna. Nie znamy nazwiska autora. Pobożna legenda głosi, że we wczesnych latach rządów panującej w północnych Chinach kitańskiej dynastii Lao taoistyczny kapłan Danchi miał otrzymać oryginalny tekst od samego Nefrytowego Cesarza, który osobiście zstąpił w tym celu z Niebios. Obdarowany mężczyzna przechowywał księgę jako największy skarb, a na łożu śmierci w roku 1068 przekazał swemu uczniowi Wumi, ten zaś w trzydzieści lat później przepisał ją i przygotował do druku (w owym czasie Chińczycy posiadali już maszyny drukarskie). W połowie czwartej dekady XII wieku „Nefrytowy rejestr” miał po raz pierwszy trafić do obiegu. Chyba cieszył się sporym zainteresowaniem, bo za pierwszych lat rządów dynastii Ming państwowa cenzura zaingerowała w te spośród zawartych w nim treści, które zostały uznane za nieprawomyślne. Potem księga gdzieś znika i dopiero w roku 1761 odnajduje się na nowo, a w każdym razie tak twierdzi autor przedmowy do wydania z roku 1837, napisanej przez autora ukrywającego się pod pseudonimem Mistrz Dobrej Wróżby. Siedem lat później ukazała się edycja z dodatkowym prologiem autorstwa niejakiego Mistrza Huang. Całość była bogato ilustrowana drzeworytami prezentującymi torturujące grzeszników demony przy pracy.
Jaki cel stawiali sobie anonimowi autorzy „Nefrytowego rejestru”? Jeśli wierzyć ich słowom, pragnęli przestrzec rodaków przed mękami czekającymi tych, którzy nie przestrzegają zasad, z tym że traktat zupełnie zrywał z buddyjskim charakterem koncepcji piekła. Jego twórcy odradzali wręcz czytelnikom pokładanie ślepej nadziei w Buddzie. Cierpienie, jakiego doświadczali uwięzieni w diyu, wynikało nie z przewinień wobec buddyjskich przykazań, lecz konfucjańskiego systemu społecznego.
Chociaż występujący na kartach „Nefrytowego rejestru” Królowie Piekła osądzający ludzkie czyny wywodzili się bezpośrednio z buddyjskiego panteonu, tu zostali oni podporządkowani tradycyjnym bóstwom chińskim, takim jak Nefrytowy Cesarz czy Bóg Kuchni. To ten ostatni, a nie Budda, miał wedle anonimowego „chińskiego Dantego” moc wybawiania ludzi od kar w zaświatach ‒ by ich uniknąć należało rezydującemu w domowym piecu bóstwo złożyć w określony dzień przysięgę zobowiązującą do wyrzeczenie się złego postępowania. Można powiedzieć, że Dziesięciu Królów za lata ciężkiej pracy zamiast nagrody doczekało się degradacji ‒ z samorządnych władców piekieł przemienili się w urzędników wypełniających wolę znajdujących się nad nimi bogów wywodzących się z chińskiej religii ludowej.
Urzędniczy charakter sędziów ludzkich dusz podkreślały ilustracje. Dzieliły się one na trzy kartusze, z których każdy obejmował półtorej strony. Infernalnych władców przedstawiano w strojach wzorowanych na szatach noszonych przez sprawujących sądy mandarynów. Zasiadali za zawalonymi dokumentami biurkami w otoczeniu będącym odbyciem yamenu, siedziby cesarskiej administracji. Wokół Dziesięciu Królów, z których każdy posiadał własny dwór i trybunał, uwijali się liczni pomocnicy. Jeśli (co rzadko się zdarzało) delikwent prowadził życie bezgrzeszne, natychmiast odsyłano go z powrotem na Ziemię w nowym wcieleniu, jednakże przeważająca większość podsądnych miała na sumieniu większe lub mniejsze przewiny i dlatego padała ofiarami okrutnych wyroków. Co mogło czekać na nieprzestrzegającego zasad konfucjańskich nikczemnika w diyu? „Nefrytowy rejestr” prezentował szereg niezwykle szczegółowych i makabrycznych obrazów. W 1878 roku pewien Chińczyk tak opisywał swoją reakcję na zdobiące książkę ilustracje:
Zrobiły na mnie tak silne wrażenie, że poczułem, jak włos mi się jeży na głowie, a kości drętwieją ze strachu.
Dla wspomnianego wyżej delikwenta kontakt z piekielną księga stał się asumptem do nawrócenia na chrześcijaństwo, co nie było odosobnionym przypadkiem. Spora część dziewiętnastowiecznych konwertytów swoją drogę ku jednemu z działających w Chinach kościołów zaczynała właśnie od konfrontacji z rodzimą wizją piekła, przed którym ucieczkę obiecywali duchowni z Zachodu.
Dla każdego coś przykrego
Każdy z dziesięciu dworów piekielnych obiecywał odwiedzającym go gościom inne atrakcje. Z racji braku miejsca i ze względu na wrażliwość czytelników darujemy sobie dokładny spacer po diyu i przyjrzymy się tylko kilku przykładom tego, co wedle autorów „Nefrytowego rejestru”, czekały na Chińczyka tuż za bramą wiodącą w miasto utrapienia.
I tak oto w pierwszym z infernalnych królestw panował Król Rzeki Chu. W jego domenie znajdowało się Mniejsze Piekło Ostrzy Mieczy, gdzie demony zrzucały swoje ofiary z urwisk na sterczące z ziemi ostrza. Kara takowa oczekiwała na mężczyzn nielojalnych wobec władców i pracodawców oraz niewierne mężom kobiety. Z kolei Mniejsze Piekło Kamieni Szlifierskich przeznaczone było dla składających fałszywe zeznania. Na wyobrażającym je obrazku dwa demony ścierały grzesznika żelazną szlifierką, spomiędzy której krew strumieniami lała się do stojącego na ziemi naczynia, skąd raczył się nią pies.
W domenie Króla Rzeki Chu znajdowały się narzędzia męki przeznaczone dla rozpustników, także przedstawione na stosownej ilustracji. W tym przypadku widzimy cztery rozgrzane do czerwoności miedziane słupy, do których przywiązano trzy kobiety i mężczyznę. Wedle towarzyszącego temu makabrycznemu widokowi napisu dwie z niewiast za życia oddawały się niepohamowanej żądzy seksualnej, a mężczyzna był cudzołożnikiem sypiającym z czyjąś żoną. Ciekawe wydają się powody, które do tak żałosnego stanu przyprowadziły trzecią z torturowanych kobiet: męki stanowiły karę za uwiedzenie młodszego od niej kawalera. Wszyscy czworo obejmowali palące ich ciała pale rękami i nogami, przyjmując pozycję będącą parodią tej, jaką ciało przyjmuje w trakcie stosunku. Obok nich na rysunku znajduje się jeszcze jedna ludzka postać: grzesznik, który dopiero co trafił do piekieł i teraz czeka na swoją kolej, wędrując przerażonym wzrokiem od towarzyszy niedoli do kata, który właśnie rozpala ogień pod przeznaczonym dla nowego przybysza słupem. Mężczyzna został nań skazany za śpiewanie sprośnych piosenek i pisanie erotycznych wierszy. Podobna kara oczekuje tych, którzy demoralizowali młodzież ‒ ich demony wrzucają do miedzianego kotła.
Skoro już spociliśmy się od ogni piekielnych, przyszedł czas, żeby trochę ochłonąć. Nic nie może temu posłużyć lepiej niż kąpiel, jaką oferuje grzesznikom Mniejsze Piekło Zimna i Lodu, gdzie diabły strącają do lodowatej, pokrytej krami wody tych, którzy za życia złorzeczyli swoim rodzicom. Pluskający się w zimnych odmętach mają dobry widok na Mniejsze Piekło Rozcinania Na Dwoje ‒ tam oprawcy ucinają głowy klienteli, która dostała się w ich ręce. Niestety, nie wiadomo, za jakie grzechy Król Rzeki Chu przewidywał ten konkretny rodzaj kary, bo jego przedstawieniu nie towarzyszy żaden tekst. Warto się jednak przy nim zatrzymać, bo groza, jaką dekapitacja budziła w Chińczykach, sama w sobie jest ciekawym zjawiskiem kulturowym.