Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
PUBLICYSTYKA
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
11/2024 FANTASTYKA
Jerzy Rzymowski
LUDZKIE UCZENIE MASZYNOWE
Dzisiaj, gdy piszę ten wstępniak, ogłoszono tegorocznych laureatów Nobla z fizyki. Zostali nimi profesorowie Geoffrey Hinton i John Hopfield, wyróżnieni za, cytuję, fundamentalne odkrycia i wynalazki umożliwiające uczenie maszynowe przy użyciu sztucznych sieci neuronowych. Sieci neuronowe to, w dużym skrócie, systemy komputerowe imitujące pracę mózgu. Uczenie maszynowe z kolei to proces optymalizacji ‒ wchodzenia metodą prób i błędów na coraz wyższy poziom wiedzy i kompetencji na podstawie analizowanych danych. Innymi słowy, praca obu profesorów leży u podstaw dokonującego się na naszych oczach przełomu technologicznego związanego ze sztuczną inteligencją.
Ludzki mózg to fascynująca, nieprawdopodobnie złożona i efektywna konstrukcja. Nic dziwnego, że wzorujemy się na nim próbując stworzyć AI. Sieci neuronowe podłączone do Internetu są odpowiednikiem ośrodków nerwowych mózgu, zaś ludzie zaopatrujący je w dane stają się w pewnym sensie ich zmysłami umożliwiającymi postrzeganie świata zewnętrznego. I, podobnie jak zmysły, potrafią wprowadzać mózg w błąd. Kluczową różnicą między człowiekiem, a komputerem jest świadomość ‒ ale czy aby na pewno?
Według badań, zaledwie 10-15% ludzi wykazuje zdolność autorefleksji ‒ analizuje i rozumie własne myśli, uczucia i motywy. Na co dzień aż nazbyt często padamy ofiarą heurystyk, manipulacji i propagandy; pozwalamy się bezrefleksyjnie, żeby nie powiedzieć „maszynowo”, karmić danymi dostarczanymi naszym osobistym sieciom neuronowym przez wątpliwej jakości źródła, chociaż łatwo moglibyśmy je zweryfikować. Za to w odróżnieniu od maszyn słabo idzie nam uczenie się na błędach ‒ zarówno jednostkowo, jak na skalę całego gatunku. Jak na teoretycznie świadome istoty, poruszamy się po życiu zaskakująco mało świadomie. Może zatem maszyny dzieli od nas ‒ albo nas od nich ‒ dużo mniej, niż się wydaje?
Zapraszam do lektury!
Jerzy Rzymowski
P.S. Za miesiąc szykujemy dla Was coś naprawdę sensacyjnego związanego z Wiedźminem!
Publicystyka
Witold Vargas
FAJERMON
Trudno uwierzyć, żeby stworzenie o takiej nazwie miało coś wspólnego ze Słowiańszczyzną. Wszak jednoznacznie kojarzy się z niemieckim Feuermann ‒ człowiek ognia. Ale wystarczy zwrócić uwagę, że nasz fajermon zwany też fojermonem lub fajermunem grasował na Śląsku Cieszyńskim, a tam choć w ludziach krew buzuje słowiańska, to naleciałości niemieckich jest jednak sporo. Podobna sytuacja panuje na wszystkich naszych granicach. Stwory zamieszkujące wschodnie rubieże często mają w swoich nazwach naleciałości ruskie, a te na zachodzie, czy to w okolicach Śląska, czy na Kaszubach ‒ niemieckie. Prawda jest taka, że jeśli chodzi o demony ludowe są one zawsze bardziej „tutejsze” niż krajowe czy narodowe. Jeśli w danym regionie o którymś się mówi, to on tam grasuje, choćby nazwę miał turecką jak „mamuna”, łacińską jak „strzyga” czy „rusałka” albo właśnie niemiecką jak „buc” czy „fajermon”. Słowem nie w tym rzecz, jak się coś nazywa. Ważne, jak się zachowuje i kogo to tak naprawdę obchodzi. Inaczej skreślić musielibyśmy zarówno naszego „bazyliszka”, a nawet krakowskiego „smoka”. Ale dość tych etymologicznych rozkminek. Kim tak naprawdę jest fajermon?
Stwór ten należy do rodziny pokutujących dusz potępionych. Według nauk Chrystusa w ogóle nie powinien istnieć, chyba że jako zwykły diabeł w przebraniu. Natomiast z perspektywy synkretycznego chrześcijaństwa, jaka obowiązuje w Europie mniej więcej od X wieku, pokutuje on za grzechy zawarte w dekalogu. Z kolei z punktu widzenia wierzeń animistycznych, które są dla Europy całkowicie rodzime i tliły się do niedawna w ludowych zabobonach, jest zakałą społeczności, złym człowiekiem, który zabłądził w drodze do świata umarłych, skąd miał powrócić w ciele noworodka. Zamiast pomagać rodzinie, jak każdy szanujący się dziad, nadal się naprzykrza, tak jak to robił za życia. Synkretyzm dał mu jednak możliwość odkupienia grzechów. Według niego przybywa on z czyśćca, gdzie podlega żmudnemu procesowi oczyszczenia duszy poprzez ogień. Nic zatem dziwnego, że cały płonie. Jest jednak na tyle zagubiony i niezdarny, że zbacza z czyśćcowych dróg, dziurami w płocie wpada do naszego świata i biegnie na oślep przez pola, siejąc postrach wśród tych, którzy nie skryli się w domach o zmroku. Najstarszy pierwiastek tego mieszanego systemu wierzeniowego dodaje jeszcze jedną cechę do jego charakteru. Otóż, jak wszystkie demony ludowe, bywa on zły i dobry jednocześnie. Jego duch, tak jak wszystko w przyrodzie, może być ludzkim sprzymierzeńcem lub wrogiem, a to od naszego postępowania zależy, jak się spotkanie z nim skończy. Nie można okazywać strachu, należy obchodzić się z nim przyjaźnie, ale i stanowczo. A jeśli demon skrzywdzi nas pomimo naszych dobrych intencji, będzie to znaczyło, że coś zrobiliśmy źle. Słowem ‒ przyczyny nieszczęść rodzą się ze skutków, zgodnie z logiką à rebours.
Fajermon znany był na Śląsku Cieszyńskim niemal jako synonim granicznika, błędnego ognika i całej gromady świecących nocą istot, o których piszemy w „Bestiariuszu Słowiańskim”. Zależnie od podań mógł on sprowadzić człowieka na manowce, zatopić w bagnie, doprowadzić do skarbu, a czasem i oświetlić poczciwemu chłopu drogę , kiedy jakaś pilna robota zatrzymała go do późnych godzin nocnych poza domem. Taka pomoc, jej przyjęcie oraz wyrażona za nią wdzięczność mogła duszę pokutującą zbawić i sprawić, że odnajdzie drogę do zaświatów i więcej się nie ukaże. Takie właśnie podania o fajermonach zachowały się obok tych, w których jest mowa o ich przeraźliwym wyglądzie lub niszczycielskim usposobieniu. Ale czym ten nieszczęśnik zgrzeszył, że musi swoje odpokutować?
Powiada się różnie. Czasem mowa jest o tym, że maltretował konie. To bardzo ciekawy wątek, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, iż na całej Słowiańszczyźnie koń był zwierzęciem świętym. Jednocześnie warto wspomnieć o tak zwanej chorobie umatsuki z wierzeń japońskich. Uma – koń i tsuki – opętanie, to przypadłość, która sprawia, że ci, którzy maltretowali konie, dostają napadów szaleństwa, zaczynają wierzgać i rżeć na oczach przerażonych sąsiadów. Piszę o tym w drugiej części „Bestiariusza Japońskiego”, która ukaże się niebawem. Powiadają też, że fajermon pokutuje za to, że nigdy za nic nie podziękował. Ale to nie jedyny trop w poszukiwaniu pokrewieństwa fajermona z innymi demonami ludowymi. Otóż na tym samym Śląsku aż roi się od opowieści o ognistych wozach i woźniczych. Kilka takich historii przytoczyliśmy w naszych „Duchach polskich miast i zamków”, ale im warto poświęcić oddzielny artykuł.
Publicystyka
Aleksandra Klęczar
TCHNIENIE ZIMY
Listopad, choć kalendarzowo jesienny, każe już myśleć o nachodzącej zimie – chłód, krótkie dni i porywy lodowatego wiatru zrywającego z drzew ostatnie liście ciągle nam o niej przypominają. Starożytnym, którzy choć nie mieli naszej naukowej siatki pojęciowej ani metodologii, byli bystrymi obserwatorami natury, zima często kojarzyła się właśnie z północnym wichrem, co daje nam całkiem niezły pretekst, żeby poświęcić mu dziś trochę czasu.
Greckie słowo, oznaczające północ w znaczeniu geograficznym, to boreas, i wiąże się z nim imię Boreasza, bóstwa wiatru północnego. Postacie będące uosobieniami wiatru występują w tradycji baśniowej i mitycznej często – wystarczy wspomnieć klasyczną norweską baśń „Na wschód od słońca, na zachód od księżyca”, gdzie bohaterkę w jej wędrówce wspomagają właśnie czterej bracia-wichry – Grecy jednak, jak zwykle, mocno rozbudowali swoją opowieść, osadzając ją w mitycznych genealogiach, ale i w historycznej rzeczywistości.
Kim więc jest Boreasz? Jako jeden z Anemoi, bóstw wiatru, jest bratem Notosa (Wiatru Południowego), Eurosa (Wiatru Wschodniego) i najlepiej nam dziś znanego Zefira, łagodnego bóstwa wiatru zachodniego. Wietrzni bogowie uchodzili za dzieci tytana Astrajosa, patrona między innymi astrologii, i jego kuzynki-małżonki Eos, bogini świtu. Jako najstarszy z braci Boreasz był też wedle mitów najsurowszy i obdarzony szczególnie porywczym, gwałtownym charakterem – inaczej niż zwłaszcza Notosa i Zefira, Grecy darzyli go raczej szacunkiem i to ze sporą domieszką strachu, niż sympatią. Choć sam pochodził z rodu tytanów, Boreasz był lojalnym poddanym Zeusa. Na polecenie władcy bogów pomógł na przykład bogini Latonie, kiedy ta była z Zeusem w ciąży. Skrzydlaty bóg przeniósł Latonę pod opiekę Posejdona, a ten znalazł jej miejsce, gdzie mogła bezpiecznie wydać na świat dzieci, Apollina i Artemidę.
Sztuka grecka pokazuje nam Boreasza jako dojrzałego mężczyznę, o rozwianych, pokrytych lodem włosach i brodzie często obsypanej szronem, odzianego w długi, powiewający płaszcz. Surowy bóg lodowatych podmuchów wiatru, mieszkający na co dzień na szczytach odległych trackich gór, nie miał specjalnego powodzenia w miłości, kiedy więc uznał, że pora zakładać rodzinę, zachował się jak typowy przedstawiciel helleńskiego panteonu, a mianowicie postanowił przemocą uprowadzić kandydatkę na małżonkę. Wybór padł na królewnę ateńską Orejtyję: lodowaty podmuch porwał dziewczynę podczas przechadzki nad rzeką Ilissos i poniósł daleko w trackie góry. Orejtyja urodziła Boreaszowi dwóch skrzydlatych synów-herosów i dwie córki, z których jedna, Chione, została pomocnicą i towarzyszką ojca jako bogini śniegu. Kto wie zresztą, czy i mama nie była częścią rodzinnego interesu z przynoszeniem zimy – jej imię znaczy w końcu „Ta, która szaleje w górach” i mitografowie spekulują, że mogła być traktowana jako bogini zimnych górskich powiewów.
Boreasz bardzo poważnie, przynajmniej zdaniem greckich historyków, traktował swoje zobowiązania wobec ojczyzny żony. Podczas wojen perskich Ateńczycy zażądali wsparcia od swego szwagra, jak go nazwali, Boreasza – i uznali, że zatonięcie kilkuset perskich statków to jego zasługa. Odwdzięczyli się ustanowieniem jego dodatkowego kultu w mieście, a inne państwa greckie nie pozostały w tyle: historie o pomocy Boreasza w różnych konfliktach znamy jeszcze z Megalopolis w Arkadii i z miasta Turioj. W tym ostatnim w nagrodę za zasługi Boreasz dostał obywatelstwo, działkę i dom, był więc dla mieszkańców nie szwagrem, jak dla Ateńczyków, a bardziej demokratycznie współobywatelem.
Jakże… niezaskakująco, mitologia grecka podpowiada, że dzieci z Orejtyją nie były jedynym potomstwem Boreasza. Starożytni, zwłaszcza Grecy, mieli całe mnóstwo mitów narosłych wokół koni, w tym – przekonanie, że najszybsze i najpiękniejsze z tych zwierząt rodzą się, kiedy klacz zostanie zapłodniona przez wiatr. Tak właśnie, za sprawą Boreasza, miało przyjść na świat dwanaście cudownych źrebiąt króla Troi Erychtoniosa. Były one tak szybkie i zwinne, że kiedy biegły przez pole, nawet nie dotykały rosnącego tam zboża.
I już na koniec, dorzućmy jeszcze jedną historię o Boreaszu, tym razem zaczerpniętą z bajki Ezopa. Otóż pewnego dnia bóg słońca, skądinąd wuj Boreasza, i jego zimowy siostrzeniec nieco się posprzeczali o to, który z nich jest potężniejszy. Helios zaproponował rozstrzygnięcie w formie konkursu. Bogowie wybrali człowieka idącego drogą i postawili sobie cel: rozebrać go, a konkretniej zmusić do zdjęcia płaszcza. Boreasz, jak wilk w bajce o trzech świnkach, chuchał i dmuchał, ale jego wysiłki sprawiały jedynie, że podróżnik mocniej owijał się peleryną. Pan zimy w końcu się poddał, a wtedy do akcji przystąpił Helios… i chyba wszyscy się domyślamy, co się stało pod wpływem gorących słonecznych promieni. I oby pamięć o tym, że po zimnych podmuchach Boreasza przychodzi w końcu czas, kiedy Helios pozwala nam zdjąć płaszcze, poprawiała nam humor w mroźne zimowe dni.
Publicystyka
Roland Hensoldt
SZTUKA STRASZENIA
Wywiad z grahamem mastertonem
Straszy nas zawodowo od prawie pół wieku, kiedy opublikował swój debiutancki horror „Manitou”. I robi to na tyle skutecznie, że ma miliony czytelników na świecie, ponad sto wydanych książek, cztery ekranizacje swojej twórczości, wiele nagród. O strachu, związkach z Polską i akcie tworzenia rozmawiałem z mistrzem grozy światowego formatu, Grahamem Mastertonem.
Roland Hensoldt: Czy widziałeś mem o księgarni, która przeniosła literaturę postapo do działu reportażu? Ostatnie kilka lat sprawiło, że świat wydaje się przerażającym miejscem. Każdy rok przynosi nowe katastrofy, jakbyśmy otwierali kolejną pieczęć biblijnej apokalipsy. Pandemia, tragedia wojen, inflacja, katastrofa klimatyczna… Czy potrzebujemy jeszcze więcej strachu w formie opowieści grozy? Co daje nam strach w literaturze?
Graham Masterton: W pewien sposób teraz potrzebujemy opowieści grozy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Brutalna i straszna inwazja na Ukrainę, krwawe ludobójstwo w Izraelu i Gazie – nie wspominając o niekończącym się zabijaniu, które trwa w Sudanie, Jemenie, Haiti i wielu innych częściach świata, o których rzadko się mówi – wydaje się, że ludzkość jest zdeterminowana, by się zniszczyć. Najbardziej przerażające jest to, że śmierć i zniszczenie są bezsensowne. Dlaczego niewinni mężczyźni, kobiety i małe dzieci są mordowane w tysiącach, a ich domy są zamieniane w stertę gruzu? Dla terytorium? Dla władzy? Dla wiary w innego boga?
A za zbierającymi się chmurami zawsze kryje się groźba wojny nuklearnej, która mogłaby zabić miliony i zniszczyć naszą cywilizację w kilka minut.
Jakkolwiek dziwne może się to wydawać, strach, który wywołują w nas opowieści grozy, jest oczyszczający. Strach zalewa nas adrenaliną, co sprawia, że czujemy się zarówno przerażeni, jak i podekscytowani. Horrory mogą dać nam to samo mrowienie i to samo uczucie przyjemnego lęku, który czerpiemy z przejażdżek na rollercoasterze, szybkiej jazdy samochodem lub próby ucieczki przed wściekłym bykiem w Pampelunie.
Różnica w przypadku opowieści grozy polega na tym, że choć napełnia nas strachem podczas czytania – a czasem to uczucie niepokoju utrzymuje się długo po zakończeniu – możemy być pewni, że gdy zamkniemy książkę i odłożymy ją na półkę, jesteśmy bezpieczni. Mimo odczuwanego przerażenia, nigdy nie byliśmy narażeni na fizyczne niebezpieczeństwo.
Horrory nie są tylko rozrywką. Wiele z nich może dać nam wgląd w nasze własne lęki i fobie. Mogą też w żywy sposób pokazać nam zło okrucieństwa. Miejmy nadzieję, że w katastrofalnym świecie, w którym żyjemy, zacznie panować jakaś forma zdrowego rozsądku i że prawdziwe okropności wojny skończą się na stronie z napisem „Koniec”.
Tak, strach w książkach może przynieść coś więcej niż rozrywkę, ale jak go wywołać w opowieści grozy?
Oczywiście, istnieją fundamentalne lęki, takie jak strach przed ciemnością, upadkiem, śmiertelnymi chorobami, wściekłymi psami czy pająkami. Ale przez wieki nasze umysły tworzyły różnorodne przerażające potwory, demony i mroczne obecności, głównie, aby wyjaśnić złe rzeczy, które nam się czasem przytrafiają, zanim nauka ostatecznie je wytłumaczyła. Nagła śmierć niemowląt była uważana za spowodowaną przez czarownice, które przychodziły w nocy, by udusić nasze dzieci. Choroby bydła również przypisywano czarownicom. Anemię uważano za wywołaną przez wampiry i inne stworzenia ssące krew. Stopniowo zrozumieliśmy, że choroby, śmierć i wypadki mają wyjaśnialną przyczynę, ale nastąpiło to stosunkowo niedawno. Wirusy zostały odkryte dopiero w 1892 roku przez Dmitrija Iwanowskiego, który rozpoznał czynnik zakaźny w chorobie tytoniowej, a zobaczono je po raz pierwszy dopiero pod koniec lat 30. XX wieku po wynalezieniu mikroskopu elektronowego w Niemczech.
Z nielicznymi wyjątkami, unikałem w swoich powieściach tradycyjnych przerażających postaci, takich jak wampiry, wilkołaki i zombie – chociaż celowo napisałem „powieść wampirzą” o strzydze, „Zstąpienie”, aby pokazać, jak absurdalny był hrabia Dracula, biegający w swoim płaszczu i gryzący kobiety w szyję. Istnieje tak ogromne bogactwo przerażających stworzeń w mitologii świata, że nigdy nie mógłbym ożywić ich wszystkich, aby przestraszyć moich czytelników. Oprócz demonów rdzennych Amerykanów, które przywołałem w mojej pierwszej opublikowanej powieści grozy, „Manitou”, pisałem o demonach z Bali, Afganistanu, Francji, Polski i wielu innych krajów.
Jednak moi czytelnicy nie boją się tylko demonów. Odkryłem, że subtelne podejrzenia [istnienia mocy paranormalnych, przyp. red.] mogą sprawić, że poczują się nieswojo. Jednym z najbardziej udanych opowiadań, jakie kiedykolwiek napisałem, było „Co robi ciemność”, które po prostu sugeruje, że szlafrok wiszący na drzwiach sypialni może spaść z haka w środku nocy i zacząć pełzać po podłodze. Napisałem kilka historii o lustrach – od powieści zatytułowanej „Zwierciadło piekieł”, w której zmarły chłopiec jest uwięziony na zawsze, po krótkie opowieści o różnych lustrach, które odbijają przerażające stworzenia lub alternatywne istnienia, jak w „Alicji po drugiej stronie lustra” Carrolla.
Zgubienie się w lesie lub innym nieznanym miejscu może być głęboko niepokojące. Tak samo, jak każda sytuacja klaustrofobiczna, jak uwięzienie w warszawskim kanale w „Dziecku ciemności” lub duszenie się pod materacem w „Podłóżkowie”.
Istnieje tak wiele różnych fobii, ale najbardziej przerażającą ze wszystkich jest bezradność. To leży u podstaw wszystkiego, co piszę w moich opowieściach grozy. Stanąć przed zagrożeniem, którego po prostu nie można zrozumieć i przed którym nie wiemy, jak się obronić.
Czego boi się mistrz horroru, Graham Masterton?
Nie boję się ciemności ani stworzeń, które mogą czaić się pod łóżkiem, ani pająków, ani duchów. Nie sugeruję, że duchy nie istnieją, w takiej czy innej formie. W końcu, kiedy umieramy, nasze atomy nie znikają na zawsze – po prostu mieszają się z masą atomów, które tworzą tę niezwykłą planetę, na której przyszło nam żyć. Ale jeśli duchy istnieją, nie sądzę, żeby były czymś, czego należy się bać. Myślę, że będą szukać szczęśliwych wspomnień i współczucia, ponieważ już nie żyją.
Jedyne, co mnie kiedykolwiek martwi, to bezpieczeństwo i dobrostan ludzi, których kocham – moich bliskich, dzieci i wnuków.
Czy chciałbyś podzielić się najstraszniejszą przygodą, jaką kiedykolwiek przeżyłeś?
Siedziałem w pubie z przyjaciółmi i poczułem kobiecą rękę na ramieniu. Kiedy się odwróciłem, aby zobaczyć, kto to był, nikogo tam nie było. Właściciel pubu powiedział, że poprzednia właścicielka pubu, straciła męża, a potem zbankrutowała, próbując prowadzić biznes na własną rękę. Została znaleziona w piwnicy powieszona. Właściciel często słyszał, jak drzwi do piwnicy otwierają się i zamykają same. Zastanawiał się, czy nie przyszła na górę, żeby sprawdzić, czy pub odnosi teraz sukces.
Od pewnego czasu tworzysz razem ze współautorką Karoliną Mogielską. Czy możesz opowiedzieć o tej współpracy?
Karolinę Mogielską poznałem na mojej stronie na Facebooku. Zaczęliśmy do siebie pisać i natychmiast poczuliśmy nić porozumienia. Przez pół roku pisaliśmy na każdy możliwy temat, zanim w końcu spotkaliśmy się osobiście we Wrocławiu, a wtedy nasza więź stała się jeszcze silniejsza.
Karolina nie tylko jest doskonałą pisarką horrorów zarówno po polsku, jak i po angielsku, ale także wykwalifikowaną psycholożką, co wnosi bardzo głęboką charakterystykę postaci do każdej historii, którą napisaliśmy. Zaczęliśmy od noweli „Pan Nikt” [w antologii „Obiata” ‒ przyp. red.], w której pojawia się budząca grozę polska bogini lasu, Dziewanna. Następnie wydaliśmy „The Dark Days of Christmas”, która w Polsce została opublikowana przez Lingua Mortis pod tytułem „Gloria” i opowiada o islandzkim kobiecym demonie Gryli, która ma słabość do gotowania dzieci.
Graham Masterton i Karolina Mogielska(fot. archiwum pisarza)
Piszemy więcej historii opartych na mitologii słowiańskiej i w końcu opublikujemy je jako zbiór opowiadań.
Karolina jest wykwalifikowaną psycholożką o imponującej znajomości języka angielskiego i jest niezwykle kreatywna, zarówno jako pisarka, jak i artystka. Dzięki jej pracy z kobietami doświadczającymi przemocy domowej planowaliśmy napisać razem powieść o kobietach, które były źle traktowane przez mężczyzn w ich życiu. Mieliśmy nadzieję, że będzie to nie tylko fikcja literacka, ale także że da to kobietom, które doświadczyły przemocy, poczucie wsparcia i odwagi. Jednakże Karolina nigdy wcześniej nie napisała powieści, więc postanowiliśmy zacząć od kilku opowiadań – pierwsze z nich miało nie tylko opisywać maltretowaną żonę, ale także zawierać elementy mitologiczne. Podobnie jak ja, Karolina interesuje się mitologią i opowieściami ludowymi. W pierwszej historii, „Pan Nikt”, maltretowana żona zostaje pomszczona przez budzącą grozę boginię lasu Dziewannę i jej rusałkę. Historia odniosła natychmiastowy sukces. Choć była długości noweli, została opublikowana w magazynie grozy „Phantasmagoria”, a także jako nowela w Polsce, Czechach i Grecji. Kolejne historie oparte na mitologii to „Boogeyboy” o złośliwym chłopcu ukrywającym się w lesie oraz „Gloria”, a także „The Last Laugh”, czyli przerażająca opowieść psychologiczna o klaunach, która wkrótce zostanie opublikowana w Stanach Zjednoczonych w antologii „Fear Of Clowns”.
Ponadto współtworzę opowiadania grozy z angielską autorką, Dawn G. Harris. Kiedy piszemy razem, ustalamy fabułę, a następnie Dawn pisze dwie lub trzy strony i przesyła je do mnie, a ja dopisuję kolejne dwie lub trzy strony i przekazuję z powrotem do niej, aż skończymy. Dwa z naszych współtworzonych opowiadań pojawią się w „Dniach śmiertelnego strachu”, które zostały opublikowane w Polsce przez Rebis. Kiedy Karolina i ja piszemy historię, najpierw o niej rozmawiamy, a potem ona pisze pierwszy szkic – najpierw po polsku, a potem tłumaczy go na angielski. Wysyła mi go, a ja dodaję swoje pomysły. To sposób współtworzenia, który naprawdę lubię, ponieważ daje mi świeże spojrzenie na rozwój opowieści i nowy sposób wprowadzania demonów oraz innych mitologicznych stworzeń do historii o zwykłych ludziach, którzy już mają wiele problemów. Gdy będziemy mieli wystarczająco dużo opowiadań opartych na mitologii słowiańskiej, opublikujemy je jako zbiór.
Czy macie różne wizje? Jak rozwiązujecie spory?
Kiedy piszemy razem, nigdy się nie kłócimy, ponieważ dzielimy te same wizje i myślimy niezwykle podobnie. Światy, które tworzymy, powstają po prostu z wyobrażenia sobie, że w nich jesteśmy, gdy piszemy, a ludzie, o których piszemy, są prawdziwi. Częściowo dzięki jej psychologicznemu wglądowi, każda postać, którą Karolina tworzy, jest niezwykle wiarygodna.
Często bywasz w Polsce, odwołujesz się do naszego kraju, twoja żona pochodziła stąd, masz tu lojalnych czytelników. Co najbardziej zaskakującego spotkało cię w Polsce? Czy miało to wpływ na twoją twórczość?
Moja zmarła żona Wiescka [Wiesława – przyp. red.] i ja po raz pierwszy odwiedziliśmy Polskę w 1989 roku. Otrzymałem wtedy bardzo przerywane połączenie telefoniczne od polskiego wydawcy, Tadeusza Zyska, który zapytał, czy może opublikować „Manitou” po polsku. Zapytałem go, ile mógłby zapłacić (wierzcie lub nie, pisarze nie piszą tylko dla zabawy, również oczekujemy wynagrodzenia!). W tamtych czasach polski złoty nie był jeszcze wymienialny na funty brytyjskie, więc Tadeusz zasugerował, że zamiast pieniędzy mógłby nas przywieźć do Polski i podarować ikony religijne, które, jak twierdził, były cenne. Ponieważ jestem ateistą, odmówiłem, ale Tadeusz powiedział, że mógłby nam dać polską żywność jako zapłatę, na przykład kiełbasę.
W tym momencie do pokoju weszła Wiescka i zapytałem ją, co to jest kiełbasa. Opowiedziałem jej, co Tadeusz oferuje i stwierdziłem, że nie ma mowy, żebym sprzedał prawa do „Manitou” za kiełbasę. Ale kiedy Wiescka usłyszała, że chce nas zaprosić do Polski, natychmiast powiedziała, że powinniśmy zaakceptować jego ofertę. Choć była Polką, urodziła się w obozie przesiedleńczym w Niemczech po II wojnie światowej, a jej rodzice później przenieśli się do Walii, aby jej ojciec mógł pracować w kopalniach węgla. Nigdy wcześniej nie była w Polsce i bardzo chciała tam pojechać. Będąc surowym i zdecydowanym mężem, oczywiście zgodziłem się.
Polska w 1989 roku była oczywiście bardzo różna od dzisiejszej. Przyjęto nas bardzo ciepło, ale kraj był bardzo biedny i zaniedbany. Ludzie sprzedawali swoje meble na ulicach Warszawy, aby zarobić wystarczająco dużo pieniędzy na opłacenie czynszu i zakup jedzenia, a większość taksówek to były rosyjskie ziły, które wypuszczały kłęby dymu, jeżdżąc po mieście.
Udzieliłem wywiadu w telewizji śniadaniowej, a urocza prowadząca powiedziała mi, że skoro mam polską żonę, muszę mówić biegle po polsku. Oczywiście, odpowiedziałem. Ale potem poprosiła mnie, żebym powiedział kilka słów powitania po polsku do porannej widowni. Powiedziałem, Kapusta. Ona zapytała, To wszystko?, a ja odpowiedziałem, Cóż, to początek. Dziś „kapusta”, jutro może „bigos”.
W Polsce od razu poczułem się jak w domu i nadal tak się czuję. Później dowiedziałem się, że mój pra-pradziadek był kupcem wina w Warszawie, a mój pradziadek przepłynął Wisłę i przybył do Anglii, aby uniknąć powołania do rosyjskiej armii carskiej. Został sławnym producentem teatralnym i pracował z Danem Leno, ulubionym komikiem królowej Wiktorii. Mam w sobie polską krew, zatem czuję się w Polsce komfortowo i dlatego uważam, że polskie kobiety są tak atrakcyjne!
Nigdy nie bałem się niczego w Polsce, z wyjątkiem pijanego taksówkarza, który kiedyś wieczorem wiózł nas przez gęstą mgłę do Poznania. Zmusiłem go, aby zatrzymał taksówkę i spoliczkowałem go, mówiąc, że jeśli nie wytrzeźwieje i nie będzie jeździł ostrożniej, to sam będę prowadził.
W moich powieściach i opowiadaniach często umieszczam polskie legendy i miejsca, szczególnie w „Dziecku ciemności”, które inspirowane było powstaniem warszawskim, oraz „Bazyliszku”, który oparty został na gargulcach z Krakowa. Teraz, jak wspomniałem, piszę historie o polskich i innych słowiańskich demonach razem z Karoliną Mogielską.
Jednym z najważniejszych wydarzeń związanych z Polską w moim życiu było odwiedzenie więzienia w Wołowie osiem lat temu. Przyjechałem tam, aby promować moje książki, ale gdy rozmawiałem z ponad stu więźniami, stało się dla mnie oczywiste, że cierpią oni na głód czytania, a także pisania. Wszyscy mieli historie do opowiedzenia, ale nie mieli sposobu, aby przekazać je światu zewnętrznemu.
Wtedy zaproponowałem dyrektorowi Robertowi Kuczerze, że moglibyśmy zorganizować konkurs literacki, w którym więźniowie byliby zachęcani do pisania opowiadań na dowolny temat. Dyrektor bardzo popierał resocjalizację, więc zgodził się. Przy wsparciu bibliotekarza więziennego oraz instytucji kultury we Wrocławiu, udało nam się zorganizować konkurs – „Nagroda Grahama Mastertona ‒ W więzieniu pisane”. Nowy dyrektor, Henryk Chomin, także popiera ten konkurs.
W konkursie biorą udział wszystkie więzienia w Polsce i otrzymujemy ponad sto opowiadań każdego roku. Bywają one czasem fantastyczne, czasem przerażające, ale wiele z nich opisuje osobiste doświadczenia więźniów – ich żal, gniew, smutek. Uważam, że pisanie opowiadań jest bardzo terapeutyczne dla więźniów i pomaga im zrozumieć, jak znaleźli się w więzieniu.
Nagrody są niewielkie – dla najlepszych odtwarzacze DVD, dla finalistów certyfikaty, a dla każdego uczestnika pamiątkowe długopisy. Jednak niezmiernie cieszę się, że to już ósma edycja konkursu, który przynosi tyle dobra.
Mam teraz wielu przyjaciół w Polsce, w tym Piotra Poczarka, który prowadzi moją polską stronę internetową www.grahammasterton.pl oraz Marcina Dymalskiego z Wrocławia. Mam świetnych wydawców – Albatros, Rebis, Replikę, Lingua Mortis i Planetę Czytelnika. Polska będzie nadal moim drugim domem.
Wrocławski krasnoludek – Mastertonek (fot. Mach240390, Wikipedia)
Porozmawiajmy o twoich czytelnikach. Co twoim zdaniem przyciąga ich do twoich mrocznych światów? Jak wyglądałby ich zbiorowy portret?
Moi czytelnicy są tak różnorodni, że niemożliwe byłoby ich sklasyfikowanie (jak policyjny portret). Przyciąga ich ciemność ‒ tak samo, jak ludzi przyciągają straszne atrakcje w wesołym miasteczku. Daje im to uczucie strachu i ekscytacji, które wzbudza w nich adrenalinę, ale gdy dojdą do końca przejażdżki lub zamkną książkę, wiedzą, że są w rzeczywistości bezpieczni.
Jakie są twoje rytuały pisarskie? Skąd czerpiesz inspirację?
Nie mam żadnych rytuałów oprócz jednej mocnej filiżanki kawy rano. Potem po prostu siadam i zabieram się do pracy. Robię dużo researchu, zwłaszcza w dziedzinie mitologii różnych krajów, żeby móc przedstawić moim czytelnikom nowe i niezwykłe strachy. To było jednym z ciekawych i inspirujących aspektów pisania z Karoliną Mogielską, ponieważ ma ona bardzo rozległą wiedzę o polskich i słowiańskich czarownicach i demonach.
Twoje książki są pełne nadprzyrodzonych wydarzeń. Jak pisać przekonująco, aby czytelnik wierzył w świat przedstawiony?
Nadprzyrodzone moce można uczynić wiarygodnymi, tworząc realistyczne tło i realistycznych bohaterów, z którymi czytelnik może się utożsamiać – bohaterów z codziennymi życiowymi problemami, niezależnie od demonów i duchów. Jeśli czytelnicy widzą świat przez oczy moich postaci, uwierzą w niemal każdą okropną manifestację sił nadprzyrodzonych, którą mogę stworzyć.
Czy wierzysz w nadprzyrodzone siły?
Mam otwarty umysł. Wciąż jest wiele rzeczy na tym świecie, których jeszcze nie odkryliśmy.
Jakie masz rady dla aspirujących pisarzy horrorów?
Zapomnij o wampirach. Zapomnij o zombie. Zapomnij o wilkołakach. Zapomnij o duchach w białych prześcieradłach, które wędrują, mówiąc „woooo!”. Spróbuj znaleźć jakąś wyjątkowo oryginalną i niezwykłą grozę. Mój pierwszy horror „Manitou” opowiada o duchach Indian. Dzięki temu, że wcześniej nie były one opisywane w powieści grozy, odniósł ogromny sukces. Sprzedało się pół miliona egzemplarzy w ciągu sześciu miesięcy i został zekranizowany.
Mitologie świata są przepełnione przerażającymi istotami. Dlaczego pisać o wampirze, gdy w lesie grasuje Leszy? Dlaczego pisać o zombie, gdy licho może zapukać do twoich drzwi? Dlaczego pisać o wilkołakach, gdy Czernobog jest na łowach?
Kilka z twoich prac zostało zaadoptowanych na potrzeby filmu i telewizji. Jak to jest widzieć, jak twoje historie są interpretowane przez innych?
Jedyną moją książką, która została zaadaptowana jako pełnometrażowy film, był „Manitou”. Reżyserią zajmował się zmarły Bill Girdler, który wcześniej nakręcił kilka thrillerów science fiction. Udało mu się zebrać niesamowitą obsadę. Główną rolę Harry’ego Erskine’a, fałszywego wróżbity, zagrał Tony Curtis, a w pozostałych rolach wystąpili m.in. Susan Strasberg, Burgess Meredith, Michael Ansara, Stella Stevens i Ann Sothern. Film pozostał bardzo wierny mojej oryginalnej historii i to, co mi się w nim podobało, to fakt, że wszyscy aktorzy grali całkowicie poważnie, jakby narodziny indiańskiego szamana z szyi białej kobiety wcale nie były absurdalne. Jedyną częścią filmu, której nie byłem do końca pewny, okazał się finał, który wydawał się rozgrywać w kosmosie. Wtedy właśnie wydano „Gwiezdne wojny” i sądzę, że Bill Girdler był pod dużym wrażeniem tego filmu.
Mam także trzy opowiadania zaadaptowane jako serial telewizyjny.
Jaki jest najważniejszy aspekt pisania opowiadań?
Opowiadania są najtrudniejsze do napisania, ponieważ muszą być nietypowe i pamiętne oraz złapać uwagę czytelnika od samego pierwszego zdania. Wymagają wiarygodnych postaci i tła, silnej narracji oraz zwrotu akcji na końcu – wszystko to zawarte w od pięciu do maksymalnie dwudziestu pięciu tysięcy słów. To wymaga dużych umiejętności twórczych i gramatycznych.
W 1948 roku Fredric Brown napisał najstraszniejszą historię, składającą się zaledwie z dwóch zdań:Ostatni człowiek na Ziemi siedział samotnie w pokoju. Nagle usłyszał pukanie do drzwi…Czy podejmiesz wyzwanie i przestraszysz naszych czytelników w dwóch zdaniach?
Leżałem sam, otulony w ciepłym łóżku, w zimową noc. Kiedy się przewróciłem, poczułem obok siebie zimne i owłosione ciało.
Publicystyka
Michał Hernes
ZROBILIŚMY AMERYKĘ POD WROCŁAWIEM
Wywiad z markiem piestrakiem
Marek Piestrak (ur. 1938) ‒ w 2019 roku otrzymał Latarnika dla reżysera, który wykorzystując reguły kina gatunkowego, tworzy ważne artystycznie, a jednocześnie lubiane przez publiczność filmy. Wyreżyserował m.in. takie produkcje jak „Test pilota Pirxa”, „Wilczyca” i „Klątwa Doliny Węży”.
Michał Hernes: Krytyk filmowy Michał Oleszczyk powiedział o panu: wizjoner, awanturnik polskiego kina. Czy czuje się pan awanturnikiem polskiego kina?
Marek Piestrak: Próbowałem sił w różnych gatunkach filmowych i w tym sensie można mnie nazwać awanturnikiem, który szuka swojej drogi. Już jako dziecko marzyłem, żeby zostać reżyserem. Pierwszym obejrzanym przeze mnie filmem był amerykański film przygodowy „Korsarze północy”, w którym pojawiła się kanadyjska policja konna i przemytnicy. To był film kolorowy, a w tamtych czasach była to rzadkość. Było to moje pierwsze zetknięcie z kinem dziwnym, wspaniałym i interesującym. Niedługo po wojnie, w 1947 roku, gdy miałem dziewięć lat, przeczytałem w czasopiśmie „Nowy Świat Przygód” opowiadanie Stanisława Lema pt. „Człowiek z Marsa” – to było dla mnie objawienie! Nie wydawano wtedy fantastyki dla dzieci, ale moja mama pracowała w dużej bibliotece w Gdyni i dzięki temu miałem dostęp do przedwojennych powieści dla dzieci i młodzieży. Znalazły się wśród nich książki zapomnianej dzisiaj pisarki, Marii Buyno-Arctowej, chociażby „Wyspa Mędrców”. Wtedy była to dla mnie wspaniała przygodowa fantastyka – dziwna historia, w której pojawił się m.in. kierujący ludźmi mózg, zanurzony w specjalnym zbiorniku. W kinach wyświetlano wówczas amerykańskie filmy, a „Nowy Świat Przygód” publikował dużo komiksów.
Jak zaczęła się pańska przygoda z kręceniem filmów?
Jeszcze przed Szkołą Filmową zacząłem kręcić filmy na taśmie 8mm. Tworzyłem je w Amatorskim Klubie Filmowym „Koga” przy Komendzie Chorągwi ZHP w Gdańsku. Nakręciłem m.in. horror „Twarz za szybą”. Po ukończeniu szkoły filmowej zostałem zaangażowany do projektu, w ramach którego powstały trzy filmy poświęcone górom, m.in. „Góry o zmierzchu” Krzysztofa Zanussiego. Ja zrealizowałem film „Cicha noc, święta noc”, do którego scenariusz napisałem wspólnie z Andrzejem Kotkowskim i Sławomirem Idziakiem. To historia górali przebranych za kolędników, którzy w okrutny sposób wymordowali żołnierzy niemieckiego posterunku z zemsty za egzekucję ich sąsiadów. Władze uznały, że ta scena była zbyt okrutna. Pojawiły się zarzuty polityczne i film odrzucono na kolaudacji w TVP. Uratowało go dwóch filmowców – Aleksander Ścibor-Rylski i profesor PWSTiF Antoni Bohdziewicz. Pierwszy z nich był znanym pisarzem i reżyserem, który w tych okolicznościach zachował zdrowy rozsądek i odwagę. Na kolaudacji powiedział, że ten film mu się bardzo podoba. Odniósł się też do wątku zemsty górali, mówiąc że w czasie wojny służył w AK i uczestniczył w wykonywaniu wyroków na zdrajcach i hitlerowcach. Okazało się, że mój film może być wyświetlany, a Ścibor-Rylski zaprosił mnie do swojego zespołu filmowego „Pryzmat”, którego był szefem i gdzie udało mi się zrealizować „Śledztwo” według Lema.
Dlaczego zdecydował się pan na zekranizowanie właśnie tej powieści?
Zaproponowano mi, żebym zrealizował film na podstawie jednego z utworów Lema, pojechałem więc do jego domu pod Krakowem, żeby się z nim spotkać. Wcześniej przeczytałem w Przekroju „Śledztwo” – zafascynowała mnie ta historia i chciałem ją zekranizować. Okazało się, że ktoś już się do tego przymierzał, ale Lemowi nie spodobał się tamten scenariusz. Mój został przez Lema i zespół zaakceptowany, a potem udało mi się zorganizować trzy dni zdjęciowe w Anglii. Razem z operatorem, Edwardem Kłosińskim i aktorem, Tadeuszem Borowskim, pojechaliśmy do Londynu, gdzie mieszkaliśmy u mojego kolegi i spaliśmy w śpiworach na podłodze. Gdy po premierze „Śledztwo” zaprezentowano na festiwalu filmowym w Sitges, po projekcji podszedł do mnie przedstawiciel wytwórni Hammer Film Production, która produkowała słynne horrory i kryminały. Zapytał mnie, jak udało mi się nakręcić w Londynie film fabularny bez wiedzy związków zawodowych. Był ciekaw, jak poruszałem się po tym mieście z ekipą filmową. Nie wierzył, że spędziliśmy tam tylko trzy dni, a potem odtworzyliśmy Londyn w Polsce. Przerabialiśmy m.in. stare jaguary na angielskie wozy policyjne. Nie ustrzegliśmy się przy tym błędów – ktoś zauważył, że kierownica jednego z samochodów znajdowała się po prawej stronie.
To był początek moich kontaktów z Lemem. Co ważne, był zadowolony ze „Śledztwa”, a nie podobały mu się inne filmy na podstawie jego utworów. Powiedział, że jeżeli będę chciał zrealizować kolejny film na kanwie jego twórczości, to mi zaufa. Długo zastanawiałem się, co można by wyreżyserować, mając na uwadze panujące w polskim kinie warunki. Zdecydowałem się na opowiadanie „Rozprawa” z tomu „Opowieści o pilocie Pirxie”, które dzieje się przed sądem kosmicznym i jest ciekawe pod względem filozoficznym jako wizja przyszłości. Napisałem scenariusz, Lem go przeczytał, a potem opisał na kilkunastu stronach, co jego zdaniem można by zrobić inaczej i jak przerobić ten tekst. To były uwagi wielkiego pisarza, który nie lubił, żeby odstępować od jego wizji.
„Śledztwo” było wierne pierwowzorowi, ale „Test pilota Pirxa” nie mógł być stuprocentowym odwzorowaniem opowiadania, chociażby ze względu na budowę pojazdów kosmicznych. Od początku wiedzieliśmy, że nie da się tego zrealizować w Polsce. Mieliśmy problemy z produkcją tego filmu, ale pomogli mi Ścibor-Rylski i Tadeusz Konwicki, którzy mieli znajomości we władzach kinematografii. Zaproponowali, żeby kręcić film w NRD, w Czechach albo w Rosji, czyli u naszych sojuszników, którzy mieli pieniądze i doświadczenie w produkowaniu podobnych filmów. Niemcy z NRD zrealizowali m.in. film „Milcząca gwiazda”, który bardzo się Lemowi nie podobał. Zgadzam się z nim – moim zdaniem niezależnie od prymitywnej propagandy scenariusza, scenografia była wyjątkowo naiwna. Nie tak to sobie wyobrażałem. Obawiałem się, że Niemcy chcieliby wpłynąć na mój film, chociażby od strony scenograficznej, tymczasem ja i operator, Janusz Pawłowski, mieliśmy zupełnie inną wizję. Autor zdjęć powiedział mi, że statki kosmiczne, które wybudujemy, nie mogą być takie jak w „Star Treku”. Zgodziłem się, że to nie może tak wyglądać – z tymi kolorowymi kombinezonami i plastikowymi wnętrzami. Janusz zasugerował, byśmy wzorowali się na wnętrzach maszynowni, okrętów podwodnych i kokpitów samolotów wojskowych.
Długo zastanawialiśmy się, gdzie będziemy kręcić ten film. W grę wchodziła Rosja albo Estonia. Ucieszyłem się na myśl o współpracy z Estończykami – to przecież naród nordycki. Co prawda Estończycy nie mogli zbudować w swojej hali zdjęciowej wystarczająco dużej dekoracji, ale znaleźli ogromną halę zdjęciową w wytwórni im. Dowżenki w Kijowie, gdzie kręcono wiele dobrych filmów. Niestety, pierwsze projekty dekoracji przedstawione nam przez scenografa były dla nas nie do przyjęcia. Na szczęście Karl Levoll, kierownik produkcji, załatwił nam scenografa z Tallina, który był projektantem form przemysłowych. Scenograf zaprojektował kokpit z fotelami z oryginalnych odrzutowców i zbudował panele sterowania naszym pojazdom kosmicznym. Ekipa z Kijowa zbudowała scenografię według estońskich i polskich projektów, w tym gwiezdne okno, za którym znajdował się ekran, na którym mogliśmy projektować lecące meteoryty i pierścienie Saturna, w kierunku których leciał nasz Pirx. Dekoracja była surowo wojskowa – tak jak chcieliśmy.
Do dziś można oglądać ten film, choć oczywiście nie można go porównywać pod względem technicznym z produkcjami z Hollywood. „Test pilota Pirxa” wciąż jest zapraszany na różne festiwale. Kilka lat temu na Berlinale był przegląd filmów SF i przed kasami kina, gdzie pokazywano „Test pilota Pirxa” ustawiła się duża kolejka widzów. Byłem dumny, że obok filmów Stevena Spielberga i Ridleya Scotta zaprezentowana została nasza skromna produkcja.
Jak odebrał pan „Gwiezdne wojny”?
Bardzo dobrze. Widziałem je razem z moim operatorem Januszem Pawłowskim jeszcze przed nakręceniem „Testu pilota Pirxa” i to było dla nas ostrzeżenie, że nie możemy takich filmów naśladować, że trzeba je kręcić bardziej kameralnie, bo nie uda nam się u nas zrobić takich zdjęć specjalnych. Osiem lat później nakręciliśmy „Klątwę Doliny Węży”, która okazała się hitem w Polsce, a w Związku Radzieckim obejrzało ją ponad 20 milionów widzów.
Czy fascynował się pan kinem nowej przygody?