Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
09/2024 FANTASTYKA
Jerzy Rzymowski
PRZYJEMNOŚĆ OBOWIĄZKOWA
W lutym tego roku zaproponowałem Ministerstwu Edukacji udział „NF” w konsultacjach zmian podstawy programowej dla szkół podstawowych i liceów. Jako, że wśród propozycji, które pojawiły się na listach lektur, znajdują się tytuły z szeroko pojętej fantastyki, chciałbym zaoferować pomoc naszej redakcji w wyborze takich pozycji z tego gatunku, które byłyby zarazem najbardziej wartościowe dla uczniów od strony edukacyjnej i atrakcyjne literacko, aby zachęcały, a nie zniechęcały do czytania ‒ pisałem w wiadomości, która nie doczekała się jakiejkolwiek odpowiedzi decydentów.
Teraz zajrzałem do zaktualizowanego spisu lektur obowiązkowych pod kątem obecnej w nim fantastyki. Klasy 4-6: „Hobbit”, „Lew, czarownica i stara szafa”, komiks „Szkoła latania”. Klasy 7-8: „Opowieść wigilijna” i „Mały książę”. W liceum i technikum tylko „Rok 1984” oraz „Mistrz i Małgorzata” (poziom rozszerzony). Wśród lektur uzupełniających jest tego więcej ‒ m.in. „Felix, Net i Nika”, „Zwiadowcy”, „Percy Jackson”, „Władca Pierścieni”, „Solaris”, „Nowy wspaniały świat”, „Problem trzech ciał”. Not great, not terrible, jak mawiają.
Od lat toczą się dyskusje nad zawartością list lektur, ale też nad sensem samego ich istnienia. Osobiście uważam, że lektury obowiązkowe są potrzebne, ale warto głębiej pochylić się nad celem ich doboru. Czy mają wpajać wartości ‒ być przedłużeniem lekcji religii, etyki i/lub wychowania obywatelskiego? A może powinny być znakiem swoich czasów – swoistymi greatest hits danej epoki ‒ i pomagać w zrozumieniu mentalności ówczesnych ludzi przez poznanie tego, co ich poruszało? Czy raczej miałyby budować wspólnotę ‒ ponadpokoleniowy, zrozumiały dla wszystkich kod kulturowy motywów, postaci i cytatów, do których chętnie będziemy się odwoływać na co dzień? Jedno nie ulega wątpliwości: powinny rodzić głód czytania; działać tak, żeby po odłożeniu jednej, uczeń czuł wewnętrzną potrzebę sięgnięcia po kolejną. Mówić, jak ja:
Zapraszam do lektury!
Jerzy Rzymowski
Publicystyka
Witold Vargas
DZIKI MYŚLIWY
Przy ilustracji tego osobliwego demona w „Bestiariuszu Słowiańskim” umieściliśmy taki oto lakoniczny wpis:
To pokutująca dusza, która pod postacią konnego łowcy przemierzała nocą puszcze i lasy ze sforą widmowych psów. Jeśli w trakcie tego polowania duch napotkał jakiegoś nieszczęśnika, potrafił go ciężko poturbować, a nawet zabić. Dlatego wychodzenie po zmroku do boru, zwłaszcza w bezksiężycową, wietrzną noc, uważano za przejaw niebywałej odwagi lub skrajnej głupoty.
Korzystając z możliwości rozpisania się nieco na ten temat, warto doprecyzować, o co z tym dzikim myśliwym tak naprawdę chodzi. A chodzi jak zwykle o wiele rzeczy na raz. Demony ludowe, jako że posiadają duży ładunek symboliczny, gromadzą w pigułce cały bagaż ludzkich doświadczeń związanych ze zjawiskami uznawanymi w danych realiach za nadprzyrodzone. Jednak, co jest dość oczywiste, wcale takie nadprzyrodzone nie są, więc choć demaskowanie zabobonu i racjonalizacja psują zabawę, warto czasem nieco uchylić rąbka tajemnicy, by lepiej zrozumieć kontekst funkcjonowania takich symboli. Współczesnym miłośnikom fantastyki nie zależy przecież na tym, by rzeczywiście obawiać się dzikiego myśliwego za każdym razem, gdy wchodzi się do lasu, a raczej o świadomą zabawę konwencją. Wszak kontekst powstawiania takich dziwacznych podań jest równie ciekawy jak one same.
Opowieść o dzikim myśliwym przywodzi na myśl tę o Dzikim Gonie, tym samym, który podbił świat za sprawą książki „Wiedźmin” oraz gry stworzonej na jej podstawie. Faktycznie jest to inna nazwa tego samego zjawiska, z tym, że jak można się domyślić, nie zawiera całej przygodowej otoczki ze współczesnych adaptacji. Duchy z Gonu nie mają imion, przywódcy, statku, a co najważniejsze ‒ nie da się ich pokonać. Tym bardziej, że w oryginalnej wersji ludowej Gon składa się z wielu elementów, a co za tym idzie, przybiera tak rozmaite formy, że nie sposób ich zdefiniować, a co dopiero unicestwić. Oto te składowe:
Najstarsza z nich to powietrze. Z jednej strony rozumiane jako zaraza, a z drugiej jako wiatr i pewne specyficzne zjawiska meteorologiczne ‒ ciężkie chmury pędzące po nieboskłonie w czasie burzy. W nich widziano demonicznych jeźdźców na piekielnych wierzchowcach, wznoszących swymi rozpędzonymi kończynami kłęby chmurowego kurzu. Kto takie zjawisko widział, wie jak bardzo przerażające, choć zarazem piękne, potrafi ono być. Widok takich chmur był nie tylko zapowiedzią nawałnicy, ale również wszelkich innych nieszczęść. Zmiana ciśnienia kładła pokotem wszystkich meteopatów. Zachowały się podania o ludziach, którzy na widok Dzikiego Gonu dosłownie zginęli na miejscu. Za nim szły pioruny ‒ kolejne nieszczęście i kara dla grzeszników, choć czasem również błogosławieństwo, o czym chętnie kiedyś jeszcze napiszę.
Do zjawiska pogodowego zapowiadającego gwałtowną burzę, zrywającego suche liście do tańca, wyganiającego ptaki z przestrzeni powietrznej i kłębiącego się jak wrząca ciecz, dołączyła zgoła inna opowieść, tym razem natury całkowicie ludzkiej i przez ludzi podsycanej. Pamiętajmy, że kiedyś lasy były prywatne i należały do możnych. Prości ludzie mieli zakaz albo bardzo ograniczony dostęp do terenów łowieckich magnaterii. Zwykle pozwalano im co najwyżej zbierać chrust z otuliny boru lub paść świnie na ściśle zaznaczonych terenach. Ten utrudniony wstęp przyczynił się w dużej mierze do przetrwania, choć w zmienionej formie, najstarszych animistycznych wierzeń słowiańskich. Jeleń, tur, wilk i borowy były w czasach pańszczyzny istnymi demonami niedostępnych kniei. Z drugiej strony, w tychże odstępach leśnych panowie urządzali sobie polowania ‒ dosłownie dzikie gony, mające za nic życie i bezpieczeństwo prostaczków, a nawet korzystające z okazji, by się nielegalnych intruzów pozbyć, gdyby takowi się napatoczyli. Słowem chłopina, który miał nieszczęście napatoczyć się na ów gon, rozstawiając swe nielegalne wnyki w lesie, mógł zostać bezlitośnie stratowany jak zwykły szkodnik lub zagryziony przez psy myśliwskie. A nawet jeśli takie wypadki zdarzały się bardzo rzadko, to opowieści o nich roznosiły się błyskawicznie. Ustami chłopów jako mrożące krew w żyłach niesamowitości i jako skuteczna przestroga ustami właścicieli lasów i ich wspólników, chociażby księży.
Ostatni składnik owego apokaliptycznego zjawiska to burza sama w sobie. Nie trudno sobie wyobrazić, że w czasach, gdy każdy wir powietrzny i każdy taniec kurzu z liśćmi postrzegano jako groźnego demona, huragan wyrywający drzewa z korzeniami w asyście piorunów, musiał przywodzić na myśl istny najazd duchów z piekła rodem.
Publicystyka
Aleksandra Klęczar
MORITURI TE SALUTANT
Kiedy piszę te słowa, w mediach społecznościowych toczy się dyskusja o trailerze do kontynuacji „Gladiatora” Ridleya Scotta, którą będziemy oglądać w kinach w drugiej połowie listopada. W tym samym czasie w serwisie streamingowym Amazon Prime Video pojawił się serial „Those About to Die” wyprodukowany i współreżyserowany przez świetnie znanego fanom rozrywkowej kinowej fantastyki Rolanda Emmericha. Innymi słowy, gladiatorzy znowu w modzie.
Jeśli prześledzić historię kina i telewizji pod kątem pojawiania się w produkcjach motywów związanych ze starożytnym Rzymem, nietrudno zauważyć, że pewne epoki, postacie i tematy powtarzają się bardzo często, inne zaś są wyraźnie nieobecne. Co ciekawe, tak naprawdę o tym, co popularne, a co nie, rzadko decydują kryteria historycznego znaczenia – gdyby tak było, mielibyśmy zdecydowanie więcej filmów o Oktawianie Auguście, Trajanie czy Konstantynie Wielkim. Nie jest też tak, że kino ucieka tylko od tematów może i historycznie ważnych, ale potencjalnie mało atrakcyjnych. W końcu do dziś nie doczekaliśmy się znaczącego filmu o Hannibalu i wojnach punickich, choć ta historia wydaje się mieć wszystko, co kinu niezbędne – wyrazistych protagonistów-przeciwników po stronach rzymskiej i kartagińskiej, zaskakujące zwroty akcji, starcie imperiów, wielkie bitwy, polityczne intrygi, ludzkie dramaty… nie mówiąc już o słoniach bojowych!
Tak się jakoś złożyło, że kiedy kino myśli „starożytny Rzym”, na ekranie pojawia się zwykle zestaw kilku motywów: niezrównoważony zły cesarz-despota (najchętniej Neron, choć pierwszy „Gladiator” bardzo umiejętnie obsadził w tej roli Kommodusa), wyścigi rydwanów (dziękujemy ci, „Ben Hurze”!), wybuch Wezuwiusza z roku 79 n.e. i zniszczenie Pompejów, Cezar i Antoniusz zakochani w Kleopatrze, niepokonane, brutalne legiony, dekadenckie imperium i jakaś szlachetna a uciskana grupa. W tej ostatniej roli najczęściej występują albo pierwsi chrześcijanie, albo właśnie interesujący nas tu dzisiaj gladiatorzy.
Osoby zajmujące się badaniami obecności antyku w kinie i szerzej, w kulturze popularnej, co rusz piszą kolejne artykuły i książki mające odpowiedzieć na pytanie, jak do tego doszło i dlaczego tak jest, ale trudno tu o jednoznaczną odpowiedź. Łatwiej natomiast wskazać na przyczyny popularności gladiatora. Postać skazanego na walkę i stale zagrożonego śmiercią wojownika, którego życie staje się kaprysem w rękach możnych – a właśnie w tym, dość zresztą ahistorycznym, kierunku, idzie większość kinowych wizji, począwszy od legendarnej kreacji Kirka Douglasa w „Spartakusie” Stanleya Kubricka – ma w sobie nieprzemijającą atrakcyjność i pozwala na szeroką interpretację. Mieliśmy w kinie gladiatorów tragicznych, ale i komicznych, mieliśmy refleksyjnych wojowników i maszyny do zabijania. Bywają produkcje bardziej skoncentrowane na walkach czy polityce i te, które jak serial „Spartakus” (2010-13), skupiają się równie mocno na wątkach obyczajowych i miłosnych, by nie rzec erotycznych. Pojawiali się także – i pojawiają nadal – gladiatorzy fantastyczni.
Motyw skazania bohatera na walkę na arenie za jakieś mniej lub bardziej wyobrażone przewiny pojawia się w fantastyce całkiem często. Osobny felieton pewnie dałoby się napisać choćby o motywie igrzysk w „Star Treku” i to już od pierwszej inkarnacji serialu – większość fanów pewnie pamięta sławną walkę kapitana Kirka z kosmitą Gornem w odcinku „Arena”, wymyślonym zresztą przez znanego pisarza SF Fredrika Browna, a to bynajmniej niejedyny przykład tego motywu w tym uniwersum. By sięgnąć po choćby jeden bardziej współczesny przykład, tytułowe Igrzyska Śmierci w cyklu powieści Susanne Collins narodziły się z inspiracji rzymską tradycją gladiatorów.
A czy możemy wyobrazić sobie w kinie postać gladiatora nieco bliższą historycznej rzeczywistości? W końcu w realnym Rzymie nie wszyscy bohaterowie areny byli zniewoleni – niektórzy byli skazańcami, inni niewolnikami, część jednak „zawód” gladiatora wybierała choć byli ludźmi wolnymi. Tacy gladiatorzy musieli przy tym liczyć się z faktem, że czekają ich spore poświęcenia. Należało do nich nie tylko ryzyko śmierci w pojedynku i forsowny trening, ale także rezygnacja z części praw cywilnych, które wedle praw rzymskich walczącym na arenie odbierano. Także śmierć ‒ zwłaszcza ulubione przez kino dobicie pokonanego przeciwnika ‒ zdarzała się jednak zdecydowanie rzadziej w życiu niż w kinie. Szkolenie gladiatora było bowiem długie i kosztowne, a odpowiednie przygotowanie oznaczało spore inwestycje dla właściciela danej szkoły gladiatorskiej – a bywali nimi także i przedstawiciele rzymskiej elity politycznej. Gladiator był więc, jakkolwiek okrutnie by to brzmiało, inwestycją, a jego zadaniem było zarabianie. Stąd też w szkołach gladiatorów panowała ostra, niemal wojskowa dyscyplina, ale jednocześnie poświęcano tam sporo uwagi kwestiom takim, jak odpowiednia dieta i relaks (masaże, kąpiele itd.). Galen, jeden z najwybitniejszych znawców medycyny w historii Rzymu, zaczynał karierę właśnie jako lekarz w szkole gladiatorskiej, zanim został nadwornym lekarzem Marka Aureliusza i wspomnianego już wcześniej jego syna, cesarza Kommodusa. Warto dodać, że historycznie możemy także mówić o istnieniu, obok gladiatora, gladiatrix, a więc kobiety-gladiatorki: mamy o nich wzmianki w źródłach rzymskich i to całkiem liczne, choć trzeba zaznaczyć, że sporej części Rzymian idea kobiet walczących na arenie wydawała się dziwna i nie do końca właściwa.
O gladiatorach wiemy całkiem sporo. Pytanie tylko, czy taki obyczajowo realistyczny film na temat ich życia – gdzie właściciel szkoły myśli głównie o rachunkach zysków i strat, lekarz układa diety i sprawdza, czy podopieczni nie jedzą przypadkiem za dużo suszonych owoców, masażyści szukają odpowiednich olejków, a gladiatorzy ćwiczą, ćwiczą, ćwiczą – byłby równie atrakcyjny dla widzów, jak klasyczny „Spartakus” Kubricka albo „Gladiator” Ridleya Scotta…
Publicystyka
Przemek Staroń
NAJBARDZIEJ NIEZWYKŁA HISTORIA WASZEGO ŻYCIA
Jeżeli czytasz ten artykuł, oznacza to, że jesteś fan** szeroko rozumianej fantastyki i chciał*byś zachęcić do fantastyki inne osoby, które jej nie znają / nie lubią. Z chęcią Ci w tym pomogę.
Dlaczego możesz zaryzykować i dać mi kredyt zaufania? Jestem geekiem, nerdem, fanem fantastyki, który w pewnym momencie został psychologiem i nauczycielem, a po kilku latach pracy stworzył międzypokoleniowy fakultet z filozofii nazwany Zakonem Feniksa, co stało się jednym z głównych powodów, dla których zostałem Nauczycielem Roku i znalazłem się w gronie 50 najlepszych nauczyciel* na świecie. W pewnym momencie napisałem „Szkołę bohaterek i bohaterów”, w której poruszam realne problemy życia ‒ np. czy to w porządku, że niekoniecznie lubię ludzi, czy wygląd ma w naszym życiu znaczenie, czy jest sens się zakochiwać i wiele innych. W każdym rozdziale obydwu już tomów „Szkoły…” rozbrajam dany problem na przykładzie bohaterek i bohaterów tekstów kultury, z czego lwią część stanowi fantastyka. Pokazuję sposób poradzenia sobie z danym problemem, który został zaprezentowany w przywołanej książce, filmie, animacji, serialu, grze, komiksie, tłumacząc psychologicznie, dlaczego działa. Jeżeli to wszystko daje Ci poczucie, że warto przeczytać mój tekst, jestem przeszczęśliwy i zobowiązany. Wyruszmy zatem w podróż.
Eksperyment myślowy
Zacznijmy od eksperymentu myślowego. Wyobraź sobie, że ktoś chce Cię zachęcić do ifentrykacji katalumpersów. Nieważne co to jest, tym się nie przejmuj, to leży po stronie tej osoby. Teraz pomyśl, czego ta osoba na pewno nie powinna robić. Obstawiam, że nie powinna:
mówić zdań w stylu: Jak można nie wiedzieć co to ifentrykacja katalumpersów?;zawstydzać Cię w inny sposób czy szydzić z Ciebie;napastować memami z katalumpersami;unikać wypakowywania zmywarki z powodu związanej z katalumpersami pasji;prosić Cię o pomoc w spłacie zadłużenia w związku z katalumpersowym hobby.Lista jest naturalnie dłuższa. Oczywiście niektóre punkty w Twoim przypadku mogą być nietrafione, bo np. masz cechę osobowościową, która czyni Cię podatn** na słabość w stosunku do memów wszelakich i po prostu lubisz być zawalan** memami. Ale to nic nie zmienia.
Teraz pójdźmy o krok dalej. Co taka osoba powinna robić, żeby w jakikolwiek sposób ‒ serio, jakikolwiek ‒ zachęcić Cię choćby do liźnięcia tematu. Nie z przymusu, nie w wyniku emocjonalnego szantażu, ani innego wątpliwego moralnie angażu. Po prostu chodzi o taką myśl, odczucie w Tobie, wiesz, taką jakby iskierkę, coś typu:
Ej, to ciekawe!Muszę o tym poczytać…Kurde, niegłupie to.No no…Teraz wsiądźmy do wehikułu czasu i przenieśmy się do roku 2010.
Czy zestrzelić samolot lecący w WTC?
Kiedy otrzymałem pracę jako nauczyciel w liceum, dowiedziałem się, że będę uczyć nie tylko wiedzy o kulturze, ale i etyki. W 2010 roku etyka w szkolnictwie publicznym de facto nie istniała. Dowiedziałem się, że w każdym razem roczniku powstanie jeden wspólny międzyklasowy oddział, w którym będę miał dwie godziny tygodniowo etyki. No chyba że tak ich przekonam, że zapisze się więcej osób ‒ wtedy oddziały będą mnożone. Jako absolwent matfizu przeprowadziłem błyskawicznie rachunki i po zaawansowanym mnożeniu & dodawaniu uświadomiłem sobie, że liczba godzin, a więc wysokość mojego wynagrodzenia, leży w moich rękach. Wtedy poczułem przypływ lęku, ale także ekscytacji, radości i ulgi, bo wiedziałem, co zrobić.
W dzień rozpoczęcia roku szkolnego zrobiłem wycieczkę po wszystkich klasach. Po wejściu do każdej z nich informowałem, że jestem nowym nauczycielem etyki (tu następowały heheszki) i chciałbym tylko spytać, czy wiedzą, że drugi samolot lecący na World Trade Center można było zestrzelić i uratować ludzi w wieży (tu następowała cisza). Pytałem wtedy zgromadzone w sali młode osoby, czy gdyby to od nich zależało, to podjęłyby decyzję o zestrzeleniu. Błyskawicznie zacząłem słyszeć: No pewnie, przecież w wieży było dużo więcej ludzi albo Nie, bo musiałbym być kogoś zabić, byłbym mordercą. Po chwili dodawałem, że takich problemów w życiu jest więcej niż myślimy i właśnie tym między innymi będziemy się zajmować na lekcjach etyki. Skutek był taki, że na drugi dzień trzeba było powołać dwa razy więcej oddziałów. Po pierwszym semestrze na etykę chodziła już połowa szkoły, a po kilku latach ‒ trzy czwarte. To fenomen, jakiego w polskiej szkole nie było. I nawet różne ruchy kurii, mające osłabić popularność moich zajęć, na czele z przysłaniem egzorcysty jako katechety, tego nie zmieniły.
Czy zostałem sprzedawcą pamiątek?
Tutaj jednak mogą się w słuchaczach zbudzić wątpliwości, powiedziała Szymborska podczas swego odczytu noblowskiego i nie przez przypadek to zdanie teraz przywołuję (poza tym, że generalnie kocham Szymborską). Wyobrażam sobie bowiem, że i w Tobie mogą pojawić się wątpliwości. Treść poprzedniego akapitu przecież opowiada o tym, co niewiele różni się od działań skutecznych acz, nomen omen, nieetycznych sprzedawców, a nawet guru sekt. Polećmy zatem dalej Szymborską. Rozmaici oprawcy, dyktatorzy, fanatycy, demagodzy walczący o władzę przy pomocy kilku byle głośno wykrzykiwanych haseł, także lubią swoją pracę i także wykonują ją z gorliwą pomysłowością. Niestety, wiele rzeczy na świecie jest do siebie podobnych. Być może zatem esencja mądrości tkwi w umiejętności rozróżniania.
W II tomie „Szkoły bohaterek i bohaterów” pokazałem metodę detekcji niekonstruktywnej krytyki, którą nazwałem metodą Poirota. Jeden z najsłynniejszych detektywów zawsze podkreślał, że trzeba być cierpliwym i dać ludziom mówić. W końcu, często nieświadomie, ktoś ujawni coś, co pozwoli zidentyfikować go jako mordercę. Podobnie jest z tymi, którzy ‒ skoro mówimy o fantastyce, to użyjmy tego słowa ‒ czarują. Dlatego tak cenię zasadę, którą usłyszałem w kontekście randkowania i budowania związków: przyciągnąć wyglądem, zauroczyć intelektem, zatrzymać charakterem. Ujmując rzecz metaforycznie, można kogoś skusić nawet najciekawszą reklamą, ale jeżeli po odpakowaniu zakupionego przedmiotu pojawi się rozczarowanie, już do tego produktu, firmy, sprzedawcy nie wrócimy. Być może nie muszą się tym przejmować sprzedawcy pamiątek w jednym z miliarda sklepików wokół Piccadilly Circus, bo w tego typu działalności nie chodzi o to, aby ktoś do mnie i właśnie do mnie wracał. Jednak zarażanie innych ludzi ideami leży na antypodach kultury sprzedawania pamiątek. A kto jak kto, ale młodzi ludzie są najlepszymi na świecie detektorami ściemy.
Ale jak to: ma pan w sali artefakty?
Miałem w głowie to, czego nauczyłem się na studiach: że każda naprawdę ceniona w swojej pracy nauczycielskiej, trenerskiej, szkoleniowej osoba łączy trzy elementy. Wiedzę, sposób jej przekazu i, co kluczowe, kompetencję w zakresie budowania relacji. Widziałem, że jestem w stanie ogarnąć każdy z tych elementów. Tak jak Obeliks wpadł za dzieciaka do kotła z eliksirem dającym mu siłę, tak ja musiałem wpaść do czegoś, co nieustannie pcha mnie ku poznawaniu świata i przekazywaniu wiedzy dalej. Jeszcze na studiach zostałem trenerem kreatywności i umiałem w przekazywanie wiedzy w sposób ciekawy. No i jako psycholog byłem nieźle przygotowany do budowania relacji. Jednakże jako kulturoznawca zawsze byłem świadom kluczowej cechy charakteryzującej osoby przeprowadzające badania terenowe: pokory. Pomogła mi także moja miłość do Simone Weil, która zauważyła, że kiedy stoimy na szczycie góry, owszem, jesteśmy bliżej nieba, ale nie jesteśmy bliżsi temu, żeby latać. Dlatego od początku pracowałem ze świadomością: tak, dużo kumasz, ale nigdy się na tym nie zatrzymuj. Miałem wyryte w głowie kolejne zdania z odczytu Szymborskiej, wypowiedziane także z myślą o osobach uczących: Pomimo trudów i porażek, ich ciekawość nie stygnie. Z każdego rozwiązanego zagadnienia wyfruwa im rój nowych pytań. Natchnienie, czymkolwiek ono jest, rodzi się z bezustannego „nie wiem”.
Dlatego dzieliłem się nieustannie sobą ‒ i nieustannie też słuchałem. Nie zawsze, zwłaszcza na początku, było to łatwe. Dla uczniów matfizu, i to klasy maturalnej, byłem młodym belfrem od „michałków”. Szukałem zatem kolejnych skutecznych metod, a gdy po kilku latach zadałem na etyce pracę domową polegającą na przejściu gry komputerowej „To the Moon” i uczniowie matfizu właśnie powiedzieli, że niemal ryczeli na zakończeniu ‒ wiedziałem, że idę w dobrą stronę. Jako kulturoznawca dobrze rozumiałem, że kultura to pojęcie szersze niż wiele osób podejrzewa; że jest to wszystko, co przekracza naturę. O ocenie śródrocznej z wiedzy o kulturze decydowało to, że każda młoda osoba przychodziła do mnie i opowiadała o jej kontaktach z kulturą. W 99% przypadków wiązało się to z pokazywaniem biletów do kina, zdjęć z podróży, kolekcji od książek przez figurki Marvela po porcelanowe lalki. Prawie wszystkim stawiałem ocenę celującą.
Jako dziecko wraz z siostrą i bratem bawiliśmy się, wykorzystując całą dostępną przestrzeń naszego mieszkania. Nasze pokoje były Krainą Zabawek, szafy były Disneyowskimi destynacjami ‒ Katedrą Notre Dame i pałacem sułtana z „Alladyna” ‒ a kuchnia, ku utrapieniu naszych rodziców, odległym wymiarem, w którym bohaterowie i bohaterki bajek toczyli bitwy. Być może to dlatego zafascynowałem się przestrzenią i lata później napisałem pracę dyplomową o sztuce instalacji oraz environmental art, starając się, kiedy tylko mogę, twórczo wykorzystywać przestrzeń. I tak zrobiłem też w szkole: zacząłem wraz z uczniami i uczennicami przekształcać daną nam w piwnicy salę w centrum kultury i kreatywności. A ponieważ każdy z tych wyrazów na „k” jest synonimem wielości i różnorodności, sala, od numeru U3 zwana #utrzy, zaczęła wyglądać jak połączenie sali muzealnej z creative roomem. Każda domena kultury miała swój punkcik, z roku na rok coraz bardziej się rozrastający. Było biurko z artefaktami codzienności (A w naszej sali są ARTEFAKTY! ‒ mówili na Dniach Otwartych grający w gry uczniowie), była szafa z figurkami z przeróżnych mitologii oraz religii, była ściana kinematograficzna, była szafa z planszówkami, była ściana z przybitymi dziełami Tolkiena (z użyciem gwoździ ‒ kiedyś jeden uczeń powiedział, że obraża to jego uczucia fantastyczne i spytał, czy może to zdjąć).
Elen sila lumenn omentielvo
Gdy jedna z nauczycielek na zajęciach poprosiła o zrobienie emocjonalnego rysunku szkoły i okazało się, że nasza #utrzy kojarzy się z największym poczuciem bezpieczeństwa, a wymiernym czynnikiem tego poczucia bezpieczeństwa jest stojąca w sali kanapa, na której można się położyć podczas lekcji ‒ wtedy mnie olśniło. Wiedziałem, że moja pasja, cały ten kreatywny anturaż przyciągają dzieciaki, ale nie on jest solą tej ziemi.
I właśnie wtedy przypomniało mi się, jak jeszcze na studiach opowiadałem na zajęciach z dydaktyki o swoich praktykach w liceum. Jak mówiłem, że były super, że moje zajęcia bardzo się podobały, i jak moja wykładowczyni poprosiła mnie o zrobienie ich przed student(k)ami, i jak je zrobiłem, i jak ona powiedziała, że rzeczywiście były super, ale że założy się, że nie wiem dlaczego. No jak to, odparłem. Przecież były bardzo ciekawe, używałem rekwizytów i nowoczesnych technologii… Ona się tylko uśmiechała. I w końcu rzekła: Tak, to niewątpliwie uczyniło pana zajęcia bardzo dobrymi. Ale świetnymi uczyniło je coś innego. Wie pan, ja czułam się na tej pana lekcji potrzebna. Czułam się, że naprawdę mówił pan do mnie. I że mnie pan słuchał. I jak widzę, każda osoba miała takie wrażenie.
To właśnie wtedy pojąłem, że z tej dydaktycznej triady wiedza-sposób przekazu-relacja ta ostatnia jest czymś rozstrzygającym. To nie dosłownie sama kanapa w #utrzy dawała młodym poczucie bezpieczeństwa, tylko fakt, że mogą na niej usiąść, a nawet położyć. A z poczucia bezpieczeństwa rodziło się zaufanie. Gdy kilka lat później, przed finałami Olimpiady Filozoficznej, mówiłem olimpijkom i olimpijczykom, że przed nami Ostatni Marsz Entów, to nie syntaktyka i semantyka słów Tolkiena były decydującym czynnikiem, że czuli się wsparci. Gdy uczeń klasy maturalnej, Jasiek, zrobił mi tatuaż na przedramieniu, zapisany w sindarin Elen sila lumenn omentielvo, to nie sam tatuaż rozstrzygał o wzruszeniu, gdy żegnałem klasy maturalne, tylko to, że gdy mówiłem Gwiazda świeci nad godziną naszego spotkania oraz dodawałem I świecić nie przestanie, dawałem im poczucie sensu i ciągłości; umożliwiałem ‒ co podkreślał twórca monomitu i podróży bohatera, Joseph Campbell ‒ doświadczenie życia, upojenie tym, co najbardziej życiowe, doznaniem realności więzi.
To można robić bez fantastyki rozumianej explicité, nie trzeba dosłownie przytaczać finałowej sceny spotkania Geda z Cieniem, żeby pomóc komuś się z własnym cieniem spotkać. Jednakże ja na zaspach i rozstajach głoszę, że fantastyka działa podobnie jak poezja, która według Heideggera jest najmniej opresyjnym językiem w stosunku do ludzkiego bycia, a jak wiemy dzięki takim postaciom jak Bruno Bettelheim, moc metafory pozwala na identyfikację tam, gdzie zawodzi literalność. Dobrze widzi się tylko sercem, mówi Lis w „Małym Księciu”, oczywiście, i… sam przecież używa języka, żeby to wypowiedzieć, sam jest częścią opowieści, która ma moc trafienia właśnie do serca.
System (wszystkiego tylko nie) edukacji
Gdy spytałem Cię na początku, co można zrobić, aby przekonać Cię do ifentrykacji katalumpersów, nie przez przypadek na samym początku pokazałem, że tego nie da się osiągnąć przez żadną z form zawstydzania. Zawstydzanie jest, co ciekawe, epidemią naszej kultury i jednocześnie jest nieustannie legitymizowane w społeczeństwie. A gdzie tkwi początek i jednocześnie źródło tego zawstydzania? W szkole. W szkole rozumianej jako system edukacji, który przecież zwrotnie wytwarza społeczeństwo. Szkoła, która mogłaby i powinna być najwspanialszą piewczynią najpiękniejszych idei ‒ a fantastyka do nich należy bez dwóch zdań ‒ robi coś całkowicie odwrotnego. I niestety, przesiąkamy tym wszyscy. Mówiąc krótko: tak, wychodzimy ze szkoły… ale czy szkoła wychodzi z nas? Czy niechcący w różnych sytuacjach ‒ na przykład mówiąc o książce, którą kochamy ‒ nie reprodukujemy tego schematu? No jak można tego nie znać?! ‒ to tylko jeden z wielu przykładów.
Jeśli sobie jednak to uświadomimy, wtedy wszystko może się zmienić. My możemy zacząć to zmieniać. Święty Graal zarażania ideami jest dokładnie tym samym, co święty Graal prawdziwej edukacji. Niezależnie od tego, czy na naszej drodze pojawia się dziecko, osoba nastoletnia czy dorosła, żadna z nich nie pójdzie za zawstydzaniem. Natomiast w każdej z nich może pojawić się „Ej, to ciekawe!”, „Muszę o tym poczytać…”, „Kurde, niegłupie to” czy „No no…”, jeżeli tylko zostanie przyciągnięta ciekawie przedstawioną wiedzą, powiązaną z jej życiem, i poczuje się przy Tobie dobrze. Wszak Maya Angelou trafiła w sedno, gdy zauważyła, że ludzie zapomną, co im mówi**śmy, ale nigdy nie zapomną, jak się przy nas czuli.
Tipy rodem z rolek Instagrama
Nie przez przypadek postanowiłem napisać ten artykuł, używając różnych narzędzi opowieści ‒ w końcu mam zaszczyt zwracać się do fan** fantastyki. Jednakże wiem, w jakim świecie żyjemy. Ja sam, prowadząc konto na Instagramie, wiem, że narrację trzeba umieć też podać w punktach, które sobie sumiennie przed napisaniem tego tekstu przygotowałem. Ale ponieważ kończy mi się limit znaków, musiałem dokonać korekty swych zamierzeń. Otworzyłem ChatGPT i wpisałem pytanie: „Jak zachęcić do czytania fantastyki?”. W odpowiedzi pojawiły się wszystkie tipy, które sobie spisałem (następnym razem zrobię to w pierwszej kolejności ‒ dzięki temu będę miał więcej czasu na czytanie, ha!).
Poza jednym.
Jeżeli nie korzystasz z przeglądarki Internet Explorer, zapewne obiło Ci się o uszy, że współpracuję z pewnym pisarzem, który kilka lat temu wpadł na pomysł, żeby zostać prezydentem. W wydanej przez wydawnictwo Znak książce „Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki” zawarł on takie zdanie:
Jeszcze w grudniu rozmawiałem w Gdańsku z Przemkiem Staroniem, znakomitym i nagradzanym nauczycielem, w którego „harrypotterowych” kwiecistych metaforach nieustannie się gubię, jako że ominęła mnie ‒ na razie ‒ przyjemność czytania tej sagi (ale wolę zgubić się z Przemkiem Staroniem, niż z innym Przemkiem ‒ Czarnkiem ‒ się znaleźć).
Jako że od tego pisarza blisko już do Boga, przypomina mi się opowieść pewnej wolontariuszki z hospicjum, która towarzyszyła w ostatnich chwilach umierającemu starszemu malarzowi, nieustannie deklarującemu, że nie ma żadnego Boga. Ona sama była osobą wierzącą (cokolwiek to znaczy) i jednocześnie nie wyobrażała sobie jakiegoś tępego nawracania. Brzydziła się czymś takim. I w pewnym momencie coś ją olśniło. Poprosiła tego człowieka, aby opowiedział jej malarstwie. Zrobił to z przyjemnością. W pewnym momencie powiedział, że malarstwo przez całe życie było dla niego czymś absolutnie wyjątkowym, jakby sposobem kontaktu z nieskończonym pięknem świata. I ta wolontariuszka powiedziała sobie wtedy w duchu: Boże, Ty, który jesteś nieskończonym Pięknem, przyjmij wyznanie wiary tego człowieka.
Jeżeli jakaś osoba powie Ci, że Twoja ukochana fantastyka jest nudna, że jej to nie interesuje, że takie fikcyjne historie są dla dzieci, uśmiechnij się.
I poproś, żeby opowiedziała Ci najbardziej niezwykłą historię ze swego życia.
Publicystyka
KU GWIAZDOM CZY KU ZIEMI
Wywiad z Istvanem Vizvarym
Istvan Vizvary (ur. 1975) ‒ polsko-węgierskiego pochodzenia pisarz SF, matematyk i informatyk. Od lat związany z „Nową Fantastyką” i społecznością serwisu fantastyka.pl. Tegoroczny laureat Nagrody „Nowej Fantastyki” w kategoriach Polska Książka Roku i Nagroda im. Macieja Parowskiego.
Marta Sobiecka: Powieść „Lagrange. Listy z Ziemi”, choć zrobiło się wokół niej głośno, bo w fandomie jest nominowana chyba do wszystkich możliwych nagród, nie jest twoim debiutem literackim. Co i gdzie publikowałeś wcześniej?
Istvan Vizvary: Z reguły mówi się: pisałem od małego i mam szufladę pełną powieści, ale ze mną tak nie było. Zacząłem pisać po trzydziestce: opowiadania do magazynów „Science Fiction, Fantasy & Horror”, „Nowa Fantastyka” oraz do różnych antologii i portali. Mam też za sobą karierę jako pisarz limeryków. Moja pierwsza powieść to „Vivo” ‒ opowiada o kobiecie, która ma swojego prywatnego Johna Lennona i on codziennie komponuje dla niej jedną piosenkę, a później sprawy się komplikują. W pewnym sensie tamta książka jest o tym samym, co „Lagrange”, tylko w trochę innych okolicznościach.
„Lagrange” to historia o tym, że człowiekowi udaje się wyjść z escape roomu zwanego Ziemią i rusza w podróż do Układu Słonecznego. W eksplorowaniu kosmosu pomaga mu zaawansowana technologia, sztuczne inteligencje, egzokorteksy, myślorosty. Jako autor oddajesz te realia w taki sposób, że czytelnik zawiesza niewiarę, naprawdę opuszcza naszą planetę. A później, w rozmowie z Karolem Ligeckim mówisz: Nie wierzę w podróże kosmiczne, w podróże do innych gwiazd. Dlaczego więc napisałeś o tym powieść? Czy to jest jakiś twój manifest, skierowany do czytelnika science fiction, brzmiący: dajcie sobie spokój z tym tematem? Nie patrzcie w gwiazdy, patrzcie na Ziemię?
W wywiadzie, o którym mówisz, widać w tle moje ulubione zabawki z dzieciństwa: Lego z serii Space Classic z lat 70. i 80. Chętnie wracam do tamtych fantazji o eksploracji innych planet i księżyców, ale to tylko fantazje. Można je snuć, rozwijać, bawić się nimi, ale już niekoniecznie realizować. Są ważniejsze rzeczy do zrobienia tu na Ziemi.
Marzenia o kolonizowaniu innych światów kojarzą mi się z przechwałkami nastolatków, którzy mając szesnaście lat mówią: jak będę pełnoletni, to się wyprowadzę z domu i wtedy wam pokażę, kupię sobie samochód, duże mieszkanie, będę zamawiał jedzenie do domu. Potem wchodzą w kontakt z rzeczywistością i okazuje się, że samo zapewnienie sobie dachu nad głową i pełnego brzucha jest kłopotliwe, a jeszcze trudniej jest z wystawnym życiem i spełnianiem zachcianek. My weszliśmy w kontakt z rzeczywistością w latach 70., i od tej pory mamy trudność z powrotem na Księżyc. Komercjalizacja dostępu do kosmosu, rzecz jasna zmienia trochę ten obraz, odbywa się jednak olbrzymim kosztem, na który, jak wierzę, nas nie stać.
Uważasz, że ta fantazja nie ma sensu, że koszt przedsięwzięcia nie dogania założonego celu. Możesz wyjaśnić, skąd to przekonanie? Jakie problemy, twoim zdaniem, są ważniejsze, bardziej palące? Którymi ludzkość powinna się zająć w pierwszej kolejności?
W latach 80. w czasopiśmie „Świat Młodych” była taka ładna relacja z przedsięwzięcia, które nazywało się Biosfera. Amerykanie w Arizonie zbudowali habitat dla kilku ludzi, z mini Ziemią, różnymi ekosystemami. Chcieli pokazać, że można tam spokojnie dwa lata przeżyć, jak gdyby na Marsie albo na Księżycu. To tak bardzo nie wypaliło, tak wiele rzeczy poszło nie tak, że chyba jedynymi zadowolonymi organizmami były tam mrówki i pleśnie. Okazało się nawet, że cement chłonie CO2, co zaburza podstawowe założenia tej zaprojektowanej równowagi. Myślimy o zakładaniu kolonii na Księżycu i Marsie, musimy tam zapewnić ludziom nie tyle namiastkę, co sztuczną Ziemię; nie chodzi o to, żeby pionierzy żyli tam jak w kolonii karnej. A jednak nawet na Ziemi nie potrafimy zbudować sztucznej Ziemi, ani nawet należycie zadbać o prawdziwą.
A jest o co dbać, wszyscy to widzą. Straszymy się globalnym ociepleniem i różnymi katastrofami ekologicznymi, ale to nie jest tak, jak w klasycznym horrorze, że na końcu wszystko będzie dobrze i świat wróci do równowagi; to jest jak w weird fiction, gdzie żadnego happy endu nie ma.
W książce starasz się chyba udowodnić, że człowiek z obecnym aparatem poznawczym nie nadaje się do eksplorowania kosmosu. Powiedziałeś nawet, że nie wiesz, jak będą wyglądali ludzie, którzy za tysiąc lat polecą na Alfa Centauri, ale to nie będziemy my. Dlaczego to nie możemy być my?
Niedawno było Seminarium Literackie w Chorzowie, gdzie próbowałem przedstawić powód, dla którego science fiction nie nadaje się do takich zadań: żeby coś udowadniać. Science fiction to po prostu opowieści. A kiedy temat jest odpowiednio wielki, można z niego stworzyć opowieść idącą w dowolnym kierunku. Można opowiedzieć, jak to podbój kosmosu jest nam niesamowicie potrzebny i że wszystko będzie dobrze, a można o tym, jak prowadzi do katastrofy. Ja nie tyle chcę cokolwiek udowodnić, co eksploruję ten temat, staram się pokazać, z jakich powodów, tak na zdrowy rozum, różne rzeczy mogą pójść nie tak. Ale to w dalszym ciągu tylko opowieść.
Prawda jest dużo bardziej prozaiczna, ale i trzeźwiąca. Słuchałem niedawno prelekcji o tym, w jaki sposób NASA komponuje apteczkę do pojazdu kosmicznego Orion, żeby zoptymalizować koszty w stosunku do zysków. Prowadzono dyskusje o tym, czy warto brać defibrylator, czy ma sens ratowanie za wszelką cenę życia astronauty, któremu potem nie da się zapewnić opieki typu OIOM; czy lepiej brać maści, czy pigułki. To są rzeczywiste problemy, z którymi borykają się eksploratorzy kosmosu: przez ileś lat dyskutują o składzie apteczki. A opowiadanie pisze się w miesiąc. I można zawrzeć w nim wszystko, byle nie było tam jawnych bzdur. Później ludzie o nim rozprawiają, myślą: Pisarz objawił nam prawdę, przecież napisał takie dobre opowiadanie, a ten sam pisarz rok później tworzy tekst, w którym zawrze wprost przeciwne tezy.
Jak o tym mówisz, przypomniał mi się tekst opublikowany w antologii „Ku Gwiazdom” (tom II), gdzie dr Agata Kołodziejczyk pisała o tym, co by było, gdyby człowiek dokonał odkrycia, że na Marsie istnieje życie. Chodziło o to, że może lepiej wysłać tam na badania sztuczną inteligencję, bo to zapewni większą dyskrecję, a przy okazji ominiemy ludzkie ograniczenia.
To jest odpowiedź na twoje pytanie, dlaczego to nie będziemy my: jesteśmy biologiczni, a kosmos nie sprzyja biologii. Lecąc w kosmos musimy zabrać ze sobą Ziemię. Tak jak tu, na lądzie nosimy w sobie ocean, z którego wzięło się życie i musimy cały czas precyzyjnie pilnować składu osocza, żeby były zachowane odpowiednie proporcje jonów, tak i lecąc w kosmos, musielibyśmy zabrać ze sobą Ziemię, a to przecież o wiele większy bagaż. To są olbrzymie wyzwania i koszty, a każdy kto twierdzi, że to proste, albo próbuje nas naciągnąć, albo nigdy nie słuchał prelekcji o tym, że jeśli chodzi o pierwszą pomoc, możemy zabrać na orbitę trzydzieści kilogramów ziemskiej technologii.
Więc może jak w „Rozgwieździe” Petera Wattsa, dopiero zmodyfikowany człowiek będzie się nadawał?
Jak już mówiłem: słowa są tanie, opisać można wszystko. Pomysł skrzeli wszczepianych ludziom eksplorowała już w latach 70. „literacka ciotka” Wattsa, Monica Hughes w powieści „Bunt na Konszelfie 10”. Minęło pięćdziesiąt lat i dalej fascynujemy się tym jako science fiction. Najbardziej złożone modyfikacje, jakie umiemy wprowadzać do ludzkiego organizmu, to szczepionki mRNA albo przeszczepy, wymagające potem radykalnego ogłuszenia układu odpornościowego. Technologia wprawdzie idzie do przodu, ale nie możemy zapominać, że karmi się zawsze odpowiednim zapleczem cywilizacyjnym, nad którym wisi widmo ekologicznej katastrofy.
Poza tym jest jeszcze kwestia złożoności. Nasza wiara w możliwość dokonania głębokiej ingerencji w ludzką fizjologię bierze się z naiwnego ekstrapolowania tego, co umiemy teraz: skoro umiemy przeszczepić nerkę, to przeszczepimy też mózg, skoro potrafimy wprowadzić retrowirusem zmiany do genomu, to będziemy mogli tym genomem swobodnie zarządzać. To naiwne i wulgarne, niedoceniające złożoności relacji, w które próbujemy ingerować. Bo tak naprawdę każda taka ingerencja wiąże się z mnóstwem skutków ubocznych, zaś jedyny skuteczny mechanizm wprowadzania zmian do fizjologii, jaki znamy, to ewolucja biologiczna, która wszystkie modyfikacje brutalnie weryfikuje.
Jak wyobrażasz sobie przyszłość Ziemi? Czy tak, jak opisałeś to w „Lagrange”, gdzie wymiera większość roślin okrytozalążkowych, co powoduje koniec rolnictwa? Czy jeśli spadnie na nas podobna katastrofa, to stracimy cywilizację? Cywilizacyjnie wyzerujemy licznik?
Z im większej wysokości spadasz, tym bardziej boli. Mało kto z nas wie, jak bez pomocy dyskontu przetrwać tydzień. Niektórzy wiedzą, bo mieszkają na wsi, ale nawet im nie pomogłaby ta wiedza, gdyby do jedzenia pozostały wyłącznie ziemniaki. Użyłaś sformułowania „jeśli spadnie na nas katastrofa”. My już jesteśmy w katastrofie, a pytanie jest tylko o to, czy skończy się łagodniej niż ta, którą opisałem w „Lagrange”.
Gdy pisałem tę powieść, starałem się znaleźć dobry powód, dla którego bohaterowie są w kosmosie sami; chciałem wymyślić jakąś fajną katastrofę. Pamiętam dokładnie, w którym miejscu lasu, gdzie zwykle chodzę z psem, byłem, gdy wpadłem na pomysł: wymrzyjmy ludzkości lasy, wymrzyjmy wszystkie rośliny okrytozalążkowe. Chciałem, by stało się tak w wyniku przedsięwzięcia technicznego, które poszło, jak to się zdarza, w złym kierunku. Pomyślałem, że dobrym pomysłem będzie tajna akcja jakiegoś koncernu „zaraźmy niektóre rośliny jakąś chorobą i sprzedawajmy na tę chorobę lekarstwo”, która pójdzie zupełnie nie tak i skończy się wyginięciem wszystkich roślin kwiatowych z wyjątkiem psiankowatych, czyli ziemniaków, pomidorów i tym podobnych. Uznałem, że to jest na tyle fantastyka naukowa, że pasuje do tej książki.
Wiadomo, czasy mamy takie, że każdy autor science fiction mierzy się z problemem, że jeśli za długo będzie czekał z wydaniem książki, jego powieść będzie się bardziej mieściła w kategorii literatury faktu albo powieści historycznej. Miałem tak jeśli chodzi o mój wynalazek Narratora, który w 2022 roku okazał się niepokojąco podobny do ChatGPT. Powierzchownie podobny, bo oczywiście zupełnie inny. Nie spodziewałem się jednak, że znajdzie się technologia, która będzie pasować do historii o zagładzie roślin. W zeszłym roku stwierdziłem, że w ramach jednej z prelekcji, które prezentuję na konwentach fanowskich, opowiem o epidemiach roślin, takich jak na przykład czekoladowa plamistość kasztanowców. Zgłębiając temat trafiłem na amerykańską technologię Insect Allies, nad którą DARPA pracuje intensywnie do tego stopnia, że weszła już w fazę testów. Pomysł jest taki, żeby owady zarażały rośliny wirusami, które z kolei wyposażą je w geny odporności na suszę czy szkodniki. W teorii dawałoby to możliwość natychmiastowego reagowania na niekorzystne zjawiska bez hodowania nowych odmian. W ten sposób, zupełnie bezwiednie, „Lagrange” stał się krytyką podobnych pomysłów i pokazał, jak mogłoby się skończyć ich urzeczywistnienie.
Nie mogę przewidzieć, że tak właśnie upadnie nasza cywilizacja, ale biorąc pod uwagę, jak krytycznie jesteśmy zależni od rolnictwa, to każde globalne zagrożenie dla roślin jest też zagrożeniem dla nas.
Trochę już o tym opowiedziałeś, ale będę drążyć. „Lagrange” pisałeś przez sześć lat, dwukrotnie ją w tym czasie przepisując. Mówisz, że wspomniany ChatGPT wymusił na tobie przebudowanie fabuły. Co jeszcze skłoniło cię do przepisywania powieści?
Z jednej strony ChatGPT okazał się zbyt podobny do mojego wynalazku Narratora i nie chciałem, żeby ktoś przenosił swoje skojarzenia z Chatu na moją opowieść, więc musiałem to mocno zmodyfikować. Z drugiej strony, uświadomił mi, że tak naprawdę chciałbym opisać coś bardziej rewolucyjnego, czyli owego egzoNarratora, coś o wiele większego niż urządzenie do układania wydarzeń w ciągi przyczynowo-skutkowe.
Natomiast w miarę pisania dowiadywałem się różnych rzeczy o bohaterach, o świecie, w którym żyją i kiedy zadawałem sobie pytanie o to, jak najlepiej pokazać ten czy inny aspekt, docierało do mnie, co jeszcze powinno się wydarzyć albo w jakie szczegóły należy ten świat wyposażyć. Dlatego na przykład bohaterowie w którymś momencie wyłączają swoje egzokorteksy i cały statek, którym podróżują: nie tylko jest to logiczną konsekwencją wydarzeń, ale też pozwala pokazać ich takimi, jacy są, bez wspomagania technologicznego. Podobnie, przeróżne zawirowania narracyjne, w jakie są uwikłani, pozwoliły mi pokazać kilka scenariuszy odkrycia na dnie Enceladusa życia niekoniecznie w tej formie, jakiej się spodziewamy.
„Lagrange” jest książką trudną, zagmatwaną, czy nie dało się opowiedzieć tej historii prościej? Bo patrząc na opinie i recenzje, mam wrażenie, że nie wszyscy ją zrozumieli.
Na pewno dałoby się opowiedzieć ją prościej, ale wtedy byłaby to zupełnie inna książka. Jak lepiej opowiedzieć o tym, że świat jest trudny do zrozumienia, niż poprzez powieść, która jest trudna do zrozumienia? Poza tym, gdybym zdecydował się ją uprościć, trafiłaby być może na półkę z literaturą faktu, bo musiałbym sporo odczekać, żeby spojrzeć na nią ze świeżej perspektywy, a rzeczywistość w tym czasie mocno by ją dogoniła. Oby nie zagładą roślin.
W książce jest taka scena: bohater patrzy na odczyty z instrumentów, na zdjęcia z dna oceanu Enceladusa i mówi: Ja chcę zobaczyć, jak by tam było naprawdę, a drugi odpowiada mu: Nic byś nie zobaczył, tam jest ciemno. Twój wynalazek, Plejone, „kosmiczny translator”, prezentuje bohaterom wrażenia, których człowiek nie jest w stanie sam zebrać. Jednak czasami to, co dostają, jest zbyt abstrakcyjne albo zupełnie niezrozumiałe. Czy to jest zabieg czysto literacki, celowe zagmatwanie, czy naprawdę uważasz, że właśnie w taki sposób odbieralibyśmy wiedzę zdobytą podczas poznawania kosmosu?
Ten pomysł ma źródła, które sięgają głęboko. Po pierwsze, ludzie posługują się metaforami zmysłowymi do opisu rzeczywistości, a im odleglejszą od naszej codzienności rzeczywistość mają oddać, tym większe rodzi to w ludziach złudzenia. Słynny obraz czarnej dziury, który pokazywał ją jako obiekt w kolorach pomiędzy żółtym, pomarańczowym a czarnym, był nie tylko sztucznie kolorowany, bo obserwacje prowadzono w falach radiowych, ale też kolory przypisano intensywności emisji. Tak więc to tylko wizualizacja, czyli metaforyczne przedstawienie czarnej dziury przy pomocy zmysłowych pojęć, które jesteśmy w stanie zrozumieć. Jednak miliony ludzi na całym świecie wierzą teraz, że dysk akrecyjny wokół czarnej dziury świeci na pomarańczowo i czerwono. Idąc dalej, również „dualizm korpuskularno falowy” jest naszą metaforą, bo świat nie jest ani falowy, ani korpuskularny, po prostu „fala” i „cząstka” to pojęcia, za pomocą których potrafimy doskonale opisać rzeczywistość. Tylko że wtedy musimy używać pojęć takich jak „amplituda prawdopodobieństwa”. To czyste metafory: Plejone jest tak naprawdę ekstrapolacją narzędzi, których używamy do opisu świata tak rutynowo, że nawet tego nie zauważamy.
Poza tym w książce opisane są wyraźnie dwa rodzaje kontaktu z Plejone. I tak naprawdę oficjalny, dopuszczony do użytku jest tylko jeden. Myślorost zbiera dane o rzeczywistości, potem to trafia do inteligencji pokładowych i jest przerabiane na coś, co jest dla człowieka pojmowalne, czyli już podlega interpretacji wstępnej, ale jednocześnie jest względnie precyzyjne. To nie są zupełnie luźne metafory. To, o co pytasz, to wynalazek, który pojawia się niejako nielegalnie i bierze się z zastanowienia Styksa, tego który zapytał o „zobaczenie tego, co jest naprawdę”, jak by to było, gdyby dobrać się do źródła tych strumieni danych i spróbować to wchłonąć bezpośrednio do mózgu, bez wstępnego trawienia. Ów wynalazek rzeczywiście prowadzi do problemów, nie tylko czytelnika, ale też bohaterów, bo ludzkie mózgi nie radzą sobie z taką falą informacji.
Czyli człowiek, nawet wspomagany, nie podoła? Nie jest w stanie zrozumieć, w czym bierze udział, gdy opuści Ziemię?
Nie musimy opuszczać Ziemi; wystarczy spojrzeć, jak bardzo nie radzimy sobie z rzeczami typu katastrofa ekologiczna, jakość życia i zdrowie czy wpływ na to życie nowoczesnych technologii informatycznych.
Więc książka jest manifestem?
Kim ja jestem, żeby pisać manifesty? To tylko opinia, wyrażenie przekonania, że świat jest dla nas niepoznawalny, jesteśmy bowiem prostymi ssakami, które postanowiły działać na skalę globalną bez odpowiednich narzędzi poznawczych. To, co my nazywamy rozumieniem, poznaniem, to tylko sprowadzenie rzeczy, które są w innych skalach, innych kategoriach, do naszych skal i kategorii. Głównie upraszczamy. Zagrożenie katastrofą klimatyczną to jeden wykres. Stan zdrowia człowieka – kilkadziesiąt liczb. Stan zdrowia gospodarki – jedna liczba. To jest bardzo prymitywne. I daleko nas nie zaprowadzi.
Szukasz już inspiracji do kolejnej książki? Czy zbierasz nominacje i nagrody, i odpoczywasz?
Przez research, nawet nie do książki, a do moich prelekcji niejako promujących „Lagrange”, rzeczywiście dowiedziałem się wystarczająco dużo, żeby obdzielić depresją z pięć albo dziesięć osób. Ale moja terapeutka jest naprawdę zdolna, więc jest to wszystko pod kontrolą. Poważniej zaś: są ziemskie sprawy, o których trzeba opowiadać, więc teraz będę pisał książkę, która nie ma nic wspólnego z fantastyką. To będzie historia o ludziach młodszych ode mnie, o ich strachu przed przyszłością, przed katastrofą ekologiczną w znaczeniu takim, że Ziemia staje się miejscem, gdzie nie ma sensu planować przyszłości, bo nikt nie wie, jak będzie wyglądać, ani nikt nie ma rozsądnego planu na to, jak mogłaby.
Młodzi ludzie widzą, że w obliczu końca świata my wciąż się bawimy i robimy wszystko, żeby odwrócić uwagę od tego, co nadchodzi. I zastanawiają się, dlaczego nikt się tym nie przejmuje, czemu wszyscy tańczą, chociaż płyniemy prosto na górę lodową. Oni to wiedzą i nie chcą tańczyć.
Chcę o tym opowiedzieć nie dlatego, że wiem, jak to jest, nie mam przecież trzydziestu lat, ale umiem sobie to wyobrazić i uważam że są potrzebne publiczne wypowiedzi na ten temat: seriale, powieści, wywiady, komiksy. Nie żeby uczyć, ale żeby ludzie wiedzieli, że takich „panikarzy” jak oni jest więcej i że można publicznie przyznawać się do strachu, bezradności, przygnębienia czy depresji spowodowanych katastrofą, w której jesteśmy.
Na ewentualny zarzut, że odchodzę od fantastyki, odpowiedziałbym, że ta historia będzie wyłącznie swoistym prequelem do „Lagrange”. Tamta powieść opowiada bowiem o ludziach, którzy postanowili z Ziemi po katastrofie ekologicznej uciec. Natomiast samej fantastyki zapewne nie porzucę, bo za dużo jest ciekawych idei do przemyślenia i nie wszystkie sprowadzają się do tu i teraz.
Trzymam cię za słowo.
Publicystyka
Agnieszka Szady
CZY TE OCZY MOGĄ KŁAMAĆ…?
Loki Laufeyson. Wzrost 187 cm, oczy szarozielone, wiek kalendarzowy 1047 lat, wiek biologiczny ok. 21 lat. Po raz pierwszy pojawił się w filmie „Thor” i z miejsca przykuł uwagę dużej części widzów, konkurując z tytułowym bohaterem, a portale typu Archive of Our Own (Ao3) czy fanfiction.net zaczęły puchnąć od opowiadań. Na samym Ao3 liczba tekstów z tagiem „Loki” przekroczyła już osiemdziesiąt tysięcy.
Już taki jestem zimny drań
Ponieważ z Lokim nic nie może być proste, więc pierwsza scena z jego pojawieniem się w filmie została usunięta w procesie produkcji. Była to rozmowa z Thorem przed wkroczeniem na salę tronową, w której między innymi obaj wspominają pewną bitwę, gdzie Loki użył magii i ich uratował, co jego brat komentuje lekko pogardliwym Jedni walczą, drudzy robią sztuczki. Nie trafiło to do kin, ale poruszyło wyobraźnię fanów. W oficjalnej wersji pierwsze słowa wypowiedziane przez naszego bohatera na ekranie to zręczne doprowadzenie do wyprawy na Jotunheim. Tam ma miejsce zdarzenie kluczowe dla dalszego rozwoju tej postaci: dotknięcie przez lodowego giganta. Ręka chłopaka, zamiast doznać odmrożeń, staje się niebieska, jak skóra jego wrogów. Rozmowa z Odynem po powrocie potwierdza najgorsze obawy: Loki jest Jotunem, czyli krwiożerczą bestią, którą straszy się małe asgardzkie dzieci. Po czym Wszechojciec zapada w swój regeneracyjny sen, Frigga, która mogłaby zostać regentką, spędza czas przy jego łożu, a tron przypada dwudziestolatkowi w samym środku kolosalnego kryzysu psychicznego (aczkolwiek scena oficjalnego przekazania ceremonialnej włóczni też poszła pod nożyczki i w trakcie seansu można było odnieść wrażenie, że Loki sam zagarnął władzę).
Świeżo upieczony król wykorzystuje swoje pięć minut konstruktywnie. Wysyła na Ziemię wielkiego, ziejącego ogniem robota, żeby zabił Thora, a sam zwabia do Asgardu króla Jotunów, przed którego ciosem w ostatniej chwili broni Odyna, aby dowieść swojej lojalności. Potem jeszcze próbuje zniszczyć cały Jotunheim, używając Bifrostu jak Gwiazdy Śmierci – oczywiście stara się zapobiec wojnie, którą wywołał Thor, ale może też podświadomie pragnie unicestwić potwora, za jakiego sam się uważa. Kiedy przybrany ojciec nie wyraża aprobaty dla jego działań, Loki wybiera śmierć w kosmicznej otchłani.
W pierwszych scenach „Avengersów” (2012) widzimy Lokiego w fatalnym stanie: blady, spocony, z podkrążonymi oczami, chwiejący się na nogach. Mogą to być skutki podróży przez niestabilny portal, jednak fani stoją na stanowisku, że ich ulubieniec był torturowany przez Thanosa, aby osłabić jego bariery mentalne i łatwiej poddać władzy umieszczonego w berle Kamienia Umysłu. Z kolei cały dramat z byciem adoptowanym zostaje sprowadzony do okazjonalnego żarciku i w żadnym z kolejnych filmów nie poświęca się temu zbytniej uwagi.
Kadr z filmu Thor Ragnarok
Potem nadszedł „Thor: Mroczny świat” i… nadal nic się nie wyjaśniło. Nikt nie zadał Lokiemu pytań, skąd miał armię, a i sam bohater nie tylko nie próbował się bronić, ale wręcz z premedytacją drażnił osoby, od których zależał jego los. Dostaliśmy za to parę scen podkreślających pewne cechy jego psychiki, a konkretnie fakt, że nie znosi ujawniać słabości i skrywa ją za iluzją (to, jak wyglądał po śmierci matki) lub za żartem (droczenie się z wojownikami, że w razie chęci zabicia go będą musieli ustawić się w kolejce). Nawet kiedy dostaje w twarz od Jane, reaguje śmiechem i stwierdzeniem, że ją lubi. Potem lojalnie walczy u boku brata i własnym ciałem osłania jego dziewczynę. Kompletnie inna osoba niż w pierwszym filmie cyklu, prawda?
W usuniętej scenie z początku „Mrocznego świata” widzimy Lokiego wytwarzającego sobie iluzję, że jest królem Asgardu, wszyscy wiwatują na jego cześć, a Mjolnir posłusznie przylatuje mu do ręki. „Thor: Ragnarok” poszedł tym tropem, pokazując go jako udawanego Odyna, który stawia sobie złote posągi i ogląda sztuki teatralne ku własnej czci. Primadonna, jak to swego czasu podsumował Tony Stark. Później, kiedy trafia na Sakaar, natychmiast wkręca się w łaski panującego władcy (fani zgodnie twierdzą, że przez łóżko) i planuje jego obalenie. A kiedy już-już wydaje się, że pogodził się z Thorem, postanawia wydać go za nagrodę. ALE później przybywa do Asgardu, żeby pomóc ratować swoich poddanych. Skomplikowana osobowość…
Wiemy, że nic nie wiemy?
Przeciętny czytelnik „NF” zapytany, kim jest ten oryginalny, mityczny Loki, zapewne odpowie, że „bogiem kłamstw” albo „bogiem psot” (chociaż to brzmi nieco dziecinnie, angielskie mischief lepiej byłoby przetłumaczyć jako „wykręcanie numerów”). Tymczasem jest to pomysł marvelowskich twórców komiksów; w mitologii nordycko-germańskiej wcale takiego tytułu nie otrzymał, pomimo bujnej historii robienia innym mniej i bardziej złośliwych dowcipów. W popkulturze bywa też nazywany bóstwem ognia lub chaosu, choć nie ma do tego przekonujących naukowych podstaw. Współcześni badacze utożsamiają jego imię ze słowem oznaczającym pętle, węzły oraz tkanie sieci i twierdzą, że w najstarszych wyobrażeniach mógł być… pająkiem. Co ciekawe, hipoteza przedstawiająca go jako trickstera pojawiła się dopiero w 1959 r., a trzy lata później norweska uczona Anne Holtsmark podsumowała, że w kwestii Lokiego nie można dojść do żadnego konkretnego wniosku.
Tylko część mitów i pieśni opowiadających o Lokim jest spójna i jasna, a w wielu innych pojawia się on pod innym imieniem lub jest wzmiankowany w sposób budzący wątpliwości, czy aby na sto procent chodzi o tę postać. Najbardziej znane opowieści to przede wszystkim przemiana w klacz i urodzenie ośmionogiego źrebaka Sleipnira (późniejszego wierzchowca Odyna), zabicie lub doprowadzenie do zabicia Baldura (syna Odyna i Friggi), obcięcie włosów bogini Sif oraz udział w zawiłej intrydze zakończonej przebraniem Thora za pannę młodą. Oprócz bycia matką konia, nasz bohater jest też ojcem wilka Fenrira, węża Jormungandra i bogini Hel. A ponieważ w mitologii każdy musi mieć oficjalną rodzinę, ma też dwóch „normalnych” potomków z żoną Sigyn. Historia Lokiego kończy się okrutnie: zostaje przywiązany do kamienia wnętrznościami jednego ze swoich synów, pod wielkim wężem, którego jad skapuje mu na twarz, a uwolnić się ma dopiero tuż przed końcem świata. Czy raczej, zgodnie z wierzeniami Wikingów, końcem jednego z odwiecznych cyklów narodzin i zniszczenia.
Złote majtki antybohatera
Marvelowy Loki będzie wkrótce obchodzić osiemdziesiąte urodziny, ponieważ za jego debiut uważa się szósty odcinek komiksu „Venus”, wydany w 1949 roku, chociaż nikt z nas nie rozpoznałby go w tamtej wersji. Ponownie pojawił się dopiero trzynaście lat później, w serii „Journey into Mystery”. Pierwowzór eleganta, jakiego znamy z filmów MCU, był ubrany w obcisły, zielony trykot ze złotymi rękawicami i takimiż majtkami z czegoś na kształt łuski. Czasem miał jeszcze zielony żabocik, nadający mu podobieństwo do Kermita z „Muppet Show”. Do tego oczywiście ikoniczny złoty hełm z zagiętymi rogami, które Tony’emu Starkowi z nieznanych przyczyn skojarzyły się z reniferem, choć tak naprawdę bardziej przypominają czułki jakiegoś owada. Zakładanie slipek na rajtuzy było typowe w ówczesnych amerykańskich komiksach ze względu na specyficznie pojmowaną przyzwoitość; przesadnie kolorowe i ekstrawaganckie kostiumy to rezultat drukowania „po taniości”, które wymuszało taki rysunek, aby nawet w słabej rozdzielczości każdego bohatera dawało się bez trudu odróżnić.
Przez kolejne dekady Loki występował w mnóstwie komiksów Marvela, przy czym w tych nowszych nie zawsze był postacią jednoznacznie negatywną. Przeżywał mnóstwo skomplikowanych przygód, reinkarnował się jako dziecko, zmieniał w kobietę, a nawet kandydował na prezydenta USA. Dorobiono mu też życiorys: nie jest już synem lodowego giganta Farbauti i bogini Laufey, jak w mitach, lecz króla Jotunheimu, Laufeya. Matka nie została wspominana, więc fani – całkiem logicznie – uznali, że ma na imię Farbauti. Z kolei w jednej z alternatywnych wersji, opublikowanej kilkanaście lat temu, Loki jest synem Odyna i olbrzymki imieniem Laufey. Czy już wspominałam, że z tą postacią nic nie może być proste?
Wy macie Hulka, a ja armię (fanek)
Nie ma w Marvel Cinematic Universe drugiej postaci, która w opinii fanów byłaby tak odmienna od filmowego pierwowzoru jak Loki. Na rzęsach staną, żeby go wybronić. Podpuszcza Thora do odwiedzenia Jotunheimu? A skąd, on go próbuje odwieść od tego pomysłu. Szantażuje go, że po zniszczeniu Bifrostu nie zobaczy swojej ukochanej? No gdzież, z dobrego serca go ostrzega. Na Sakaarze chce go wydać Grandmasterowi? Wszakże tylko po to, żeby uratować od samobójczej misji walki z Helą. A cała inwazja na Nowy Jork okazała się przemyślnym planem mającym na celu zjednoczenie Avengersów i pokonanie armii Chitauri.
Fanfikowy Loki praktycznie zawsze jest znacznie łagodniejszy od filmowego. Autorki skwapliwie zapominają, że piszą o kimś, kto z otoczeniem porozumiewa się głównie za pomocą pogróżek (Wypatroszę cię jak rybę!), rzuca się ze sztyletami na Strange’a za nieprzyjemne zaklęcie, a i w serialu jego pierwszą reakcją jest próba dobycia broni. Króluje wizja, że Loki to miły, choć sarkastyczny mól książkowy, prześladowany całe życie za „babskie” upodobanie do magii i zdecydowanie bardziej zainteresowany studiowaniem niż rządzeniem. A jego zinternalizowany rasizm odnosi się tylko do mieszkańców Jotunheimu, a nie Midgardu, choć przecież Odyn, porównujący w „Mrocznym świecie” Jane do kozy, z pewnością zadbałby o właściwe nastawienie swoich synów. Oczywiście w „Avengersach” Loki nawija coś o mrówkach i butach, ale przecież wszyscy wiemy, że był odmóżdżony przez Thanosa i w zasadzie nie wiedział, co robi.
Z wyjątkiem pierwszego „Thora” oraz „Wojny bez granic”, Loki w każdym filmie ma scenę, gdzie jest skuty jakimiś kajdanami albo chociaż owinięty łańcuchem. Widzowie się śmieją, że to fanserwis, a fanki mówią:
Loki i łańcuchy to mariaż zrodzony w niebie