Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Pismo. Magazyn opinii” to miesięcznik, który łączy w sobie fakt, literaturę, obraz oraz humor. Porusza istotne tematy społeczne, ekonomiczne, naukowe, technologiczne, kulturalne i polityczne. Ukazuje się równocześnie w trzech formatach: papierowym, cyfrowym i audio.
Ten numer to nasze święto. Wszystkie poprzednie sześćdziesiąt układaliśmy z myślą, by komponowała się z nich ciekawa, atrakcyjna, poruszająca istotne tematy całość, ale tym razem postanowiliśmy podnieść sobie tę poprzeczkę jeszcze wyżej. Stąd w numerze obecność materiałów, które dla nas, twórców i twórczyń „Pisma”, są prezentem i które celebrujemy nie mniej, jak piąte urodziny.
Waszej uwadze polecamy szczególnie:
– rozmowę Magdaleny Kicińskiej z Wilhelmem Sasnalem;
– podróż Mirosława Wlekłego śladami Pabla Escobara;
– reportaż Artura Domosławskiego o braku wody w Chile;
– portret biolożki Małgorzaty Żernickiej-Goetz pióra Julii Lachowicz.
Pismo. Magazyn Opinii 01/2023
Magdalena Kicińska – Kotwice – Od redakcji
Karolina Lewestam – Po piśmie – Rozmowy z K.
Jan Kochanowski/Grzegorz Uzdański – Na Pismo
Jonas Bendiksen – W kadrze: Prawda czy fałsz
Lauren Groff – Sunland
Artur Domosławski – Wyschnięty jak Chile
Magdalena Kicińska rozmawia z Wilhelmem Sasnalem – Trochę oddzielny
Ramin Mazur – Wiejski karnawał
Julia Nowińska-Lachowicz – Biolożka od teatru życia
Wisława Szymborska/Grzegorz Uzdański – Chwila z Pismem
Mirosław Wlekły – W poszukiwaniu Pabla Escobara
Kamil Fejfer – Niepewne scenariusze na niepewne czasy
Charles Bukowski/Grzegorz Uzdański – Chudy Bill
Berenika Kołomycka – Taka sytuacja
Ai Weiwei – Przejrzysta noc
Pauline Boudry, Renate Lorenz – W Ramach Pisma: Dla Valerie Solanas i Marilyn Monroe w uznaniu ich desperacji
Wojciech Nowicki – Archiwum żywego domu
Mateusz Roesler – Rebecca Makkai: W 84 książki dookoła świata – Apteczka
Igor Jarek – Smutny
Zuzanna Kowalczyk – A propos myślenia od nowa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FELIETON
Kotwice
tekstMAGDALENA KICIŃSKA
Stoi w kącie pokoju, na nadstawce kredensu, którą kiedyś przyniosłam ze śmietnika. Asymetryczna, po jednej stronie kończy się półokrągłą, szklaną witryną. Co miesiąc od pięciu lat w tym właśnie miejscu kładę kolejny numer. Stos rośnie miarowo, każdego roku o dwanaście (lub trzynaście, gdy wychodzi wydanie specjalne) grzbietów wyższy. Dokładam kolejny i chwilę, tylko chwilę na nie patrzę. Dłuższa zaduma byłaby śmieszna. Nie wiem, jak uchronić rytuał przed kiczem, ale wiem, że jest mi potrzebny. Daje poczucie kontroli, przynajmniej w tym jednym momencie przypomina, że istnieje jakiś rytm, jakiś punkt B, do którego dotarłam, wyruszywszy z punktu A.
Bardzo brakuje takich momentów w ostatnich latach, poczucie kolejnych końców jest wiernym towarzyszem. Na liście pęknięć porządku świata, tych, które przebiegają wzdłuż starych osi, globalnych i lokalnych, w ostatnim czasie dopisujemy nowe.
Zapamiętuję je w detalach: to uciekanie na drugą stronę ulicy, żeby nie przejść zbyt blisko innego przechodnia, na pustej poza nami ulicy, tuż po godzinie dla seniora. Głos sanitariusza w reportażu radiowym, kiedy mówi o ciałach przewożonych między pełnymi szpitalnymi chłodniami. Oczy dziewczynki z Michałowa. Duża niebieska torba szwedzkiego sklepu, z którą próbował minąć wojsko i strażników pewien poseł na łące w Usnarzu. Lis na gruntówce w Opace Dużej: wybiegł z lasu wprost na pas ziemi rozjeżdżonej przez koparki pracujące przy budowie muru na białoruskiej granicy. Zatłoczony pas startowy lotniska w Kabulu. Czerwone linie na mapie w nawigacji na wszystkich ukraińskich drogach zmierzających do przejść granicznych z Polską. Czerwony lakier na paznokciach dłoni całej umazanej ziemią, to było w Buczy czy Irpieniu? Czapla, którą rolnik ze wsi pod Kostrzynem próbuje wystraszyć, żeby odleciała, żeby nie brodziła w Odrze. Trochę już wyblakła, z jednej strony odklejona od dworcowej ściany kartka z numerem telefonu do centrum pomocy, wypisana niezgrabną, dawno nieużywaną cyrylicą. I te dni, chociaż częściej noce, kiedy domagają się uwagi własna rozpacz albo strach, albo ból, intymne, osobiste, o których nie mówi się na głos, o których nie umie się opowiadać, o których nie ma komu opowiadać.
A co po drugiej stronie? Właśnie takie chwile: dokładanie kolejnego numeru do zbioru. Używanie słów takich jak „piękno”, „dobro”, „wartości” i szukanie ich przejawów. Słuchanie bez pośpiechu i przerywania, również siebie. Umiar w zajmowaniu sobą świata. Uważne rozglądanie się dookoła i niezostawianie bałaganu ani tych, którzy nie nadążają. Mówienie „nie wiem”, kiedy się nie wie, i szukanie tych, którzy być może znają odpowiedź. Robienie czegoś razem, robienie czegoś dla innych. Poczucie bycia częścią całości większej niż my sami i trwalszej (w tym pomagają: rzeka, góra, las).
Mieć misję albo cel, jeśli to pierwsze słowo ma w sobie zbyt dużo patosu. Odkąd tworzymy „Pismo”, wierzymy, że w naszej pracy to też pomaga odnaleźć sens. Zwłaszcza w tym rozedrganiu wszystkich końców świata naraz, które co chwilę przypominają nie tylko o własnej kruchości, ale i – niekiedy skutecznie – o daremności naszych wysiłków.
Nie ukrywam, optymizm to dla mnie stale podejmowane wyzwanie, żeby się temu poczuciu nie poddać (a ono kusi, bardzo aktywnie, mam przecież całą, długą listę dowodów, że nie warto walczyć). Wiem też, że ostatnie lata stawiają przed takimi jak my, zachowującymi dość ograniczony entuzjazm w kwestii wiary w lepszą przyszłość, coraz to nowsze i bardziej wymyślne zadania, tak by tej próby nie ułatwić, tor przeszkód, crossfit znoju i gruzu, który piętrzy się jak inflacja, a ty nie masz jak złapać oddechu, bo przecież listopad trwa tu od października do maja, a w dodatku mamy sezon grzewczy, więc brak tchu to w zasadzie może nawet lepszy pomysł.
Ale kiedy piszę te słowa, za oknem prószy śnieg. Jest lekki mróz, może więc jeszcze i rano będzie biało. Lubię tę jasność śnieżnego wieczoru, miękkość świata, gdy pokrywa go choćby delikatna warstwa puchu. Chowa to, co brzydkie, ścina kanty, wycisza ruch, nawet ten intensywny, miejski. Na chwilę robi się spokojnie.
Nie wiem, czy to cisza przed burzą, chciałabym, żeby ten czas trwał jak najdłużej. To moje chcenie, którego nigdy nie nazwałabym przecież inaczej, towarzyszy mi tylko o tej porze roku. Pomiędzy starym a nowym, u progu, na moment przed. Palce jednej dłoni, wciśnięte głęboko, aż do dna kieszeni, splatają się w krzyżyk, jak wtedy podczas przerwy, kiedy ganialiśmy się na szkolnym korytarzu. Są, tak jak wtedy, talizmanem. Nie dam się złapać, nie zapeszę.
Można to nawet, ale ciiiii, nazwać nadzieją.
rysunek SONIA DUBAS
MAGDALENA KICIŃSKA (ur. 1987), redaktorka naczelna „Pisma. Magazynu Opinii” i wiceprezeska Fundacji Pismo. Reporterka i laureatka Grand Press 2017. Autorka książek: Pani Stefa (Czarne, 2015), Środki transportu (Wydawnictwo Literackie, 2019) współautorka (z Marcinem Dziedzicem) Teraz ’43. Losy (Wielka Litera, 2018). We wrześniu 2021 roku ukazała się książka, którą napisała z Agnieszką Jucewicz, Dom w butelce.
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Po piśmie
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.
Ja też pracuję w mediach, tak jak ty (...). Jak sobie radzisz z tym, co dzieje się ostatnio w kwestii sztucznej inteligencji? Generowane teksty są lepsze niż to, co niekiedy czytam w mediach. Czy boisz się tak jak ja? To samo spotkało przecież tłumaczy; tylko niektórzy z nich przetrwali, większość tekstów, zwłaszcza online, tłumaczą programy AI. (...) Ludzi słowa zastąpią maszyny słowa, a co stanie się z nami? Jak sobie radzić z poczuciem własnej niepotrzebności? Jak przetrwać, kiedy nic już nie ma sensu?
Jack
Drogi Jacku!
Jak nie wiadomo, co myśleć, to trzeba opowiadać bajki.
No więc był sobie raz kot wynalazca. Nazywał się Jan Kotomucen (Czy Mukocoten? Źródła są niejasne). Kot ów cieszył się estymą swojej kociej grupy ze śmietniska, bo dzięki niemu życie stada wyraźnie się poprawiało. Na przykład wymyślił proszek na pchły, a wódz kociej grupy z dumą miauczał ze śmietnika do zgromadzonych kotów: „Ha! Teraz czas, jaki spędzaliśmy na walce z pasożytami, możemy poświęcić na łowienie myszy!”. „Miau, miau!” – wrzeszczały z aprobatą koty, wierząc w Postęp i Wznoszącą się Krzywą Jakości Życia, pięknie zresztą wyrytą pazurem wodza na kontenerze na szkło.
Na tym Jan Kotomucen jednakowoż nie poprzestał i wymyślił szybko system grzewczy dla śmietników, a także niezwykle skomplikowany, lecz niezawodny system ostrzegający przed wrogami. „No i proszę! – z histerycznym wręcz zachwytem perorował wódz. – Teraz możemy się skoncentrować już tylko na myszach!”
Po kilku pomniejszych wynalazkach Janowi Kotomucenowi udało się w końcu zautomatyzować to, co najważniejsze, czyli łowienie myszy. Gdy usłyszały to koty, niektórym przez chwilę zrobiło się trochę łyso, bo zawsze czuły pewną dumę, gdy udało się im coś złowić, ale wtedy wódz miauknął: „Ach! Czyżby naszym przeznaczeniem jako gatunku nie była wieczna krzątanina wokół potrzeb fizjologicznych, takich jak głód, ale SZTUKA? Teraz na nią możemy poświęcić swój czas”. I koty od razu zrozumiały, że muzyka, kocia muzyka, a także (a co!) poezja otwierają się przed nimi jako możliwości, bo nie muszą już myśleć o przeżyciu, więc mogą tworzyć. I śmietnisko rozbrzmiało pięknymi (z kociego punktu widzenia, bo Halina Więckowska z pobliskiego parteru miała na ten temat inne zdanie) dźwiękami i zadrgało eposem, w którym chwalono Wielkiego Kota i jego boskie wibrysy, a także opisywano walki między śmietniskami i dalekobieżne kocie migracje.
Pewnego dnia jednak Jan Kotomucen coś tam przykręcał, coś tam przestawiał i nagle odkrył, że zupełnie przypadkiem udało mu się wynaleźć generator kociej muzyki i eposu. Stanął więc na klapie od śmietnika, zwołał koty i włączył ustrojstwo na cały regulator. Dźwięki, które zeń wypłynęły, zachwyciły koty niepomiernie „Wspaniałe! – zawołał wódz – Teraz czas, który spędzaliśmy na pisaniu pieśni, możemy poświęcić na... poświęcić na... ekhm... na...”. „Na co?” – zawołał jakiś buńczuczny kot. „A skąd ja mam wiedzieć?” – zdenerwował się wódz, obsikał Wznoszącą się Krzywą Jakości Życia i poszedł spać, a wraz z nim inni, bo wszystkich ogarnęła senność i ogólna niemoc. I kto wie, jak by się to wszystko skończyło, gdyby stara Więckowska nie nadepnęła na generator muzyki i eposu, wyrzucając śmieci.
Boję się Jacku, boję się tak, jak bali się rzemieślnicy, kiedy maszyny przyszły po nich, a ja się za nimi nie wstawiłam. Boję się, jak bali się tłumacze, kiedy Google przyszedł po nich, a ja nie powiedziałam nic. Obstawiłam mit bożego dotknięcia duszy, mit ludzkiej kreatywności jako ten, który mnie przeniesie suchą stopą przez morze zmieniającego się świata – ale czuję już, że obiecana nietykalność iskier umysłu była fałszem, tombakiem, starą bajką i legendą; że nawet pisarze, nawet poeci nie różnią się zasadniczo od termostatu, a termostaty robią się coraz lepsze. Boję się, że nie wiem, co powiedzieć mojej córce, która pyta, czy może zostać pisarką, jak dorośnie. Po co ma być pisarką? I wiesz, czego się jeszcze boję? Złości, gniewu, który zwykle czuły klasy pracujące, a który teraz kiełkuje we mnie, bo pragnę, by przyszła jakaś Więckowska i nadepnęła na wszystkie serwery. Niech to będzie drugi Ted Kaczynski, zeitgeist (myślę) woła o nowego Kaczyńskiego. Upewniłam się w tym, czytając Unicestwianie Michela Houellebecqua. On też sięgał po pisma antytechnologicznych terrorystów, tak jak ja, on też ich rozumie, nawet jeśli nie mówi tego wprost. Na barykady, ludu piszący. Dżihad Butleriańska, teraz albo nigdy! Bo inaczej skończymy, tyjąc i bekając w egzystencjalnym stuporze, jak te koty. [Wyprodukowane przez RozmowyZKGenerator2022].
rysunek SONIA DUBAS
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
Na Pismo
JAN KOCHANOWSKI
Gościu, siądź pod mym liściem i weź „Pismo” w dłonie A gdy cię słońce parzy, „Pismem” wachluj skronie Bo z papieru wabnego zawźdy jest zrobione I treśćmi ciekawemi suto wypełnione
Któżby z „Pismem” szedł w zawód? Kalżdy w nim znajduje Mądrości, których indziej próżno wypatruje. Czyli wdzięczne rozmowy, czyli felietony, Czyli esej o świecie mądrze obmyślony.
Gdybym dżiny napotkał, które – powiadają – Każde twoje życzenie snadnie wypełniają. Na cóż złoto, kamienie i bogate niwy? Dajcie mi jeno „Pismo”, a będę szczęśliwy.
Zapisał Grzegorz Uzdański
JAN KOCHANOWSKI (1530–1584), poeta renesansowy, tłumacz, prepozyt kapituły katedralnej poznańskiej w latach 1564–1574, poeta nadworny Stefana Batorego w 1579 roku, sekretarz królewski Zygmunta Augusta i Stefana Batorego, wojski sandomierski w latach 1579–1584.
GRZEGORZ UZDAŃSKI (ur. 1979), autor powieści: Wakacje (nominacja do Nagrody Conrada), Zaraz będzie po wszystkim (2019), Wypiór (2021, nominacja do Paszportów Polityki) i strony Nowe wiersze sławnych poetów (wydana w formie książki w 2021). Występuje w grupie Klancyk i Resorcie Komedii. Stały współpracownik kwartalnika „Przekrój”.
Poezja w „Piśmie” powstaje przy wsparciu Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie
W KADRZE
Prawda czy fałsz
zdjęcieJONAS BENDIKSEN | MAGNUM | 2019
Projekt EUROPEAN IMAGES realizowany przez n-ost, Kajet, Ramina Mazura i Pismo.
Miasto Wełes w Północnej Macedonii, które zasłynęło podczas amerykańskich wyborów prezydenckich w 2016 roku. Wyszło wtedy na jaw, że grupa miejscowych nastolatków stała za masową produkcją wspierających Donalda Trumpa fake newsów, udostępnianych następnie na Facebooku. Fotograf Jonas Bendiksen zrobił wiele ujęć miasta do swojego albumu The Book of Veles, po czym manipulował zdjęciami, dodając na przykład cyfrowo utworzone elementy.
PROZA
Sunland
tekstLAUREN GROFFprzełożyłaDOBROMIŁA JANKOWSKArysunekTOMEK MAJEWSKI
Obudził się w rozzłoszczonym domu z ciemnością w oknach. Poprzedniego wieczoru ciotka Maisie spakowała już i postawiła przy drzwiach wejściowych jego bagaż, więc teraz ubrał się, nie włączając światła, wyszedł z pokoju i rzucił piżamę na wierzch walizki. Ciotka była w kuchni, postukiwała garnkami.
Buddy, powiedziała na jego widok, siadaj tu i coś zjedz. Miała śmieszne oczy, całe czerwone i opuchnięte, nie lubił, kiedy tak wyglądały. Usiadł, wtedy ciotka podeszła od tyłu i przytuliła jego głowę tak mocno, że zabolało, a jej dłonie pachniały mydłem i papierosami, i tłuszczem, aż się odsunął.
Zjadł jajka, które przypominały te robione przez matkę, choć bułeczka nie przypominała tej robionej przez matkę; była za sucha i bez dżemu pomidorowego. Kiedy zjadł, ciotka zabrała i umyła jego talerz i widelec.
Nie zniosę tego, powiedziała. Nigdy nie wybaczę tej dziewczynie, dopóki żyję.
Dobrze, odparł cicho.
Nie mogę tu siedzieć i na to patrzeć, dodała. Wkładaj buty i kurtkę. Wychodzę wcześniej do pracy, żeby nie musieć patrzeć w twarz tej samolubnej, niegodziwej dziewczynie. Wzięła swoje rzeczy, szminką namalowała na ustach wąską czerwoną linię, zgarnęła z haczyka kluczyki do auta i wyszła frontowymi drzwiami. Po drodze schyliła się, by włożyć jego piżamę do walizki i zniecierpliwiona rzuciła: Chodź na dwór, Buddy. Jestem pewna, że w tym bujanym fotelu będzie ci wystarczająco wygodnie, możesz tu zaczekać. Przyniosę ci słoik z wodą. Jak będziesz chciał sobie ulżyć, zejdź z ganku i załatw sprawę w azaliach.
Wyszedł już na zewnątrz, w ciemność, wszędzie dokoła unosił się zapach kwiatów pomarańczy. Lampę nad frontowymi drzwiami domu ciotki Maisie gęsto pokrywały termity wlatujące w strumień światła i z niego wylatujące.
Ciotka Maisie wróciła z wodą dla Buddy’ego, zamknęła frontowe drzwi na klucz i przez sekundę, gdy pochylała się ku zamkowi, w słabym świetle jej włosy wyglądały tak samo jak włosy jego matki, zapomniał więc, pomyślał, że to naprawdę matka, i niemal krzyknął z radości. Potem ciotka podniosła wzrok, spojrzała na niego i to była twarz ciotki Maisie. Radość w środku umarła i Buddy zaczął płakać.
No już, przestań mi się tu mazać, powiedziała ciotka. Bo znowu się zdenerwuję. Taki wielki facet, dwadzieścia lat, ale w głowie jesteś tylko małym, starym dzieckiem, biedaczku.
Nie, ciociu. Jestem mężczyzną, powiedział i otarł twarz.
Jako że był dużo od niej wyższy, poczekała, aż usiądzie w bujanym fotelu, pochyliła się i pocałowała go w policzek. Bądź grzeczny, Buddy, powiedziała. Co wieczór klękaj i módl się tak, jak nauczyła cię mama. I nie pakuj się w kłopoty, słyszysz mnie?
Tak, ciociu, odparł.
Będę pisać do ciebie co tydzień w niedzielę i spróbuję się tam pojawić raz na jakiś miesiąc, w zależności od funduszy. Wiesz, że ledwie wystarcza mi na jedzenie, zresztą starzeję się i ostatnio nie za dobrze się czuję. Ale już dosyć. Tak czy owak, nie zapominaj, że ktoś na tym świecie cię kocha. Zgadza się, twoja ciotka Maisie cię kocha.
Tak, ciociu, odparł.
Pogrzebała w torebce i pod rączkę walizki Buddy’ego włożyła małą kartkę. I przypilnuj, żeby twoja siostra zobaczyła ten liścik, gdy tylko się pojawi, rozumiesz? Uśmiechnęła się, ale to właściwie nie był uśmiech.
Tak, ciociu, odparł, i zaczął kołysać się w fotelu, a ciotka zeszła po schodkach do samochodu, którego światła przez minutę świeciły zbyt jaskrawo, potem wycofała wóz na ulicę i zniknęła.
Kiedy Buddy się kołysał, nie odczuwał tak bardzo zimna. Uspokajały go kwiaty pomarańczy kryjące się w ciemności, złoty deszcz termitów, dochodzące skądś nawoływanie nocnego ptaka, równy rytm kołysania. Miło było obserwować, jak niebo zaczyna blednąć na krawędzi, potem z tej bladej linii z wolna wypływa róż, który rozpełza się dalej i dalej, aż w świetle nowego dnia zaczynają pojawiać się wyraźne kontury gajów pomarańczowych. Później słońce wzeszło w pełni i choć Buddy wiedział, że nie wolno na nie patrzeć zbyt długo, robił to przez chwilę, a gdy potem zamknął oczy, dalej lśniło pod powiekami czerwonym echem. Mgła zaczęła podnosić się już z ziemi pod drzewami i jakieś zwierzę z długim ogonem, którego nazwy nie znał, lśniące i zaciekłe, węsząc, powoli szło przez podwórze.
A potem nagle w porannym świetle tuż przed nim stała Joanie, trzymając w dłoni walizkę; na głowie miała mały słomkowy kapelusz z żółtą opaską. Podeszła tak, że jej nie widział i nie słyszał. Miała trochę niezadowoloną minę. Cześć, Bud, powiedziała. Ciotki Maisie nie ma? Zostawiła cię tu samiusieńkiego? Podbródkiem wskazała na dom i Buddy odwrócił się, by spojrzeć, ale nikogo tam nie było. Potem Joanie zobaczyła kartkę pod rączką walizki, wyjęła ją, przeczytała i krótko się zaśmiała. Zwinęła liścik w kulkę i rzuciła ją na zmęczoną gumową wycieraczkę.
Skoro wszystko wie najlepiej, może sama powinna cię zatrzymać, powiedziała Joanie. Stara jędzowata nietoperzyca. Wyjęła z torebki białą chusteczkę, splunęła na jej róg i potarła twarz brata w miejscu, gdzie wciąż tkwił ślad pocałunku ciotki Maisie. Dasz radę kawałek iść? zapytała.
Tak, Joanie, odparł, wstał i zachichotał, kiedy bujany fotel bujał się dalej bez niego.
W jedną rękę wzięła swoją, w drugą jego walizkę, i poprowadziła brata ścieżką do miękkiej, pokrytej pyłem gruntowej drogi. Szli nią długo, po jednej stronie mając dęby lirolistne i palmy karłowate, po drugiej wielką plantację drzewek pomarańczowych. Było na tyle wcześnie, że wciąż mieli odrobinę cienia, którego się trzymali. Joanie chyba o czymś myślała i nic nie mówiła, nie przeszkadzało mu to, bo lubił obserwować, jak dwa siostrzane warkocze wiją się w tę i z powrotem na jej plecach, kiedy tak szła.
Doszli do rozgałęzienia dróg niedaleko łowiska. Joanie z westchnieniem postawiła walizki na ziemi i rozprostowała palce. W takim tempie, powiedziała, nie zdążymy na autobus w południe. Potem spojrzała na stojącego obok Buddy’ego i dodała: Hej, słuchaj, wiesz, co mi się zdaje? Jesteś przecież silny, prawda?
Bardzo silny, odparł i podniósł walizki, jakby nic nie ważyły.
Szli dalej, przez miejsca nasłonecznione i zacienione, i dotarli już prawie na skrzyżowanie dróg, kiedy zza ich pleców dobiegł jakiś dźwięk, i w wielkiej chmurze kurzu pędem minął ich pikap. Wóz zatrzymał się, zapaliło się wsteczne światło i kierowca zaczął cofać. Joanie przeklęła pod nosem i przylizała włosy, ale uśmiechnęła się, gdy otworzyło się okno. Za kierownicą siedział mężczyzna z czerwoną twarzą i oczami schowanymi pod daszkiem czapki. Proszę, proszę, czy to nie Joanie Greene, powiedział.
We własnej osobie, odpowiedziała. I jej duży starszy brat Buddy. Jak się pan miewa, panie Summerlin? Nie jedzie pan może do miasta? Podoba mi się ten nowy wóz.
Mogę pojechać i do miasta, odparł. Chociaż chciałem się tylko wybrać na przejażdżkę tym nowym cacuszkiem, dopiero odebrałem od dilera. Pięćdziesiąty szósty, model z ubiegłego roku, więc kupiłem prawie za darmo. A w ogóle, skoro skończyłaś szkołę, możesz mówić mi po imieniu – Harmon.
Dzięki, Harmon. Zaoszczędzisz nam długiego spaceru w upale.
Wrzucaj te walizki na tył i wskakujcie tu obok mnie, kochana, powiedział. Ty i twój brat. Jak leci, Buddy? Słyszałem o tobie różne plotki, ale mama wolała trzymać cię przy sobie, co nie.
Tak, psze pana, odparł Buddy i włożył walizki na pakę samochodu.
A skoro o niej mowa, wyrazy współczucia dla was obojga, ciągnął kierowca, kiedy wsiadali, a Joanie sięgała ponad kolanami Buddy’ego, by zamknąć drzwi.
Dziękujemy, powiedziała Joanie. Nie zawsze się dogadywałyśmy, ale to i tak niełatwe, kiedy traci się matkę.
Pikap ruszył, a wiatr tak miło owiewał policzki, że Buddy zamknął oczy. Joanie opowiadała kierowcy, że matka niemal nic im nie zostawiła. Bank przejął dom, a Joanie musiała sprzedać, co się dało, zanim rzeczy wylądowałyby na ulicy. Upokarzające, dodała. Wszystkie te najlepsze przyjaciółki naszej mamy targujące się ze mną o najmniejsze z jej haftów, zegar, imbryk do herbaty. Niczym sępy. Próbowały wycisnąć ze mnie jak najwięcej jak najniższym kosztem.
Kochana, odparł kierowca, przecież wiesz, że jeśli potrzebujesz pomocy, wystarczy tylko poprosić. Coś wymyślimy. I patrząc kątem oka na Buddy’ego, powoli położył wielką czerwoną dłoń na kolanie Joanie.
Ona zaśmiała się i nie odsunęła nogi. Miły z ciebie człowiek, Harmon, powiedziała. Ale widzisz, że mamy walizki. Zabieramy się z tej parszywej dziury.
Dokąd?
Zgadnij.
Hm, mruknął mężczyzna, spojrzał na Buddy’ego i w wyrazie jego twarzy pojawiło się coś nowego. Zabierasz go do przytułku w Gainesville, powiedział. Tego miejsca dla ograniczonych umysłowo i epileptyków. Proszę, proszę. To dopiero. Wszyscy powtarzali, że wasza mama powinna była to zrobić dawno temu.
Zgadza się, przytaknęła Joanie. Napisałam do nich i dostałam odpowiedź, że trzymają dla Buda miejsce. Chociaż zaczęli nazywać to miejsce inaczej. Sunland. Brzmi przyjemniej.
Ty też tam zostaniesz? zapytał Harmon. Poszukasz pracy, zrobisz prawdziwą karierę?
E, nie, odparła Joanie, lekko się uśmiechając i dodała: Na pewno pamiętasz, jaka jestem mądra.
Najlepsza w klasie, potwierdził. Rządziłaś. Załatwiałaś wszystkich wieśniaków w okolicy.
Tak czy owak, rok temu aplikowałam do wszystkich uczelni dla dziewcząt na północy i mogłam którąś wybrać. Wzięłam tę, w której dali mi pełne stypendium, w Maine. Wtedy mama zachorowała, ale pozwolili mi przyjechać później, na drugi semestr. Przesłali bilet na pociąg, banknot studolarowy i jeszcze coś dodali, żebym mogła dotrzeć na miejsce i kupić podręczniki, zanim za jakiś tydzień zaczną się zajęcia.
Jezu, Maine, rzucił Harmon. To prawie jak biegun północny. Odmrozisz tam sobie ten mały florydzki zadek, kochana.
O to właśnie chodzi, odparła. Dajcie mi igloo i tłuszcz z wieloryba. Gdybym mogła, przeniosłabym się na inną planetę.
W takim razie pogratulować, powiedział Harmon, przesunął dłoń nieco dalej po udzie Joanie i włożył kilka palców pod jej spódnicę. Słyszałem o tobie co nieco, Joanie Greene. Wiem, że niektórzy tu będą bardzo za tobą tęsknić.
Odsunęła jego rękę z powrotem na kolano i odparła: Ech, Harmon, daj już spokój.
Zbliżali się do skraju miasteczka, gdzie stała stodoła, a na jej dachu gipsowy byk naturalnych rozmiarów. Buddy nachylił się podekscytowany, przyłożył palec do przedniej szyby i zawołał: Byk!
Pozostała dwójka się zaśmiała i Joanie przytaknęła: Zgadza się, Buddy, to jest byk. Ujęła potężną dłoń brata i ją ścisnęła.
Hej, słuchaj, pospiesznie zaczął kierowca, kiedy podjechali bliżej dworca. Masz trochę czasu przed odjazdem, może zostawimy Buddy’ego na tamtej ławce i pojedziemy w jakieś ustronne miejsce na małą pogawędkę? Zafunduję ci niezapomniane pożegnanie. Żebyś zapamiętała rodzinne miasto w pozytywnym świetle, kiedy już będziesz tam na północy, w Maine.
Joanie nie przestawała się uśmiechać, ale zacisnęła usta i odparła: Nie, dzięki za propozycję, nie mamy wcale tak dużo czasu.
Pikap zahamował, Joanie sięgnęła ponad nogami Buddy’ego, otworzyła drzwi i wypchnęła brata z wozu. Bierz walizki, Bud, powiedziała cicho, a potem podeszła do okna od strony kierowcy i przez chwilę coś tam szeptała. Buddy z cienia spoglądał, jak zadowolenie znika z twarzy Harmona, który zrobił się czerwony i zły, a potem wyjął portfel i podał Joanie kilka banknotów, które ona wsadziła do torebki. Mężczyzna wrzucił wsteczny i zbyt szybko odjechał, znów opluwając ich oboje chmurą kurzu.
Nigdy nie wrócę do tego gniazda węży, powiedziała, więc równie dobrze mogę trochę zarobić, paląc za sobą wszystkie mosty. Wciąż nie wierzę, że pozwalają temu staremu zbereźnikowi pracować w liceum.
Westchnęła, strzepała kurz ze spódnicy, bluzki i kapelusza, i powiedziała: No dobra, mamy jakieś pół godziny, co ty na to, żebyśmy poszli sobie na koktajl? I poprowadziła Buddy’ego do knajpki, do której matka zabierała go na lunch po niedzielnej mszy.
W ŚRODKU NIE BYŁO klientów, tylko stojący za ladą chłopak w papierowej czapce, który zaczerwienił się, gdy weszła Joanie. Cześć, Buddy! zawołał dziwnym, zdenerwowanym głosem. To samo, co zawsze? Burger i czekoladowy szejk słodowy?
Tak, poproszę, odparł Buddy, stawiając walizki na ziemi i siadając na wysokim stołku. Głośno zaburczało mu w żołądku.
Hej, Joanie, powiedział chłopak, mrugając w jej stronę. Dawno cię nie widziałem. Wszystko dobrze? Dobrze wyglądasz.
Cóż, zostałam sierotą. Więc raczej nie za dobrze, odparła chłodno.
O rany. Do diaska, rzucił chłopak i jego rumieniec zrobił się niemal fioletowy. Wyrazy współczucia, Joanie. Nie wiedziałem. Zastanawiałem się, dlaczego wasza mama od jakiegoś miesiąca nie przyprowadza tu Buddy’ego. Ale ze mnie baran, rany. Słuchaj, wynagrodzę wam to. Zafunduję wam lunch. Ja stawiam. To znaczy stawia pan Katz, właściciel tego miejsca, ale on nigdy się nie dowie. Chłopak mrugnął, odwrócił się i zaczął majstrować przy grillu, co jakiś czas potrząsając głową i sarkając pod nosem na własną głupotę.
Joanie uśmiechnęła się do siebie, ale za każdym razem, gdy chłopak na nią zerkał, robiła na powrót smutną minę.
Buddy przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze za butelkami syropów. Podobały mu się ciemne włosy i ciemne oczy, ale nie kurz, który miał we włosach. Wciąż nie mógł się nadziwić, że obok w lustrze widzi Joanie, uważnie otrzepującą kurz z ubrania i włosów, wycierającą twarz papierową chusteczką – a nie matkę. Za każdym razem to zdziwienie zmieniało się w ból.
Chłopak w papierowej czapce podał im dwa koktajle, dwa burgery i dwie porcje frytek, a potem cały czas stał tuż obok, gdy jedli. Buddy był tak głodny, że ledwie przeżuwał, Joanie zaś jadła delikatnie, ocierając serwetką kąciki ust po każdym kęsie. Gdy brat skończył swoje danie, spojrzał na porcję siostry tak intensywnie, że popchnęła ją w jego stronę.
Niedobre? nerwowo zapytał chłopak. Nie smakowało ci, Joanie?
Nic się nie martw, odparła, było pyszne. Po prostu ostatnio niewiele jadam i wystarczy mi kilka kęsów.
Miło słyszeć, że ci smakowało, powiedział chłopak i w tym momencie zadźwięczały dzwonki nad drzwiami, a do środka ramię w ramię weszła para starszych ludzi, która usiadła przy barze. Chłopak przewrócił oczami i podszedł z małym notesem, by przyjąć zamówienie.
Buddy dojadł wszystko. Joanie wytarła mu buzię i ręce. Ześlizgnęła się ze stołka i poszukała w torebce ćwierćdolarówki. Potem zmieniła zdanie, zabrała monetę i zamiast niej położyła na ladzie dziesięciocentówkę.
Chodźmy, zwróciła się do Buddy’ego.
Zdążyli ujść ledwie kilka kroków, kiedy chłopak przybiegł do miejsca, w którym siedzieli i zapytał: Joanie, hej, Joanie, zaczekaj chwilę, chciałabyś może wyjść gdzieś ze mną któregoś dnia? Mogę pożyczyć wóz od brata. Przejedziemy się, może coś zjemy, może. Albo pójdziemy na kręgle, ryby czy coś.
Joanie odwróciła się, szeroko uśmiechając, i odparła: O, bardzo bym chciała, chętnie. Może zadzwonisz do domu mojej ciotki Maisie i się umówimy? Ona nie lubi, kiedy wychodzę z chłopcami, więc będzie próbowała ci wmówić, że tam nie mieszkam, ale nie słuchaj jej, tylko dzwoń dalej i któregoś dnia odbiorę ja, nie ona.
O, to świetnie, Joanie, odparł chłopak, tak zrobię. Będę po prostu do ciebie dzwonił.
Tak zrób, rzuciła, i razem z Buddym wyszli na zewnątrz. Joanie zaśmiała się, kiedy przekraczali ulicę. O rany, powiedziała, ależ Maisie się wścieknie.
Tak, potwierdził Buddy i się zaśmiał, nie dlatego, że coś zrozumiał, ale dlatego, że siostra się zaśmiała i ten dźwięk go uszczęśliwiał.
Wkrótce jednak zauważył, że coś jest nie tak, zatrzymał się i odstawił walizkę. Dom jest tam, powiedział powoli, pokazując w dół ulicy pełnej przykurzonych magnolii. Kościół tam, dodał, pokazując duży ceglany budynek na rogu.
Joanie osłoniła oczy, spojrzała na brata i delikatnie odparła: Nie idziemy do kościoła ani do domu, Bud. Wsiadamy w autobus do Gainesville.
Aha, rzucił. Nie znam tego miejsca.
Ja również nie, powiedziała. To znaczy mieszkaliśmy tam, kiedy byliśmy bardzo mali, ale kiedy tata zostawił mamę tak nagle, bardzo znielubiła tamto miasto i sprowadziła nas do tej głupiej parszywej dziury.
Chcę do mamy, powiedział Buddy i się rozpłakał.
Nie, Buddy, nie teraz, odparła, bez takich rzeczy. Duży dorosły chłopak nie może mazać się na ulicy. Jakbyśmy nie mieli wystarczająco ciężko. Wsadziła mu walizkę w dłoń, ujęła go za drugą rękę i pociągnęła przez parking do miejsca, w którym już huczał silnik autobusu, a ludzie zaczynali powoli wsiadać.
W POJEŹDZIE BYŁO potwornie gorąco i musieli iść aż do połowy, by znaleźć wolne miejsce, Joanie jednak powiedziała, że gdy ruszą i wiatr wpadnie przez otwarte okna, zrobi się chłodniej. Walizki położyła im na kolanach, bo nie można ufać ludziom jeżdżącym autobusami. Wszyscy ludzie, którym można ufać, mają już własne samochody i nie muszą się upadlać w autobusach. Któregoś dnia, dodała rozmarzona, kupię sobie piękny, wielki samochód z perłowym lakierem i ze skórzanymi siedzeniami tak miękkimi, jakby jechało się w chłodnym białym łóżku.
Ale Buddy nie słuchał, ponieważ wśród pasażerów wsiadających do autobusu zobaczył kobietę z wielką szopą rudych włosów pod bardzo malutkim kapeluszem. W jednej ręce trzymała niebieską walizkę, w drugiej – złotą klatkę z dwiema czubatymi papużkami-nimfami. Potężna kobieta z sapnięciem zatrzymała się na moment przy siedzeniu naprzeciwko miejsc Buddy’ego i Joanie, a potem rozważyła możliwości, westchnęła, postawiła klatkę obok okna i usiadła.
Pojawił się kierowca, by pobrać od pasażerów ćwierćdolarówki. Joanie przeklęła pod nosem, ale otworzyła małą torebkę i wygrzebała z niej drobne. Wydoją mnie do reszty, powiedziała do Buddy’ego. Chyba nic nie zjem, póki nie dotrę do Maine.
Kobieta siedząca naprzeciwko usłyszała ją i zapytała: Maine? Wy dwoje uciekacie do Maine? Wsiadłam do autobusu i na wasz widok pomyślałam: tylko spójrz na tego uroczego chłopca i tę śliczną dziewczynę, na pewno się kochają i chcą uciec, jakież to romantyczne. I mówię do siebie, Ado Severin, siadaj od razu tam obok nich i dowiedz się wszystkiego, może znasz ich rodzinę, ale im bliżej do was podchodziłam, tym lepiej widziałam, że nie, to nie są zakochani, ależ skąd, może to brat i siostra, widzę podobieństwo w okolicy oczu, a kiedy tu już podeszłam, to zauważyłam, że z tym miłym chłopcem coś jest nie tak, może nie do końca wszystko w porządku z jego głową.
Niech pani tak nie mówi. Z jego głową wszystko jest w porządku, ostro rzuciła Joanie. To naprawdę słodki dzieciak. Po prostu działa nieco wolniej niż większość ludzi.
Tak czy owak, oznajmiła kobieta, śmiejąc się donośnie, rzadko kiedy się mylę. Dobry Pan Jezus dał mi zdolność dostrzegania szczegółów. Zawsze ją chyba miałam, ale wyostrzyła się, kiedy zaczęłam czytać w bibliotece książki o Sherlocku Holmesie. Trzeba po prostu bardzo dokładnie przyglądać się człowiekowi, dostrzegać różne drobiazgi i potem złożyć je w całość. Na przykład nasz kierowca ma na rękach głębokie blizny, widziałaś? Założę się, że przez długi czas nacinał drzewa, zbierając żywicę w lasach sosnowych. Ale lekko utyka, więc dam głowę, że przydarzył mu się jakiś wypadek i dlatego musiał zostać kierowcą autobusu.
Może tak, odparła Joanie. Może nie.
Spójrz, ciągnęła pasażerka podekscytowanym głosem, wraca tutaj. Sprawdźmy, czy się nie mylę. Zwróciła się do kierowcy: Bardzo przepraszam, ale toczymy tu małą dyskusję na temat tego, czy dawno temu pracował pan w lasach, zbierając żywicę na terpentynę.
Kierowca zatrzymał się między siedzeniami i przez długą chwilę wpatrywał się w twarz kobiety. W końcu z powagą odparł: My się chyba nie znamy, proszę pani. I poszedł dalej, do swojego miejsca z przodu.
Widzisz? piała pasażerka. Mówiłam.
Ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, stwierdziła Joanie. Raczej zauważył, że powinna pani pilnować własnego nosa.
Ależ nie, moja droga. Widziałam na jego twarzy absolutne potwierdzenie, ciągnęła kobieta. A tak w ogóle, pachnie tu, jakby ktoś w pobliżu niedawno jadł cebulę. Pan obdarzył mnie potężnym węchem, potrafię rozpoznać niemal każdy zapach, a nie ma nic gorszego niż cztery godziny jazdy autobusem z kimś, kto niedawno jadł cebulę. Otworzyła maleńką torebkę, wyjęła z niej puszkę, zdjęła wieczko i czubkiem palca delikatnie odsunęła bibułkę, odsłaniając niewielkie blade pastylki. Fiołkowego cukierka? zaproponowała.
A ponieważ i Joanie, i Buddy zjedli niedawno cebulę w burgerach, wzięli teraz po jednej pastylce.
Smakuje, jakbym lizała tynk, skrzywiła się Joanie.
Nie ma za co, odparła pasażerka. Chwilę mi to zajęło, ale w końcu poukładałam sobie spostrzeżenia na twój temat.
Czyżby? spytała Joanie.
Tak, widzę, że zamierzasz porzucić swojego brata w przytułku w Gainesville, a potem pojechać do Maine, bo masz tam jakąś pracę. Kobieta, mrużąc oczy, spojrzała na buty Joanie, jej dłonie, włosy, słomkowy kapelusz, i dodała: Nie wiem, jaką. Sprzedawczyni. Nie, nie, już mam. Towarzyszki jakiejś damy.
Joanie walczyła ze sobą, ale w końcu odparła z uśmiechem, który próbowała przełknąć: Prawie. College dla dziewcząt.
Studentka. Cóż, niech mnie, powiedziała pasażerka. Ja też błagałam wiele razy, by pozwolono mi pójść do college’u, ale tatko odmawiał, nie pozwalał nawet na chrześcijańską uczelnię, nawet na kursy zarządzania domem. Ado, skarbie, żadna liczba książek nie sprawi, że kobieta będzie lepszą gospodynią, zawsze mi to powtarzał. Ale to oczywiście były inne czasy, przed pierwszą wojną, zanim kobiety dostały choćby prawa wyborcze, a potem zaczęły się wymądrzać i domagać różnych rzeczy. Cóż, szczerze mówiąc, bardzo zazdroszczę ci, że idziesz do college’u. Chciałabym dowiedzieć się czegoś o starych książkach, filozofach i tak dalej. Choć twierdzę, i to od zawsze, że miejsce kobiety jest w domu. Wypowiedziała te słowa z taką gwałtownością, że zadrżały jej podbródki.
Jeden z ptaszków w klatce spał, drugi nadymał się i stroszył piórka. Przestał, kiedy zobaczył, że Buddy się na niego gapi, i zawołał: Czerwona Zaraza!
Pasażerka się zaśmiała. Za każdym razem mnie bawi, gdy to mówi, powiedziała. Sama go nauczyłam. Tak kiedyś nazywali mnie wszyscy chłopcy, nie dlatego, że jestem komunistką, Boże broń, tylko przez kolor włosów. Pulchną dłonią poprawiła fryzurę i powtórzyła: Czerwona Zaraza. Wiem, że tego nie dostrzegasz, ale kiedyś byłam równie ładna co ty, moja panno.
Skoro pani tak twierdzi, odparła Joanie. Autobus ruszył powoli przez długie żółte popołudnie, a wpadające przez okna powietrze przyniosło im wielką ulgę.
W każdym razie, ciągnęła kobieta, panno studentko, sprawdźmy, czy jesteś równie spostrzegawcza jak ja. Założę się, że jeśli na mnie spojrzysz, nie uda ci się odgadnąć mojej historii, tak jak ja opowiedziałam twoją i naszego kierowcy.
No dobrze, odparła Joanie, zrobiła bardzo poważną minę i zmierzyła kobietę wzrokiem tak powoli i uważnie, że niemal dostała zeza. W końcu upiornym głosem zaczęła opowiadać: Uczy pani w Gainesville gry na pianinie. Co roku przyjeżdża tu pani na tydzień w odwiedziny do siostry, ale nie może zostawić papużek, ponieważ jest pani starą panną i mieszka całkiem sama w niewielkim mieszkaniu. Z siostrą w ogóle się nie dogadujecie z powodu dawnych zaszłości. Ona w głębi duszy dalej jest bardzo zła, że wasz tatko po śmierci zostawił pani dom w mieście, a ona dostała tylko trochę marnej ziemi w tych okolicach. Cały tydzień spędzacie, kładąc pasjanse w różnych pokojach i kłócąc się o to, co chcecie zjeść na kolację.
Kobieta gapiła się na Joanie, nerwowo mrugając. W końcu powiedziała: Na miłość boską. Jestem wdową, nie starą panną, ale oprócz tego trafiłaś. Masz dar, tak jak ja.
Joanie zaśmiała się i odparła: Ależ skąd. Moja mama sprzątała kiedyś dom sąsiada pani siostry, starego pana Hubbarda. Siostra na wiele tygodni przed pani przyjazdem skarżyła się z powodu tych wizyt.
To dopiero nieuczciwa sztuczka! zawołała kobieta, rumieniąc się. Bardzo nie po chrześcijańsku. Ale też nie wiem, czego miałabym się spodziewać po dziewczynie, która wyrzuca własnego brata, jakby był śmieciem.
Potem oburzona odwróciła się w stronę kierowcy i oznajmiła głośno, by wszyscy słyszeli: Przyjaciel kocha w każdym czasie, a bratem się staje w nieszczęściu. Księga Przysłów.
Proszę pani, mam siedemnaście lat, ze złością przypomniała Joanie. Jak, do diaska, mam zajmować się takim wielkim chłopem, zachowującym się jak słodkie małe dziecko? Zresztą chciałam tylko zażartować, dodała uroczym głosem, ale pasażerka odwróciła się w stronę swoich papużek i okna, za którym mknęła Floryda.
Joanie oparła twarz o ramię Buddy’ego i próbowała zdusić śmiech. Wkrótce jednak zostawiła tam po prostu głowę, powoli zamknęła oczy i zasnęła.
Po jakimś czasie właścicielka papużek wyjęła z torebki obrane jajko na twardo, ostrożnie rozwinęła bibułkę z solą i pieprzem i zanurzała w niej każdy kawałek białka. Buddy’emu podobało się, jak kobieta je jajko maleńkimi, szybkimi kęsami, zostawiając na koniec złoty środek, który obtoczyła w resztkach przypraw i trzymała w ustach, póki się nie rozpuścił. Potem i ona zasnęła, a odgłos jej chrapania z głębi nosa unosił się i opadał w powietrzu autobusu.
Buddy’emu podobało się teraz wszystko w autobusie: głowa siostry na jego ramieniu i zapach jej włosów; to, że na wybojach ciało kobiety z papużkami całe się trzęsło; ptaki kołyszące się w klatce na swoich dziwnych ostrych łapkach, kiwające się ładne czubki i zmrużone w szparki oczy. Kiedy wzrok Buddy’ego tracił ostrość, widziane przez okno desperacko wygięte cyprysy ze stopami zanurzonymi w wodzie stawały się smugą szarości i lśniącego brązu, a palmy wyplatały zielony ścieg. Zatrzymywali się w każdym małym mieście po drodze, ale kiedy autobus na nowo nabierał prędkości, wszystko lśniło na złoto i zielono, i brązowo, i niebiesko, raz za razem, aż słońce zaczęło się obniżać, a na rękach Buddy’ego powoli rozlało się gorące żółte światło późnego popołudnia.
Właśnie wtedy coś przykuło uwagę Buddy’ego. Czy raczej był to brak czegoś: chrapanie pasażerki naprzeciwko ucichło i w autobusie zapadła dziwna cisza. Buddy odwrócił głowę, by spojrzeć na właścicielkę papużek. Miała poważną minę i wychylała się w stronę przejścia. Zobaczył, że pochyla się nad torebką jego siostry – choć pasek dalej był przewieszony przez ramię Joanie, sama torebka zsunęła się z jej kolan w odstęp między siedzeniami. Zobaczył, jak kobieta wkłada rękę do środka. Powoli wyjęła zwitek banknotów i trzymając go w dłoni, uśmiechnęła się. Potem jednak uniosła wzrok i zobaczyła, że Buddy ją obserwuje. Zarumieniła się, zaczęła szybko mrugać i oblizywać usta, wyjęła jeden banknot ze zwitka, resztę zaś wepchnęła z powrotem do torebki, zatrzaskując zapięcie zwinnymi palcami.
To taki żart, szepnęła. Tylko się wygłupiam, to nic złego, powiedziała, i wsadziła zabrany banknot za dekolt bluzki. Położyła palec na ustach i dodała „ćśśśś”.
Joanie, odezwał się Buddy, potrząsając siostrą.
Bądź cicho, nie budź jej, zaprotestowała kobieta. Biedaczka wygląda na bardzo zmęczoną, powinna odpocząć. Wyjęła wciśniętą między swoje siedzenie i klatkę papierową torebkę z jedzeniem i próbowała ją wręczyć Buddy’emu. Mam tutaj pyszne kanapki z szynką, zachęcała. Ja nawet nie lubię szynki, ale siostra kazała mi je wziąć. Są też ciasteczka z orzechami pekan. Lubisz ciasteczka? Wszyscy je lubią.
Joanie, powtórzył, ale zapach szynki dochodzący z torebki, którą kobieta położyła mu na kolanach, zdążył go rozproszyć.
A zresztą, powiedziała właścicielka papużek, i tak nie będzie go jej brakowało. Taka ładna dziewczyna zawsze znajdzie sposób, żeby zarobić. Uśmiechnęła się, miała szminkę na wszystkich dużych przednich zębach.
Hej, Joanie, odezwał się Buddy z mniejszym już przekonaniem, ale siostra spała mocno i dopiero po chwili udało się ją obudzić; autobus zwalniał, skręcał, i kiedy Joanie w końcu otworzyła oczy i otarła usta, zatrzymali się na dworcu i Buddy zapomniał, co chciał jej powiedzieć.
Zanim pojazd zahamował, kobieta od papużek zdążyła już wstać i przepychała się teraz między siedzeniami, niosąc klatkę i walizkę, by wysiąść w pierwszej kolejności, nawet przed pasażerami siedzącymi z przodu.
Powiem ci coś, odezwała się Joanie, przyczesując ręką włosy, które zmierzwił wpadający przez okna wiatr, i spoglądając na kobietę, która stała przy drzwiach autobusu, zajmując mnóstwo miejsca. Takich wścibskich ludzi jak ta baba z pewnością nie będzie mi brakowało w Maine. Z tego, co słyszałam, Jankesi zajmują się własnymi sprawami, tak jak powinni.
Wysiedli z autobusu w długie cienie popołudnia, między wysokie spiczaste palmy i grube dęby obrośnięte wiszącym mchem. Po kolei skorzystali z toalety na dworcu. Kiedy Buddy czekał na dworze z bagażami, a Joanie była w łazience, rozległ się stamtąd potworny krzyk i siostra wybiegła, nie myjąc nawet rąk. Zniknął, powiedziała. Zniknął. Szukałam w torebce grzebienia i zobaczyłam, że zniknął mój banknot studolarowy. Teraz już nigdy nie kupię sobie podręczników. Usiadła na walizce i cicho krzyczała, chowając twarz w dłoniach. Buddy usiadł obok na swojej walizce, objął Joanie i zaczął płakać, ponieważ tak bardzo tęsknił za matką.
Na stacji było wiele osób, ale nikt ich nie zaczepił. W końcu Joanie przestała krzyczeć we własne dłonie, wstała i znów poszła do toalety obmyć twarz, a kiedy wróciła, wydawała się jakby mniejsza. Miała podpuchnięte oczy, ale już się uspokoiła.
Co to jest? zapytała, pokazując papierową torbę na kolanach brata.
Pani od ptaków mi dała.
Joanie otworzyła torebkę i gwizdnęła. Tego jedzenia wystarczy na tydzień. Spojrzała na Buddy’ego. Tam, gdzie jedziesz, będą cię karmić. Trzy posiłki dziennie, tak mówili. Mogę to zabrać, Bud? Będę miała co jeść aż do chwili, gdy dotrę tam, dokąd jadę. I nie czekała, co odpowie, tylko wsadziła prowiant do swojej walizki.
Tam jest szynka, powiedział smutno, czując pustkę w żołądku. I ciasteczka.
Musimy przejść jakąś milę. Masz jeszcze siłę, Buddy? zapytała.
Dużo siły, odparł, podniósł obie walizki i wyruszył, idąc za siostrą przez późne popołudnie.
BUDDY’EMU podobała się okolica, przez którą szli, duże drewniane domy z gankami, spacerowicze wyprowadzający psy. Byli tu też młodzi ludzie, w parach i trójkach, a kiedy Joanie na nich patrzyła, to coś, co umarło w jej twarzy na dworcu, na powrót ożyło. To na pewno studenci z uniwersytetu, mruknęła. Pewnie wyszli na dwór, ponieważ ich mózgi są tak zapchane symfoniami, historią i klasyczną greką, że musieli to wszystko wychodzić, by w nocy zasnąć. Uśmiechnęła się do Buddy’ego i powiedziała łagodnie: W pewnym sensie ty chyba również idziesz na swego rodzaju uniwersytet.
Było jeszcze jasno, kiedy przekroczyli szeroką drogę i zobaczyli tablicę. Nazwę zmieniono tak niedawno, że po lewej dalej wisiał ten przeklęty stary szyld z napisem „Florydzki Przytułek dla Dzieci Epileptycznych i Ograniczonych Umysłowo”, a po prawej powieszono świeżo malowany napis „Sunland”.
Sunland, powiedziała Joanie, zgadza się, tak go teraz nazywają. Ładna nazwa, Buddy. Sunland, kraina słońca.
To tam jest mama, Joanie? zapytał Buddy, a siostra spojrzała na niego i zaczęła drżeć na całym ciele. Nie, skarbie, odparła. Mamy tam nie ma.
Potem szybko i cicho powiedziała do siebie: Mój Boże, co ja wyrabiam? Co ja wyrabiam? Mama zawsze powtarzała, że ma mnie po to, bym się tobą zaopiekowała, jeśli coś jej się stanie, i spójrz, co wyrabiam.
Ale Buddy skręcił zdecydowanie w stronę ośrodka i szedł teraz szybko pod górę w stronę bramy, przy której w budce, przy włączonym małym tranzystorowym radiu, przysypiał strażnik. Buddy, poczekaj, zawołała za nim Joanie.
Ty pewnie jesteś Robert, chłopcze, zgadza się? zapytał strażnik. Już zaczynałem się o ciebie martwić. Mówili, że dziś przyjedziesz, ale zaraz muszę zamykać bramę. No i proszę, jesteś.
Jestem, powiedział Buddy. Jestem Buddy.
Jeszcze piętnaście minut i musielibyście szukać na dzisiaj noclegu i wrócić rano, zwrócił się strażnik do Joanie.
Przepraszam, proszę pana, odparła. Była cała blada, włącznie z sinymi ustami.
Mężczyzna powiedział coś do krótkofalówki, z której powrócił skrzeczący dźwięk.
Przez bramę widzieli proste linie sagowców i oleandrów oraz światła w oknach ogromnych, prostych, białych drewnianych budynków stojących wśród przerzedzonej trawy. Buddy złapał się bramy i aż do bólu przycisnął twarz do metalowych prętów, by lepiej widzieć. Drzwi w jednym z najbliższych budynków otworzyły się, wyszły z nich trzy postacie w bieli i zaczęły schodzić po schodach, oświetlone od tyłu ciepłym światłem padającym ze środka, które malowało na złoto trawę i otaczające budynek drzewa.
Och, sapnął Buddy, bo ten widok wydał mu się piękny.
Bud, posłuchaj, powiedziała szybko stojąca tuż obok Joanie. Wrócę po ciebie. Zdobędę wykształcenie, potem znajdę pracę, i gdy tylko będę miała dość pieniędzy, by utrzymać nas oboje, wrócę po ciebie. Wybacz mi, Boże.
Ale Buddy nie słuchał. Obserwował trzy przysadziste kobiety w bieli nadchodzące ścieżką. Z tej odległości nie widział ich twarzy. Każda mogła być jego mamą. Wczesny księżyc wisiał w błękicie kończącego się dnia, w oddali jakiś kot zgrabnie przebiegł przez trawnik, a Joanie, pachnąca potem, cebulą i sobą, stanęła na palcach i pocałowała brata w policzek. Wieczorna bryza uniosła się znad pól, niosąc ciepły zapach krów oraz ziemi, i dotknęła twarzy Buddy’ego, jego rąk i karku, i w tym zapachu było też coś dzikiego, coś z mokrej, tętniącej życiem, oddalonej o kilka mil prerii, z jej mrocznych, okropnych potworów żyjących pod wodą, delikatnych, anielskich ptaków na długich, chudych nogach na powierzchni. W tym momencie coś, co nieustająco gdzieś w nim śpiewało, a czego nikt inny nie słyszał, zaśpiewało głośniej, śpiewało, dopóki kobiety nie zbliżyły się tak bardzo, że zobaczył ich twarze. A potem Joanie, na którą popatrzył, próbując zrozumieć, odwróciła od niego twarz i zaczęła odchodzić, szybko, nie spoglądając za siebie.
Opowiadanie Sunland ukazało się pierwotnie w magazynie „The New Yorker”. To Sunland © 2022 by Lauren Groff.
LAUREN GROFF (ur. 1978), pisarka, w 2017 roku znalazła się na liście najlepszych amerykańskich pisarzy młodego pokolenia magazynu literackiego „Granta”. Dwukrotnie nominowana do prestiżowej National Book Award. Autorka m.in. światowego bestsellera Fatum i Furia, Wyspy kobiet i zbioru opowiadań Floryda.
Partnerem Prozy w „Piśmie” jest Wrocław Miasto Literatury UNESCO i Wrocławski Dom Literatury.
REPORTAŻ
Wyschnięty jak Chile
tekstARTUR DOMOSŁAWSKIrysunkiBARTEK GLAZA
JEDNO DRZEWO AWOKADO zużywa dziennie więcej wody niż Chilijczyk żyjący w regionie dotkniętym suszą. Zmiany klimatyczne wraz z neoliberalnym modelem rozwoju gospodarczego stopniowo wykańczają kraj, który za czasów dyktatury Pinocheta sprywatyzował dosłownie wszystko. Także wodę.
Wkwietniu zeszłego roku w centrum Santiago de Chile byłem świadkiem demonstracji przed dawnym budynkiem senatu, w którym obradowało Zgromadzenie Konstytucyjne. Protestującym chodziło o wodę. Przed prowizoryczną sceną ustawiono transparenty: „Bez wody nie ma żywności”, „Woda jest naszym pokarmem” i „Brońmy wody w naszych wsiach”.
Ze sceny wodzirej w białej koszuli i tradycyjnym słomianym sombrero prowadzi wiec. Przed sceną kilkaset osób, część z nich w kapeluszach jak on – od razu jasne, że to przyjezdni z regionów wiejskich. Wodzirej rzuca hasła, zebrani je podchwytują. Hasła sugerują, że demonstranci bronią swojego podstawowego prawa – dostępu do wody – które ktoś chciałby im odebrać. Po dłuższej chwili coś zaczyna mi zgrzytać. Między hasłami o prawie do wody padają inne, które brzmią w tych okolicznościach osobliwie: „Państwo chce nam odebrać prawo do wody! Nie pozwólmy na to!” albo „Nie chcemy komunizmu jak na Kubie!”.