Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wrzesień, czas powrotów. Z wakacji, do szkoły, do domu. A co, jeśli tego ostatniego nie ma? Albo jest, ale nie można do niego wrócić? Lub jeszcze inaczej: choć się nie chce, to trzeba go opuścić? To pytania, które stawiamy w najnowszym numerze. Jak zawsze temat podejmujemy również okładką – tym razem autorem metaforycznej ilustracji jest Rafał Wilk.
W tym miesiącu szczególnie polecamy teksty, w których:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 227
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Just a small town boy...
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.
Mam lat czterdzieści cztery i to samo w sobie jest nieprzyzwoite, bo czuję się na dwadzieścia siedem. W tym dziwnym i niesprawiedliwym wieku stanąłem przed jakimś nowym rozwidleniem dróg.
Osiem lat temu przyjechałem do Warszawy ze średniego miasta. Zakochałem się w stolicy. Pracowałem z firmami, uczelniami i redakcjami, o których kiedyś mogłem jedynie pomarzyć.
I oto nagle moja instytucja przestała istnieć, włącznie z moim etatem. Wyraźnie odczuwam to jako wezwanie do zmiany. Tylko jakiej?
Chyba nie w miłości. Nie związałem się z żadną kobietą na stałe. Nie czuję się dobrze w związkach. Kocham samotność.
Może przeprowadzka? Czy wracać do M.? Mam tam przyjaciół. Ale znowu nie wiem, co miałbym tam robić zawodowo.
Krótko mówiąc, chciałbym coś zmienić, ale nie wiem co. Nie widzę perspektywy, która dawałaby rozgrzewającą serce wizję przyszłości (kiedyś pewna dziewczyna, dając mi kosza, powiedziała: „Nie mam rozgrzewającej serce wizji naszego bycia razem” – i to mnie tak wzruszyło, że nawet się na nią nie gniewałem). Co robić, gdy się utknie w takiej szarości? I czy będzie jeszcze kiedyś druga szansa na reset?
Twój J.
Drogi J.,
oczywiście nie wiem, co powinieneś zrobić. IT? Powrót do M.? Przeprowadzka w Bieszczady i golenie owiec? Nie mam pojęcia! Kto to może wiedzieć! Ale przecież nie po to do mnie piszesz. Piszesz, bo jesteś zdziwiony swoją własną obojętnością w kwestii szerzej znanej jako życie. Dręczy cię egzystencjalne ennui, a może raczej niemoc. Zdarzył się czas na reset i na zmianę, a ty jesteś jak najedzony klient w supermarkecie – przebierasz w produktach (możliwych drogach) bez przekonania. Coś tam trzeba kupić, ale może po prostu... chleb?
Nie wiem, czy słyszałeś o profesorze fizyki z Connecticut nazwiskiem Ron Mallett. Skubany, podobno już prawie wymyślił maszynę czasu opartą na jakimś triku z laserami. Nie jest to jeszcze niestety TARDIS Doktora Who ani wehikuł Herberta Wellsa, ale kiedy czytam twój list, mam wielką ochotę napisać do Malletta i kazać mu przyspieszyć nieco jego ślimacze badania, bo chciałabym sama z nich skorzystać i przenieść się w czasie o jakieś osiem lat wstecz. Po co? By obejrzeć sobie tamtego J.
Tamten J. sprzed ośmiu lat – to był gość, prawda? Rozejrzał się wokół po swoim mieście, spakował walizkę, zasalutował i wsiadł do pociągu relacji M.–Warszawa; wysiadł na Dworcu Centralnym i ruszył w nieznane. Czy się bał? Nawet jeśli się bał, to był to ten ekscytujący rodzaj strachu (w głowie już gra mi Journey: Just a city boy / born and raised in south Detroit / he took the midnight train going anywhere!). Miał jaja, że tak powiem, ten chłopak, a poza tym miał też zdrową dawkę życiowej brawury. I żył w zupełnie innym świecie niż dzisiejszy J., a mianowicie w takim, w którym rzeczy są możliwe, a los potrafi człowieka zarazem zaskoczyć i być mu przychylnym.
Na pewno tęsknisz za nim, J. On by wiedział, czego chcieć i jak. Ja też tęsknię za tamtą K., która mogła z dnia na dzień wyruszyć na morze albo za ostatnie drobne kupić szczura. Ona też pewnego dnia przyjechała z nadzieją i lękiem do Warszawy (Just a small town girl...). A ta dzisiejsza tak jak ty potrafi się przestraszyć, że może oto boginie wzywają ją do zmian albo woła ją przeznaczenie, ale nijak już nie potrafi rozpoznać ich głosu, więc zamiast wstać i biec do przodu, tkwi w miejscu, gdzie ktoś rozsnuł jakąś przeklętą mgłę, przez którą trudniej się pragnie.
To nie nasza wina. To wiek średni, wiek męski, wiek klęski; tak dziwnie usytuowany na osi czasu, że zamiast chęci i pragnień, niekiedy wzbudza melancholię. Filozof Kieran Setiya w swojej książce o kryzysie wieku średniego pisze o nas tak: „Żyłeś już wystarczająco długo, żeby zapytać: A więc to wszystko? Wystarczająco długo, żeby popełnić kilka poważnych błędów i spojrzeć wstecz na triumfy i porażki z dumą i żalem; żeby patrzeć w bok, na stracone szanse, życia, których nie wybrałeś i których nie przeżyłeś; i żeby spojrzeć naprzód, na koniec życia, może nie tak bliski, ale i nie daleki; dystans doń mierzony jest w jednostkach, które dziś już wiele ci mówią: przy odrobinie szczęścia może kolejne czterdzieści lat” [przeł. K.L.]. Z tej przedziwnej perspektywy trudniej podejmować decyzje. Łatwiej, gdy ma się dzieci, gdy się kocha lub gdy stać cię na czerwone kryzysowe ferrari, ale rozumiem, że te wspomagacze są dla ciebie chwilowo niedostępne.
Ale masz wciąż dawnego J. Usiądź wygodnie i zamknij oczy. Przypomnij go sobie, pamiętaj, jak niewiele widział (nie patrzył ani w bok, ani na koniec drogi), ale jak mocno chciał i jak bardzo wiedział niektóre rzeczy, na przykład dokąd pragnie iść. Wróć do niego myślami, bo tylko on ma tę mądrość, której dzisiaj potrzebujesz.
A potem raz jeszcze spakuj walizkę.
Oto prawdziwy kryzys wieku średniego, nadchodząca prześniona rewolucja.
rysunek SONIA DUBAS
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do [email protected]
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
Rzecz gustu,
CZYLI REDAKCJA „PISMA”poleca we wrześniu
Festiwal Fotografii W ramach Sopotu
2 września
Miasto Sopot, Państwowa Galeria Sztuki oraz Sopocka Szkoła Fotografii zapraszają od 2 do 18 września na Festiwal Fotografii W ramach Sopotu. Swoje premierowe wystawy pokażą w tym roku między innymi: Kacper Kowalski, Agnieszka Sejud, Hubert Humka, Trine Søndergaard, studenci Szkoły Filmowej w Łodzi i gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Fotografię reportażową zaprezentuje zaś Patryk Bułhak z projektem Porzucone córki tygrysa.
WIĘCEJ:wramachsopotu.pl
Cykl wykładów online Antropolodzy w podróży
7 września
We wrześniu Państwowe Muzeum Etnograficzne w Warszawie rusza z cyklem wykładów online pod hasłem Antropolodzy w podróży. Podczas dziewięciu spotkań z antropologami i podróżnikami organizatorzy chcą przyjrzeć się funkcji turystyki w budowaniu kultury i relacji społecznych. Pierwsze spotkanie odbędzie się 7 września.
WIĘCEJ:ethnomuseum.pl
Konferencja Masters & Robots
21 września
W dniach 21–22 września w trybie hybrydowym (w Warszawie oraz online) odbędzie się po raz czwarty konferencja technologiczna Masters & Robots. Na wydarzeniu łączącym biznes z nowymi technologiami wystąpią futurolodzy, innowatorzy i naukowcy, tacy jak Scott Galloway, Amy Webb czy Kai-Fu Lee, i będą debatować o rozwiązaniach największych globalnych wyzwań społecznych, klimatycznych i gospodarczych.
WIĘCEJ:mastersandrobots.tech
Koncert Kae Tempest w Nowym Teatrze w Warszawie
24 września
Trzecią edycję Międzynarodowego Festiwalu Nowa Europa. Ucieczka do przodu w Nowym Teatrze w Warszawie inauguruje w tym roku koncert poetu, performeru, osoby raperskiej nurtu spoken words, uhonorowanej Srebrnym Lwem Biennale w Wenecji w 2021 roku, Kae Tempest. Koncert otwiera międzynarodową trasę płyty The Line Is A Curve.
WIĘCEJ:nowyteatr.org
Międzynarodowy Festiwal Filmowy Kino Dzieci
24 września
Organizatorzy Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Kino Dzieci zapraszają na tegoroczną edycję w formule hybrydowej, od 24 września do 2 października w kinach dwudziestu miast w Polsce. Program przewidziany dla widzów powyżej czwartego roku życia mieści dwanaście zróżnicowanych tematycznie i gatunkowo sekcji (w tym jedną poświęconą opiekunom), wypełnionych dokumentami, filmami aktorskimi i animowanymi. Od 6 do 23 października seanse będą dostępne online.
WIĘCEJ:kinodzieci.pl
REMEDIUM
Na przeciwności
zdjęcieIWONA EL TANBOULI-JABŁOŃSKA / F11 STUDIOtekstKAROLINA WYBRANIEC
RAV•ASTORIES
Świat to niewymierna mieszanka tego, co dobre i złe.My również jesteśmy taką mieszanką. Jednak gdy spadają na nas niespodziewane przeciwności, znika poczucie kontroli, jaką do tej pory mieliśmy nad własnym życiem.Przeciwności są punktem krytycznym, zmieniają bieg zdarzeń i plany, które – dopinane na ostatni guzik – nagle biorą w łeb. A tymczasem głowa nie nadąża, gubi się w gruzach.
Jednak rezygnacja z kontroli bywa ratunkiem. Bo często to ona nie pozwala iść dalej.
A gdybyśmy nauczyli się praktykować nadzieję? Ćwiczyć ją jak mięsień? Trenować pamięć mięśniową, przygotowani na różne ewentualności, by podtrzymywała nas na duchu, gdy wszystko się wali? By była kręgosłupem, dzięki któremu się nie złamiemy.
Na zdjęciu:Przedmieścia Katmandu, kwiecień 2016 roku. Dileep stojący w jednej z ocalałych sal lekcyjnych w szkole podstawowej, w której był nauczycielem. Placówka uległa zniszczeniu podczas tragicznego trzęsienia ziemi w Nepalu, w kwietniu 2015 roku. Podczas trzęsienia Dileep wraz z żoną i sześciomiesięczną córką Mahirą zostali zasypani gruzami w swoim domu. Z pomocą brata Dileepa udało im się wydostać. Wszyscy przeżyli. Dyrektor szkoły, w której uczył Dileep, pozwolił mu zamieszkać u siebie wraz z rodziną.
PROZA
Wiosłami po trawie
tekstDANIEL ODIJArysunekMIKITA RASOLKA
Widzisz, jak urosłem i przytyłem? Zobacz ten brzuch, jeden wielki flak i wałki, worek na kartofle. Wyglądam jak opona z koła traktora. Ani wódka, ani siłownia, ani figle z Rybką nie zbijają tego bandziocha, ciągle wypięty, naddany, nieułatwiający chodzenia, ciągnący do przodu i w dół. Kiedyś miałem same mięśnie, teraz samo sadło. Nie mogę zejść poniżej stu czterdziestu kilo. Co prawda, za bardzo się nie staram, ale nadmiernie przecież nie żrę.
W łóżku Rybka boi się leżeć pode mną. No to skacze na mnie, też dobrze. Choć czasami czuję się jak dmuchany ponton, na którym przysiadł ptaszek.
Urosłem tak przez kajaki. Ścigałem się w dwójkach. Z kumplem byliśmy naprawdę nieźli. Na poziomie światowym. Raz prawie popłynęliśmy na olimpiadę, ale w kwalifikacjach zabrakło nam ułamka sekundy. Że też od mrugnięcia oka zależy, czy będziesz młócił wodę olimpijską, czy przedzierał się przez krajowe ścieki.
Z kumpla zostało tylko wspomnienie. Serce mu pękło, gdy nachylił się w ogródku, by wyrwać trawkę. Zawsze był nadmiernie ambitny. Chłop jak dąb. Na zgrupowaniach dymał wszystkie kajakarki. Nie przepuszczał nawet tym, które goliły się pod nosem. I co mu przyszło z tego ruchania?
No to za kumpla. Chlup!
Kajaki to ciężka, bezmyślna robota. Kiedyś ludzie z kajaków polowali, przemieszczali się nimi z miejsca na miejsce, przepływali świat, kajaki służyły im do czegoś sensownego, ale my machaliśmy wiosłami w jednym celu: żeby jak najszybciej pokonać odcinek tysiąca metrów i wygrać z innymi. Byle do przodu.
A jednak coś w tym było. Trochę jak muzyka. Ten rytm, raz, dwa, raz, dwa. Równe pociągnięcia i narastający w miarę wysiłku opór wody, przypominający, że w życiu nic lekko nie przychodzi, a jednak przyjemny. Raz, dwa. Raz, dwa. I oddech stawał się głębszy i czystszy niż taki zwykły oddech, codzienny. Tak jakbyś w płuca zagarniał cały świat, a nie jakiś marny skrawek. Choć prędzej czy później ciemno robiło się przed oczami i człowiek pytał samego siebie, po co młóci tę wodę. Po co wypluwa z siebie życie? Mięśnie zakwasza do kompletnego zesztywnienia.
A później i tak wracał do tego młócenia. No bo co miał robić, skoro niczego innego nie potrafił?
To, czego nie ma, nie istnieje. Jest tylko to, co dzieje się teraz. Teraz istnieje to, że mówię do ciebie/siebie, a ty mnie słuchasz, no i popijam/popijamy sobie. Nad jeziorem, które przypomniało mi tamto jezioro, łowię rybki/nierybki, bo poza własnym odbiciem w wodzie nic nie złowiłem. Nie złapałem na haczyk nic oprócz tamtego dnia, gdy ryłem wiosłami po trawie.
Przed ostatnimi zawodami kwalifikacyjnymi na olimpiadę trener dał mi i kumplowi zwyczajową szprycę. To był rodzaj rytuału. Przed ważnymi wyścigami zawsze dostawaliśmy zastrzyk w dupę. Ale wtedy widocznie przesadził z dawką, bo po tej szprycy nie za bardzo pamiętaliśmy, jak znaleźliśmy się w kajaku, jak podpłynęliśmy do linii startowej i tylko jakimś szóstym zmysłem, wytrenowanym wyczuleniem na sygnał do startu, idealnie wstrzeliliśmy się w rozpoczęcie wyścigu. Szło nam dobrze, nawet bardzo dobrze, po kilku pierwszych machnięciach wiosłami od razu uzyskaliśmy przewagę i z każdym kolejnym machnięciem przyśpieszaliśmy.
Tempo rosło, choć przecież powinno być w miarę równe, a pod koniec trochę spaść, o to jedno, dwa uderzenia wioseł. Zawsze, choćbyśmy się zesrali, żeby je utrzymać, w końcu spadało wraz z narastającym zmęczeniem. Tym razem jednak było inaczej, trochę jak w lustrzanym odbiciu, gdzie prawe jest lewe, a lewe prawe, bo zamiast się męczyć, zyskiwaliśmy nowe siły i machaliśmy coraz szybciej, gwałtowniej. Zamiast zwalniać, przyspieszaliśmy, choć wydawało się to niemożliwe – a jednak się działo!
Przyspieszaliśmy i z tego przyspieszenia nie widzieliśmy już toru, ale nie zbaczaliśmy z niego, szliśmy jak po sznurku, utrzymując kajak w prostej linii, dziób unosił się lekko i płynnie, wyprzedziliśmy pozostałych o długość kajaka i przepłynęliśmy metę, nawet tego nie zauważając.
Po przekroczeniu mety naturalne jest zaprzestanie wiosłowania, bo po co młócić, skoro skończyło się ściganie? Normalne jest położenie wioseł w poprzek kajaka, rozluźnienie spiętych mięśni, uniesienie wyprostowanych rąk ponad głowę, by stężała z wysiłku krew zaczęła lepiej krążyć, by mięśnie porażone skurczami odzyskały elastyczność, by wyrównać zaburzony oddech, przełknąć tę bolesną kulę wyczerpania, która zapycha przeponę, i czasami z tego tępego gniecenia tam, w środku, wydaje się, że to zawał serca albo zgaga po przejedzeniu czy przepiciu.
Ale my wtedy nie zrobiliśmy żadnej z tych rzeczy, nie zatrzymaliśmy się, nie położyliśmy wioseł w poprzek kadłuba, nie unieśliśmy rąk w górę w geście zwycięstwa, nie rozluźniliśmy karku ani pleców, nie podaliśmy sobie dłoni na znak dobrze wykonanego zadania. Byliśmy pierwsi i nawet tego nie zarejestrowaliśmy, wciąż napędzani szprycą w tyłki. Nadal młóciliśmy wodę, nie widząc na oczy, nie dostrzegając otoczenia. Nadal kręciliśmy wiosłami młynki naprzemiennie w powietrzu i wodzie, napięci i skoncentrowani na pokonywaniu przestrzeni.
Za bardzo o tym nie wiedząc, dotarliśmy do brzegu i wciąż utrzymując niezmiennie zawrotne tempo wiosłowania, wpłynęliśmy na ten brzeg, bo szczęśliwie dla nas i kajaka woda płynnie przechodziła tu w piaszczystą plażę. Przeryliśmy ten słoneczny brzeg kajakiem i wiosłami, aż doszorowaliśmy do połaci świeżej trawy, która oddzielała plażę od lasu.
Na trawie szło nam nawet lepiej niż na piasku, bo była mokra i przez to miała poślizg. Dno kajaka zostawiało po sobie kilwater wygnieciony naszym ciężarem jak lśniący ślad po przejściu ślimaka, tyle że my byliśmy od ślimaka dużo szybsi. Co prawda, nasze tempo w końcu trochę spadło, bo opór materii się zwiększył, ale mieliśmy to gdzieś i wciąż młóciliśmy wiosłami w pogoni za czymś, czego nie potrafiliśmy nazwać.
Wiosła ryły w trawie, wyrzucając w powietrze wyrwane kawałki darni. Chyba wtedy się zorientowałem, że nie czuję już zapachu wody, za to czuję zapach ziemi. I zaczęło do mnie docierać, że nie jesteśmy na rozległej przestrzeni akwenu z linią mety zaznaczoną bojkami, że zamiast tego zbliżamy się do drzewa, chyba liściastego. Taaak, w tym zdążyłem się zorientować. W tym drzewie, zapachu, trawie, nagle do mnie dotarło, że walimy dziobem w pień i zatrzymujemy się na tym drzewie, którego w żaden sposób nie dało się ominąć.
Ale ciągle nas nosiło, goniło, coś przed nami uciekało, my uciekaliśmy przed czymś. Wyskoczyliśmy z kajaka, co zaryty w trawę dziobem stykał się z pniem drzewa, prawdopodobnie liściastego, i z wiosłami w rękach, wciąż nie czując przeciążonych mięśni, zaczęliśmy biegać między tymi drzewami i walić w nie wiosłami. Rozjebaliśmy wiosła, drzewa wytrzymały, nam zostały puste dłonie, które musieliśmy, musieliśmy, musieliśmy czymś zapełnić, które musieliśmy czymś zająć, więc zaczęliśmy chwytać leżące na ziemi gałęzie, właściwie konary, i walić tymi gałęziami/konarami na oślep, na złamanie, zniszczenie.
Drzazgi z łamiących się gałęzi/konarów trzaskały nam przed oczami, oczy nabrzmiewały czymś, co chciało z nas wyskoczyć i zrobić naszymi rękami coś, czego tak naprawdę nie chcieliśmy robić, ale co majaczyło gdzieś w nas, głęboko ukryte, zawsze obecne, tak jak majaczy w każdym, potrzebuje tylko odpowiedniej chwili i bodźca, by się ujawnić i wystrzelić na światło dzienne. Nie myśleliśmy o tym, bo w ogóle wtedy nie myśleliśmy, przeczuwaliśmy jednak, że to walenie gałęziami/konarami na oślep jest rodzajem wentylu bezpieczeństwa, że spuszczamy w ten sposób ciśnienie, by nie doszło do jakiejś okrutnej zbrodni.
Gdy tylko to pojęliśmy, spojrzeliśmy na siebie z kumplem wielce zaskoczeni jałowością naszych poczynań, bo przecież łamiąc gałęzie/konary na pniach drzew, ćwiczyliśmy ewentualną zbrodnię na sucho, a skoro mieliśmy siebie, to mogliśmy przećwiczyć ją na sobie nawzajem, jeden na drugim!
Odświeżeni tym odkryciem stanęliśmy naprzeciwko siebie, stanąłem przeciwko przyjacielowi, z którym na tych wszystkich treningach spędzałem więcej czasu niż z jakimkolwiek innym człowiekiem, więcej nawet niż z moją Rybką, stałem przeciw przyjacielowi, z którym przeryłem wiosłami te niepoliczalne godziny, co zlały się w kawał życia. Patrzyłem na spoconego kumpla, ciężko dyszącego z wysiłku, z oczami podlanymi krwią, trzymającego drąg, którym miał zamiar się na mnie zamachnąć, i zobaczyłem w nim odbicie samego siebie, spoconego, ciężko dyszącego, z drągiem, którym miałem zamiar zdzielić przez głowę mojego przyjaciela.
Stało naprzeciw siebie dwóch wielkich facetów z siłą w rękach, facetów zdolnych zabić jednym uderzeniem.
I gdy już miałem rzucić się do ataku, uderzyć pierwszy, bo zazwyczaj pierwszy zwycięża, mój wróg, przeciwnik, ale jednak kumpel, przyjaciel mój, towarzysz wspólnego wysiłku, nagle upadł na kolana i pochylił głowę, i zaczął płakać jak bezbronne dziecko, zagubiony chłopczyk, przez ten płacz jakoś się skurczył i skulił w sobie, drąg wypadł mu ze zdrętwiałych dłoni.
Jak cień wywołujący chorobę przemknęła mi przez głowę myśl, że mam przewagę i wystarczy walnąć gałęzią w głowę wroga, przeciwnika, ale chyba raczej kumpla, a nawet przyjaciela, by wygrać, zdobyć coś, choć nie wiedziałem, co to by miała być za zdobycz. I już miałem uderzyć, gdy w tym samym momencie dotarło do mnie moje własne zagubienie i pomyślałem, że jestem w kurewsko nieodpowiedniej sytuacji, i po raz pierwszy się zawahałem. Zdałem sobie sprawę, że bardzo źle się czuję w tej narzuconej mi roli, na mgnienie oka dostrzegłem własną postać jakby z boku, z tym dziwnym, rzadko odczuwanym wrażeniem, że wyszedłem z siebie, i spojrzałem na siebie stojącego z grubym konarem przed klęczącym kumplem, tym samym, z którym przed chwilą ryłem wiosłami po trawie we wspólnej walce o zwycięstwo.
Dokonawszy błyskawicznej autorefleksji, cofnąłem się z kajakiem, w którym siedzieliśmy, cofnąłem się od drzewa przez śliską trawę, a następnie piaszczysty brzeg do wody, na której ścigaliśmy się o zwycięstwo, i kręcąc wiosłami do tyłu, wracaliśmy w mojej głowie od linii mety, przez wysiłek wyścigu, aż do linii startu i wreszcie do tego momentu w szatni, gdy trener kazał nam opuścić gacie, co było sprawą dość krępującą, i wbił nam w dupy igły, wpierw mnie, a potem kumplowi, i wtłoczył nam tajemniczy stymulant, który miał napędzać do zwycięstwa.
Wtedy się ocknąłem. Przejrzałem na oczy, pękło we mnie to całe napięcie, które próbowało znaleźć ujście w niekontrolowanej agresji, odrzuciłem konar drzewa prawdopodobnie liściastego i ukląkłem obok kumpla, i objąłem go, i płakaliśmy już razem, wiem, jak to głupio brzmi, a jeszcze głupiej musiało wyglądać – dwóch wielkich facetów, obejmujących się na klęczkach i płaczących.
Tak nas znaleźli, nasz trener i kilku innych, którzy podpłynęli po nas motorówką.
Wkrótce po tym zdarzeniu rzuciłem kajaki, bo ile można działać na przesterowanym organizmie, wiedzą tylko sportowcy albo nałogowcy – w każdym razie nie za długo. Trener nigdy nie przeprosił nas za imprezkę, jaką nam zgotował, za ten taniec z wiosłami po trawie. Dla niego byliśmy tylko kolejnym eksperymentem, tym razem nieudanym, mającym zapewnić zwycięstwo. A skoro tamtego dnia przegraliśmy – bo choć pierwsi minęliśmy metę, to jednak nie zmieściliśmy się w czasie, który kwalifikował do olimpiady, odpadliśmy przez ten ułamek sekundy, to niezauważalne mrugniecie oka, w dodatku ten nasz żenujący rozpad psychiczny, dwóch płaczących mięczaków, wielkich chłopów, małych chłopczyków – więc skoro przegraliśmy, trener znalazł innych, młodszych, z większym potencjałem psychofizycznym, i z tamtymi próbował wygrać, testując na ich dupach i mózgach kolejne stymulanty.
Przyznaję, byłem dość rozbity, gdy zabrakło mi systematycznych treningów. Z początku nie mogłem sobie znaleźć miejsca w świecie bez kajaków. Nosiło mnie. Próbowałem biegać, ale coraz większa nadwaga utrudniała sprawę, bo wciąż rosłem niekontrolowaną opuchlizną, pewnie przez te wszystkie sterydy na wydolność, wytrzymałość, mięśnie i chuj wie, co jeszcze. Gdy bieganie się nie sprawdziło, spróbowałem z siłownią, ale to też nie przynosiło efektów.
Więcej też udzielałem się w łóżku z Rybką, ale po pierwszym razie nie stawał mi do drugiego, musiałem odczekać jakąś dobę. To było starcze tempo regeneracji. Ogarniało mnie coraz większe rozleniwienie i znudzenie, ale wciąż miałem potrzebę wygrywania, ścigania się z innymi, ścigałem się nawet z dziećmi, które dopiero uczyły się jazdy na rowerku, ale rower też w końcu odrzuciłem, bo przez nawracające zawroty głowy miałem coraz większe trudności z utrzymaniem równowagi.
Dlatego z prób zwycięstw sportowych przerzuciłem się na próby zwyciężania w trybie ekonomicznym. I choć wcale nie miałem tak mało, to pragnąłem mieć jeszcze więcej wszystkiego – i lepszego niż inni. Rozwinąłem sieć sklepów z odżywkami stymulującymi przyrost mięśni, tak bardzo lubianymi przez dużych i małych chłopaków, którzy popierdują z wysiłku na siłowniach. Mimo że dorobiłem się kilku sklepów, dość szybko się okazało, że nie stać mnie na samochód lepszy od auta sąsiada, i choć miałem domek jednorodzinny prawie dorównujący jego domkowi i działkę prawie takiej samej wielkości, to jednak wszystko było minimalnie mniejsze.
To prawie, mniej, minimalnie mniejsze i tańsze strasznie mnie frustrowało. Chciałem mieć więcej, większe, być tym pierwszym w wyścigu, który miał mnie zakwalifikować do olimpiady, gdzie startowali już tylko najlepsi. A nie potrafiłem przyznać się przed samym sobą, że do pierwszej ligi brakuje mi tego ułamka sekundy. I to mimo stymulantów w postaci Rybki, i coraz lepiej prosperującej sieci sklepów. Wciąż wydawało mi się, że moje życie jest zbyt normalne, zwyczajne, a to sprawiało, że pragnąłem je podkręcić, uatrakcyjnić, by stało się przygodą, choć nie wiedziałem za bardzo, jakiego rodzaju miałaby to być przygoda. Wciąż miałem poczucie braku, jednocześnie nie dawało mi spokoju uporczywe pragnienie osiągnięcia czegoś, co istniało w ciągłych planach, marzeniach i nadziejach. Strasznie mnie to dołowało. Czasami chwytałem oddech jak wyrzucona na brzeg ryba. Coraz częściej dostawałem zadyszki i to takiej, że czułem, jakby na chwilę zatrzymywało mi się serce, pewnie mi się zdawało, ale już zadyszka była rzeczywista jak to, że stoimy tu z wędkami i popijamy sobie, rozmawiając, jeśli mówienie do ciebie można nazwać rozmową, skoro tylko ja mówię i tylko ja przepijam do odbicia w lustrze wody.
Dopiero rzeczywistość przystopowała mnie z tym ściganiem się. Wybuchła pandemia i wielomiesięczne lockdowny sprawiły, że zamknięto siłownie i kluby fitness. To rozpieprzyło w drzazgi moją sieć sklepów, rozpadła się jak te wiosła, które rozwaliłem o pnie drzew, prawdopodobnie liściastych. Rybka próbowała mnie uspokajać, ale z każdym kolejnym zamkniętym sklepem coraz częściej i na coraz dłużej zacinał się we mnie oddech. Nie potrafiłem złapać sportowego rytmu, tego wyuczonego na treningach raz i dwa, raz i dwa. Kaszlałem, jakbym jarał wagony papierosów, a przecież nie paliłem. Miałem w nocy bezdechy i charczenia. Rybka namawiała mnie, bym poszedł się przebadać, ale ja do lekarza w ogóle nie chodziłem. Przyczyną było uprzedzenie nabyte w czasach ścigania się kajakami. Gdy tylko wyobrażałem sobie wizytę u lekarza, momentalnie widziałem trenera, który wbija mi igłę w dupę. Rybka twierdziła wprawdzie, że wizyta u lekarza nie musi od razu oznaczać zastrzyku, ale nie przekonała mnie.
Testy nie wykazywały u mnie zakażenia covidem, ale w miarę jak zamykałem kolejne sklepy, kaszel i charczenie potężniały, zwiększała się częstotliwość ataków. Aż dopadł mnie ten pieprzony ułamek sekundy, przez który zawsze przegrywałem. Gdy zlikwidowałem ostatni sklep, zacięło się we mnie nawet charczenie, a kaszel, który rozrywał mi płuca, zatrzymał się na wydechu. Nie mogłem zrobić wdechu i tak urwał mi się oddech. Nawet nie zdążyłem spanikować.
Obudziłem się w szpitalu pod maską tlenową. Nie, nie miałem covida. Przynajmniej wtedy. Zwaliło mnie z nóg wyczerpanie i nerwy. Jednak zdjęcia rentgenowskie wykazywały jakieś plamy na płucach. Przyznaję, mógł to być efekt popalania trawy, które zdarzało się mi uskuteczniać na uspokojenie nerwów, ale nie sądzę. W każdym razie w szpitalu zrobili mi bronchoskopię.
Gówniany zabieg. Przez przełyk wprowadzają ci w płuco cienką rurkę i grzebią tam, by pobrać próbkę. Jednak najgorsze zaczyna się, gdy na kilka pieprzonych sekund, będących miarą mojej porażki, lekarz zalewa płuca specjalnym płynem, żeby było lepiej widać, co w tych płucach nie oddycha. Wtedy toniesz na sucho. Sekundy trwają długie minuty. A ty, leżąc na szpitalnym łóżku z wodą w płucach, opadasz na dno, bo twoje ciało traci wyporność. Zalane płuca ciągną w dół. W jebaną ciemność niebytu tego samego jeziora, które w przeszłości młóciłem jak oszalały wiosłami. Myślę, że każdy ma takie swoje jezioro. I teraz to jezioro mściło się na mnie, topiąc mnie w swoich wodach. Ale przeżyłem. W końcu lekarz odessał płyn, którym mnie zalewał, i wynurzyłem się, by zaczerpnąć powietrza. Smakowało jak nowe życie.
Wyszedłem ze szpitala po kilku dniach. Odnowiony, wyratowany. Z prostym wnioskiem, że nie mam aż tak źle. Bo gdy tonąłem na sucho, a później wylegiwałem się w łóżku, gdzieś za ścianą, w innej części szpitala, umierali ci wszyscy biedacy, których dorwała zaraza. Otoczeni przez personel ubrany w kombinezony przypominające skafandry kosmonautów, bez towarzystwa rodziny, w samotności. By nie mieć w głowie ich strasznej tragedii, tej przegranej walki o oddech, wyobrażałem sobie, że są uczestnikami zawodów kwalifikacyjnych do olimpiady. I każdy z nich w swoim kajaku przekraczał metę z czasem, który kwalifikował go do grona najlepszych, znaczy się do olimpiady w zaświatach.
No to za olimpijczyków, chlup!
Rybka wykorzystała ten okres autorefleksji, który, jak już wiedziała z doświadczenia, zazwyczaj trwa u mnie krótko, mniej więcej tyle, ile wyścig kajaków dwójek na tysiąc metrów. Na taki interwał czasowy zostałem zaprogramowany. Dlatego, bym po wyjściu ze szpitala nie wrócił do starego nawyku ścigania się, bardzo delikatnie zaczęła mi wyjaśniać, że przecież codzienność jest już pewnego rodzaju zwycięstwem i to, że jestem z nią, Rybką, i że od czasu do czasu poskacze na mnie jak piłeczka i razem przygotujemy sobie obiad albo obejrzymy film – to już ma wielką wartość. I przekonywała mnie, ta moja kochana Rybka, że warto zauważać właśnie te chwile, kiedy po prostu usiądziemy sobie razem z kawą albo drinkiem, spokojnie delektując się przebywaniem ze sobą, bo właśnie ta dziejąca się chwila jest prawdziwym życiem.
Próbowała mi to tłumaczyć już wcześniej, przed pandemią: że to ciągłe ściganie się z innymi jest jakąś utopijną tęsknotą za czymś nieuchwytnym, co się nie zdarzyło i może się nigdy nie zdarzyć. Że nie należy tracić energii na sprawy nieistniejące. Wiedziałem, że wyczytała to wszystko w jakiejś książce i może dlatego nie za bardzo chciałem jej wtedy słuchać, mojej mądrej Rybki, która nie mogła zrozumieć tego ciągłego ścigania się.
Jednak tym razem, gdy straciłem biznes, ale udało mi się uratować życie, chyba zrozumiałem coś więcej i na dłużej. Tak jakby nieszczęście wszystkich ofiar pandemii uzmysłowiło mi moje szczęście. Postanowiłem wprowadzić w życie filozofię Rybki. Kupiliśmy sobie ponton, bo w żadnym kajaku się już nie mieściłem, i próbowaliśmy pływać po jeziorach i rzekach jak najzwyklejsi w świecie turyści, by przyglądać się temu, co mijamy i jak brzeg mija nas, niespiesznie, spokojnie, bez ścigania się. Ale to mnie nie uspokajało, bo po tonięciu na sucho w szpitalu zacząłem bać się wody i pływanie na pontonie, zamiast wyrównywać mi oddech, zaburzało go. Zamiast oddychać pełną piersią, zaczynałem się dusić.
Dlatego przerzuciłem się na wędkowanie, które zdaje się być zajęciem kojącym i pozbawionym presji rywalizacji. W dodatku mogę przy okazji pozwolić sobie na flaszeczkę czegoś mocniejszego i pogadać z własnym odbiciem w wodzie, przemyśleć co nieco i zwierzyć się sam sobie jak na kozetce u psychologa, do którego za żadne skarby bym nie poszedł. Rozmawiając ze sobą, niczego od siebie nie wymagam.
I nie ma znaczenia, że nie złowiłem nawet rybki/nierybki, bo zaraz wrócę do domu i cmoknę w usta moją Rybkę, a ona skarci mnie delikatnie, pytając miękko: – Znowu piłeś? – Zaraz wszystko wypocę – odpowiem jej na to. I nigdzie nie będzie mi się spieszyć, bo nie tylko wędkowanie z flaszką zwycięża we mnie szprycę przeszłości, która napędzała do wyścigu. Najbardziej pomaga to, co Rybka kupiła mi na urodziny.
W samym centrum pokoju do ćwiczeń, na podłodze wyłożonej sztuczną trawą, stoi hydrauliczny wioślarz treningowy, który robi za kajak, dlatego na własny użytek nazywam go kajakarzem treningowym. Codziennie siadam na ruchomym krzesełku i zaczynam wiosłować, wyobrażając sobie, że płynę do przodu. Raz i dwa, raz i dwa, miękko płynie mój oddech. Słyszę chlupanie wioseł zanurzających się w wodę, choć tkwię w miejscu, a moje ramiona młócą powietrze nad sztuczną trawą. I włączam stoper, który ma liczyć czas na tysiąc metrów. Tyle że już nie wiosłuję z kumplem, lecz sam. I jestem coraz starszy, grubszy, słabszy, a co za tym idzie/płynie, mam coraz gorszy czas. A skoro tak się dzieje, przestaję się wysilać i zwalniam, by nie dostać niepotrzebnej zadyszki. Bo wiem jedno. Czy będę machał wiosłami gwałtownie, czy na większym luzie, prędzej czy później i tak zakwalifikuję się na tę olimpiadę, która czeka każdego z nas. Świadomość pewnej kwalifikacji uspokaja mnie. A wtedy zwalniam i jakoś lżej mi się macha drążkami imitującymi wiosła nad zieloną wykładziną udającą trawę.
DANIEL ODIJA (ur. 1974), pisarz, scenarzysta komiksowy, publicysta, animator kultury. Jego powieści Tartak i Kronika umarłych były nominowane do Nagrody Literackiej Nike.
Partnerem Prozy w „Piśmie” jest Wrocław Miasto Literatury UNESCO i Wrocławski Dom Literatury.
ŻARTY RYSUNKOWE
POEZJA
Koraleska
MAZ JOHNROSE
poniżej linii wody akwamaryna, modry twojej duszy wartki prąd wziął mnie w dal, daleko stąd
w mroku rybie kształty lśnią płyną u twych stóp pod prąd drżących ciał wilgotny splot krople tańczą, pasja, pot
słone skały, piasku róż zapach warg jak ostry nóż bujność jak opal błyska na ciele, koraleska
przełożył Adam Zdrodowski
MAZ JOHNROSE (ur. 1989), poeta, fotograf, pisarz. artysta. Łączy wiersze z ich graficznymi odzwierciedleniami. Autor tomów Pink Snowflakes i Pink Sand, z którego pochodzi prezentowany wiersz.
Poezja w „Piśmie” powstaje przy wsparciu Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie
SOCZEWKA PISMA
Mur nadziei
tekst i zdjęciaBARTEK SABELA
WIELKI ZIELONY MURto projekt powstrzymania pustynnienia Sahelu i migracji jego mieszkańców. Czy tę obietnicę, mimo piętrzących się przeszkód, uda się spełnić?
Progresja wydm na południu Mauretanii.
Ciemne wnętrze murowanego domu daje chłód. Jest listopadowy poranek, a na zewnątrz już niemiłosierny upał. Wczoraj w ciągu dnia temperatura sięgała 38 stopni Celsjusza. Dom jest całkiem pusty, można by pomyśleć, że opuszczony. Choć zupełna cisza mogłaby na to wskazywać, moskitiera, dziurawy dywan, czajnik do parzenia herbaty świadczą o tym, że te zielonkawe, odrapane mury nadal – mimo wszystko – są zamieszkane. Pod sufitem dynda nawet żarówka rzucająca blade, sine światło. Wynurzając się ze śpiwora, spoglądam w kierunku otwartych na oścież drzwi. Tuż przed nimi stoi milczący, potężny przybysz. Ogromnym cielskiem przysłania światło, sięga niemal do nadproża. Swymi rozłożystymi ramionami już dziś okala cały dom. Jeszcze miesiąc, może dwa i jego śmiertelny, duszący uścisk się zamknie. Przybysz z północy, nieproszony, powoli wejdzie do domu, rozgości się w zielonkawych murach, zajmie sypialnię, potem kuchnię. Wolno przejdzie przez cały budynek, wyjdzie spokojnie tylnymi drzwiami i, bezlitosny w swej naturze, skieruje się ku następnemu domowi, zostawiając za sobą ruiny.
– Wydma jest jak powolna fala tsunami. Trudno z nią walczyć – mówi Mohamed Amar, pracownik mauretańskiej Narodowej Agencji do spraw Zielonego Muru (Agence Nationale de la Grande Muraille Verte). Agencja, stanowiąca część ministerstwa środowiska, zajmuje się implementacją panafrykańskiego projektu Wielkiego Zielonego Muru. Amar przedstawia się jako inżynier środowiska, chwali się dyplomem Wydziału Nauk o Ziemi Uniwersytetu Naukowo-Technicznego Houari Boumédiène w Algierze.
Patrzę na grzbiet leżącej przed domem ogromnej hałdy piasku. Jej pręgowana powierzchnia przypomina szlachetny sztruks. Lekki wiatr nieustanie przewiewa drobinki piasku w stronę domu. Z każdą minutą wydma nieuchronnie zbliża się do drzwi. A przecież kiedyś nie było jej tutaj. Mówią o tym ludzie, mówi o tym Mohamed, wyraźnie widać to także w krajobrazie osady, do której przyjechaliśmy wczoraj wieczorem. Domy we wsi N’Welki stoją na twardym, żwirowym podłożu, które dziś znajduje się miejscami kilka metrów pod piaskiem. Wydma wlała się tu, rozgościła między domami, zasypała podwórka i budynki. Część domów została już opuszczona przez dawnych właścicieli, a ruiny, kikuty murów, strzępy dachów wystają z piasku. Inni mieszkańcy jeszcze walczą.
Wychodzę na zewnątrz, idę na spacer po wsi. Widzę dzieci idące do przysypanej piaskiem szkoły, mężczyzn zmierzających do zasypanego meczetu, kobiety ciągnące przez połacie piasku baniaki z wodą. „Te żółte, dwudziestolitrowe pojemniki – myślę sobie – mogłyby być symbolem Afryki. Od Mauretanii po Kenię, wszędzie tam, gdzie dzień zaczyna się od wyczerpującej podróży po wodę”.
– To jest katastrofa klimatyczna w praktyce – wyjaśnia Mohamed Amar, siadając do parzenia herbaty. – W Europie jeszcze macie czas. Ale ci ludzie będą musieli opuścić te wioski. Pojadą do Nawakszutu, niektórzy będą szukać drogi do Europy.
Osada N’Welki leży jakieś trzy godziny drogi na południe od Nawakszutu, stolicy Mauretanii, przy głównej trasie prowadzącej w stronę Rusu, przejścia granicznego z Senegalem. Do granicy jest stąd może 40 kilometrów. Wydmowy teren mógłby sugerować, że N’Welki leży pośrodku Sahary. Nie, wieś znajduje się w pasie Sahelu, czyli w rejonie przejściowym między pustynią na północy a sawannami na południu.
„Sahel” to słowo o wielu znaczeniach. W sensie geograficznym pas Sahelu rozciąga się od Mauretanii, przez Mali, Niger, Czad, Sudan, aż po Erytreę. Mniejsze połacie Sahelu leżą też w północnych częściach Senegalu, Burkina Faso, Nigerii i Etiopii. Politycznie Sahel to pięć państw: Mauretania, Mali, Burkina Faso, Niger i Czad. Jeszcze inna jest definicja klimatyczna: to rejon położony między izohietami (liniami łączącymi punkty na mapie klimatycznej o takich samych wartościach opadów) 200 i 500 milimetrów. To też miejsce, w którym zachodzi proces głębokiego pustynnienia.
O TO, CZYM JEST to zjawisko, pytam Louise Baker, dyrektorkę zarządzającą Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie Zwalczania Pustynnienia (United Nations Convention to Combat Desertification, UNCCD).
UNCCD powstała w 1996 roku jako organizacja mająca na celu koordynację wysiłków w walce ze skutkami długotrwałych susz i dezertyfikacji (czyli pustynnienia). Siedziba organizacji znajduje się w niemieckim Bonn, a na jej czele stoi Ibrahim Thiaw, Mauretańczyk. UNCCD zajmuje się procesami pustynnienia na całym globie, nie tylko w Afryce.
– Chodzi o proces degradacji ziemi – wyjaśnia Baker. – To zjawisko naturalne i zachodziło zawsze, odkąd istnieje rolnictwo. Pierwszym etapem dezertyfikacji jest wycinka drzew pod pola uprawne. Takie procesy zachodzą wszędzie, również w Europie, ale rejony z niewielką ilością opadów, jak Sahel, są szczególnie narażone. Tam dezertyfikacja ma znacznie bardziej dynamiczny przebieg i ogromne konsekwencje. To dlatego, że mamy tam do czynienia z wielkoskalowym prymitywnym rolnictwem ekstensywnym, wymagającym dużych powierzchni ziemi. W Sahelu dezertyfikacja nie jest czymś abstrakcyjnym. Ludzie widzą ją i odczuwają na własnej skórze każdego dnia. Rolnik, który w zeszłym roku zebrał dwie tony prosa z hektara, w tym roku zbierze już tylko półtorej tony. Za pięć lat gleba będzie tak wyjałowiona, że ziemia nie da żadnych plonów, a on będzie się musiał przenieść na inne pole, migrować do miasta albo do Europy.
Źródło: Our World in Data.Uwaga: dostępne dane są niepełne.
Według danych UNCCD od 1900 roku z powodu długotrwałych susz życie straciło ponad 10 milionów ludzi na całym świecie, większość z krajów Globalnego Południa. Susze nawiedzają Afrykę znacznie częściej niż inne kontynenty. Zanotowano tam ponad 300 takich zjawisk od 1900 roku. To 44 procent w skali całego świata. Od lat 70. susze w Afryce zdarzają się coraz częściej. Wielka susza trwająca od końca lat 60. do połowy 80. w całym pasie Sahelu pochłonęła życie blisko 100 tysięcy ludzi. Jej skutkiem, oprócz głodu, konfliktów zbrojnych, niepokojów społecznych, była migracja milionów ludzi do miast lub do innych krajów. W latach 2000–2019 skutki suszy dotknęły 1,4 miliarda ludzi na całym świecie. W tym czasie w Afryce zanotowano 134 susze, w tym bardzo poważne w latach 2010 i 2012. UNCCD szacuje, że 46 procent ziem w Afryce jest dotkniętych procesem degradacji, co zagraża 65 procent populacji osób na tym kontynencie. Na pustynnienie najbardziej narażony jest Sahel.
– Jakie jest tempo jego dezertyfikacji? – pytam.
– To jedno z miejsc na świecie, gdzie bioróżnorodność zanika najszybciej. To z powodu braku metodycznego zarządzania ekosystemami, edukacji, wykształconych ludzi, którzy mogliby zarządzać zasobami środowiska w odpowiedzialny sposób. Proces dezertyfikacji jest sprzężony z innymi czynnikami, takimi jak zmiany klimatu, przyrost temperatury, zanik opadów i wzrost demograficzny. Możemy oszacować przyrost każdego z tych czynników, ale trudno oszacować tempo dezertyfikacji jako całościowego procesu. Poza tym to zjawisko stopniowe, postępujące. Sprzężenie wszystkich czynników tworzy błędne koło – przyrost populacji zwiększa presję na ziemię poprzez zwiększanie areału rolnictwa lub intensywności produkcji. To powoduje wycinanie kolejnych połaci drzew i jeszcze szybsze jałowienie gleby – więcej z niej wyciągamy, niż wkładamy. Tempo degradacji przyśpiesza rosnąca temperatura.
Źródło danych: Urząd Specjalnego Wysłannika NZ do spraw Sahelu.
– Wyjałowiona gleba może się zregenerować? – dopytuję, próbując szukać nadziei.
– Tak, to proces naturalny. Ale można go także wspomóc – wyjaśnia Louise Baker. – Mamy opisanych i skatalogowanych około dwóch tysięcy rozwiązań, które można zastosować w walce z dezertyfikacją. Zatem technicznie dobrze wiemy, co należy robić. Wyzwaniem jest, by stosować odpowiednie rozwiązanie w odpowiednim miejscu i czasie. To kwestia wiedzy i doświadczenia oraz planowania i zarządzania. Tak czy inaczej, potrzeba na to czasu, którego nie ma, jeśli musisz nakarmić coraz więcej ludzi, a do dyspozycji masz coraz mniej pól.
Degradacja ziem w Sahelu powoduje spadek produkcji rolnej o blisko 3 procent każdego roku. Według UNCCD 65 procent ziemi nadającej się do upraw lub wypasania zwierząt już uległo degradacji. Tymczasem 79 procent ludności Sahelu żyje z prymitywnego rolnictwa bezpośrednio uzależnionego od regularnych opadów i żyznej ziemi.
Od lat 70. Sahel regularnie nawiedzają kolejne fale głodu dotykające dziesiątków milionów ludzi. Wzrost średniej temperatury jest 1,5 razy szybszy niż w skali całego świata, a przyrost ludności jest jednym z największych na świecie. Blisko 80 procent populacji żyje tu za mniej niż dwa dolary dziennie, co oznacza, że jest to jeden z najbiedniejszych rejonów Afryki.
Nawakszut – exodus rolniczy
NAWAKSZUT, stolica Mauretanii, to nowe miasto. Jeszcze w latach 50. istniał tu jedynie niewielki garnizon francuskich wojsk kolonialnych. Miasto zaczęto projektować pod koniec tej dekady, a budować w 1960 roku, gdy Mauretania stała się niepodległym państwem. W zamierzeniu urbanistów miało liczyć 15 tysięcy mieszkańców. Plany szybko zweryfikowała natura Sahelu – tę liczbę Nawakszut osiągnął już w 1965 roku. Pięć lat później żyło tu 25 tysięcy osób. Pierwsza fala masowej migracji dotarła do Nawakszutu pod koniec lat 70., gdy rejon ogarnęła wieloletnia susza. Zwierzęta padały, uprawy usychały, żyjący z pasterstwa i pierwotnego rolnictwa koczownicy ruszyli masowo do stolicy. W 1977 roku miasto liczyło już prawie 135 tysięcy mieszkańców. W ciągu następnych dziesięciu lat jego populacja się potroiła. Na początku XXI wieku w Nawakszucie żyło już 558 tysięcy osób, a około 2015 roku liczba ludności przekroczyła milion. W Mauretanii jest nawet termin opisujący to zjawisko: exodus rolniczy. Dziś Nawakszut liczy ponad 1,2 miliona mieszkańców, co stanowi jedną czwartą równie szybko rosnącej populacji całego kraju.
Na przedmieściach stolicy, wzdłuż ulic wjazdowych, powstały ogromne połacie dzielnic skrajnej nędzy. Mieszkańcy wielu z nich mają problem z dostępem do wody pitnej, Nawakszut leży bowiem pośrodku pustyni. Wodę do miasta dostarcza się wodociągiem z odległej o 200 kilometrów rzeki Senegal. Część biednych dzielnic leży poniżej poziomu pobliskiego oceanu. Gdy przychodzą ulewne deszcze, które zdarzają się tu coraz częściej, osiedla te toną w błocie.
Nawakszut zlokalizowany jest jakby przypadkowo. Blisko wybrzeża atlantyckiego, ale jednak odwrócony do niego plecami i zerkający w stronę pustyni. Centrum miasta leży jakieś 5 kilometrów od linii brzegowej. Ogromne, rozlane po płaskiej pustyni, wypełnione parterową lub dwupiętrową zabudową, nieprawdopodobną ilością śmieci i duszącym zapachem spalin starych, wysłużonych aut. Tylko kilka głównych ulic ma asfalt, nawet w centrum można spotkać drewniane czy kartonowe szałasy. Na przełomie wieków mniej więcej połowa ludności stolicy żyła w namiotach i szałasach. Z tego morza niskiej, chaotycznej zabudowy wyrastają w centrum dwa kolosy: ambasady amerykańska i francuska. Każda z nich zajmuje kwartał miasta i jest pilnie strzeżoną fortecą otoczoną wysokim murem, zwojami drutu kolczastego, betonowymi zaporami i wojskiem. To państwa w mieście ze swoimi parkami, boiskami, basenami, klubami, szkołami i pozostałą infrastrukturą.
Francja, USA i Chiny to najważniejsi odbiorcy bogactw tego kraju. Głównym towarem eksportowym jest ruda żelaza, oprócz niej miedź i złoto, a od 2006 roku także ropa naftowa. Mauretania nie ma jednak infrastruktury pozwalającej na przetwarzanie tych surowców i musi je eksportować w formie surowej. Bogactwem kraju jest również wybrzeże. Blisko 40 procent eksportu stanowią ryby, skorupiaki i mięczaki. O licencje na połowy na wodach terytorialnych Mauretanii biją się kraje Unii Europejskiej, Chiny i Turcja.
Źródło danych: UN Demographic Yearbooks, Office National de la Statisque, Mauretanie.
Mimo dużych zasobów naturalnych i niewielkiej populacji (około 4,6 miliona) kraj uzależniony jest od pomocy międzynarodowej. Produkt krajowy brutto na mieszkańca to jedynie 1309 dolarów, a większość ludności żyje z rolnictwa. Ponad 22 procent ludzi żyje poniżej poziomu ubóstwa, a 9,8 procent dzieci cierpi na niedożywienie (dane za watykańską organizacją Migrants & Refugees Section).
– Opuściłem moją miejscowość, Ouoloum Néré, już wiele lat temu. Pochodzę z dużej rodziny, jak zapytasz w tamtych okolicach, każdy ją zna. Jestem stuprocentowym Mauretańczykiem – mówi dumnie Djibi Sow, lat trzydzieści osiem, parząc mocną saharyjską herbatę.
Poznaliśmy się przypadkiem poprzedniego dnia na plaży. Teraz siedzimy na podłodze w jego mieszkaniu w południowo-zachodniej dzielnicy biedy. Dziesięć, może dwanaście metrów kwadratowych, małe okno zasłonięte kolorową tkaniną, żółte ściany, łazienka na korytarzu, wspólna dla wszystkich lokatorów. Mały wiatrak mozolnie mieli duszne, popołudniowe powietrze. Ouoloum Néré leży około 400 kilometrów stąd na południowy wschód, w pobliżu granicy z Senegalem.
– Na wsi można się zajmować tylko rolnictwem – tłumaczy Djibi Sow. – Ale to często nie wystarcza, by przeżyć. Wszystko zależy od deszczu. Jak spadnie dużo, to jest co jeść. Jak nie spadnie, głodujesz. Jeśli nasze państwo posiada jakieś bogactwa – a posiada – to my, zwykli ludzie, nie mamy z tego żadnych korzyści.
– Jak wyglądała wasza wieś, gdy byłeś nastolatkiem? – pytam.
– Okolica się bardzo zmieniła przez lata. Gdy byłem dzieckiem, widok samochodu był rzadkością. Teraz jest ich pełno. Nie było prądu – teraz jest. Ale kiedyś były tam drzewa. A teraz ich nie ma. Kiedyś było dużo zwierząt i ptaków, były słonie, lwy. Teraz ich nie ma. Kiedyś pójść w nocy z Ouoloum Néré do Kajhajdi było niebezpiecznie, bo było pełno dzikich zwierząt. Dzisiaj możesz spokojnie przejść całą tę drogę, 20 kilometrów, i nie spotkać żadnego. Jedyne zwierzęta to kozy i wielbłądy. Wszędzie tylko kamienie i piasek. Jak jedziesz z Nawakszutu na południe, to wszędzie pustynia. Alak, Bughi, Bababi, Kajhajdi – wszędzie pustynia.
Djibi puszcza muzykę z magnetofonu, wyjaśnia, że to z jego rejonu, pieśń o wielkim marabucie (przywódcy duchowym, uzdrowicielu). Zza kotary wyjmuje pękaty stary plecak. Wyciąga z niego wszelkiego rodzaju drobną elektronikę: ładowarki, kabelki, baterie słoneczne, powerbanki, mnóstwo tanich chińskich plastikowych produktów, do tego szczoteczki do zębów, rolki papieru toaletowego, chusteczki.
– Kupuję to na rynku w centrum w dużych ilościach. Zawieszam sobie na szyi i na ramionach, i sprzedaję na plaży – śmieje się Djibi. – Zazwyczaj sprzedam dwa razy drożej, ale zależy, czasami trochę mniej, niekiedy więcej. Wychodzę na plażę codziennie, spędzam tam cały dzień.
Djibi Sow mówi, że miesięcznie udaje mu się zarobić około 5 tysięcy MRO, czyli mauretańskiej waluty ugija (około 130 euro). Jego niewielki pokój kosztuje 1200 MRO (32 euro) na miesiąc. Z zarobionych pieniędzy Djibi utrzymuje oprócz siebie żonę i dwójkę dzieci w Ouoloum Néré. Mówi, że czasami wyśle im 2 tysiące MRO (około 52 euro), czasami o połowę mniej. Rodzinę widuje raz na kilka miesięcy.
– Chciałbym mieszkać z nimi. Jakbym mógł godnie zarobić w mojej wsi, to bym się stamtąd nie ruszał.
Główna droga wjazdowa do Nawakszutu nazywa się Rue de l’Espoir – Droga Nadziei.
Wieś N’Welki na południu Mauretanii jest już po części zasypana przez wydmy.
Sahel – pustynia u bram
„NIE DA SIĘ PRZEPROWADZIĆ