Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rządzący Wieloświatem cykl zatoczył koło. Przyszłość istot i dusz zamieszkujących uniwersum jest niepewna. W przygotowaniach przed nadchodzącymi przemianami pomóc może odkrywanie tajemnic przeszłości.
Zebrane w niniejszym tomie opowiadania odkrywają przed Czytelnikami historie, które jak jaskółki zwiastowały nadchodzącą burzę wieloświatowego konfliktu. Opatrzone krótkimi komentarzami autorki, pozwalają także lepiej zrozumieć, jak przez lata rozwijał się pomysł na uniwersum, które z pojedynczej opowieści rozrosło się do kilkutomowej historii o wielu wątkach i ponad dwudziestu wiodących postaciach.
Nadto zamieszczone w zbiorze obszerne kompendium omawia mechanikę stworzonego świata, prawa metafizyki Zaświatów i Międzyświata, historie bóstw, istot demonicznych i anielskich. Objaśnia też ukrytą na kartach powieści wielokulturową symbolikę, rozciągającą się od elementów wierzeń Słowian, poprzez motywy biblijne, aż po inspiracje rodem z Azji.
Niezależnie od tego, czy dopiero zamierzasz przekroczyć bramy do Wieloświata, czy znasz już niektóre z jego tajemnic – ta książka jest dla Ciebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-67084-00-0
O powiadania, które znajdziecie w tym zbiorze, są świadectwem stopniowego kształtowania się uniwersum Wieloświata. Z kolei umieszczony na końcu „Przewodnik. Notatki o Wieloświecie” przedstawia pełną strukturę tej wizji.
Pierwsza iskra związana z Wieloświatem pojawiła się w mojej głowie około roku 2004, kiedy miałam czternaście lat. Oczywiście pisarska droga, jaką od tamtej pory przebyłam zarówno ja, jak i Wieloświat, była niezwykle długa i żmudna, a jednak — jej początki sięgają właśnie tamtego gimnazjalnego okresu. Pamiętam ciemny szkolny korytarz podczas zimowych poranków, gdy o nieludzko wczesnej porze jako pierwsza wchodziłam między ciche mury opustoszałego budynku. To wówczas, siedząc pod drzwiami klasy w oczekiwaniu na rozpoczęcie lekcji, jeszcze pogrążona w półśnie, otwierałam bramy do Wieloświata.
Marzyłam wtedy o pisaniu i wydawaniu książek, ale mimo młodzieńczej naiwności nie sądziłam, że mój pomysł — po latach szlifowania — doczeka się tak pięknych publikacji i zaangażowanych Czytelników. Choć nie zawsze było łatwo, nigdy nie zaniechałam pisania. Wiedźma, Żertwa, Kuglarz, Wieloświat oraz niniejsza pozycja liczą sobie łącznie około 2,5 miliona znaków ze spacjami; napisanie 1200 znaków to dla mnie od jednej do dwóch godzin pracy — nie wliczając czasu poświęconego na „drugie czytanie” tekstu przed oddaniem go do wydawcy i późniejsze poprawki wprowadzane na etapie redakcji. Uśredniając więc, napisanie całości zajęło mi około 4000 godzin — 500 ośmiogodzinnych dni roboczych, które można przeliczyć na 100 tygodni (dwa lata z uwzględnieniem miesięcznego urlopu) pełnoetatowego zatrudnienia. Oczywiście nie oddaje to prawdziwej skali prac, bo przecież jednocześnie — w zależności od etapu życia — studiowałam, odbywałam aplikację radcowską i pracowałam. Nie chodzi mi tu bynajmniej o przechwałki, ale o pokazanie, jak wiele wysiłku każdy pisarz wkłada w swoją pasję, aby móc podzielić się z nią innymi.
W szufladzie trzymam schowany wydruk jednego z moich najstarszych opowiadań. Ma w przeliczeniu około 200 stron maszynopisu, a na końcu notatkę: „październik 2003 — kwiecień 2005”. Pozwolę sobie stwierdzić, że była to minipowieść urban fantasy. W przedstawionym tam świecie każdy ma swojego anioła stróża — opiekuńczego ducha, który zamieszkuje w przedmiocie należącym do tejże osoby, najczęściej w medalionie. Duchy te potrafią opuszczać swoją siedzibę i przybierać materialną postać. Każdy z nich swoim wyglądem symbolizuje osobowość chronionego człowieka, ale jednocześnie swym własnym charakterem stanowi jego przeciwieństwo. Ludzie koegzystują z takimi opiekunami lepiej lub gorzej, często sprowadzając swoich stróżów do roli pomocników — duchy pracują fizycznie, biorą też udział w turniejach sportowych i talent show.
Grupa nastoletnich przyjaciół (a jakże — sama byłam wówczas w gimnazjum) angażuje się w takie sportowe rozgrywki, ale szybko wykrywa spisek: ktoś kradnie duchy, aby wykorzystać ich moc do obudzenia potężnego bytu i wzniecenia powszechnego chaosu. Bohaterowie robią, co w ich nastoletniej mocy, by temu zapobiec, ale na koniec wszystkie duchy znikają, pamięć o nich przepada, a świat staje się zwyczajny — taki, jakim go znamy dziś. Ludzkość nie doceniła ofiarowanego jej daru i bezpowrotnie go utraciła.
Opowiadanie językowo i fabularnie ma swoje lepsze i gorsze momenty, choć nie ma co ukrywać — jego miejsce jest w szufladzie. Niemniej była to moja pierwsza poważna próba zmierzenia się z większą fabułą.
Opowieść o anioło-duchach zaczęła ewoluować w stronę samych aniołów i ich relacji z ludźmi, a miejsce tajemniczych spiskowców zajęły demony. Przez resztę gimnazjum i całe liceum, czyli z grubsza licząc — od 2005 do 2008 roku, męczyłam się nad coraz nowszymi wersjami wciąż tego samego opowiadania. Ostatecznie pod tytułem Pudełko ze śrubkami ukazało się w moim debiutanckim zbiorze opowiadań Melodia końca świata (OW Atut 2009) — a jego skrócona wersja jest do znalezienia również w niniejszym tomie. Pojawiają się tam oczywiście anioły i demony, ale także wizja zamieszkiwanych przez nie dzielnic oraz pomysł na to, że można do nich trafić wprost z wrocławskich ulic. Pojawia się też koncepcja smoków, czyli „pomieszanych natur”, które później w Wieloświecie zostaną przypisane do kategorii tytanów bądź wiedźm.
Opowiadanie fabularnie jest pozbawione większych napięć czy zaskoczeń i jednowątkowe, postaci są nieskomplikowane (nie bądźmy zbyt surowi — kończąc je, miałam osiemnaście lat), ale pojawia się w nim już atmosfera Wieloświata, choć wtedy nie zdawałam sobie z tego jeszcze sprawy. Musiał być w tym jednak element przepowiedni, bo pod koniec pada nieco dramatyczne, lecz równocześnie profetyczne zdanie: „i naszła mnie koszmarna myśl — że będę musiała żyć wiele, wiele lat, cały czas tocząc walkę z demonami i co gorsza, z samą sobą”. Cóż, po jedenastu latach demony wciąż szaleją w moim życiu, a ja muszę zmagać się ze sobą, by mimo bólu pleców zapisywać kolejne karty historii Wieloświata. Nie ma w tym jednak nic koszmarnego — przeciwnie, przygoda, którą przeżyłam w Wieloświecie, była cudowna.
Chciałabym, żeby każdy, kto pragnie opowiadać — o ludziach, miejscach, wydarzeniach — ale boi się zacząć lub kontynuować, wstydzi się swoich pomysłów albo ulega ciężarowi krytyki, mimo wszystko robił to, co lubi. Tworzenie opowieści nie jest proste i wymaga rozległych kompetencji, ale jeśli wiemy, o czym chcemy opowiadać, jest to już pierwszy krok w dobrą stronę. Wprawdzie na początku sama poszukiwałam mojej ścieżki po omacku, ale gdy zobaczyłam na horyzoncie wyłaniające się kontury Wieloświata, wiedziałam już, że właśnie w tę stronę chcę podążać.
Oczywiście między Melodią… a rozpoczynającą cykl Wiedźmą i kolejnymi odsłonami Wieloświata wiele się w moim edytorze tekstu zadziało, a wszystko w pewien sposób — nawet jeśli tylko pośredni — złożyło się na ostateczny kształt Wieloświata.
Najpierw (lata 2009—2011) porwałam się na powieść low fantasy (Kryształowe sny, OW Atut 2010; Potomstwo Księżyca, OW Atut 2011). Nauczyło mnie to budowania fantastycznego świata od postaw, aż po najdrobniejsze szczegóły. Precyzja w nakreślaniu Czytelnikom reguł rządzących danym światem jest niezbędna, aby czuli się w nim komfortowo i nie byli rozczarowani niespodziewanym (najczęściej magicznego pochodzenia) zabiegiem w stylu deus ex machina lub bezpodstawnym wyposażeniem danej postaci w nadmierne moce.
Później (lata 2011—2012) zabrałam się za dramat science fiction (Kod źródłowy, OW Atut 2012), do którego przygotowywałam się bardzo dokładnie. Czytałam o nurtach w filozofii, kinie, teatrze, o myśli społecznej, historii kultury… i wreszcie o religiach świata. Świetną bazę stanowiły opracowania wydawnictwa Park Edukacja, a ich Słownik wiedzy o religiach, który przeczytałam w październiku 2011 roku (w książce zachował się paragon), stał się punktem wyjścia do moich dalszych poszukiwań. Jakie to było fascynujące! Wszelkie motywy, które wcześniej chodziły mi po głowie, sprowadzające się do słów kluczy: anioły, demony, dusza, koniec świata, smoki, inne wymiary, magia — nabrały dodatkowych sensów. Prawdziwa kopalnia inspiracji. Czasami trzeba naprawdę niewiele!
Jednocześnie zaczęłam odkrywać, jak fantastycznie twórcy z Japonii czy Korei Południowej wpisują w popkulturę postaci z mitów i wierzeń. W komiksach, filmach czy serialach pojawiały się bardziej lub mniej oczywiste nawiązania do demonów, bożków i mitologii, czasem w wydaniu superfantastycznym, czasem wręcz przeciwnie — poprzez osadzenie ich w pozornie zwyczajnej codzienności. To dzięki nim nabrałam odwagi, by garściami czerpać z bliskich nam motywów, czy to ludowych, czy związanych z wierzeniami dawnych Słowian. W tamtym czasie były to wątki zapomniane, ewentualnie odbierane jako „obciach”; z ludowością kojarzyli się co najwyżej Chłopi Reymonta, a ze słowiańskością strzyga z Wiedźmina Sapkowskiego (a raczej z gier, bo wydaje mi się, że to właśnie one próbowały podkreślić ewentualne wątki słowiańskie).
Na pierwszej fali nowych inspiracji powstała Moja ukochana zmora (OW Atut 2014) — krótka nowela o uwięzionym w Międzyświecie duchu dziewczyny, który krąży po wrocławskim parku Południowym. Tytułowa zmora wypatruje odpoczywającego na ławce prokuratora i stara się go oczarować, aby pomógł jej w rozwiązaniu zagadki jej śmierci sprzed lat. Pojawia się wątek obyczajowy, kryminalny, pewna dramaturgia współczesnej historii Polski, ale co ważne dla Wieloświata — w noweli debiutuje Baba Jaga i towarzysząca jej zmora Agata. Powracają one później w Opowieściach z Wieloświata.
W kolejnej (2014) próbie „słowiańskiego urban fantasy rozgrywajacego się we współczesnym Wrocławiu” dochodzi postać czarownicy-płanetniczki, magicznej klątwy oraz — co najważniejsze — szamana Maćka słyszącego duchy, które będąc na przepustkach, odwiedzają świat śmiertelników. Zjawia się też postać milczącego anioła, który przybywa z innego świata, by zapieczętować demona. To właśnie tutaj, w tle fabuły Na psa urok (OW Atut 2015), doszło do pierwszego połączenia motywów aniołów i dzielnic z motywami słowiańskich demonów i szamanów. Całość wciąż rozgrywała się we Wrocławiu.
Wreszcie między listopadem 2015 roku a marcem roku 2016 powstał Raróg. Chciałam napisać kryminał, bo z jednej strony było to dla mnie merytorycznie względnie proste, a z drugiej stanowiło jednak literackie wyzwanie. W kryminale gangsterskim pojawia się mnóstwo postaci należących do różnych grup interesów, intryga jest więc bardziej złożona niż w przypadku klasycznego tria sprawca — ofiara — mściciel. Nie chciałam jednak stworzyć historii płaskiej, jednowymiarowej, która sprowadzałaby się tylko do gangsterskich porachunków. Biorąc pod uwagę, że półświatek — „podziemie” — stanowi równoległy porządek, swoiste państwo z własnymi strukturami i instytucjami, a jednocześnie jest sferą otoczoną tajemnicą, doszłam do wniosku, że nadam mu także wymiar mitologiczny. Do tego dodałam bohaterkę, która „widzi duchy”. Jej choroba i rozdarcie między oboma światami dopełniają koncepcji miasta (Wrocławia, a jakże) o dwóch obliczach. Byłam niezwykle podekscytowana połączeniem kryminału i wątków słowiańskich wierzeń. Rozsyłając maszynopis do rozmaitych wydawców, byłam przekonana, że „poczują” tę książkę tak samo jak ja. Ale wtedy „moda” na słowiańskość dopiero zaczynała się rodzić, wraz z pierwszymi popularnymi publikacjami, i chyba nikt nie przewidywał, jak duże zainteresowanie rozbudzi się w Czytelnikach — i nie tylko.
W tym samym okresie (2015) napisałam jeszcze kilka opowiadań, zebranych pod tytułem Kimera (OW Atut 2016) — pojawiają się w nich między innymi historie dusz, Zaświatów czy szarych aniołów. Opowiadania te można znaleźć w niniejszym tomie.
I wreszcie powstała Żertwa. Jeszcze kryminał, ale już miejska fantastyka. Pierwszy świadomy i śmiały krok w Wieloświat. Roboczy tytuł brzmiał Droga do Wyraju, a całość powstawała między majem a lipcem roku 2016 (wiem to na pewno, bo zawsze wysyłam sobie kopie zapasowe na maila). Zawrotne tempo — 300 stron w około 90 dni, po 3 strony dziennie — wiedziałam, czego chcę. Pisałam zresztą niemal równolegle do czasu akcji z książki — Żertwa rozgrywa się od kwietnia do końca czerwca 2016 roku. Opisane są tam incydenty na Ślęży, wmieszanie się wąpierza w sprawki z demonami i łapiduchem, składanie ofiar Jaryle czy rytuał przy okazji letniego przesilenia — fabuła Żertwy opowiada o początkach demonicznej ofensywy na błony Wieloświata.
Pewna, że „to jest to”, wróciłam do poszukiwania wydawcy. Odpowiadała mi cisza lub wiadomości odmowne. Ale ja nie miałam czasu się martwić, bo rozgrzana ekscytacją, 6 września 2016 roku zaczęłam szkicować Wiedźmę. Pomyślałam, że być może Żertwa to skok na zbyt głęboką wodę jak na pierwszy tom i choć chronologicznie Wiedźma jest późniejsza, dobrze by było, aby cykl otwierała właśnie ona. Chciałam, by pod pozorem opowieści obyczajowej o przyjaźni i odnajdywaniu miłości wobec samego siebie Wiedźma stanowiła lekkie wprowadzenie do Wieloświata. Pojawiają się więc anioły, demony, Zaświaty, szamani i zmory. W Na psa urok Wieloświat jeszcze nie jest zagrożony, na początku Żertwy błony między światami jeszcze nie pękły, ale w Wiedźmie poznajemy już problematykę wytrąconych z równowagi światów i podstawowe tego konsekwencje. Wiedźmę skończyłam 1 kwietnia 2017 roku, po siedmiu miesiącach. Prywatnie był to dla mnie trudny okres i nie miałam tyle czasu na pisanie co zawsze. Ale musiałam się zmobilizować. Żertwa wymagała mniej przygotowań — skupiałam się głównie na postaciach z mitologii słowiańskiej oraz na pomyśle, by stylistyka każdego rozdziału podkreślała opisane w nim wydarzenia. W przypadku Wiedźmy musiałam już rozpisać sobie szczegółowe założenia całego Wieloświata.
Jak on działa? Z czego się składa? Kto go zamieszkuje? Jaka jest hierarchia Istot? Jakie źródło mocy? Na czym polega rozgrywający się konflikt? Jaka jest „metafizyka” światów? I tak dalej, i tak dalej. Przy okazji pisania Wiedźmy zapadło wiele decyzji co do świata, którego opis możecie znaleźć w niniejszym „Przewodniku”.
Byłam zadowolona. Raz jeszcze wróciłam do poszukiwań wydawcy, powtarzając sobie, że prędzej czy później odpowiedni opis Wieloświata wreszcie kogoś zainteresuje.
Minął rok.
Piętnastego lutego 2018 roku przypadał mój dziesięciotysięczny dzień życia. Z tego — licząc symbolicznie od wspomnianego 1 kwietnia 2003 roku — ponad połowę, bo jakieś 5400 dni, poświęciłam pisaniu.
Może już wystarczyło.
Skończyłam wtedy trzyletnią aplikację radcowską i skupiłam się na przygotowaniach do egzaminu zawodowego. Wydawało mi się, że mija jakiś etap w moim życiu i że w kolejnym nie będę już miała czasu na pisanie.
Osiemnastego marca otrzymałam mail od Wydawnictwa Lira. Było wstępnie zainteresowane Wieloświatem.
Napisałam egzamin, rozchorowałam się, poleciałam na pierwsze od dawna, dalekie i długie wakacje, a po powrocie w maju 2018 roku, prosto z lotniska — jeszcze jako Czytelniczka — udałam się na 9. Warszawskie Targi Książki. Tam spotkałam się z zespołem Wydawnictwa Lira na żywo, by porozmawiać o pomyśle na Wieloświat. Szesnastego lipca 2018 roku podpisaliśmy umowę wydawniczą.
Wiedźma stała się bestsellerem, a ja w tym samym czasie (sierpień 2018 — styczeń 2019) kończyłam pracę nad Kuglarzem. Zaraz potem wróciłam też do Żertwy, żeby ją zweryfikować i co nieco do niej dodać (urosła o około 50 stron!), po niej miałam znów na warsztacie Raroga, a z niego rzuciłam się prosto w wir pracy nad nową powieścią — nazwijmy ją roboczo M — o której, mam nadzieję, wkrótce usłyszycie. Jednocześnie już w listopadzie 2019 roku znów dobiegł mnie zew Wieloświata i napisałam zdanie otwierające Kluczy do Wieloświata (tak wówczas brzmiał roboczy tytuł książki wydanej jako po prostu Wieloświat): „Sina mgła przeciekała przez przedmioty jak czas przez ludzkie palce. Jak chmura wysłana przez bóstwa z posłannictwem, dotykała ziemi deptanej stopami śmiertelników, kryjąc przed ich oczyma to, czego nie powinni oglądać”. Po kilku stronach, zebraniu materiałów i pierwszych notatkach wróciłam do pracy nad M, a nad Wieloświatem usiadłam na poważnie dopiero od końca grudnia 2019 roku.
Pierwszą wersję maszynopisu Wieloświata ukończyłam 12 maja 2020 roku, czyli dokładnie w dniu, gdy pierwszy raz w Polsce została uruchomiona komercyjna sieć 5G, otoczona wielkimi kontrowersjami — w kilku krajach ludzie palili maszty stacji bazowych — ale też istotna dla losów Wieloświata. Dopracowywanie szczegółów powieści zabrało mi kolejny miesiąc.
Wierzę, że Wieloświat jest wokół nas. Każdy widzi go trochę inaczej, przez własną dziurkę od klucza. Mam nadzieję, że cykl Opowieści z Wieloświata pozwoli otworzyć przynajmniej pierwsze z szeregu bram chroniących delikatne serce Tajemnicy, otoczone wzniesionymi z murów pierścieniami, które są niczym opisane w Księdze Zohar zasłony. Choćby te kręgi miały ciągnąć się w cudowną nieskończoność…
Oto nowa wersja opowiadania, nad którym pracowałam w latach 2004—2008, a które stało się podwaliną uniwersum Wieloświata. Ten sam tekst w poprzednim kształcie znalazł się w moim debiutanckim zbiorze opowiadań pt. „Melodia końca świata” (OW Atut 2009). Postanowiłam go skrócić i zredagować, pomijając nieistotne fragmenty fabuły, poprawiając styl tam, gdzie było to niezbędne, i odświeżając niektóre części — niemniej istota pozostała zachowana. Historia opowiada o moim „odkryciu” i pierwszej wyprawie do Wieloświata. Dziś patrzę na nie jak na zapis nie do końca świadomego twórczego procesu, w którym na prostym przykładzie ćwiczyłam rozmaite wątki.
Rok 2005, luty
D zielnica Mglista należała do najspokojniejszych, ale zarazem najbardziej ponurych spośród wszystkich z dzielnic zajmowanych przez demony. Jak krzywe zwierciadło groteskowo odbijała obraz swoich potępionych mieszkańców. Ich postaci przypominały ożywione zakazaną magią cienie, a zmęczenie i zdegustowanie wyryło się na ich twarzach namacalnym piętnem. Krążąc bez celu, nie zwracali uwagi na nic wokoło, zajęci tylko sobą, pogrążeni w zakamarkach własnych umysłów. Ich jedyną ucieczką od teraźniejszości było rozpamiętywanie dawnych lat, wypełnionych intrygami, zawiścią lub przemocą. Nie znając niczego innego, demony tkwiły w miejscu, snując plany powrotu i zemsty. Rzeczywistość zdawała się przesiąknięta ich mrocznymi myślami, skażona ponurym kolorem emocji, przytłaczająca jak dźwigany przez skalane dusze ciężar wieczności.
Plugawe, ołowiane chmury stapiały się z ozdobnymi wierzchołkami domów i kamienic, piętrząc się nad nimi jak ubita, zastygła w napęczniałym bezruchu piana. Imponujące budynki, kiedyś przerastające świetnością swoje ziemskie pierwowzory, w obliczu wiecznej beznadziei przypominały bezmyślne, zastygłe w bezruchu olbrzymy. W wielu miejscach z ich ścian odpadały tynki, a bogate płaskorzeźby utraciły swe twarze, ręce, nogi lub brzuchy. Nieotwierane okna zastygły w zmurszałych drewnianych ramach, a drzwi i furtki jęczały przy każdym, nawet najmniejszym podmuchu wiatru, tworząc iluzję bezustannego ruchu, choć ciemne ulice nigdy nie były tam tłumne. Wszystkie okoliczne rośliny dawno zwiędły, zamierając w powykrzywianych formach wynaturzonej dramaturgii. Ich dawno zamienione w proch liście połączyły się z szarym pyłem, by wspólnie zalegać pomiędzy kostkami bruku, we włosach kamiennych postaci na dachach, klamkach i na szybach − w każdym miejscu, w którym mogły się ukryć. Proch ten, wspomnienie niedającej o sobie zapomnieć śmierci, unosił się w powietrzu jak mgła, rozpraszając światła rzadko rozmieszczonych, ale stale się palących okrągłych latarni.
Tak jak w każdej innej, również w centrum tej dzielnicy był skwer — rozległy, pusty plac, otoczony murem poczerniałych szczątków smukłych drzew. Ich gałęzie sięgały stłoczonych chmur, a może to raczej chmury sięgały gałęzi, tworząc nieprawdopodobnie niskie, napawające niepokojem sklepienie. Zdawało się, że ich skłębiona masa, dumając, czy zejść jeszcze niżej, zamarła w niezdecydowaniu — tuż przy krawędzi wytrzymałości własnej i lichych jak wypalone zapałki konarów.
Na samym środku skweru wyrastał z ziemi ogromny, szary głaz. W jednym z jego boków wyciosano jamę, w której bez problemów mogłyby się zmieścić dwie postawne osoby. Tuż obok, niepewnie opierając dłoń o kamień, stał Shinar. Na tle jego bladej twarzy wyróżniały się dwa duże punkty czarnych oczu. Tuż przy szyi, pośród krótkich, mysioszarych włosów, jak ostre sztylety wyrastały dwa dłuższe pasma. Jego postać, w ubiorze o przygaszonych kolorach, rozmywała się w otoczeniu. Zdawał się być kolejnym zbłąkanym, niespokojnym demonem, niegodnym niczyjej uwagi.
Shinar stał nieruchomo, wciąż opierając się o skałę — jedyny punkt dający mu wątłe poczucie bezpieczeństwa. W napięciu zacisnął wargi i wodził wokół wyczekującym wzrokiem, jednocześnie nasłuchując najmniejszego szmeru. W głowie kotłowały mu się dziesiątki myśli, ale starał się nie zwracać na nie uwagi. Podjął już decyzję i nie chciał, by cokolwiek go od niej odwiodło. A na pewno nie własny strach.
Wreszcie w oddali między drzewami dostrzegł niewyraźny kształt i choć niepokój jeszcze mocniej ścisnął jego serce, jakąś cząstką siebie podziękował mu za odgonienie niewygodnych myśli. Pierwszy raz od dłuższej chwili poruszył się niespokojnie, zdając sobie sprawę z napiętych boleśnie mięśni, i w skupieniu mocniej wytężył wzrok. Coś mierzącego niewiele ponad metr zbliżało się do niego w szybkim, miarowym tempie. Rozpoznał w tym kształcie biegnącego miękko okazałego rysia. Zwierzę dostrzegło w zesztywniałej, przykurczonej postawie Shinara lęk i przystanęło, by go nie spłoszyć. W okamgnieniu ryś się przemienił i Shinar ujrzał przed sobą oczekiwanego wspólnika.
Futrzak był stosunkowo młodym demonem i w Dzielnicy Mglistej znalazł się tylko ze względu na powierzoną mu funkcję opiekuna okolicy. Była to w istocie wyszukana kara za jego nieposłuszeństwo − monotonne miejsce i iluzoryczne stanowisko miało przywołać go do porządku. Tymczasem, choć pozornie zdawał się spokojniejszy, nieustannie po cichu realizował swoje zuchwałe pomysły.
Shinar spojrzał na niego, krzywiąc się w grymasie udawanej sympatii, w rzeczywistości jednak odrzucała go prowokacyjna pewność siebie demona. Futrzak był przeciętnego wzrostu, dobrze zbudowany, a jego ruchy odznaczały się siłą i zwinnością. Zmierzwione ciemnoblond włosy sięgały ramion, a pośród nich sterczały, będące przedłużeniem ludzkich, rysie uszy zwieńczone czarnymi pędzelkami. W jego twarzy było coś zwierzęcego, a z okrągłych oczu o złotych tęczówkach i podłużnych, kocich źrenicach wyzierała dzika zapalczywość. Wykrzywił wąskie usta w pogardliwym uśmieszku i zaplótł ręce na piersi. Shinar zamrugał nerwowo, lecz było już za późno na wątpliwości.
— Witaj, aniołeczku — przywitał go Futrzak, a w jego głosie współbrzmiał delikatny pomruk.
W odpowiedzi Shinar tylko bardziej się skrzywił.
— Nie przywitasz się? — zakpił demon, lecz i tym razem nie uzyskał odpowiedzi. — No to może przynajmniej powiesz, jaką podjąłeś decyzję?
Shinar spuścił głowę, wbijając spojrzenie przymrużonych oczu w suchą ziemię. Futrzak prychnął z niezadowoleniem.
— Tak — wydusił z siebie anioł bezbarwnym głosem, zwijając wolną dłoń w pięść, a drugą zaciskając boleśnie na kamieniu.
Futrzak podszedł i poklepał go po plecach. Shinar ze zdumieniem podniósł wzrok. Mógłby przysiąc, że na twarzy demona dostrzegł serdeczny uśmiech.
Na dworze panował przenikliwy mróz. Śnieg wirował w beznamiętnym tańcu, okrywając wszystko bez wyjątku białym, grubym całunem. Słabe światło księżyca przebijało się między chmurami tylko po to, by utracić sens swego istnienia w ostrym blasku latarni, a agresywny warkot samochodów zakopanych w porannych zaspach przeszywał powietrze, łącząc się z dobiegającym z oddali zawodzeniem karetki pogotowia. Podmiejskie osiedle, latem spokojne i wolne od zawieszonych w bezruchu spalin oraz rozgrzanych, wysokich budynków, zimą zamierało w okowach lodu. Niskie domy i gęsto otaczające je drzewa znikały pod czapami śniegu, a dalej, za zabudowaniami, po sam horyzont ciągnęły się pola uprawne przemieszane z nieużytkami i placami budowy; surowe ściany powstających dopiero domów sterczały ponad białą równiną jak rozbite bezimienne wraki, a zrywający się wiatr podrywał świeży puch, nadając mu kształt spienionych grzbietów fal.
Tamtego poranka świat był bardzo cichy i spokojny. Ulica, którą należało przemierzyć w drodze na przystanek, była jeszcze niemal pusta. Nikt nie mógł przypuszczać, że po kilku latach będzie tu tłoczno, a powietrze stanie się ciężkie od oddechów czekających w kolejce samochodów.
Stanęłam pod szklaną wiatą, która niedawno zastąpiła swą poprzedniczkę z falistej blachy. Wokół było ciemno. Latarnie wprawdzie świeciły, ale tego typu światłem, które nie daje blasku. Człowiek miał wrażenie, że wylądował w przestrzeni kosmicznej i krąży bezwładnie między szczątkami rozbitego statku. Przystanek był jednym z takich szczątków, a latarnie były gwiazdami. Od czasu do czasu obok przelatywał kosmita (samochód), dla którego drogowskazem był wielki billboard reklamujący wiertarkę, poza tym z każdej strony rozciągało się pole. Pole, pole, boisko (będące w istocie także polem), pole. I pole. Kosmiczna przestrzeń. Po latach trudno uwierzyć w prawdziwość tych wspomnień, ale wówczas tak właśnie było. Zmiany łatwo wymazują z pamięci przeszłość.
Wreszcie pojawił się autobus. Zbliżając się, rósł powoli, jakby dzielący nas dystans mógł pomieścić kilka galaktyk. Harmonijkowe drzwi, toporne, wysłużone wnętrze, rzężąca skrzynia biegów, słabe lampy i zapach roztopionego śniegu — wszystko to, choć boleśnie prozaiczne, osadzone w kosmicznym poranku, nabierało surrealistycznych barw i stawało się bardziej znośne. Dopiero po przesiadce do tramwaju w zderzeniu z ostrym światłem i rosnącym tłumem pasażerów — czar prysł. Po przejechaniu dwóch przystanków została mi do pokonania już tylko jedna, długa ulica. Miałam dużo czasu i nie chciałam się spieszyć, ale mimo to ruszyłam energicznym krokiem, by choć trochę się rozgrzać.
Nigdy niewiędnąca, soczyście zielona trawa zafalowała, przeczesana czułym podmuchem wiatru, a leżący na niej Eimrah odruchowo odgarnął z czoła dłuższe kosmyki kruczoczarnych włosów. Jego łagodne, niemal senne oczy wpatrywały się uparcie w wędrujące po jasnym niebie obłoczki. A jednak coś — może iskry w bursztynowych źrenicach, może bystry łuk brwi — zdradzało żarzący się w nim niepokój. Na jego twarzy rysowały się jednocześnie beztroska miękkość dziecka i pełna, surowa dojrzałość.
Ale anioł wcale nie czuł spokoju, jakiego można by się było po nim spodziewać. Wpatrywał się w obłoczki wędrujące po jasnym niebie, jak gdyby szukał tam przyczyny tlącego się w nim zdenerwowania.
W pewnym momencie, tknięty nieokreślonym impulsem, miękkim ruchem podniósł się z ziemi i ruszył w kierunku gwarnych uliczek i pastelowych budynków Dzielnicy Cynamonowej. Anioł już opuszczał skwer, gdy poczuł gwałtowny niepokój. Natychmiast zmienił decyzję, szybko się obrócił i pędem pobiegł z powrotem do otoczonego krzewami głazu z jamą w środku, takiego samego jak w każdej innej dzielnicy. Myślał tylko o jednym − aby jak najszybciej wbiec do środka.
Wchodząc po schodach do szkoły, zauważyłam woźną − właśnie otwierała budynek; o tej porze byłyśmy jedynymi osobami w całym gmachu. Zeszłam na dół, do rozległej szatni. Wąskie okienka na poziomie ziemi całkowicie przysypał śnieg, więc w ciemnościach po omacku odszukałam włącznik światła. Podłużne lampy, budząc się z głębokiego snu, zamigotały kilka razy i pomieszczenie zalał ich nieprzyjemny, sztuczny blask. Niespiesznie zapakowałam rzeczy do szafki, koncentrując się na każdym ruchu. Chciałam zabić jak najwięcej czasu, ale nawet po tym, jak dokładnie policzyłam każdy mijany stopień, dotarłam na piętro i usiadłam na podłodze obok drzwi klasy numer jedenaście, wskazówki zegara tylko nieznacznie posunęły się do przodu.
Wstałam i przespacerowałam się do łazienki — w środku oczywiście nikogo nie było. Dopiero za kilkanaście minut, jak zawsze, miała się pojawić niemała grupa, by rozłożyć na parapetach zeszyty i na ostatnią chwilę przepisywać zadania domowe. Odmierzając krok za krokiem, wróciłam na moje miejsce pod ścianą i nie mając najmniejszej ochoty zaglądać do podręcznika, przy zgaszonym świetle obserwowałam padający za oknem śnieg. Nagie, ciemne konary drzew przecinały szarość przestrzeni, a na jednej z bliższych gałęzi nerwowo skakał wróbel. Wyciągnęłam z plecaka książkę; nie po to, by ją czytać, lecz dla samego wykonania czynności, która miała przegonić kolejne sekundy. Oparłam głowę o ścianę i przymknęłam oczy. Ukradkiem, całkiem niespodziewanie powrócił do mnie sen, rozsiadając się swym błogim ciężarem na moich powiekach. Walcząc z nim umykającą siłą woli, spojrzałam w drugą stronę, skąd zaczęły dochodzić mnie czyjeś miarowe kroki. Było zbyt ciemno, bym mogła dokładnie dostrzec, kto idzie. Mętna poświata dolatująca zza szeregu okien ujawniała tylko niewyraźny zarys postaci, dziwnie regularny, jakby od głowy do stóp owa istota okryta była powłóczystym płaszczem o szerokim kapturze.