Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Iga, menadżerka w korporacji, niespodziewanie musi przerwać karierę, aby ratować zdrowie. Szukając odpoczynku, wyjeżdża na wieś, gdzie poznaje Nadzieję, ekscentryczną właścicielkę gospodarstwa „Pomiędzy”. Wkrótce, pozornie monotonne życie młodej gospodyni, uważanej przez lokalną społeczność za znachorkę lub dziwaczkę, okazuje się splotem kolejnych tajemnic, a rosnący za chałupą las – przedsionkiem nieznanego świata. Niepokojące incydenty, rodzinne sekrety, widmo tęsknicy i walka o utraconą duszę wciągają Igę w sam środek ludowych obrzędów i dawnych wierzeń.
Tęsknica to baśń dla dorosłych inspirowana pięknem wsi, estetyką polskiej kultury ludowej oraz motywami występującymi w tradycyjnych polskich bajkach i baśniach. Jest także opowieścią na cześć natury i kobiecości, ale i refleksją nad destrukcyjną siłą tych z marzeń, które wymykają się spod kontroli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Odkąd ujrzałam mdlejącą gwiazdę,
na pierś mi zasiadła tęsknota;
nic nie straciłam, niczego nie pragnę,
a jednak wciąż czegoś mi szkoda.
Już raz widziałam ten łuk srebrzony,
co blaskiem czerń nieba rozcinał.
Pamiętam drżenie, gdy z gęstwin strony
rozkoszny czyjś lament mnie wzywał.
Czyżbym już żyła raz inny żywot,
być może zbyt szybko przerwany?
I może kiedyś obiecał mi ktoś,
że znów się raz jeszcze spotkamy?
Bzdura to pewnie, sny połapane
w rozety roztrzęsionych doznań.
Wspominam słowa nieusłyszane,
wzdycham do nieodbytych spotkań.
Lecz choć po nocach świt wstaje jasny,
wciąż gniecie mnie w środku tęsknota.
Może to srebrny powidok gwiazdy,
co spadła, tak ciąży na oczach?
Gdziekolwiek jestem, cokolwiek robię,
coś więzi mnie w strefie pomiędzy.
Żyć już nie umiem, zasnąć nie mogę,
zostało mi jedno — wciąż tęsknić.
Anna Sokalska, 13 listopada 2021
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Nie wiem, od czego zacząć; nigdy nie pisałam pamiętnika i nie chciałabym wspominać tutaj mojej przeszłości więcej niż to niezbędne. Mimo całej energii, jaką włożyłam w swój życiorys, i dumy, jaką z niego kiedyś czułam, teraz uważam go za jałowy i pozbawiony sensu.
Wydaje mi się, że w ludzkiej naiwności usiłowałam przegonić wskazówki zegara. Być choćby o jeden krok przed wszystkimi i wszystkim. To zabawne, bo obserwatorzy widzący kogoś takiego jak ja nie mają wątpliwości: oszalała, zaraz się wywróci. Ale ja i osoby mnie podobne są pozbawione tej perspektywy — wierząc, że pniemy się w górę, w istocie zbiegamy ze stromego zbocza, a im niżej się znajdujemy, tym większy rozpęd, tym potężniejsza siła ciągnie nas w dół, ku ciemniejącej otchłani, która nęci nas obietnicami o skarbach. Moim stromym zboczem była praca — wszystko inne wokół stawało się tylko coraz bardziej rozmazanym przez pęd tłem.
Żaden rozpęd jednak nie da mocy, aby przeciwstawić się woli bóstwa, jakim jest Czas.
Czas zbiera wszystkie nasze uczynki, cierpliwie jak nic innego w całym Wszechświecie, a gdy uskłada ich wystarczającą liczbę, by móc zapełnić połowę klepsydry, odwraca ją i stawia nam na głowie. I wówczas to zaczynają spadać na nas konsekwencje dotychczasowych wyborów. I tak właśnie ja, pod ciężarem mojej klepsydry, pewnego dnia upadłam.
∞
Pamiętam, że najpierw zrobiło mi się gorąco i mokro, a za chwilę — rozpaczliwie zimno. Zatkało mnie i chciałam złapać oddech, ale pociemniało mi przed oczami, i tracąc zakotwiczenie w przestrzeni, zapadłam się do własnego wnętrza.
Wszystko to, co istniało jeszcze chwilę temu — moje piętro, rzędy pustych biurek, kilka osób siedzących tu i tam niby pionki po niedokończonej partii szachów, plastikowe panele na suficie, rozedrgane od klimatyzacji pionowe żaluzje, gasnący za oknem dzień — wszystko przepadło, jak gdyby ktoś jednym ruchem prześwietlił wyciągniętą z aparatu kliszę.
Osunęłam się na krzesło, a z niego na wydeptaną wykładzinę, robiąc przy tym trochę hałasu. Ktoś szybko zorientował się w sytuacji i z godną pochwały sprawnością wszyscy zaopiekowali się moim bezradnym ciałem.
Kiedy próbuję sobie wyobrazić, co się ze mną wówczas działo, ogarnia mnie poczucie bezbrzeżnej frustracji. Przecież byłam tam obecna, a jednak — nie było mnie. Szmaciana lalka, której świadomość zniknęła w czarnej dziurze. Byłam jak dziecko ledwie wyciągnięte z łona, a może nawet i ono — swoim krzykiem i płaczem — miałoby w tamtej chwili więcej sprawczości niż ja. To poczucie bezsilności i uwięzienia w pustce do tej pory przyprawia mnie o mdłości.
∞
Ze snu wyszarpnęła mnie nagła potrzeba pośpiechu. Jakby ktoś gwałtownie pociągnął za sznurek zakotwiczony we wnętrzu mojego brzucha, naprężając go i wyrywając mnie w górę jak latawiec. Moja świadomość nie zdążyła się jeszcze połapać, gdzie, a może nawet kim jestem, ale jedna myśl już zdominowała całe moje jestestwo: muszę coś zrobić! Gdybym umarła, ten podszyty lękiem i adrenaliną instynkt niewątpliwie uczyniłby ze mnie upiora.
Ale nie umarłam. Żyłam i czułam się wypoczęta dużo bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich wielu, wielu miesięcy. Niemniej kilka sekund zajęło mi, by zrozumieć, że pomieszczenie, w którym się znalazłam, nie jest ani moją sypialnią, ani moim biurem.
Pierwsze, co zauważyłam, to zegar na ścianie i wiszący obok niego wyłączony telewizor. Obok kineskopowego ekranu znajdowała się tabliczka z instrukcją obsługi — zawierała ilustrację monet, jakiejś skrzynki i pilota, ale wówczas nie udało mi się rozszyfrować znaczenia całości. Dopiero później miała stać się dla mnie punktem, na którym koncentrowałam swój wzrok, szukając skupienia i medytacji.
Nie bez trudu — mimo złudnego poczucia przepełniającej mnie siły — dźwignęłam się na łokcie, a z nich na poduszkę. Łóżko zaskrzypiało pode mną zrzędliwie. Dookoła stało jeszcze pięć takich samych — a na nich pięć okrytych kołdrami osób, drzemiących jak olbrzymie kule drożdżowego ciasta, powoli dojrzewające pod ściereczkami, aż uśpione w nich życie znów zakipi i spulchnieje. Trzy spośród nich podłączone były do kroplówek.
Spojrzałam na swoje ręce. Gruby, przezroczysty wężyk wczepiał się w wierzch mojej dłoni jak nieznany gatunek pijawki. Podwieszony na stojaku dozownik płynu był w połowie zużyty, a regulowany zacisk wypuszczał go jak piasek z klepsydry, kropelka po kropelce, kropelka po kropelce, kropelka…
Zapatrzyłam się w odrywające się od siebie cząsteczki roztworu, tracąc kontakt z rzeczywistością. Coś się nie zgadzało, ale nie mogłam zrozumieć co.
— W porządku? Obudziła się pani?
Oderwałam wzrok od zamglonej pamięci i spojrzałam w stronę drzwi. Nie wiem, ile czasu minęło, ale w progu sali pojawiła się kobieta w średnim wieku, ubrana w zielony fartuch. Wyglądała na wystarczająco zmęczoną, by wkrótce zająć moje miejsce.
— Co się dzieje? — odpowiedziałam pytaniem, a moje struny głosowe zachrypiały, jakby z gładkich tkanek przeistoczyły się w pokryty rdzą gruby metal.
Pielęgniarka stanęła w stopach mojego łóżka i sięgnęła po zawieszoną na ramie tabliczkę. Rzuciła okiem na umieszczone tam informacje, by odświeżyć sobie pamięć, i podeszła do stojaka z kroplówką, uważnie badając rytm spadających kropel. Kap, kap.
— Jak się pani czuje? Wyspana? Coś panią boli? — zapytała, zmniejszając przepływ.
— Nie boli. Co się dzieje?
— Jest pani w szpitalu — poinformowała kobieta, układając rozsypane przede mną literki w oczywiste słowo, na które cały czas patrzyłam: szpital. — Straciła pani przytomność i została przywieziona karetką.
— Coś mi jest? — zdziwiłam się niezbyt mądrze. Moje myślenie dopiero się rozkręcało po dłuższej przerwie.
— Lekarz przyjdzie i z panią porozmawia. Najważniejsze jest to, czy teraz się pani dobrze czuje. Zmierzymy temperaturę… — Kobieta wyciągnęła z kieszeni fartucha urządzenie, które przypominało pistolet, i wycelowała w moje czoło. — Trochę obniżona. — Wróciła do tabliczki wiszącej u moich stóp i coś na niej zapisała. — Jak jest pani na siłach, to proszę spróbować się trochę poruszać — zaleciła, z drugiej kieszeni wyjmując aparat do mierzenia ciśnienia, i tym razem podeszła do mnie z lewej strony łóżka. — Przyniosę balkonik. Na początek do okna i z powrotem. Jeśli się zakręci w głowie, to się nie forsować. Proszę dać rękę.
Wyciągnęłam wolne od kroplówki ramię i poddałam się jej wprawnym ruchom. Nad zgięciem łokcia zapięła mi szeroką opaskę i napompowała ją gumowym mieszkiem, aż napęczniała, jakbym była dzieckiem, które szykuje się do pływania w basenie; w szczypiącym ucisku było coś uspokajającego. Założyła stetoskop i przytknęła jego zimną głowicę do mojego przedramienia. Spuściła delikatnie powietrze, a wskazówki na tarczy ciśnieniomierza poruszyły się. Patrzyłam na nie, ale nic nie rozumiałam.
— Obniżone, ale w porządku — oznajmiła po chwili ze skupieniem, a zarazem znawstwem wróżbitki rozczytującej tajemnicze karty. Zwinęła swój sprzęt i znów wpisała wyniki na tabliczkę.
— Zdejmiemy jeszcze cewnik — uprzedziła, a ja dopiero wówczas zorientowałam się, że przy ramie łóżka wisi napełniony moczem zbiorniczek. Cierpliwie zniosłam krótką, choć niezbyt przyjemną czynność.
— Kiedy doktor przyjdzie? — zapytałam.
— Wieczorem. Proszę odpoczywać. Za dwie godziny rozwieziemy obiad.
Kobieta przeszła jeszcze między pozostałymi łóżkami, kontrolując stan kroplówek i mierząc temperaturę śpiącym pacjentom. Tym, którzy zostawili ręce na wierzchu, dokonała pomiarów bez wybudzania, a dwie osoby, które zagrzebały się pod kołdrą, cierpliwie wywołała ze snu; ledwie wyszła z sali, drzemali już z powrotem.
∞
Usiadłam na łóżku, zastanawiając się, co zrobić. Miałam wrażenie, że oddycha mi się ciężej niż zwykle, ale zaraz przestałam zwracać na to uwagę. Po moich współlokatorach nie miałam się czego spodziewać — wszyscy ukrywali się przed tarczą zegara, uciekając w sny albo rozmyślania. Ja nie miałam cierpliwości tak czekać.
Zwiesiłam nogi z materaca i dopiero wówczas zorientowałam się, jak wąskie i jak wysokie jest moje łóżko. Dopiero wtedy też dostrzegłam, że jestem przebrana w luźną, nieznaną mi piżamę — koszulę i spodnie w mdłą, różowo-zieloną kratkę. Poczułam uderzenie gorąca, zwiastujące nadejście paniki wywołanej brakiem kontroli. Była tam, wewnątrz mnie, i czekała, aż jakiś drobiazg swoim ciężarem rozerwie kruszejącą pod jej naporem tamę. Zaczerpnęłam kilku łyków powietrza, próbując skupić myśli na odliczaniu upływających sekund. Uspokoiłam się, ale wiedziałam, że muszę odzyskać władzę nad sobą i swoim losem; dowiedzieć się, co się stało. Przesunęłam stojak kroplówki i wysunęłam szufladę z — jak się domyśliłam — przynależnej mi szafki; w środku istotnie leżał mój telefon komórkowy i oderwane od piżamy metki z taniej sieciówki, z pomarańczowymi nalepkami cen po rabacie.
Telefon był wyłączony, musiałam więc chwilę poczekać, aż na ekranie pojawią się znaki wirtualnego życia. Wszystko działo się bardzo powoli, jakby szpitalna sala była jakąś kosmiczną aberracją, która rozrzedza czas. Być może tak właśnie było, być może zgromadzona w tamtym miejscu energia zniekształcała wymiary; ostatecznie przecież jakkolwiek kończyła się wizyta w szpitalu, zawsze stanowiła rytuał przejścia, czy to dla pacjentów, czy nawet ich gości — nikt już nigdy nie wracał do świata takiego, jaki był przed przekroczeniem szpitalnego progu. I może tylko członkowie personelu, kapłani rządzącego tam przewrotnego bóstwa, nabierali odporności na tę magię z pogranicza świętości i bluźnierstwa; niewykluczone też, że sami byli nią przesiąknięci, zabierając ją ze sobą poza szpitalne mury.
Udało mi się odblokować telefon, a z ust wyrwało mi się ciche przekleństwo. Na ekranie wyświetliła się lista kilkunastu nieodebranych połączeń i kilkudziesięciu wiadomości.
Zemdliło mnie od nadmiaru informacji i wykonanych ruchów. Wsunęłam telefon do kieszeni piżamowych spodni i odczekawszy chwilę, aż mdłości miną, ostrożnie zeszłam z łóżka. Pielęgniarka nie wróciła z balkonikiem, ale i tak nie zamierzałam z niego korzystać. Nie znalazłam żadnych kapci, ale miałam na stopach grube skarpetki, ruszyłam więc powoli przed siebie. Nie w stronę okna. Do drzwi.
∞
Wlokąc przy sobie stojak z dyndającą kroplówką, krok za krokiem wydostałam się z sali na szpitalny korytarz. Dość szeroki, wymalowany na żółto, z wyłożoną zielonym tworzywem podłogą. Z ciągu lamp tylko połowa była zapalona, zapewniając poczucie względnej prywatności. Kto by chciał paradować po korytarzu w piżamie i skarpetkach, zabierając swoje nieszczęście na spacer w pełnym, jasnym świetle?
Wzdłuż korytarza po obu stronach znajdowały się sale; w przestrzeniach między drzwiami tu i ówdzie stały krzesła, a gdzieniegdzie nawet stoliki. Kilka miejsc było zajętych przez pacjentów, których zdawało się nic zupełnie nie łączyć. Kobiety i mężczyźni w różnym wieku, w piżamach z butiku i w piżamach z targu, o twarzach napiętych i o twarzach znudzonych. Dwójka rozmawiała przyciszonym głosem, ktoś grzebał w telefonie, ktoś inny czytał książkę (wziętą z biblioteczki na korytarzu obok), a jeszcze inny rozwiązywał krzyżówkę.
W kilku miejscach korytarza wisiały tablice z informacjami o numerach kontaktowych (w tym do poradni psychologicznej), zasadach porządku (w tym regulaminie odwiedzin i porze ciszy nocnej) oraz o szkodliwości rozmaitych nałogów. Był też jadłospis, ale zniechęciłam się do jego lektury już po odczytaniu pierwszych dwóch pozycji.
Rozejrzawszy się raz jeszcze, skierowałam się w stronę szerokich drzwi z mlecznego szkła — musiały być wejściem na oddział. Czekały tam na mnie — namacalna brama między moim normalnym życiem a moją obecną absurdalną sytuacją — a ja mozoliłam się w ich stronę z większym trudem, niż przypuszczałam. Oddychało mi się coraz ciężej, a gumowe kółka nieszczęsnego wieszaka kroplówki blokowały się na podłodze z tworzywa.
W pół drogi poddałam się i usiadłam na niewygodnym, plastikowym krześle, jednym z kilku umieszczonych w rzędzie na metalowej ramie.
Sfrustrowana własną niemocą chciałam przekląć, ale zabrakło mi tchu, a gdy już złapałam oddech, straciłam zapał.
Wyjęłam komórkę i zabrałam się do odczytywania wiadomości, które wciąż na mnie czekały i zaczynały parzyć mi skórę i mózg. Przeczytałam każdą kolejną, powoli i uważnie, jakby mogła się w nich chować ukryta, zakodowana informacja o moim losie, ale okazało się, że ze wszystkich tych osób, które do mnie napisały, żadna nie wiedziała wiele więcej niż ja. Każdy tylko prosił, żebym dała znać, gdy będzie ze mną lepiej.
Poczułam ukłucie w sercu. Nie chciałam tego wówczas przed samą sobą przyznać, ale brakowało mi wsparcia i czułości innego człowieka. Przeglądając jeszcze raz i drugi wszystkie kolejne wiadomości, coraz wyraźniej dostrzegałam to, czym były, i to, czego pośród nich zabrakło.
Nieodebrane połączenia pochodziły przede wszystkim od mojej szefowej oraz od zespołu kadr. Od nich też przyszła duża część wiadomości. Pisali do mnie także współpracownicy, zarówno z mojego zespołu, jak i tych, z którymi współpracowaliśmy. Jakkolwiek użyte w nich słowa wyrażały troskę i zaniepokojenie, wśród intencji łatwo było dostrzec także zwykłą ciekawość, być może poszukiwanie sensacji, ale i przejawy przyziemnego egoizmu — prośby związane z zadaniami, które wykonywaliśmy w pracy.
Były też dwie krótkie wiadomości od Oskara. Napisał „Robimy coś w weekend?” oraz po jakimś czasie „Jak nie możesz, to ok”. Widywaliśmy się od kilku miesięcy, raz na jakiś czas, żeby udawać, że coś nas łączy, choć tak naprawdę nie wiedzieliśmy o sobie prawie nic. Poznaliśmy się przez aplikację. Twierdził tam, że jest muzykiem i masażystą, który szuka przyjaźni. Nigdy nie miałam okazji posłuchać, jak gra na jakimkolwiek instrumencie, a po drugim spotkaniu prędko okazało się, że nasza przyjaźń polega na tym, że ja zabieram go do miasta i za wszystko płacę, a on zabiera mnie do łóżka i to nie tylko po to, by wymasować moje spięte barki. Był młodszy ode mnie, wysportowany i zawsze pogodny; nie zadawał niewygodnych pytań, nie denerwował się, nie był złośliwy. Jeśli chciałam, mogłam opowiadać mu o swoich frustracjach, a on uważnie słuchał. Prawdopodobnie nie byłam jedyną kobietą, z którą łączyła go podobna relacja, i w istocie rzeczy może był najlepszym przyjacielem, jakiego wszystkie mogłyśmy zapragnąć. Nigdy go jednak o to nie zapytałam, ale przecież nigdy też niczego sobie nie obiecywaliśmy, a już z pewnością nie szczerości i wierności.
W pierwszym odruchu napisałam „Jestem w szpitalu”, ale nie wysłałam tej wiadomości. Patrzyłam na nią przez chwilę, zastanawiając się, jakie mogłyby być jej następstwa, i poczułam nerwowe podniecenie. Skasowałam ostatnie dwa słowa i napisałam „Jestem chora, napiszę, jak wyzdrowieję”, ale zrozumiałam, że choć brzmienie się zmieniło, zawarte w nim pragnienie było takie samo: zainteresuj się mną, zapytaj, zaoferuj pomoc, przyjdź, pomóż mi. A na to przecież też się nie umawialiśmy. Bałam się obu możliwych odpowiedzi z jego strony: zgoda i odrzucenie były potencjalnie tak samo bolesne, choć z innych przyczyn.
Ostatecznie nie odpisałam nic. Wiedziałam, że zobaczy status swoich wiadomości jako odczytane. To i brak odpowiedzi mówiło samo za siebie. Piłka była po mojej stronie; on już nic więcej nie napisał. Ja też nie zamierzałam i stało się dla mnie jasne, że taka chwila, z tego czy innego powodu, i tak musiałaby kiedyś nadejść.
Otworzyłam listę kontaktów i przewijając kolejne nazwiska, o których zdążyłam już zapomnieć, szukałam podpowiedzi, do kogo powinnam się w mojej sytuacji odezwać. Wystarczyłaby jakakolwiek nić porozumienia — może ktoś kiedyś też był chory? Może znał kogoś o podobnych doświadczeniach; może po prostu mieszkał niedaleko albo miał nadmiar czasu. Nikt jednak nie pasował do takich kryteriów.
W pewnej chwili przeszło mi przez myśl, że mogłabym zadzwonić do matki lub ojca, ale ten pomysł prędko od siebie odsunęłam. Właściwie nic mnie z nimi nie łączyło; dawno temu przestałam czegokolwiek od nich oczekiwać. Jeśli kiedyś, dawno temu, o cokolwiek ich prosiłam, spotykało mnie tylko rozczarowanie.
Rozwiedli się, kiedy byłam dzieckiem; cały proces pamiętałam jak przez mgłę i być może tak było lepiej. Musiałam nauczyć się funkcjonować nie tylko między dwoma domami, lecz także dwoma różnymi sposobami na życie. Mieszkanie, w którym żyliśmy dotychczas, rodzice sprzedali i wyprowadzili się początkowo do mniejszych, położonych na dwóch przeciwległych końcach miasta. Matka wynajęła dwupokojowe mieszkanie w bloku z wielkiej płyty; nie miałam tam swojego miejsca — biurko do nauki stało w kącie pokoju dziennego, między oknem a telewizorem, spałam na rozkładanej kanapie. Matka zresztą potrafiła znikać na całe dnie i noce, zostawiając zapas zupy albo ugotowanych kartofli i powtarzając, że jestem już duża i sobie poradzę; od czasu do czasu zaglądała do mnie sąsiadka, przy okazji zabierając sobie coś z lodówki albo szafki ze słodyczami. Ojciec po kilku miesiącach kupił sobie mieszkanie na własność, dość duże, aby znalazł się w nim pokój dla mnie. Matce wcale nie przeszkadzało, gdy zostawałam u niego dłużej, niż było to zaplanowane. On też nie miał nic przeciwko, zwłaszcza że ledwie odczuwał moją obecność, wkrótce jednak wprowadziła się do niego kobieta, a niedługo później urodziło im się dziecko. Gdy mój przyrodni brat podrósł, musiałam zacząć dzielić się z nim moim pokojem, a także resztą uwagi, jaką poświęcał mi ojciec.
Trwało to kilka lat. Miałam tylko tyle osobistych rzeczy, ile zdołałam zapakować do plecaka i torby. Migrowałam od jednego miejsca do drugiego, coraz częściej spędzając popołudnia, wieczory i noce u koleżanek. Czekałam już tylko na jedno — rozpoczęcie studiów. Gdy dowiedziałam się, że zostałam przyjęta, nie zwlekając, zebrałam swoje rzeczy i poinformowawszy rodziców o swojej decyzji, przeprowadziłam się do innego, większego miasta — najdalej jak tylko mogłam.
Myśl, że zniknę i rozpocznę nowe życie w miejscu, w którym nikt mnie nie zna i w którym będę mogła być, kimkolwiek zechcę, była ekscytująca. Przez pewien czas wierzyłam, że dzięki temu odżyję. Czułam, jakbym wypłynęła na powierzchnię i zaczerpnęła powietrza po boleśnie długim wstrzymywaniu oddechu. Ale w gruncie rzeczy to nie wolność była tym, czego mi brakowało. To, czego chciałam, to punkt zaczepienia i nieskomplikowanych relacji z innymi — i do pewnego momentu udało mi się to zdobyć.
Robiłam wszystko, co wydawało mi się, że powinnam była robić. Pracowałam, żeby było stać mnie na własne utrzymanie; uczyłam się, nie pozwalając sobie na błędy i opóźnienia; nie przepuszczałam żadnej imprezy, o której usłyszałam, i nie odmawiałam niczego, co miało stanowić o „dobrej zabawie”. Ale wszystko — czy to zabawa, czy nauka — pochłaniało pieniądze i wkrótce musiałam zdobyć lepiej płatną i stabilniejszą pracę. Udało mi się zatrudnić w firmie zajmującej się logistyką, gdzie kontrolowałam proste operacje. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat i sądziłam, że codzienne przeklikiwanie monotonnych, powtarzalnych zadań będzie tylko niewiele znaczącym epizodem w moim życiu. Miałam na siebie mnóstwo różnych pomysłów, wymyślając co rusz inne plany z udziałem kolejnych znajomych, ale cokolwiek by się działo, to właśnie pieniądze dawały mi poczucie największej satysfakcji i bezpieczeństwa.
Czas pędził szybciej, niż potrafiłam zauważyć. Zdawałam kolejne egzaminy, przyjaciółki i chłopacy pojawiali się i znikali, zastępowani przez kolejnych, a jeśli kiedykolwiek czułam się źle, zamiast wracać do mieszkania i współlokatorek, zagrzebywałam się w pracy, ukojenie i satysfakcję odnajdując w niczym innym, jak w monotonii powtarzalnych, przewidywalnych zadań, których kontrolowanie przychodziło mi coraz łatwiej, a wraz z nim coraz łatwiej było mi też kontrolować relacje z ludźmi, z którymi współpracowałam.
Nie wiem, w którym momencie postanowiłam wyprowadzić się do wynajmowanej samodzielnie kawalerki, ale z pewnością był to moment przełomu. Nie miałam już czasu na życie inne niż dokończenie studiów i rozwijanie kariery. Praca była terytorium, na którym czułam się bezpieczna; dom miejscem, w którym mogłam odpocząć. Wszystko inne wydawało się dżunglą, w której nieustannie musiałam coś komuś udowadniać i kogoś udawać, jednocześnie pilnując, by nie dać się zranić.
Wypracowałam więc sobie idealne warunki, realizując się zawodowo, zdobywając finansowy komfort i angażując się w związki na swoich własnych zasadach. Zrobiłam wszystko, co miało zapewnić mi spokój i szczęście, a jednak w tamtej chwili, na szpitalnym korytarzu, poczułam rozpierające się w mojej klatce piersiowej ciśnienie rosnącej, gęstniejącej próżni, w którą w każdej chwili mogłam się zapaść.
Byłam całkiem sama; gdybym umarła, nie byłoby przy mnie nikogo bliskiego.
Wbiłam wzrok w pusty fragment ściany naprzeciw mnie i wpatrywałam się w jego strukturę i kolor przez kilka długich chwil. Wszystkie myśli, które miałam w głowie, rozpierzchły się i zniknęły w cichej ciemności. Zamiast nich moim ciałem zawładnęła pęczniejąca wewnątrz mnie gruda, chropowata i sztywna jak wata, która zatkała mi płuca i nie pozwalała swobodnie oddychać. Chciałam poddać się jej władzy, pozwolić rozrosnąć i udusić materializującą się substancją gorzkiej pustki, ale coś — jakiś wbudowany wewnątrz mojej głowy bezpiecznik, jakiś nieprzejednany instynkt — kazał mi się ocknąć.
Westchnęłam głośno, powoli wypuszczając z siebie powietrze i czując, jak owa uciskająca mnie w piersiach gruda przeciska mi się przez gardło i ulatuje na zewnątrz. Doliczyłam w myślach do dziesięciu i pozbierałam resztki wewnętrznej energii.
Przede wszystkim nie mogłam pozwolić sobie na utratę pracy i wizerunku, jaki udało mi się zbudować. Było to absolutnie najważniejsze. Jeszcze raz spojrzałam na telefon. Niektóre wiadomości pochodziły sprzed kilku dni. Według mojego telefonu był piątek. Spróbowałam sobie wyobrazić chaos, który rozpętał się po moim zasłabnięciu, i znów poczułam nieoczekiwany, nagły zastrzyk energii, taki sam jak ten, który mnie wybudził. Myśląc o problemach, które czekały na rozwiązanie, od razu poczułam się lepiej.
Zadzwoniłam do mojej menedżerki Patrycji.
— Jezu, nareszcie! — zawołała, odebrawszy po ledwie dwóch sygnałach.
— Halo? Cześć… — zaczęłam ostrożnie i trochę bez pomysłu, jak ugryźć temat. Na szczęście niezręczna cisza nam nie groziła. Patrycja, jak zawsze, na podorędziu miała całą armię słów:
— Obudziłaś się? Jak się czujesz? Wszystko w porządku? Wiedzą już, co się stało? Cholera, nic mi nie chcieli powiedzieć. Potrzebujesz czegoś? Kupiłam ci piżamę, bo nie było cię w co przebrać, ja pierdolę, nic tam nie mają. — Jak zwykle, przeklinała okropnie, rozładowując tym swój stres. — Trzeba zapierdalać w tę i we w tę, za każdym razem, bo ciągle czegoś brakuje. Próbowałam się skontaktować z kimś z twojej rodziny, ale nic nie mogłam znaleźć. W kadrach sprawdzili twoje emergency numbers, ale wpisałaś tam mnie. Spoko, znaczy, no wiesz, doceniam, ale…
— Wiem, wiem — przerwałam jej powoli, czując, że w zasiewanym przez nią chaosie odżywam. — Nie ma potrzeby nigdzie dzwonić. Jest okej.
— Boże, ledwo cię słyszę. Zaraz przyjadę, tak się nie da rozmawiać.
Znałyśmy się kilka długich lat, choć nie byłyśmy szczególnie blisko. Przynajmniej ja tak uważałam. Była młodsza ode mnie, ale nigdy nie pozwalała na to, by w jakikolwiek sposób mogło zachwiać to jej autorytetem jako przełożonej. Wobec wszystkich zresztą Patrycja zachowywała się podobnie: energicznie, konkretnie, czasem zbyt bezpośrednio i z pewną tendencją do wyolbrzymiania, z nastawieniem na osiągnięcie celu, niekoniecznie z zachowaniem perfekcjonizmu. Krótko mówiąc: była skuteczna i parła do przodu po swoje jak walec. To się ceniło. Przy tym, gdy uznała kogoś za swojego człowieka, można było spać spokojnie, choć w zamian wymagała podobnej lojalności. Na swoje stanowisko nadawała się idealnie. Różniło mnie od niej kilka zalet i wad charakteru, z których powodu ja zostałam tam, gdzie byłam. Widząc problem, w pierwszej kolejności próbowałam go wyeliminować; ona — zignorować i zająć się nim, dopiero gdy okazywał się wystarczająco istotny. Ja skupiałam się na faktach, ona — na opisywaniu rzeczywistości tak, jak chcieli ją widzieć inni. Dla mnie najważniejsi byli ludzie zdolni wykonywać swoje obowiązki rzetelnie, dla niej zaś ci, którzy działali szybko i sprawnie. Obserwowałam ją i zastanawiałam się, jak zmienić swój sposób myślenia, by nie tracąc bagażu zalet, jakoś przedostać się o stopień wyżej. Bez pewnych kompromisów nie było to jednak takie proste.
— Nie, nie — zaprotestowałam. Mój głos faktycznie nie brzmiał najlepiej. — Jesteś w pracy…
— Pierdolić — ucięła. — Od kilku dni i tak nie idzie pracować, wszyscy siedzą jak na szpilkach. Zesraliśmy się jak nigdy, łącznie ze mną. Czekaj tam, zaraz będę, to pogadamy.
Rozłączyła się, ale mogłabym przysiąc, że słyszę, jak rzuca jakiś stos papierów na biurko i nie tracąc czasu, wychodzi z biura. Odchyliłam się na oparcie krzesła, zamknęłam oczy i spróbowałam sobie wyobrazić reakcje wszystkich osób, które tam znałam, gdy usłyszały szereg kolejnych wiadomości: że straciłam przytomność, że jestem w szpitalu, że od kilku dni nie wracam do pracy. Z pewnością był to dla wielu świetny pretekst, aby zwolnić obroty, przynajmniej do czasu, aż wszyscy — a zwłaszcza Patrycja — zapomną o całym incydencie.
Ale ja byłam bardzo, bardzo daleko od tego wszystkiego i ta świadomość przyniosła mi niespodziewaną, niesłychaną ulgę, która słodkim ciepłem rozlała się po całym moim ciele.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki