Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W każdej prawdzie jest ziarno kłamstwa.
Stroniąca od ludzi, młoda kobieta zostaje podejrzaną w sprawie o zabójstwo męża - odnoszącego sukcesy przedsiębiorcy. Nieliczne osoby, które ją znają, wystawiają jej sprzeczne świadectwa; niektórzy twierdzą nawet, że jest wiedźmą gotową posunąć się do wszystkiego, inni, że miała doprowadzić małżonka do szaleństwa i samobójstwa swoimi licznymi romansami.
Badający jej sprawę przekupny prokurator powoli ulega tajemniczemu urokowi małomównej kobiety i zaczyna gubić się w licznych wersjach prawdy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Borys w swojej blisko trzydziestoletniej karierze widział niejedną paskudną sprawę i już na pierwszy rzut oka był pewien – ta nie będzie jedną z nich.
Deszcz nieustannie wylewał się z niskich chmur, a w powietrzu unosił się zapach mokrej ziemi. Ludzie uwijali się w błocie jak nagie robaki, obdarte z bezpiecznej pierzyny kurzu i brudu ciężkimi kroplami wody. Ślady wydarzeń – jeśli w ogóle jakieś były – właśnie spływały w głąb czarnej gleby. Policja koczowała na miejscu już czwartą godzinę, przybywszy zaraz po tym, gdy zjawili się ratownicy medyczni. Technicy kryminalni, niewiele mogąc zdziałać w ogrodzie, ze zdwojoną determinacją przenieśli się do domu, choć i tam nie znaleźli niczego, co wzbudzałoby podejrzenia. Zostając niemal z niczym, nie licząc setek zdjęć, w nerwowej atmosferze pakowali swój sprzęt i zastanawiali się, jak rozwiązać tymczasowy brak namiotu do oględzin, który miała dowieźć inna ekipa.
A u stóp ponurego, ciemnego posągu wyłaniającego się spod zasłony bluszczu i czarno-bordowego wieńca monstrualnych lilii o ciężkich kwiatach, które przypominały kiście piegowatych języków, leżały cierpliwe zwłoki, zabezpieczone kilkoma znalezionymi w garażu czarnymi workami na śmieci.
Nie musiał zaglądać pod ociekającą wodą folię, by wiedzieć, kto spoczywa na trawie, okryty plastikowym całunem. Gdy tylko pierwsi funkcjonariusze dotarli na miejsce i skontaktowali się z prokuraturą, nazwisko mężczyzny z ogrodu zatoczyło kręgi jak wypatrujące czegoś niecierpliwie ptaszysko. Nic nie działo się przypadkiem i Borys doskonale wiedział, że skierowany do tej sprawy stał się czyimś chłopcem na posyłki. Nie pierwszy zresztą raz.
Przy ścianie domu, chowając się przed deszczem pod okalającym budynek daszkiem, stało gęsiego kilku znudzonych policjantów. Dwóch z nich paliło papierosy – siwy dym kłębił się w wilgotnym powietrzu – ale gdy zobaczyli groźną minę zbliżającego się do nich prokuratora, wcisnęli niedopałki w kostkę brukową, którą wyłożone były ogrodowe ścieżki, przydeptali pety ciężkimi butami, jakby mogli tym samym zadeptać krytyczne myśli kiełkujące w głowie Borysa.
– Znaleźliście coś? – zapytał ich, udając, że niczego nie zauważył. Kropla wody zawisła groźnie na jego brwi, kołysząc się jak biorący rozmach skoczek.
Borys był po pięćdziesiątce, ale choć na twarzy dźwigał zmęczenie, a jego ramiona i plecy pochyliły się od setek tysięcy zapisanych stron jak biczowane wiatrem drzewo, jego widok nawet w tych, którzy go nie znali, poruszał jakąś podskórną strunę, napinał cięciwę ostrożności i respektu. Nie był szczególnie rosły, nie miał nadzwyczaj bystrego spojrzenia ani aury dyktatora. Przeciwnie, tkwiło w nim coś pasywnie agresywnego, śliskiego, przeciętnego i w tym przeciętniactwie niebezpiecznego. Patrzyło się na jego zobojętniałą minę, niezadowoloną już tylko z przyzwyczajenia, na ambicje i talenty rozjechane walcem byle jakiej codzienności, na frustrację, oportunizm i gotowość, by gryźć, co popadnie, byleby nie zdechnąć z głodu – ale to wszystko razem podpowiadało, by w jego obecności zrobić krok w tył, przygryźć język i odwrócić wzrok.
– Wszystko jest mokre – zauważył niezbyt odkrywczo jeden z palaczy, usprawiedliwiając swoją bezczynność i plamienie godności państwowego munduru nałogiem.
– Przeszukaliście teren? – drążył Borys. Woda spływała po jego głowie, na wpół łysej, na pół porośniętej krótką, twardą szczeciną.
– Wstępnie tak. Żadnych śladów, plam, podejrzanych narzędzi – wyliczył inny policjant, trochę spięty, trochę jakby zły na swoich kolegów, że w ogóle musi być wmieszany w ich towarzystwo. Stojąc w rządku, wyglądali jak uczniaki na zbiórce, odpytywani przez nauczyciela z gotowości do zajęć.
– A w domu? – dopytywał Borys.
– Nic. Tylko żona – wyjaśnił ten sam policjant.
– Żona – powtórzył prokurator, jakby chciał zważyć ciężar przesuwającego mu się po języku słowa. – Ktoś już z nią rozmawiał?
– Tak ogólnie. Wygląda, jakby nie wiedziała, co się dzieje. – Policjant uniósł w nerwowej bezradności ramiona i brwi, w jego głosie wybrzmiewała pretensja do świata. – Nic nie mówi.
– Może jest niemową? – podsunął Borys, jednocześnie nie mogąc uwierzyć, że sami by się nie zorientowali.
– Nie, nie, to ona zadzwoniła po pomoc – wtrącił się znów palacz, niezbyt zręcznie próbując zatrzeć pierwsze złe wrażenie. – Może ci z pogotowia dali jej coś na uspokojenie.
– Zobaczę – mruknął prokurator i niespiesznie wycofał się z ogrodu.
Nie miał zamiaru uciekać przed deszczem, i tak był już mokry. Woda wdzierała się za kołnierz jego plastikowej kurtki, dżinsy na udach miał całkowicie przemoknięte, a i w czubkach butów wyczuwał powoli narastającą wilgoć. Na szczęście, mimo końca lata, było jeszcze ciepło.
Wszedł przez otwarte na oścież drzwi do domu, który funkcjonariusze poddali już prowizorycznej i bolesnej wiwisekcji. Wszystkie sprzęty, meble i dekoracje były poprzesuwane, niedomknięte, wytrącone z ustalonej niegdyś równowagi. Z donicy bujnej palmy usypała się ziemia, szuflada komody bezwstydnie świeciła bebechami rozgmeranych szalików, sponiewierana lampa migała w kącie, jakby drżała ze strachu po dokonanej na nią napaści. Co oni robili z tą lampą? I po co?…
Borysa coś tknęło. Spojrzał w dół, na własne buty znaczące drewnianą podłogę mokrymi śladami, na błoto, które naniósł i znów na wodę, która ściekała z jego kurtki na deski. Przez chwilę, w odruchu człowieczeństwa, byłby się wycofał, zrobił coś, przeprosił – gdyby było kogo – ale teraz to i tak nie miało znaczenia. Wzruszył ramieniem, bo wzruszyć dwoma to byłoby zbyt wiele, to mogłoby oznaczać przyznanie się do winy, a on przeciwnie, strząsnął z siebie wyrzuty sumienia i wdarł się głębiej w korytarz i tak skrzywdzonego już domostwa.
Siedziała w kuchni przy stole, z jedną nogą podciągniętą na krzesło. Obejmowała ją ramieniem, brodę wspierając na kolanie, a drugą ręką bezmyślnie bawiła się pustą szklanką. Przed nią stała karafka wody, niemal całkowicie opróżniona. Przez szkło przebijało się mdłe światło zza okna, szare i słabe, gotowe ulec naporowi skłębionych, brzemiennych w ulewę chmur.
Miała na sobie długą, czerwoną sukienkę z lekkiej tkaniny, taką, którą nosi się po domu i w której nie występuje się przed obcymi mężczyznami nawet w XXI wieku. Na wierzch narzuciła więc gruby, sięgający łydek szary sweter, bezkształtny i bezpłciowy, ale nawet on nie ukrył jej wąskich kostek i nagich, różowych stóp, nie zasłonił długich palców wieńczących jej dłonie ani zgiętej łodygi szyi.
– Pani jest żoną? – zapytał wprost. Jego głos rozdarł wibrującą w pomieszczeniu ciszę jak lot rozwścieczonej muchy.
Odwróciła powoli głowę i popatrzyła na niego. Jej wzrok był nieruchomy, nie przesunął się po jego postaci, nie zmarszczyła brwi ani nie skrzywiła się w żaden sposób; zarejestrowała jego pojawienie się, a może nawet i tego nie zrobiła. Równie dobrze mogła spoglądać w pustkę, a nie dostrzegać człowieka, i poczuł się, jakby właśnie obdarowała go najgorszą możliwą obelgą.
Po chwili spuściła powieki, odwróciła głowę; wróciła do obracania szklanki i przesuwania miękką opuszką coraz to innego palca po twardej krawędzi naczynia.
Borys bez zaproszenia podszedł do stołu, odsunął krzesło naprzeciwko niej i zasiadł jak przy własnym biurku, a może nawet jak przy stole w pokoju przesłuchań.
– Czy pani jest żoną zmarłego? – powtórzył pytanie, a jego ton tym razem był jeszcze ostrzejszy.
Ale słowa, z jakąkolwiek siłą by je wystrzelił, wplątywały się w jej ciemne, pachnące deszczem włosy, traciły impet w jej gęstych lokach, które zdolne były wytłumić każdy hałas z zewnątrz, a co więcej – obronić wszelkie myśli swej właścicielki.
– Jestem prokuratorem – warknął Borys jak pies obszczekujący siedzącego na gałęzi kota. Sam nie rozumiał, dlaczego tak szybko traci cierpliwość. Może zniecierpliwieniem chciał coś przykryć, odwrócić nim uwagę od swego zakłopotania; przecież nie mógł okazywać najmniejszej słabości, a ona już jednym spojrzeniem-nie-spojrzeniem odarła go z pozorów siły i dominacji, którymi chciał nią zawładnąć.
Choć nie to było jego celem, teraz, z bliska, mógł dobrze się jej przyjrzeć. Rzęsy też miała ciemne, gęste, i grube brwi, choć ich łukowaty kształt łagodził to, co w innym układzie nabrałoby rysów groźnych lub wulgarnych. Może makijaż byłby ją wyostrzył, ale nie była umalowana; pory jej skóry, piegi i różowe naczynka na policzkach były całkowicie obnażone przed jego wzrokiem. W głowie Borysa mignęła stopklatka, jakiś diabelski kolaż siedzącej przed nim kobiety i jakiejś innej, może wymyślonej, a może zagubionej w jego wspomnieniach. Zobaczył ją, je dwie zespolone, z mocno czerwoną szminką, rozmazaną, roztartą z warg na policzek i brodę, ze spływającym z rzęs tuszem i nieokreślonym spazmem spinającym mięśnie upudrowanej twarzy.
Ale to nie była ona, a przynajmniej inne jej oblicze widział teraz przed sobą. Spokojna, przybita, zobojętniała, a przy tym niedostępna, wyniosła, groźna. Jak zagłodzona, skrępowana tygrysica, poruszająca tylko nerwowo ogonem. Miał ochotę wyrwać jej tę szklankę z ręki, rzucić nią o ścianę, roztrzaskać na tysiące drobnych kawałków. Wreszcie by na niego spojrzała – ciekawe, czy dalej nic by nie mówiła.
– Czy pani mnie słyszy? – odezwał się znowu, rozdrażniony, że robi z siebie idiotę.
Westchnęła.
Czyli jednak się ugięła. Otrzymał swoją odpowiedź. A może dawała mu do zrozumienia, że męczy ją, nudzi, że ma odejść.
Mokre spodnie, mokry kołnierzyk koszuli, mokre skarpetki, woda ściekająca po rękawach kurtki na dłonie – teraz jakby na nowo zdał sobie z tego sprawę i wszystko tylko jeszcze bardziej go poirytowało.
– Brała pani jakieś leki? Rozumie pani, co mówię? Halo! – Oparł się o stół i nachylił w jej stronę, gotów sięgnąć do niej, złapać za ramiona i potrząsnąć.
Nie odpowiedziała, oczywiście. Doigrała się. Cofając się, pozorując odwrót, niby przypadkiem przesunął rękę i zamaszystym ruchem zrzucił karafkę z blatu. Szkło uderzyło o podłogę i stłukło się z rozpaczliwym trzaskiem, który jeszcze przez chwilę drażnił błonę w uszach, jakby i do nich samych dostały się drobne, ostre odłamki.
Kobieta westchnęła jeszcze raz, choć inaczej. Wraz z powietrzem wypuściła z siebie na świat niezadowolenie. Jej tańczący po szklance palec dokończył zataczany krąg i zamarł. Uniosła wzrok. W jej zielonobrązowych oczach iskrzyło od ścierającego się gniewu i rozpaczy.
– Co pan robi?
Jej głos zaskoczył go. Był niski, cichy, ale zdecydowany. Jak furkocząca strzała wypuszczona pędem z naprężonej cięciwy, precyzyjna i niosąca ból.
Teraz on nie odpowiedział. Nie miał odwagi.
– To jest przesłuchanie? – odezwała się znów, a w jej tonie wybrzmiewała pogarda. – Niech pan idzie zastraszać kogoś innego.
Borys wyprostował się odruchowo i choć nie powinien być zaskoczony – przesłuchiwał większych cwaniaków niż ona – poczuł się przyłapany na gorącym uczynku, aż mu uszy zapłonęły krwią. Ona też dostała rumieńców na tej swojej bladej skórze, a krew do policzków chyba odpłynęła jej z ust, które zrobiły się niezdrowo jasne.
– Chcę ustalić, co tu się wydarzyło – powiedział bezpłciowym tonem, na moment tracąc rezon, i rozpiął kurtkę, by wyjąć z wewnętrznej kieszeni prokuratorską legitymację. Rzuciła tylko na nią okiem, równie dobrze mógłby pokazać jej wygnieciony paragon. Nic to ją nie obchodziło.
– Jestem prokuratorem – wyjaśnił ponownie, znów srożej, widząc, że ona nawet nie próbuje odczytać tego, co jest zapisane na plastikowej karcie. – Nazywam się Borys. Czy pani jest żoną zmarłego? Podobno to pani wezwała pogotowie.
– Borys to imię czy nazwisko? – odparła pytaniem, którego się nie spodziewał.
– Nazwisko – doprecyzował z niechęcią.
– A imię? – drążyła, przyglądając mu się przenikliwie.
– Marian. – Aż go zemdliło. Jakby ktoś przekręcił mu jelita. Zobaczył cień w kąciku jej ust, a może mu się tylko wydawało. Nie lubił swojego imienia. Podświadomie walczył z nim całe życie.
– Marian Borys – powtórzyła, patrząc mu w oczy tak, jakby czytała mu w myślach, jakby wypowiadając jego pełne imię, rzucała klątwę. Przeszedł go dreszcz, najprawdziwszy dreszcz grozy, o jakich zwykle słyszy się w bajkach, jakby duch przeniknął przez człowieka, gnając gdzieś z jednego świata do innego, jakby rozbłysnęło światło z zaświatów albo kark owionął boski oddech.
– Proszę pani – zaczął; chciał brzmieć stanowczo, ale głos mu zadrżał. Odchrząknął. – Pani nie rozumie, co się dzieje? W ogrodzie leży pani mąż. Martwy. Jestem prokuratorem. Niech pani odpowiada na moje pytania. Czy pani brała jakieś leki? – dopytywał z uporem, nie wiedząc już, czy sam traci rozum, czy to kobieta postradała rozsądek.
– Doskonale rozumiem, co się dzieje – odparła bardzo trzeźwo i świadomie. – Wiem, kto leży w ogrodzie. Wiem, kim pan jest i nie mam zamiaru odpowiadać na żadne pytania. Proszę przedstawić mi zarzuty, a wtedy zastanowię się, czy mam coś do powiedzenia.
Wróciła do zabawy szklanką. Coś mu zaświtało.
– Pani jest prawnikiem? – zapytał.
Zasznurowała sobie usta. Palec – długi, różowy i ruchliwy jak dżdżownica – zataczał kręgi dookoła szklanki, niby w magicznym rytuale zaciskającym pętle na szyi Borysa. Na jej dłoni błyskała obrączka, tak cienka, jakby w każdej chwili mogła skruszeć i pęknąć. Wtedy jeszcze tego nie wiedział – skąd mógł wiedzieć? – że złoto było czerwienią, bogactwem i krwią, że pochodziło od bóstw urodzaju i śmierci; że złota obrączka to otwór, z którego wychodzi życie, a nakładanie jej na palec… Nie wiedział, nie przeczuwał, że dziwne wierzenia, symbole, zabobony i rytuały, które zawsze były mu obce, czyhały gdzieś w kącie, skulone, i tylko ich nieruchome ślepia błyszczały, dostrzegając jego sylwetkę, czekając jak psy gończe na rozkaz od swej bogini łowów.
– Dobrze. Proszę pokazać mi dowód osobisty – zażądał.
– Już się legitymowałam pana kolegom.
– Ale mnie nie – uparł się.
Zdjęła nogę z krzesła i nie odrywając od niego wzroku, wstała od stołu. Z załamań sukienki odczytał zarysy jej ciała, ale szybko zasłoniła się swetrem jak kokonem i przeszła do kuchennego blatu, gdzie leżał jej portfel. Wyjęła z niego dowód i stanęła przed Borysem tak daleko, że nawet całkowicie wyprostowawszy rękę, nie mogła do niego sięgnąć. On także wstał i wtedy znów zrozumiał swoje barbarzyństwo – oprócz szczątków karafki oddzielała ich kałuża brudnej wody naniesionej przez niego i pewnie wcześniej przez policjantów. Palce jej stóp aż podkurczyły się, kierowane podświadomą niechęcią.
Coś w jego głowie kliknęło, wpadło na swoje miejsce, a on dostrzegł jej perspektywę. Ta kobieta, jakkolwiek bystra i odważna, właśnie straciła męża – lub się go pozbyła – a teraz stała tu, osaczona przez tłum potencjalnie wrogich jej mężczyzn, chroniona tylko przez swój gruby, miękki, głupi sweter.
Wziął od niej dowód. A więc miała na imię Elena. Po leżącym w ogrodzie mężu – Radłowska. Nazwisko rodowe Szala. Elena Szala-Radłowska. Tak mogła się nazywać, ale wybrała samą Radłowską. Zdradziła ojca i matkę dla obcego mężczyzny. Uległa jego urokowi, a teraz on leży w ogródku ich wspólnego domu, przykryty workami na śmieci. Marian Borys ułożył sobie w myślach tę dziwaczną mozaikę i na kilka sekund przyniosła mu ona jeszcze dziwniejszą satysfakcję.
– A więc… Igor Radłowski był pani mężem? – wrócił do swojego pytania, oddając jej dokument tożsamości.
– Powtarzam – zaczęła wrogo i wyniośle. – Stawia mi pan zarzuty albo się stąd wynosi. Chyba że ma pan zamiar zostać i posprzątać cały ten syf, który tu narobiliście. Gdzie są szmaty do podłogi i mop, chętnie powiem.
– Nie pomaga pani sobie – zauważył ostrzegawczo.
– W czym sobie nie pomagam? – zapytała cicho. – W tym, że znalazłam martwego męża w ogrodzie? Czy w tym, że zadzwoniłam na pogotowie? Czy w tym, że musiałam wpuścić do domu stado obcych, którzy zamiast zabrać Igora… – głos jej się załamał, ale nie przerwała. – Trzymają go na deszczu, sami nie wiedząc, czego szukają. Albo jesteście głupi, albo źli. No dalej, połóżcie obok niego młotek, rozlejcie trochę krwi i gotowe. Po co się tak męczyć? Z kogo chcecie zrobić mordercę? O co tu chodzi? Jakie macie podejrzenia? Co chcecie znaleźć? Mam tu w kuchni kilka noży, może któryś się wam przyda – zakończyła wyzywająco.
Wydawało mu się, że znowu czyta mu w myślach. A może to naprawdę było takie oczywiste? Żaden ślad nie uzasadniał podejrzenia, że śmierć nie była naturalna albo samobójcza. Nic nie wskazywało na morderstwo. A jednak wysłano go tu z taką właśnie, niewypowiedzianą wprost, ale wyraźnie wyczuwalną insynuacją. Zwykle płacono mu, by zacierał ślady. Tym razem miał je znaleźć choćby na siłę.
– Zawołam do pani pomoc medyczną – wymamrotał Borys. – A do tej rozmowy jeszcze wrócimy – dodał na odchodne, żeby sobie czasem nie pomyślała, że się poddał.
Ostentacyjnie przeszedł przez cały dom, uderzając twardymi podeszwami butów o zadeptany, drewniany parkiet, i wydostał się z powrotem do ogrodu. Odnalazł spiętego policjanta i wziął go na bok.
– Ta jego żona chyba jest w szoku. Dajcie jej psychologa i dowiedzcie się, czy dostała coś na uspokojenie, a jak nie, to się tym zajmijcie. Rodzina jest bogata, ona sama wygląda na niegłupią. I niech ktoś potem przynajmniej uda, że chce posprzątać błoto, które nanieśliście do domu. Zróbcie lepsze wrażenie, żeby nie było niepotrzebnych kłopotów. Rozumiesz?
– Rozumiem – wymamrotał policjant, niezadowolony, że zamiast prawdziwą pracą, musi zająć się dbaniem o dobre wrażenie, poprawność i ogólnie rozumianą politykę uprawianą przez wszystkich na każdym szczeblu.
– No. Ja idę do samochodu. Zawołajcie mnie, jak przyjadą technicy i coś wreszcie pójdzie do przodu.
Wydawszy polecenia, Borys potarł twarz dłonią, ściągając z niej nową warstwę wody i poszedł zamknąć się w aucie. Spojrzał na telefon komórkowy – na ekranie wyświetliła się cała lista nieodebranych połączeń.
Jadwiga Radłowska była typem narcystycznym i w ogóle się z tym nie kryła. Wszystko musiało kręcić się wokół niej, a za najmniejsze wykroczenie przeciwko jej wizjom gotowa byłaby posyłać ludzi na stracenie. Od myśli, że jej syn nie żyje, wrzała jej krew. Przechodziło to jej wszelkie wyobrażenia. Była bardziej wściekła niż zrozpaczona. Miała jeszcze inne dzieci, choć instynkt macierzyński nigdy się w niej nie przebudził; potomstwo traktowała jako narzędzie, inwestycję oraz przedłużenie własnego ja. Wszystko miała zaplanowane już od bardzo dawna, gdy jako nastolatka medytowała nad swym losem, myjąc podłogi i gary w gminnej szkole. Z każdym obrotem gąbką po dnie patelni nakręcała sprężynę swojej determinacji. Od tamtej pory nic nie mogło jej zatrzymać.
Zaczęła od podstawowej sprawy, czyli kontaktów i odpowiedniego kandydata na męża. Chodziła do kościoła co niedzielę, z każdym zamieniała słówko, a szczególną uwagę poświęcała proboszczowi i jego bardziej i mniej oficjalnej świcie. Jednocześnie przyłączała się do pomocowych akcji w szpitalu i dorabiała jako opiekunka dla dzieci – a na opiekunkę było stać dokładnie te osoby, którym chciała się przypodobać. W każdej możliwej społecznej podgrupce znalazła sobie przyczółek i sojuszników przekonanych o jej gołębim sercu, szczerych intencjach i bystrym umyśle.
Franek Radłoś w przeciwieństwie do niej nie był zbyt bystry, ale jak ona miał wielu kolegów i zawsze udawało mu się dostać w miejsca, które dla innych bywały zamknięte. Najpierw wkręcił się w mieszalnię betonu, niemal całkowicie przejmując interes. Potem zaczął produkować sztuczną, betonową kostkę brukową, wreszcie udało mu się rozszerzyć działalność także na prawdziwy bruk z granitu. Jako jeden z pierwszych wypracował odpowiednie technologie, zdobył maszyny i pracowników. Tanim kosztem wszedł w lata dziewięćdziesiąte i gdziekolwiek się udawał – na mszę, na zakupy czy do urzędu, kroczył po nawierzchniach wyłożonych swoją kostką jak po czerwonym dywanie.
To Jadwiga podsuwała mu pomysły. Zaczęła od tego na oświadczenie się jej, potem namówiła go do zmiany nazwiska na bardziej salonowe. Podział oferty na produkty popularne i stylowe także był jej autorstwa. Oprócz swojej siatki kontaktów znała też wszystkich jego znajomków i wiedziała, kogo oni znają, a przede wszystkim rozumiała, jak całą tą siecią umiejętnie poruszać. Organizowała przyjęcia, ostrożnie dobierając gości. Jeśli ktoś zaczynał zagrażać ich interesom, wykluczała go powoli ze wspólnego środowiska, rozsiewając plotki i knując intrygi. Potrafiła nawet wplątywać swoich wrogów w romanse, byle przytłoczyć ich problemami, przez które wypadną z gry. Doszła także do wniosku, że musi urodzić jak najwięcej dzieci, niczym królowa dbająca o dobro swego imperium; wiedziała, kto jaką założy spółkę i czym będzie handlował, kto z kim weźmie ślub i jak to wszystko da się zaksięgować. Jej ambicje sięgały bardzo, bardzo daleko i choć przewidywała, że sama nie dożyje najwspanialszych zaszczytów, jej dzieci będą mogły ich dostąpić, a wówczas ona, właśnie ona, wspominana będzie z podziwem i zazdrością.
Jadwiga Radłowska uwielbiała pławić się w takich wyobrażeniach, rozpisywała je sobie na kartkach i konsekwentnie je realizowała. Szukała tanich, łatwych w obróbce surowców i produktów, które zawsze wszystkim będą potrzebne – śrubek, zapałek, spinaczy, i zastanawiała się, czy może zrobić z nich fanaberię głupców: spinacze pozłocić albo zapałki pomalować na czarno, byleby dzięki swej pseudoelegancji dały się sprzedać z wielokrotnym zyskiem. Zawsze znajdzie się ktoś, kto taki bzdet kupi albo ktoś, kto jego ubogą wersję kupić będzie musiał.
A teraz jeden z jej synów, jeden z trybików jej mechanizmu, przepadł na dobre. W pewnym sensie przeczuwała takie lub podobne zakończenie jego losu. Zawsze było z nim coś nie tak. Jego pomysły na biznes, jego żona, jego charakter – wszystko szło wbrew jej wyobrażeniom. A teraz jeszcze testament… Jadwiga była zbyt dobrze zorganizowana, by w pierwszej kolejności nie zadzwonić do znajomego notariusza, który obsługiwał całą ich rodzinę. Igor oczywiście sporządził swoją ostatnią wolę u niego – matka raz na jakiś czas przypominała rodzinie, że każdy, kto ma majątek, powinien systematycznie go rewidować i aktualizować swoje rozporządzenia na wypadek śmierci, aby korzyści i obciążenia były odpowiednio rozdysponowane. No to teraz się dowiedziała, jak on rozdysponował swój. Wszystko dał tej diablicy.
– Czego pani oczekuje? – mruknął Borys, łypiąc na Jadwigę Radłowską bez najmniejszego zachwytu, choć rozumiał, że kobieta zachwytów nad swą osobą oczekuje. Coś tam kiedyś o niej słyszał przy okazji opowieści o powiązaniach jej męża, choć nigdy nic grubego nie zrobili, działali legalnie i czasem tylko pojawiali się w tle innych historii jako możliwi świadkowie rozmaitych przekręcików.
Niska kobieta, starsza od niego o jakieś dziesięć lat, próbowała korygować swój wiek licznymi zabiegami na twarz i wyzywającymi, chwiejącymi się pod nią obcasami drogich butów. Chuda jak wiór, z tak zaciętym wyrazem twarzy, że jej usta – mimo usilnych prób reanimacji – niemal całkowicie zniknęły, pochłonięte przez złość i lata sączącego się między nimi jadu.
– Ta kobieta jest winna – zawyrokowała, a oczy błyszczały jej z pasji. – Dowody na pewno tam są. Oczekuję, że pan je znajdzie – powiedziała to, co poniekąd i tak sam już odgadł. Skoro na miejscu nie było śladów wskazujących na zabójstwo lub pomoc w samobójstwie, a jednak skierowano go do sprawy – to znaczy właśnie jego i właśnie do tej sprawy – to mogło to oznaczać tylko tyle, że rzeczywistość wymaga retuszu. Teraz tylko odsłonięto przed nim jasną wskazówkę, jaki portrecik do całego obrazka ma za zadanie dokleić.
– To nie takie proste – zastrzegł. – Dom i ogród są czyste. Żona pani syna spała, a gdy tylko się obudziła, zadzwoniła na pogotowie.
Wyjaśnił tyle, ile wiedział, niezależnie od tego, czy w to wierzył, czy nie. Że zanim na miejsce przybyła policja, kobieta zdążyła powiedzieć ratownikom medycznym, że gdy obudziła się po tabletce nasennej, poszła szukać męża i znalazła go martwego na tyłach domu. Że gdy funkcjonariusze przyjechali na miejsce, nie znaleźli ani śladów włamania, ani awantury czy szarpaniny, a technicy zabezpieczyli na ciele i ubraniu zmarłego tylko kilka włosów i odcisków należących do żony, co nie mogło ani nikogo dziwić, ani samo w sobie na nic szczególnego wskazywać.
– Może go otruła – syknęła Jadwiga Radłowska.
Stali na poboczu wysypanej żwirem drogi, która prowadziła na plac budowy nowego osiedla. Był późny wieczór, widzieli się niewyraźnie w plamach świateł wylewających się z bezpiecznych wnętrz ich samochodów, osłonięci otwartymi drzwiami jak tarczami. Nie było tam nikogo, kto mógłby ich zobaczyć, może oprócz zbłąkanego, wychudzonego lisa, któremu deweloperzy metr po metrze wydzierali kawałki dzikiego królestwa. W ciemnościach majaczyły pochylone sylwetki koparek, a wznoszone, jeszcze nieregularne mury domów z daleka przypominały zgrabiałe ręce pogrzebanych żywcem nieszczęśników, którzy spod zwałów piachu wyciągają palce ku zimnemu nieboskłonowi.
– To wykaże sekcja zwłok – zauważył Borys ostrożnie, choć oboje doskonale wiedzieli, że w stwierdzeniu tym kryje się prowokacja.
Kobieta świdrowała go spojrzeniem kogoś, kto wiele już widział i mało komu odpuścił.
– Może trzeba będzie kupić lepszy sprzęt do badań – wycedziła powoli. – Słyszałam o panu to i owo. Zna się pan na ludziach, co? – dodała niejasno, lecz zaraz jej intencje stały się klarowne. – Ta kobieta to diabeł. Ma twarz niewinnej dziewczyny, ale ani się obejrzysz, a wlezie ci do łóżka, zagarnie twój dom i pożre twoją duszę.
Borys zmieszał się. A ona, widząc, że patrzy na nią jak na starą wariatkę, wybuchnęła gorzkim śmiechem.
– Myślisz, że oszalałam? – wypaliła, dając sobie spokój ze zwracaniem się per pan. – A może uważasz, że sama jestem niewiele lepsza? – zapytała z rozbawieniem, w którym istotnie tkwiło coś pomylonego.
– Trochę dziwne słowa… – wymamrotał. „Pożre twoją duszę” odbiło się jeszcze raz między jego myślami jak podskakujący na wodzie kamień, by następnie opaść powoli na dno pamięci.
– Dziwne, niedziwne. Oby takie dziwne dla ciebie zostały – powiedziała niemal proroczo. – Pogrzeb w jej przeszłości. Zobacz, kim jest, jaką zrobiła karierę. Ja wiem, też się w życiu rozpychałam łokciami, ale nikogo nie okradłam, nie mam krwi na rękach. A ona… – zawiesiła głos. – Zobacz, jak skończył mój syn – dodała na koniec, jakby był to ostateczny dowód jej racji. I musiała naprawdę w to wierzyć, bo już nic więcej nie przeszło jej przez zaciśnięte usta.
Borys niechętnie przyjął pieniądze. Nie bardzo wiedział, jak mógłby wrobić niewinną kobietę – akurat w tej sprawie – nawet gdyby chciał i dostał dziesięć razy sowitszą łapówkę. Uznał więc – dla zachowania przed samym sobą pozorów uczciwości – że zawarł niejako umowę o staranne działanie, a nie o określony rezultat, próbując zignorować fakt, że przecież zawiązanego przezeń paktu uczciwy człowiek nie nazwałby umową i że jeśli komuś z jego strony należała się jakaś przyzwoitość, to nie zawziętej zleceniodawczyni, a niewinnej ofierze. Ale Borys, jak większość ludzi, wbrew samochwalczym zapewnieniom nie kierował się ani logiką, ani słusznością, lecz przede wszystkim dobieraniem takich opisów rzeczywistości, aby przed sobą i innymi najmniejszym kosztem postawiać się w możliwie najlepszym świetle. Później wystarczyło już tylko uwierzyć we własne kłamstwa i resztki dyskomfortu znikały bezpowrotnie. Borys miał w tym wprawę.
Zapędził swoją ofiarę do smętnego pokoju przesłuchań, gdzie niemym świadkiem człowieczych dramatów były biurko, lampa, kilka krzeseł i żaluzje, a przede wszystkim komputer – cierpliwy i wyrozumiały jak pogrążone w medytacji bóstwo miłosierdzia.
Elena, blask Księżyca – sprawdził w internecie – czekała na niego w towarzystwie chuderlawego policjanta, którego ścieżka kariery raczej nie powinna prowadzić poza bezpieczne, wypełnione papierami mury państwowych instytucji. Borysowi przemknęło przez myśl, że gdyby Elena chciała, powaliłaby chłopaka i bez trudu mu umknęła. Siedząc na lichym, czarnym krześle, wyglądała jak jastrząb przycupnięty na żerdzi, obserwujący bacznie otoczenie i gotowy w każdej chwili zaatakować lub odlecieć.
– Radzę kupić sobie jakiś używany telefon i kartę w kiosku – stwierdził Borys obcesowo. – Sprawdzanie dowodów trwa.
– Mój telefon jest prawie pusty. Nie ma tam czego sprawdzać.
– To tym bardziej powód, by sprawdzić wszystko dwa razy. W tych czasach mało kto ma pusty telefon. Chyba że coś ukrywa – zauważył prokurator, zasiadając po drugiej stronie stołu i włączając komputer.
– To absurd. Jestem traktowana jak przestępca, a równie dobrze można uznać mnie za ofiarę całej sytuacji. Zostałam wdową, a czuję się jak morderca – wytknęła.
– Nie skorzystała pani z pomocy psychologa. – Głos Borysa był obojętny, ale w słowach czaiła się insynuacja. – Nadal może pani to zrobić, jeśli czuje się pani pokrzywdzona.
– Psycholog nie naprawi niesprawiedliwości – ucięła Elena pompatycznie.
Borys spojrzał na pusty formularz protokołu, który świecił niewinną bielą na ekranie komputera. Czym zapełnić tę pustkę? – pomyślał. Los kobiety był w jego rękach, dosłownie i bez przesady. Przeniósł na nią wzrok – tego dnia wyglądała inaczej, może przez to, że włosy związała w kok i tylko pojedyncze, krótsze kosmyki otaczały jej twarz, która teraz wydała mu się smuklejsza niż poprzednio, ściągnięta wewnętrznym napięciem i zmęczeniem. Tylko oczy błyszczały tym samym blaskiem przygnębienia i waleczności, jak tamtego dnia, gdy ich drogi się przecięły, a raczej to on, jak zawsze, wtargnął na czyjąś ścieżkę, próbując zatrzymać lub zawrócić bieg wydarzeń. Mało które z jego interakcji z ludźmi należały do przyjaznych i oczekiwanych z radością.
– Nikt nie naprawi niesprawiedliwości – odburknął w podobnym tonie i wpisał swoje dane w odpowiednie miejsce formularza.
– Wszystko jasne – powiedziała krótko, a słowami tymi podjęła rzuconą jej rękawicę. Nie o sprawiedliwość tu chodziło; Borys dopiero w tej chwili zorientował się, że nieopatrznie się do tego przed nią przyznał. Wypowiedział jej wojnę, choć był tylko czyimś najemcą, a ona nie zamierzała się poddawać bez walki.
– Wezwano panią na świadka – przypomniał Borys, uciekając w formalności. Mimo wszystko chciał zachować pozory, uniknąć bezpośredniej, nazbyt oczywistej konfrontacji. – Postępowanie na razie prowadzimy w sprawie, nie mamy podejrzanego. Ponieważ jednak okoliczności śmierci pani męża nie są oczywiste… – Elena słysząc to, mimowolnie prychnęła, ale udał, że tego nie słyszy – sprawdzamy, czy ktoś się do niej nie przyczynił. Proszę się zastanowić, czy pani mąż nie miał wrogów. W międzyczasie uzupełnimy pani dane. Imię, nazwisko… – zaczął odczytywać.
Elena podawała mu powoli wszelkie wymagane informacje, rzucając je jak ochłapy i jednocześnie zastanawiając się, czy wygłoszony wstęp był groźbą, podpowiedzią czy jakimś pseudopsychologicznym fortelem. Była pewna, że celowo uprzedził ją o braku konkretnych podejrzanych, ale czy oznaczało to, że nie zebrali i raczej nie zbiorą żadnych dowodów wystarczających, by przedstawić komukolwiek jakiekolwiek zarzuty? A może przeciwnie, groził jej, że na razie przesłuchiwana jest w charakterze świadka, ale wkrótce może stać się oskarżoną?
– Zawód? – zapytał.
– Adwokatka – odparła.
„Adwokat”, wpisał; jego palce poruszyły się po klawiaturze z nieznacznym opóźnieniem, co nie umknęło jej uwadze.
Zdradziła swoją siłę, która teraz jednocześnie stała się jej słabością. Od tej chwili z pewnością będzie zachowywał się względem niej ostrożniej. Już wcześniej miał przeczucie, że jest prawniczką, ale nie wiedział, czy po aplikacji i czy z jakimkolwiek doświadczeniem. Skoro jednak okazała się adwokatką, będzie musiał zmienić swój sposób myślenia o niej, od innej strony ją podejść i uważać bardziej, niż gdyby była tylko leżącą i ładnie pachnącą żoną-akcesorium.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki