Mokosz - Anna Sokalska - ebook + książka

Mokosz ebook

Anna Sokalska

3,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W każdej prawdzie jest ziarno kłamstwa.

Stroniąca od ludzi, młoda kobieta zostaje podejrzaną w sprawie o zabójstwo męża - odnoszącego sukcesy przedsiębiorcy. Nieliczne osoby, które ją znają, wystawiają jej sprzeczne świadectwa; niektórzy twierdzą nawet, że jest wiedźmą gotową posunąć się do wszystkiego, inni, że miała doprowadzić małżonka do szaleństwa i samobójstwa swoimi licznymi romansami.

Badający jej sprawę przekupny prokurator powoli ulega tajemniczemu urokowi małomównej kobiety i zaczyna gubić się w licznych wersjach prawdy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 223

Oceny
3,4 (34 oceny)
5
10
13
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bogini_ziemniaka

Całkiem niezła

książka przyjemna, bardziej obyczajowa niż kryminalna. autorka często wplata w tekst definicje pojęć, co dla jednych może stanowić źródło ciekawostek, a drugim przeszkadzać, rozpraszając w fabule. Bardzo poprawna, ale ni mrozi ni grzeje
10
BercikKreon
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Nietypowa, tajemnicza, opowieść. Kryminał owiany wątkami z mitologii słowiańskiej. Dobrze napisana opowieść.
00
akircia

Całkiem niezła

kompletnie nie tego się spodziewałam i nie wiem czy to dobrze. czytało się ją całkiem szybko, jednak gdyby nie to że zawsze kończę książki, które zaczynam w życiu bym po nią nie sięgnęła.
00
Malwi68

Z braku laku…

"Mokosz" Anny Sokalskiej to powieść łącząca różne gatunki. Rozpoczyna się jak typowy kryminał: żona znajduje ciało swojego męża u stóp ponurego, ciemnego posągu. Prokurator Marian Borys, przekupiony, zaczyna śledztwo mające na celu udowodnienie, że to ona jest winna jego śmierci. Jednak zbieranie dowodów pod tę tezę okazało się trudne. W wyniku szczegółowego przesłuchania osób znających oskarżoną prokurator odkrywa wieloaspektową postać Eleny: "Przeklęta Elena z opowieści nieprzychylnych mieszkańców wsi, dziwaczna Elena nastolatka oczami zakochanej w niej koleżanki, wzorowa Elena studentka i prawnik według jej szefowej, wyrachowana Elena konkurentka, jak ją przedstawił kolega Igora, wyobcowana Elena sąsiadka i pazerną Elena synowa. Czego jeszcze mu brakowało? Ile twarzy tej samej kobiety miał jeszcze zobaczyć?" Podczas gdy pierwsza połowa książki to kryminał, druga zmienia znacząco ton. Skupia się na słowiańskiej bogini ziemi i przyrody, kobiecości oraz problemach dotyczących kobiet. ...
00
MonikaKruszynska

Dobrze spędzony czas

Ależ to było dziwne! Po tytule spodziewałam się opowieści wsią i ziołami pachnącej, po opisie kryminału z wartką akcją. Nic z tego! Dostałam pełną przedziwnych metafor i niezwykle poetyckiego języka opowieść o... No właśnie, trudno rzec o czym ta opowieść w sumie jest. Jeśli zerknąć na nią filozoficznie to o szukaniu siebie, o winie i karze, o człowieku i naturze. Jeśli zerknąć z innej strony to o śmierci pewnego mężczyzny i o śledztwie w tej sprawie, które prowadzi pewien nie do końca uczciwy prokurator. Bardzo dobre to było! Piękne, niespieszne i prawdziwe. Polecam!
00

Popularność




rozdział pierwszy Mokra ziemia

Borys w swo­jej bli­sko trzy­dzie­sto­let­niej karie­rze widział nie­jedną paskudną sprawę i już na pierw­szy rzut oka był pewien – ta nie będzie jedną z nich.

Deszcz nie­ustan­nie wyle­wał się z niskich chmur, a w powie­trzu uno­sił się zapach mokrej ziemi. Ludzie uwi­jali się w bło­cie jak nagie robaki, obdarte z bez­piecz­nej pie­rzyny kurzu i brudu cięż­kimi kro­plami wody. Ślady wyda­rzeń – jeśli w ogóle jakieś były – wła­śnie spły­wały w głąb czar­nej gleby. Poli­cja koczo­wała na miej­scu już czwartą godzinę, przy­byw­szy zaraz po tym, gdy zja­wili się ratow­nicy medyczni. Tech­nicy kry­mi­nalni, nie­wiele mogąc zdzia­łać w ogro­dzie, ze zdwo­joną deter­mi­na­cją prze­nie­śli się do domu, choć i tam nie zna­leźli niczego, co wzbu­dza­łoby podej­rze­nia. Zosta­jąc nie­mal z niczym, nie licząc setek zdjęć, w ner­wo­wej atmos­fe­rze pako­wali swój sprzęt i zasta­na­wiali się, jak roz­wią­zać tym­cza­sowy brak namiotu do oglę­dzin, który miała dowieźć inna ekipa.

A u stóp ponu­rego, ciem­nego posągu wyła­nia­ją­cego się spod zasłony blusz­czu i czarno-bor­do­wego wieńca mon­stru­al­nych lilii o cięż­kich kwia­tach, które przy­po­mi­nały kiście pie­go­wa­tych języ­ków, leżały cier­pliwe zwłoki, zabez­pie­czone kil­koma zna­le­zio­nymi w garażu czar­nymi wor­kami na śmieci.

Nie musiał zaglą­dać pod ocie­ka­jącą wodą folię, by wie­dzieć, kto spo­czywa na tra­wie, okryty pla­sti­ko­wym cału­nem. Gdy tylko pierwsi funk­cjo­na­riu­sze dotarli na miej­sce i skon­tak­to­wali się z pro­ku­ra­turą, nazwi­sko męż­czy­zny z ogrodu zato­czyło kręgi jak wypa­tru­jące cze­goś nie­cier­pli­wie pta­szy­sko. Nic nie działo się przy­pad­kiem i Borys dosko­nale wie­dział, że skie­ro­wany do tej sprawy stał się czy­imś chłop­cem na posyłki. Nie pierw­szy zresztą raz.

Przy ścia­nie domu, cho­wa­jąc się przed desz­czem pod oka­la­ją­cym budy­nek dasz­kiem, stało gęsiego kilku znu­dzo­nych poli­cjan­tów. Dwóch z nich paliło papie­rosy – siwy dym kłę­bił się w wil­got­nym powie­trzu – ale gdy zoba­czyli groźną minę zbli­ża­ją­cego się do nich pro­ku­ra­tora, wci­snęli nie­do­pałki w kostkę bru­kową, którą wyło­żone były ogro­dowe ścieżki, przy­dep­tali pety cięż­kimi butami, jakby mogli tym samym zadep­tać kry­tyczne myśli kieł­ku­jące w gło­wie Borysa.

– Zna­leź­li­ście coś? – zapy­tał ich, uda­jąc, że niczego nie zauwa­żył. Kro­pla wody zawi­sła groź­nie na jego brwi, koły­sząc się jak bio­rący roz­mach sko­czek.

Borys był po pięć­dzie­siątce, ale choć na twa­rzy dźwi­gał zmę­cze­nie, a jego ramiona i plecy pochy­liły się od setek tysięcy zapi­sa­nych stron jak biczo­wane wia­trem drzewo, jego widok nawet w tych, któ­rzy go nie znali, poru­szał jakąś pod­skórną strunę, napi­nał cię­ciwę ostroż­no­ści i respektu. Nie był szcze­gól­nie rosły, nie miał nad­zwy­czaj bystrego spoj­rze­nia ani aury dyk­ta­tora. Prze­ciw­nie, tkwiło w nim coś pasyw­nie agre­syw­nego, śli­skiego, prze­cięt­nego i w tym prze­cięt­niac­twie nie­bez­piecz­nego. Patrzyło się na jego zobo­jęt­niałą minę, nie­za­do­wo­loną już tylko z przy­zwy­cza­je­nia, na ambi­cje i talenty roz­je­chane wal­cem byle jakiej codzien­no­ści, na fru­stra­cję, opor­tu­nizm i goto­wość, by gryźć, co popad­nie, byleby nie zdech­nąć z głodu – ale to wszystko razem pod­po­wia­dało, by w jego obec­no­ści zro­bić krok w tył, przy­gryźć język i odwró­cić wzrok.

– Wszystko jest mokre – zauwa­żył nie­zbyt odkryw­czo jeden z pala­czy, uspra­wie­dli­wia­jąc swoją bez­czyn­ność i pla­mie­nie god­no­ści pań­stwo­wego mun­duru nało­giem.

– Prze­szu­ka­li­ście teren? – drą­żył Borys. Woda spły­wała po jego gło­wie, na wpół łysej, na pół poro­śnię­tej krótką, twardą szcze­ciną.

– Wstęp­nie tak. Żad­nych śla­dów, plam, podej­rza­nych narzę­dzi – wyli­czył inny poli­cjant, tro­chę spięty, tro­chę jakby zły na swo­ich kole­gów, że w ogóle musi być wmie­szany w ich towa­rzy­stwo. Sto­jąc w rządku, wyglą­dali jak uczniaki na zbiórce, odpy­ty­wani przez nauczy­ciela z goto­wo­ści do zajęć.

– A w domu? – dopy­ty­wał Borys.

– Nic. Tylko żona – wyja­śnił ten sam poli­cjant.

– Żona – powtó­rzył pro­ku­ra­tor, jakby chciał zwa­żyć cię­żar prze­su­wa­ją­cego mu się po języku słowa. – Ktoś już z nią roz­ma­wiał?

– Tak ogól­nie. Wygląda, jakby nie wie­działa, co się dzieje. – Poli­cjant uniósł w ner­wo­wej bez­rad­no­ści ramiona i brwi, w jego gło­sie wybrzmie­wała pre­ten­sja do świata. – Nic nie mówi.

– Może jest nie­mową? – pod­su­nął Borys, jed­no­cze­śnie nie mogąc uwie­rzyć, że sami by się nie zorien­to­wali.

– Nie, nie, to ona zadzwo­niła po pomoc – wtrą­cił się znów palacz, nie­zbyt zręcz­nie pró­bu­jąc zatrzeć pierw­sze złe wra­że­nie. – Może ci z pogo­to­wia dali jej coś na uspo­ko­je­nie.

– Zoba­czę – mruk­nął pro­ku­ra­tor i nie­spiesz­nie wyco­fał się z ogrodu.

Nie miał zamiaru ucie­kać przed desz­czem, i tak był już mokry. Woda wdzie­rała się za koł­nierz jego pla­sti­ko­wej kurtki, dżinsy na udach miał cał­ko­wi­cie prze­mok­nięte, a i w czub­kach butów wyczu­wał powoli nara­sta­jącą wil­goć. Na szczę­ście, mimo końca lata, było jesz­cze cie­pło.

Wszedł przez otwarte na oścież drzwi do domu, który funk­cjo­na­riu­sze pod­dali już pro­wi­zo­rycz­nej i bole­snej wiwi­sek­cji. Wszyst­kie sprzęty, meble i deko­ra­cje były poprze­su­wane, nie­do­mknięte, wytrą­cone z usta­lo­nej nie­gdyś rów­no­wagi. Z donicy buj­nej palmy usy­pała się zie­mia, szu­flada komody bez­wstyd­nie świe­ciła bebe­chami roz­g­me­ra­nych sza­li­ków, spo­nie­wie­rana lampa migała w kącie, jakby drżała ze stra­chu po doko­na­nej na nią napa­ści. Co oni robili z tą lampą? I po co?…

Borysa coś tknęło. Spoj­rzał w dół, na wła­sne buty zna­czące drew­nianą pod­łogę mokrymi śla­dami, na błoto, które naniósł i znów na wodę, która ście­kała z jego kurtki na deski. Przez chwilę, w odru­chu czło­wie­czeń­stwa, byłby się wyco­fał, zro­bił coś, prze­pro­sił – gdyby było kogo – ale teraz to i tak nie miało zna­cze­nia. Wzru­szył ramie­niem, bo wzru­szyć dwoma to byłoby zbyt wiele, to mogłoby ozna­czać przy­zna­nie się do winy, a on prze­ciw­nie, strzą­snął z sie­bie wyrzuty sumie­nia i wdarł się głę­biej w kory­tarz i tak skrzyw­dzo­nego już domo­stwa.

Sie­działa w kuchni przy stole, z jedną nogą pod­cią­gniętą na krze­sło. Obej­mo­wała ją ramie­niem, brodę wspie­ra­jąc na kola­nie, a drugą ręką bez­myśl­nie bawiła się pustą szklanką. Przed nią stała karafka wody, nie­mal cał­ko­wi­cie opróż­niona. Przez szkło prze­bi­jało się mdłe świa­tło zza okna, szare i słabe, gotowe ulec napo­rowi skłę­bio­nych, brze­mien­nych w ulewę chmur.

Miała na sobie długą, czer­woną sukienkę z lek­kiej tka­niny, taką, którą nosi się po domu i w któ­rej nie wystę­puje się przed obcymi męż­czy­znami nawet w XXI wieku. Na wierzch narzu­ciła więc gruby, się­ga­jący łydek szary swe­ter, bez­kształtny i bez­pł­ciowy, ale nawet on nie ukrył jej wąskich kostek i nagich, różo­wych stóp, nie zasło­nił dłu­gich pal­ców wień­czą­cych jej dło­nie ani zgię­tej łodygi szyi.

– Pani jest żoną? – zapy­tał wprost. Jego głos roz­darł wibru­jącą w pomiesz­cze­niu ciszę jak lot roz­wście­czo­nej muchy.

Odwró­ciła powoli głowę i popa­trzyła na niego. Jej wzrok był nie­ru­chomy, nie prze­su­nął się po jego postaci, nie zmarsz­czyła brwi ani nie skrzy­wiła się w żaden spo­sób; zare­je­stro­wała jego poja­wie­nie się, a może nawet i tego nie zro­biła. Rów­nie dobrze mogła spo­glą­dać w pustkę, a nie dostrze­gać czło­wieka, i poczuł się, jakby wła­śnie obda­ro­wała go naj­gor­szą moż­liwą obe­lgą.

Po chwili spu­ściła powieki, odwró­ciła głowę; wró­ciła do obra­ca­nia szklanki i prze­su­wa­nia miękką opuszką coraz to innego palca po twar­dej kra­wę­dzi naczy­nia.

Borys bez zapro­sze­nia pod­szedł do stołu, odsu­nął krze­sło naprze­ciwko niej i zasiadł jak przy wła­snym biurku, a może nawet jak przy stole w pokoju prze­słu­chań.

– Czy pani jest żoną zmar­łego? – powtó­rzył pyta­nie, a jego ton tym razem był jesz­cze ostrzej­szy.

Ale słowa, z jaką­kol­wiek siłą by je wystrze­lił, wplą­ty­wały się w jej ciemne, pach­nące desz­czem włosy, tra­ciły impet w jej gęstych lokach, które zdolne były wytłu­mić każdy hałas z zewnątrz, a co wię­cej – obro­nić wszel­kie myśli swej wła­ści­cielki.

– Jestem pro­ku­ra­to­rem – wark­nął Borys jak pies obszcze­ku­jący sie­dzą­cego na gałęzi kota. Sam nie rozu­miał, dla­czego tak szybko traci cier­pli­wość. Może znie­cier­pli­wie­niem chciał coś przy­kryć, odwró­cić nim uwagę od swego zakło­po­ta­nia; prze­cież nie mógł oka­zy­wać naj­mniej­szej sła­bo­ści, a ona już jed­nym spoj­rze­niem-nie-spoj­rze­niem odarła go z pozo­rów siły i domi­na­cji, któ­rymi chciał nią zawład­nąć.

Choć nie to było jego celem, teraz, z bli­ska, mógł dobrze się jej przyj­rzeć. Rzęsy też miała ciemne, gęste, i grube brwi, choć ich łuko­waty kształt łago­dził to, co w innym ukła­dzie nabra­łoby rysów groź­nych lub wul­gar­nych. Może maki­jaż byłby ją wyostrzył, ale nie była uma­lo­wana; pory jej skóry, piegi i różowe naczynka na policz­kach były cał­ko­wi­cie obna­żone przed jego wzro­kiem. W gło­wie Borysa mignęła stop­klatka, jakiś dia­bel­ski kolaż sie­dzą­cej przed nim kobiety i jakiejś innej, może wymy­ślo­nej, a może zagu­bio­nej w jego wspo­mnie­niach. Zoba­czył ją, je dwie zespo­lone, z mocno czer­woną szminką, roz­ma­zaną, roz­tartą z warg na poli­czek i brodę, ze spły­wa­ją­cym z rzęs tuszem i nie­okre­ślo­nym spa­zmem spi­na­ją­cym mię­śnie upu­dro­wa­nej twa­rzy.

Ale to nie była ona, a przy­naj­mniej inne jej obli­cze widział teraz przed sobą. Spo­kojna, przy­bita, zobo­jęt­niała, a przy tym nie­do­stępna, wynio­sła, groźna. Jak zagło­dzona, skrę­po­wana tygry­sica, poru­sza­jąca tylko ner­wowo ogo­nem. Miał ochotę wyrwać jej tę szklankę z ręki, rzu­cić nią o ścianę, roz­trza­skać na tysiące drob­nych kawał­ków. Wresz­cie by na niego spoj­rzała – cie­kawe, czy dalej nic by nie mówiła.

– Czy pani mnie sły­szy? – ode­zwał się znowu, roz­draż­niony, że robi z sie­bie idiotę.

Wes­tchnęła.

Czyli jed­nak się ugięła. Otrzy­mał swoją odpo­wiedź. A może dawała mu do zro­zu­mie­nia, że męczy ją, nudzi, że ma odejść.

Mokre spodnie, mokry koł­nie­rzyk koszuli, mokre skar­petki, woda ście­ka­jąca po ręka­wach kurtki na dło­nie – teraz jakby na nowo zdał sobie z tego sprawę i wszystko tylko jesz­cze bar­dziej go poiry­to­wało.

– Brała pani jakieś leki? Rozu­mie pani, co mówię? Halo! – Oparł się o stół i nachy­lił w jej stronę, gotów się­gnąć do niej, zła­pać za ramiona i potrzą­snąć.

Nie odpo­wie­działa, oczy­wi­ście. Doigrała się. Cofa­jąc się, pozo­ru­jąc odwrót, niby przy­pad­kiem prze­su­nął rękę i zama­szy­stym ruchem zrzu­cił karafkę z blatu. Szkło ude­rzyło o pod­łogę i stłu­kło się z roz­pacz­li­wym trza­skiem, który jesz­cze przez chwilę draż­nił błonę w uszach, jakby i do nich samych dostały się drobne, ostre odłamki.

Kobieta wes­tchnęła jesz­cze raz, choć ina­czej. Wraz z powie­trzem wypu­ściła z sie­bie na świat nie­za­do­wo­le­nie. Jej tań­czący po szklance palec dokoń­czył zata­czany krąg i zamarł. Unio­sła wzrok. W jej zie­lo­no­brą­zo­wych oczach iskrzyło od ście­ra­ją­cego się gniewu i roz­pa­czy.

– Co pan robi?

Jej głos zasko­czył go. Był niski, cichy, ale zde­cy­do­wany. Jak fur­ko­cząca strzała wypusz­czona pędem z naprę­żo­nej cię­ciwy, pre­cy­zyjna i nio­sąca ból.

Teraz on nie odpo­wie­dział. Nie miał odwagi.

– To jest prze­słu­cha­nie? – ode­zwała się znów, a w jej tonie wybrzmie­wała pogarda. – Niech pan idzie zastra­szać kogoś innego.

Borys wypro­sto­wał się odru­chowo i choć nie powi­nien być zasko­czony – prze­słu­chi­wał więk­szych cwa­nia­ków niż ona – poczuł się przy­ła­pany na gorą­cym uczynku, aż mu uszy zapło­nęły krwią. Ona też dostała rumień­ców na tej swo­jej bla­dej skó­rze, a krew do policz­ków chyba odpły­nęła jej z ust, które zro­biły się nie­zdrowo jasne.

– Chcę usta­lić, co tu się wyda­rzyło – powie­dział bez­pł­cio­wym tonem, na moment tra­cąc rezon, i roz­piął kurtkę, by wyjąć z wewnętrz­nej kie­szeni pro­ku­ra­tor­ską legi­ty­ma­cję. Rzu­ciła tylko na nią okiem, rów­nie dobrze mógłby poka­zać jej wygnie­ciony para­gon. Nic to ją nie obcho­dziło.

– Jestem pro­ku­ra­to­rem – wyja­śnił ponow­nie, znów sro­żej, widząc, że ona nawet nie pró­buje odczy­tać tego, co jest zapi­sane na pla­sti­ko­wej kar­cie. – Nazy­wam się Borys. Czy pani jest żoną zmar­łego? Podobno to pani wezwała pogo­to­wie.

– Borys to imię czy nazwi­sko? – odparła pyta­niem, któ­rego się nie spo­dzie­wał.

– Nazwi­sko – dopre­cy­zo­wał z nie­chę­cią.

– A imię? – drą­żyła, przy­glą­da­jąc mu się prze­ni­kli­wie.

– Marian. – Aż go zemdliło. Jakby ktoś prze­krę­cił mu jelita. Zoba­czył cień w kąciku jej ust, a może mu się tylko wyda­wało. Nie lubił swo­jego imie­nia. Pod­świa­do­mie wal­czył z nim całe życie.

– Marian Borys – powtó­rzyła, patrząc mu w oczy tak, jakby czy­tała mu w myślach, jakby wypo­wia­da­jąc jego pełne imię, rzu­cała klą­twę. Prze­szedł go dreszcz, naj­praw­dziw­szy dreszcz grozy, o jakich zwy­kle sły­szy się w baj­kach, jakby duch prze­nik­nął przez czło­wieka, gna­jąc gdzieś z jed­nego świata do innego, jakby roz­bły­snęło świa­tło z zaświa­tów albo kark owio­nął boski oddech.

– Pro­szę pani – zaczął; chciał brzmieć sta­now­czo, ale głos mu zadrżał. Odchrząk­nął. – Pani nie rozu­mie, co się dzieje? W ogro­dzie leży pani mąż. Mar­twy. Jestem pro­ku­ra­to­rem. Niech pani odpo­wiada na moje pyta­nia. Czy pani brała jakieś leki? – dopy­ty­wał z upo­rem, nie wie­dząc już, czy sam traci rozum, czy to kobieta postra­dała roz­są­dek.

– Dosko­nale rozu­miem, co się dzieje – odparła bar­dzo trzeźwo i świa­do­mie. – Wiem, kto leży w ogro­dzie. Wiem, kim pan jest i nie mam zamiaru odpo­wia­dać na żadne pyta­nia. Pro­szę przed­sta­wić mi zarzuty, a wtedy zasta­no­wię się, czy mam coś do powie­dze­nia.

Wró­ciła do zabawy szklanką. Coś mu zaświ­tało.

– Pani jest praw­ni­kiem? – zapy­tał.

Zasznu­ro­wała sobie usta. Palec – długi, różowy i ruchliwy jak dżdżow­nica – zata­czał kręgi dookoła szklanki, niby w magicz­nym rytu­ale zaci­ska­ją­cym pętle na szyi Borysa. Na jej dłoni bły­skała obrączka, tak cienka, jakby w każ­dej chwili mogła skru­szeć i pęk­nąć. Wtedy jesz­cze tego nie wie­dział – skąd mógł wie­dzieć? – że złoto było czer­wie­nią, bogac­twem i krwią, że pocho­dziło od bóstw uro­dzaju i śmierci; że złota obrączka to otwór, z któ­rego wycho­dzi życie, a nakła­da­nie jej na palec… Nie wie­dział, nie prze­czu­wał, że dziwne wie­rze­nia, sym­bole, zabo­bony i rytu­ały, które zawsze były mu obce, czy­hały gdzieś w kącie, sku­lone, i tylko ich nie­ru­chome śle­pia błysz­czały, dostrze­ga­jąc jego syl­wetkę, cze­ka­jąc jak psy goń­cze na roz­kaz od swej bogini łowów.

– Dobrze. Pro­szę poka­zać mi dowód oso­bi­sty – zażą­dał.

– Już się legi­ty­mo­wa­łam pana kole­gom.

– Ale mnie nie – uparł się.

Zdjęła nogę z krze­sła i nie odry­wa­jąc od niego wzroku, wstała od stołu. Z zała­mań sukienki odczy­tał zarysy jej ciała, ale szybko zasło­niła się swe­trem jak koko­nem i prze­szła do kuchen­nego blatu, gdzie leżał jej port­fel. Wyjęła z niego dowód i sta­nęła przed Bory­sem tak daleko, że nawet cał­ko­wi­cie wypro­sto­waw­szy rękę, nie mogła do niego się­gnąć. On także wstał i wtedy znów zro­zu­miał swoje bar­ba­rzyń­stwo – oprócz szcząt­ków karafki oddzie­lała ich kałuża brud­nej wody nanie­sio­nej przez niego i pew­nie wcze­śniej przez poli­cjan­tów. Palce jej stóp aż pod­kur­czyły się, kie­ro­wane pod­świa­domą nie­chę­cią.

Coś w jego gło­wie klik­nęło, wpa­dło na swoje miej­sce, a on dostrzegł jej per­spek­tywę. Ta kobieta, jak­kol­wiek bystra i odważna, wła­śnie stra­ciła męża – lub się go pozbyła – a teraz stała tu, osa­czona przez tłum poten­cjal­nie wro­gich jej męż­czyzn, chro­niona tylko przez swój gruby, miękki, głupi swe­ter.

Wziął od niej dowód. A więc miała na imię Elena. Po leżą­cym w ogro­dzie mężu – Radłow­ska. Nazwi­sko rodowe Szala. Elena Szala-Radłow­ska. Tak mogła się nazy­wać, ale wybrała samą Radłow­ską. Zdra­dziła ojca i matkę dla obcego męż­czy­zny. Ule­gła jego uro­kowi, a teraz on leży w ogródku ich wspól­nego domu, przy­kryty wor­kami na śmieci. Marian Borys uło­żył sobie w myślach tę dzi­waczną mozaikę i na kilka sekund przy­nio­sła mu ona jesz­cze dziw­niej­szą satys­fak­cję.

– A więc… Igor Radłow­ski był pani mężem? – wró­cił do swo­jego pyta­nia, odda­jąc jej doku­ment toż­sa­mo­ści.

– Powta­rzam – zaczęła wrogo i wynio­śle. – Sta­wia mi pan zarzuty albo się stąd wynosi. Chyba że ma pan zamiar zostać i posprzą­tać cały ten syf, który tu naro­bi­li­ście. Gdzie są szmaty do pod­łogi i mop, chęt­nie powiem.

– Nie pomaga pani sobie – zauwa­żył ostrze­gaw­czo.

– W czym sobie nie poma­gam? – zapy­tała cicho. – W tym, że zna­la­złam mar­twego męża w ogro­dzie? Czy w tym, że zadzwo­ni­łam na pogo­to­wie? Czy w tym, że musia­łam wpu­ścić do domu stado obcych, któ­rzy zamiast zabrać Igora… – głos jej się zała­mał, ale nie prze­rwała. – Trzy­mają go na desz­czu, sami nie wie­dząc, czego szu­kają. Albo jeste­ście głupi, albo źli. No dalej, połóż­cie obok niego mło­tek, roz­lej­cie tro­chę krwi i gotowe. Po co się tak męczyć? Z kogo chce­cie zro­bić mor­dercę? O co tu cho­dzi? Jakie macie podej­rze­nia? Co chce­cie zna­leźć? Mam tu w kuchni kilka noży, może któ­ryś się wam przyda – zakoń­czyła wyzy­wa­jąco.

Wyda­wało mu się, że znowu czyta mu w myślach. A może to naprawdę było takie oczy­wi­ste? Żaden ślad nie uza­sad­niał podej­rze­nia, że śmierć nie była natu­ralna albo samo­bój­cza. Nic nie wska­zy­wało na mor­der­stwo. A jed­nak wysłano go tu z taką wła­śnie, nie­wy­po­wie­dzianą wprost, ale wyraź­nie wyczu­walną insy­nu­acją. Zwy­kle pła­cono mu, by zacie­rał ślady. Tym razem miał je zna­leźć choćby na siłę.

– Zawo­łam do pani pomoc medyczną – wymam­ro­tał Borys. – A do tej roz­mowy jesz­cze wró­cimy – dodał na odchodne, żeby sobie cza­sem nie pomy­ślała, że się pod­dał.

Osten­ta­cyj­nie prze­szedł przez cały dom, ude­rza­jąc twar­dymi pode­szwami butów o zadep­tany, drew­niany par­kiet, i wydo­stał się z powro­tem do ogrodu. Odna­lazł spię­tego poli­cjanta i wziął go na bok.

– Ta jego żona chyba jest w szoku. Daj­cie jej psy­cho­loga i dowiedz­cie się, czy dostała coś na uspo­ko­je­nie, a jak nie, to się tym zaj­mij­cie. Rodzina jest bogata, ona sama wygląda na nie­głu­pią. I niech ktoś potem przy­naj­mniej uda, że chce posprzą­tać błoto, które nanie­śli­ście do domu. Zrób­cie lep­sze wra­że­nie, żeby nie było nie­po­trzeb­nych kło­po­tów. Rozu­miesz?

– Rozu­miem – wymam­ro­tał poli­cjant, nie­za­do­wo­lony, że zamiast praw­dziwą pracą, musi zająć się dba­niem o dobre wra­że­nie, popraw­ność i ogól­nie rozu­mianą poli­tykę upra­wianą przez wszyst­kich na każ­dym szcze­blu.

– No. Ja idę do samo­chodu. Zawo­łaj­cie mnie, jak przy­jadą tech­nicy i coś wresz­cie pój­dzie do przodu.

Wydaw­szy pole­ce­nia, Borys potarł twarz dło­nią, ścią­ga­jąc z niej nową war­stwę wody i poszedł zamknąć się w aucie. Spoj­rzał na tele­fon komór­kowy – na ekra­nie wyświe­tliła się cała lista nie­ode­bra­nych połą­czeń.

Jadwiga Radłow­ska była typem nar­cy­stycz­nym i w ogóle się z tym nie kryła. Wszystko musiało krę­cić się wokół niej, a za naj­mniej­sze wykro­cze­nie prze­ciwko jej wizjom gotowa byłaby posy­łać ludzi na stra­ce­nie. Od myśli, że jej syn nie żyje, wrzała jej krew. Prze­cho­dziło to jej wszel­kie wyobra­że­nia. Była bar­dziej wście­kła niż zroz­pa­czona. Miała jesz­cze inne dzieci, choć instynkt macie­rzyń­ski ni­gdy się w niej nie prze­bu­dził; potom­stwo trak­to­wała jako narzę­dzie, inwe­sty­cję oraz prze­dłu­że­nie wła­snego ja. Wszystko miała zapla­no­wane już od bar­dzo dawna, gdy jako nasto­latka medy­to­wała nad swym losem, myjąc pod­łogi i gary w gmin­nej szkole. Z każ­dym obro­tem gąbką po dnie patelni nakrę­cała sprę­żynę swo­jej deter­mi­na­cji. Od tam­tej pory nic nie mogło jej zatrzy­mać.

Zaczęła od pod­sta­wo­wej sprawy, czyli kon­tak­tów i odpo­wied­niego kan­dy­data na męża. Cho­dziła do kościoła co nie­dzielę, z każ­dym zamie­niała słówko, a szcze­gólną uwagę poświę­cała pro­bosz­czowi i jego bar­dziej i mniej ofi­cjal­nej świ­cie. Jed­no­cze­śnie przy­łą­czała się do pomo­co­wych akcji w szpi­talu i dora­biała jako opie­kunka dla dzieci – a na opie­kunkę było stać dokład­nie te osoby, któ­rym chciała się przy­po­do­bać. W każ­dej moż­li­wej spo­łecz­nej pod­grupce zna­la­zła sobie przy­czó­łek i sojusz­ni­ków prze­ko­na­nych o jej gołę­bim sercu, szcze­rych inten­cjach i bystrym umy­śle.

Fra­nek Radłoś w prze­ci­wień­stwie do niej nie był zbyt bystry, ale jak ona miał wielu kole­gów i zawsze uda­wało mu się dostać w miej­sca, które dla innych bywały zamknięte. Naj­pierw wkrę­cił się w mie­szal­nię betonu, nie­mal cał­ko­wi­cie przej­mu­jąc inte­res. Potem zaczął pro­du­ko­wać sztuczną, beto­nową kostkę bru­kową, wresz­cie udało mu się roz­sze­rzyć dzia­łal­ność także na praw­dziwy bruk z gra­nitu. Jako jeden z pierw­szych wypra­co­wał odpo­wied­nie tech­no­lo­gie, zdo­był maszyny i pra­cow­ni­ków. Tanim kosz­tem wszedł w lata dzie­więć­dzie­siąte i gdzie­kol­wiek się uda­wał – na mszę, na zakupy czy do urzędu, kro­czył po nawierzch­niach wyło­żo­nych swoją kostką jak po czer­wo­nym dywa­nie.

To Jadwiga pod­su­wała mu pomy­sły. Zaczęła od tego na oświad­cze­nie się jej, potem namó­wiła go do zmiany nazwi­ska na bar­dziej salo­nowe. Podział oferty na pro­dukty popu­larne i sty­lowe także był jej autor­stwa. Oprócz swo­jej siatki kon­tak­tów znała też wszyst­kich jego zna­jom­ków i wie­działa, kogo oni znają, a przede wszyst­kim rozu­miała, jak całą tą sie­cią umie­jęt­nie poru­szać. Orga­ni­zo­wała przy­ję­cia, ostroż­nie dobie­ra­jąc gości. Jeśli ktoś zaczy­nał zagra­żać ich inte­re­som, wyklu­czała go powoli ze wspól­nego śro­do­wi­ska, roz­sie­wa­jąc plotki i knu­jąc intrygi. Potra­fiła nawet wplą­ty­wać swo­ich wro­gów w romanse, byle przy­tło­czyć ich pro­ble­mami, przez które wypadną z gry. Doszła także do wnio­sku, że musi uro­dzić jak naj­wię­cej dzieci, niczym kró­lowa dba­jąca o dobro swego impe­rium; wie­działa, kto jaką założy spółkę i czym będzie han­dlo­wał, kto z kim weź­mie ślub i jak to wszystko da się zaksię­go­wać. Jej ambi­cje się­gały bar­dzo, bar­dzo daleko i choć prze­wi­dy­wała, że sama nie dożyje naj­wspa­nial­szych zaszczy­tów, jej dzieci będą mogły ich dostą­pić, a wów­czas ona, wła­śnie ona, wspo­mi­nana będzie z podzi­wem i zazdro­ścią.

Jadwiga Radłow­ska uwiel­biała pła­wić się w takich wyobra­że­niach, roz­pi­sy­wała je sobie na kart­kach i kon­se­kwent­nie je reali­zo­wała. Szu­kała tanich, łatwych w obróbce surow­ców i pro­duk­tów, które zawsze wszyst­kim będą potrzebne – śru­bek, zapa­łek, spi­na­czy, i zasta­na­wiała się, czy może zro­bić z nich fana­be­rię głup­ców: spi­na­cze pozło­cić albo zapałki poma­lo­wać na czarno, byleby dzięki swej pseu­do­ele­gan­cji dały się sprze­dać z wie­lo­krot­nym zyskiem. Zawsze znaj­dzie się ktoś, kto taki bzdet kupi albo ktoś, kto jego ubogą wer­sję kupić będzie musiał.

A teraz jeden z jej synów, jeden z try­bi­ków jej mecha­ni­zmu, prze­padł na dobre. W pew­nym sen­sie prze­czu­wała takie lub podobne zakoń­cze­nie jego losu. Zawsze było z nim coś nie tak. Jego pomy­sły na biz­nes, jego żona, jego cha­rak­ter – wszystko szło wbrew jej wyobra­że­niom. A teraz jesz­cze testa­ment… Jadwiga była zbyt dobrze zor­ga­ni­zo­wana, by w pierw­szej kolej­no­ści nie zadzwo­nić do zna­jo­mego nota­riu­sza, który obsłu­gi­wał całą ich rodzinę. Igor oczy­wi­ście spo­rzą­dził swoją ostat­nią wolę u niego – matka raz na jakiś czas przy­po­mi­nała rodzi­nie, że każdy, kto ma mają­tek, powi­nien sys­te­ma­tycz­nie go rewi­do­wać i aktu­ali­zo­wać swoje roz­po­rzą­dze­nia na wypa­dek śmierci, aby korzy­ści i obcią­że­nia były odpo­wied­nio roz­dy­spo­no­wane. No to teraz się dowie­działa, jak on roz­dy­spo­no­wał swój. Wszystko dał tej dia­blicy.

– Czego pani ocze­kuje? – mruk­nął Borys, łypiąc na Jadwigę Radłow­ską bez naj­mniej­szego zachwytu, choć rozu­miał, że kobieta zachwy­tów nad swą osobą ocze­kuje. Coś tam kie­dyś o niej sły­szał przy oka­zji opo­wie­ści o powią­za­niach jej męża, choć ni­gdy nic gru­bego nie zro­bili, dzia­łali legal­nie i cza­sem tylko poja­wiali się w tle innych histo­rii jako moż­liwi świad­ko­wie roz­ma­itych prze­krę­ci­ków.

Niska kobieta, star­sza od niego o jakieś dzie­sięć lat, pró­bo­wała kory­go­wać swój wiek licz­nymi zabie­gami na twarz i wyzy­wa­ją­cymi, chwie­ją­cymi się pod nią obca­sami dro­gich butów. Chuda jak wiór, z tak zacię­tym wyra­zem twa­rzy, że jej usta – mimo usil­nych prób reani­ma­cji – nie­mal cał­ko­wi­cie znik­nęły, pochło­nięte przez złość i lata sączą­cego się mię­dzy nimi jadu.

– Ta kobieta jest winna – zawy­ro­ko­wała, a oczy błysz­czały jej z pasji. – Dowody na pewno tam są. Ocze­kuję, że pan je znaj­dzie – powie­działa to, co ponie­kąd i tak sam już odgadł. Skoro na miej­scu nie było śla­dów wska­zu­ją­cych na zabój­stwo lub pomoc w samo­bój­stwie, a jed­nak skie­ro­wano go do sprawy – to zna­czy wła­śnie jego i wła­śnie do tej sprawy – to mogło to ozna­czać tylko tyle, że rze­czy­wi­stość wymaga retu­szu. Teraz tylko odsło­nięto przed nim jasną wska­zówkę, jaki por­tre­cik do całego obrazka ma za zada­nie dokleić.

– To nie takie pro­ste – zastrzegł. – Dom i ogród są czy­ste. Żona pani syna spała, a gdy tylko się obu­dziła, zadzwo­niła na pogo­to­wie.

Wyja­śnił tyle, ile wie­dział, nie­za­leż­nie od tego, czy w to wie­rzył, czy nie. Że zanim na miej­sce przy­była poli­cja, kobieta zdą­żyła powie­dzieć ratow­ni­kom medycz­nym, że gdy obu­dziła się po tabletce nasen­nej, poszła szu­kać męża i zna­la­zła go mar­twego na tyłach domu. Że gdy funk­cjo­na­riu­sze przy­je­chali na miej­sce, nie zna­leźli ani śla­dów wła­ma­nia, ani awan­tury czy szar­pa­niny, a tech­nicy zabez­pie­czyli na ciele i ubra­niu zmar­łego tylko kilka wło­sów i odci­sków nale­żą­cych do żony, co nie mogło ani nikogo dzi­wić, ani samo w sobie na nic szcze­gól­nego wska­zy­wać.

– Może go otruła – syk­nęła Jadwiga Radłow­ska.

Stali na pobo­czu wysy­pa­nej żwi­rem drogi, która pro­wa­dziła na plac budowy nowego osie­dla. Był późny wie­czór, widzieli się nie­wy­raź­nie w pla­mach świa­teł wyle­wa­ją­cych się z bez­piecz­nych wnętrz ich samo­cho­dów, osło­nięci otwar­tymi drzwiami jak tar­czami. Nie było tam nikogo, kto mógłby ich zoba­czyć, może oprócz zbłą­ka­nego, wychu­dzo­nego lisa, któ­remu dewe­lo­pe­rzy metr po metrze wydzie­rali kawałki dzi­kiego kró­le­stwa. W ciem­no­ściach maja­czyły pochy­lone syl­wetki kopa­rek, a wzno­szone, jesz­cze nie­re­gu­larne mury domów z daleka przy­po­mi­nały zgra­białe ręce pogrze­ba­nych żyw­cem nie­szczę­śni­ków, któ­rzy spod zwa­łów pia­chu wycią­gają palce ku zim­nemu nie­bo­skło­nowi.

– To wykaże sek­cja zwłok – zauwa­żył Borys ostroż­nie, choć oboje dosko­nale wie­dzieli, że w stwier­dze­niu tym kryje się pro­wo­ka­cja.

Kobieta świ­dro­wała go spoj­rze­niem kogoś, kto wiele już widział i mało komu odpu­ścił.

– Może trzeba będzie kupić lep­szy sprzęt do badań – wyce­dziła powoli. – Sły­sza­łam o panu to i owo. Zna się pan na ludziach, co? – dodała nie­ja­sno, lecz zaraz jej inten­cje stały się kla­rowne. – Ta kobieta to dia­beł. Ma twarz nie­win­nej dziew­czyny, ale ani się obej­rzysz, a wle­zie ci do łóżka, zagar­nie twój dom i pożre twoją duszę.

Borys zmie­szał się. A ona, widząc, że patrzy na nią jak na starą wariatkę, wybuch­nęła gorz­kim śmie­chem.

– Myślisz, że osza­la­łam? – wypa­liła, dając sobie spo­kój ze zwra­ca­niem się per pan. – A może uwa­żasz, że sama jestem nie­wiele lep­sza? – zapy­tała z roz­ba­wie­niem, w któ­rym istot­nie tkwiło coś pomy­lo­nego.

– Tro­chę dziwne słowa… – wymam­ro­tał. „Pożre twoją duszę” odbiło się jesz­cze raz mię­dzy jego myślami jak pod­ska­ku­jący na wodzie kamień, by następ­nie opaść powoli na dno pamięci.

– Dziwne, nie­dziwne. Oby takie dziwne dla cie­bie zostały – powie­działa nie­mal pro­ro­czo. – Pogrzeb w jej prze­szło­ści. Zobacz, kim jest, jaką zro­biła karierę. Ja wiem, też się w życiu roz­py­cha­łam łok­ciami, ale nikogo nie okra­dłam, nie mam krwi na rękach. A ona… – zawie­siła głos. – Zobacz, jak skoń­czył mój syn – dodała na koniec, jakby był to osta­teczny dowód jej racji. I musiała naprawdę w to wie­rzyć, bo już nic wię­cej nie prze­szło jej przez zaci­śnięte usta.

Borys nie­chęt­nie przy­jął pie­nią­dze. Nie bar­dzo wie­dział, jak mógłby wro­bić nie­winną kobietę – aku­rat w tej spra­wie – nawet gdyby chciał i dostał dzie­sięć razy sowit­szą łapówkę. Uznał więc – dla zacho­wa­nia przed samym sobą pozo­rów uczci­wo­ści – że zawarł nie­jako umowę o sta­ranne dzia­ła­nie, a nie o okre­ślony rezul­tat, pró­bu­jąc zigno­ro­wać fakt, że prze­cież zawią­za­nego prze­zeń paktu uczciwy czło­wiek nie nazwałby umową i że jeśli komuś z jego strony nale­żała się jakaś przy­zwo­itość, to nie zawzię­tej zle­ce­nio­daw­czyni, a nie­win­nej ofie­rze. Ale Borys, jak więk­szość ludzi, wbrew samo­chwal­czym zapew­nie­niom nie kie­ro­wał się ani logiką, ani słusz­no­ścią, lecz przede wszyst­kim dobie­ra­niem takich opi­sów rze­czy­wi­sto­ści, aby przed sobą i innymi naj­mniej­szym kosz­tem posta­wiać się w moż­li­wie naj­lep­szym świe­tle. Póź­niej wystar­czyło już tylko uwie­rzyć we wła­sne kłam­stwa i resztki dys­kom­fortu zni­kały bez­pow­rot­nie. Borys miał w tym wprawę.

Zapę­dził swoją ofiarę do smęt­nego pokoju prze­słu­chań, gdzie nie­mym świad­kiem czło­wie­czych dra­ma­tów były biurko, lampa, kilka krze­seł i żalu­zje, a przede wszyst­kim kom­pu­ter – cier­pliwy i wyro­zu­miały jak pogrą­żone w medy­ta­cji bóstwo miło­sier­dzia.

Elena, blask Księ­życa – spraw­dził w inter­ne­cie – cze­kała na niego w towa­rzy­stwie chu­der­la­wego poli­cjanta, któ­rego ścieżka kariery raczej nie powinna pro­wa­dzić poza bez­pieczne, wypeł­nione papie­rami mury pań­stwo­wych insty­tu­cji. Bory­sowi prze­mknęło przez myśl, że gdyby Elena chciała, powa­li­łaby chło­paka i bez trudu mu umknęła. Sie­dząc na lichym, czar­nym krze­śle, wyglą­dała jak jastrząb przy­cup­nięty na żer­dzi, obser­wu­jący bacz­nie oto­cze­nie i gotowy w każ­dej chwili zaata­ko­wać lub odle­cieć.

– Radzę kupić sobie jakiś uży­wany tele­fon i kartę w kio­sku – stwier­dził Borys obce­sowo. – Spraw­dza­nie dowo­dów trwa.

– Mój tele­fon jest pra­wie pusty. Nie ma tam czego spraw­dzać.

– To tym bar­dziej powód, by spraw­dzić wszystko dwa razy. W tych cza­sach mało kto ma pusty tele­fon. Chyba że coś ukrywa – zauwa­żył pro­ku­ra­tor, zasia­da­jąc po dru­giej stro­nie stołu i włą­cza­jąc kom­pu­ter.

– To absurd. Jestem trak­to­wana jak prze­stępca, a rów­nie dobrze można uznać mnie za ofiarę całej sytu­acji. Zosta­łam wdową, a czuję się jak mor­derca – wytknęła.

– Nie sko­rzy­stała pani z pomocy psy­cho­loga. – Głos Borysa był obo­jętny, ale w sło­wach cza­iła się insy­nu­acja. – Na­dal może pani to zro­bić, jeśli czuje się pani pokrzyw­dzona.

– Psy­cho­log nie naprawi nie­spra­wie­dli­wo­ści – ucięła Elena pom­pa­tycz­nie.

Borys spoj­rzał na pusty for­mu­larz pro­to­kołu, który świe­cił nie­winną bielą na ekra­nie kom­pu­tera. Czym zapeł­nić tę pustkę? – pomy­ślał. Los kobiety był w jego rękach, dosłow­nie i bez prze­sady. Prze­niósł na nią wzrok – tego dnia wyglą­dała ina­czej, może przez to, że włosy zwią­zała w kok i tylko poje­dyn­cze, krót­sze kosmyki ota­czały jej twarz, która teraz wydała mu się smu­klej­sza niż poprzed­nio, ścią­gnięta wewnętrz­nym napię­ciem i zmę­cze­niem. Tylko oczy błysz­czały tym samym bla­skiem przy­gnę­bie­nia i walecz­no­ści, jak tam­tego dnia, gdy ich drogi się prze­cięły, a raczej to on, jak zawsze, wtar­gnął na czy­jąś ścieżkę, pró­bu­jąc zatrzy­mać lub zawró­cić bieg wyda­rzeń. Mało które z jego inte­rak­cji z ludźmi nale­żały do przy­ja­znych i ocze­ki­wa­nych z rado­ścią.

– Nikt nie naprawi nie­spra­wie­dli­wo­ści – odburk­nął w podob­nym tonie i wpi­sał swoje dane w odpo­wied­nie miej­sce for­mu­la­rza.

– Wszystko jasne – powie­działa krótko, a sło­wami tymi pod­jęła rzu­coną jej ręka­wicę. Nie o spra­wie­dli­wość tu cho­dziło; Borys dopiero w tej chwili zorien­to­wał się, że nie­opatrz­nie się do tego przed nią przy­znał. Wypo­wie­dział jej wojnę, choć był tylko czy­imś najemcą, a ona nie zamie­rzała się pod­da­wać bez walki.

– Wezwano panią na świadka – przy­po­mniał Borys, ucie­ka­jąc w for­mal­no­ści. Mimo wszystko chciał zacho­wać pozory, unik­nąć bez­po­śred­niej, nazbyt oczy­wi­stej kon­fron­ta­cji. – Postę­po­wa­nie na razie pro­wa­dzimy w spra­wie, nie mamy podej­rza­nego. Ponie­waż jed­nak oko­licz­no­ści śmierci pani męża nie są oczy­wi­ste… – Elena sły­sząc to, mimo­wol­nie prych­nęła, ale udał, że tego nie sły­szy – spraw­dzamy, czy ktoś się do niej nie przy­czy­nił. Pro­szę się zasta­no­wić, czy pani mąż nie miał wro­gów. W mię­dzy­cza­sie uzu­peł­nimy pani dane. Imię, nazwi­sko… – zaczął odczy­ty­wać.

Elena poda­wała mu powoli wszel­kie wyma­gane infor­ma­cje, rzu­ca­jąc je jak ochłapy i jed­no­cze­śnie zasta­na­wia­jąc się, czy wygło­szony wstęp był groźbą, pod­po­wie­dzią czy jakimś pseu­dop­sy­cho­lo­gicz­nym for­te­lem. Była pewna, że celowo uprze­dził ją o braku kon­kret­nych podej­rza­nych, ale czy ozna­czało to, że nie zebrali i raczej nie zbiorą żad­nych dowo­dów wystar­cza­ją­cych, by przed­sta­wić komu­kol­wiek jakie­kol­wiek zarzuty? A może prze­ciw­nie, gro­ził jej, że na razie prze­słu­chi­wana jest w cha­rak­te­rze świadka, ale wkrótce może stać się oskar­żoną?

– Zawód? – zapy­tał.

– Adwo­katka – odparła.

„Adwo­kat”, wpi­sał; jego palce poru­szyły się po kla­wia­tu­rze z nie­znacz­nym opóź­nie­niem, co nie umknęło jej uwa­dze.

Zdra­dziła swoją siłę, która teraz jed­no­cze­śnie stała się jej sła­bo­ścią. Od tej chwili z pew­no­ścią będzie zacho­wy­wał się wzglę­dem niej ostroż­niej. Już wcze­śniej miał prze­czu­cie, że jest praw­niczką, ale nie wie­dział, czy po apli­ka­cji i czy z jakim­kol­wiek doświad­cze­niem. Skoro jed­nak oka­zała się adwo­katką, będzie musiał zmie­nić swój spo­sób myśle­nia o niej, od innej strony ją podejść i uwa­żać bar­dziej, niż gdyby była tylko leżącą i ład­nie pach­nącą żoną-akce­so­rium.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki