Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pan odszedł i serce świata przestało bić. Królestwo, oparte na solidnej podstawie niebiańskiej hierarchii, musi trwać.
Daimon, jeszcze niedawno wyrzutek i szaleńca, pragnący zniszczyć świat, znów stał się szanowanym, choć niezbyt lubianym Świetlistym, Abaddonem Niszczycielem, w służbie Królestwu. Odwieczna, ulubiona banda uskrzydlonych drani, zabójców i intrygantów na nowo przygarnęła go do swoich wielkich, gorących serc. Alleluja!
Świetlista z dobrego rodu, imieniem Sereda - podróżnik, kartograf, odkrywca - która właśnie wróciła z kolejnej wyprawy, przyniosła Razjelowi, Panu Tajemnic dobrą nowinę. Znane jest miejsce bytności Pana.
Królestwo organizuje ekspedycję badawczą w dzikie i nieznane Strefy Poza Czasem, by rzucić się w wir najbardziej szalonych niebezpieczeństw czyhających gdzieś na najparszywszym zadupiu wszechświata i odnaleźć emanację Światłości.
Dowódcą wyprawy zostaje Tańczący Na Zgliszczach ze śmiercionośną Gwiazdą Zagłady.
Uważajcie na marzenia, skrzydlaci. Czasem spełniają się, jak klątwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 498
Razjelu, wróciłam... wróciłam, Razjelu.
Ten głos, spokojny, pozbawiony emocji, huczał mu w głowie niczym ryk burzy, przelewał się przez kolejne warstwy sennych koszmarów, drążył pokłady wspomnień, spływał w głąb serca palącymi kroplami żalu, które były gorzkie i słone, zupełnie jak łzy.
To już tak dawno, tyle czasu minęło, uświadamiał sobie, lecz upływ lat nijak nie zdołał naprawić tego, co pozostało trwale złamane, potrzaskane w drzazgi niczym stara, skorodowana kość. A odłamki, och, te cholerne odłamki, były wciąż tak ostre jak w dniu, w którym pozwolił, żeby odeszła na zawsze.
Czy kiedykolwiek zapomniał? Nie. Nie potrafił. Lecz sprawy Królestwa każdego ranka absorbowały jego umysł i uwagę, przysypywały wspomnienia jak pył, jak tuman piasku na pustyni, więc w pewien sposób był wdzięczny Jasności, że nieustanne problemy, wojny, spiski, zdrady i sekrety nie pozwalają mu rozpamiętywać ogromu straty, której doznał.
Trwał na stanowisku, kostyczny, niezłomny, uzbrojony w nieskończone tajemnice Wszechświata, w magię wszystkich sfer niebieskich, zawsze gotów wspomóc Gabriela w walce o dobro Królestwa, a przynajmniej o ład i porządek, spokój i równowagę, które same w sobie bywają czasami lepsze niż prawda lub miłosierdzie.
Archanioł idealny, czyż nie?
Zawsze na posterunku, zawsze przygotowany, aby odpierać ataki wrogów, knuć, tuszować błędy, naprawiać szkody i kłamać, jeśli sytuacja tego wymagała.
Ale na to nie był gotowy. Na ten głos, taki opanowany, tak boleśnie, nieznośnie znajomy, na twarz zapamiętaną w każdym szczególe, oczy raz szare, raz zielone, o barwie wody, głębokiej, czystej, bezdennej.
Umarli nie powinni wracać do życia, a przebrzmiałe uczucia, choćby nie wiem jak płomienne, potężne, bolesne i okrutne, nie mogą tak po prostu znów zaczynać buchać żarem, jakby nigdy nie wygasły, nie zostały zalane falą goryczy i pogrzebane na zawsze, niczym ogień w palenisku domu dawno już obróconego w ruinę i przeznaczonego do rozbiórki.
To wbrew zasadom.
Ale właśnie diabli wzięli twoje zasady, prawda, Książę Magów?
Dlatego archanioł Razjel, Pan Tajemnic, jeden z najbardziej zaufanych sprzymierzeńców i przyjaciół Gabriela, regenta Królestwa, Pana Zemsty i Objawień, filar trwałości całego Kosmosu, skrzydlaty, którego wpływy i władza nie miały sobie równych, miotał się teraz w łóżku, pogrążony w ciężkich, mrocznych snach, a wspaniała, delikatna pościel, cierpliwymi dłońmi licznych anielic służebnych wyszywana w motywy skrzydlatych słońc i komet o srogich, sowich twarzach, lepiła się do jego ciała niczym błoto. Obrzydliwa, gęsta maź, cuchnąca potem i strachem.
Razjelu, wróciłam, powtarzał tymczasem nieubłagany głos.
Wróciłam. Wróciłam. Wróciłam...
Daimon leżał w głębokiej wannie, zanurzony po szyję w przyjemnie gorącej wodzie, otoczony wonną pianą, delikatniejszą niż puch anielskich skrzydeł, i sączył słodkie, korzenne wino. Niedawno powrócił z patrolu w najgłębszych otchłaniach Wszechświata, więc odrobina luksusu po prostu mu się należała, jak cholernemu Izrafelowi trąba.
Grzejąc zmęczone kości w kąpieli, zastanawiał się leniwie, jak szybko jego życie wskoczyło ponownie w stare koleiny. Jeszcze niedawno był poszukiwanym wyrzutkiem, szaleńcem, który zapragnął zniszczyć świat, a teraz znów stał się szanowanym, choć niezbyt lubianym Świetlistym, Abaddonem Niszczycielem w służbie Królestwa. Chodził po brukowanych klejnotami ulicach Hajot Hakados, korzystał z wygód własnego pałacu, a zwykli skrzydlaci ustępowali mu z drogi, jakby był pieprzonym ucieleśnieniem zagłady. Czyli całkiem tak jak zawsze.
A przyjaciele? No cóż, chociaż niektórzy dopiero co sądzili, że postradał zmysły, inni zaś pragnęli go zabić, znowu stali się jedyną rodziną, jaką kiedykolwiek dane mu było posiadać.
Jeśli żyjesz tysiące i tysiące tysięcy lat, musisz nauczyć się takich zwrotów jak „kompromis”, „status quo” i „zapomnijmy o wszystkim, dobra?”.
Więc zapomniał. A przynajmniej się starał.
Odwieczna, ulubiona banda uskrzydlonych drani, zabójców i intrygantów znowu przygarnęła go do swoich wielkich, gorących serc. Alleluja!
Czy się ucieszył? Z pewnością. W końcu był przecież dokładnie taki jak oni. Nikt nie przyznał mu prawa, żeby się wywyższać. Oceniać. Obrażać. Chować urazy. Żądać przeprosin. No nie. Co to, to nie. Na pewno.
Ale gdzieś w głębi piersi, tam, gdzie rodziła się i buchała gorąca czerwień jego życia, pozostał jakiś cierń. Cień cienia. Skaza. Ostry, cienki grot żalu i goryczy. Lecz czy podobne drzazgi nie są po prostu konsekwencją naturalnej kolei rzeczy? Zupełnie zwyczajną kolekcją zadr gromadzonych w miarę upływu lat i dni spędzonych na Ziemi, w Królestwie, w Głębi czy gdziekolwiek indziej?
Zdecydowanie lepiej, żeby tak to potraktował. Z pewnością, lepiej dla wszystkich.
Upił kolejny łyk wina, zamknął oczy i usilnie starał się nie myśleć, że Gabriel, Razjel, Michał oraz Rafał nigdy już nie będą dla niego tak ukochanymi i wiernymi braćmi, jak byli niegdyś.
Archanioł Gabriel, regent Królestwa, przechadzał się po gabinecie, a gruby, kosmaty mech dywanu tłumił odgłos jego kroków. Światło słońca, jesienne i gęste niczym płynne złoto, wypełniało pomieszczenie łagodnym blaskiem. Drogie meble i bibeloty wydawały się unosić w tym nieskażonym, żółtawym poblasku niczym starożytne skarby zatopione we wnętrzu ogromnego, jasnego bursztynu.
Żywica czasu. Lepka, krzepnąca żywica uciekającego, mijającego życia. Wieczna pułapka.
O tak, wszystkie przedmioty zanurzone w tej wszechobecnej złocistości miały cudne – złudne kształty ostatecznego luksusu. Ba, przepychu nawet. Lecz co z tego? Królestwo wszak puchło od złota. Klejnotów. Niezmierzonego bogactwa, piękna i harmonii. Tu wszystko zachwycało. Porażało. Wypełniało serca i dusze podziwem oraz trwogą.
Tylko jednego brakowało.
Oddechu.
Gabriel poprawił kołnierz szaty. Wysoki. Sztywny. Obszyty najcenniejszymi w Kosmosie perłami zrodzonymi z łez bazyliszków. Ciasny, niewygodny, duszący niczym garota.
Pośród tego nieustającego blasku, blichtru, odwiecznego ceremoniału Pan Objawień czuł się jak owad uwięziony w kropli słonecznej żywicy. Przygnieciony odpowiedzialnością. Skrępowany wymogami polityki i dyplomacji. Zamknięty w okowach powinności i obowiązku. Martwy.
Tu brakuje powietrza, myślał. Przestrzeni, tchu, wolności. Na Jasność, brakuje tego w całym Królestwie.
Odkąd Pan odszedł, serce świata przestało bić.
Został on, regent. Zwykły archanioł wolą Światłości podniesiony niegdyś do rangi cherubina.
Na Jasność, ależ ze mnie cherubin, zaśmiał się gorzko. Najwyższy z aniołów. Potęga i moc Boża. Prawa ręka Stwórcy. Regent wszystkich Siedmiu Nieb. A przecież miotam się bez sensu jak dzika chimera w klatce, równie głupi, przerażony, agresywny i zaszczuty. Nie jestem wart więcej niż schwytane w potrzask zwierzę. Popełniam błąd za błędem. Tak bardzo chciałbym odejść, ale nie ma nikogo, komu mógłbym przekazać to brzemię.
Władzę. Cholerną, przeklętą władzę, której niegdyś tak mocno pragnąłem.
Uważajcie na marzenia, skrzydlaci. Czasem spełniają się jak klątwa.
Kołnierz ceremonialnej szaty cisnął, pierścień z pieczęcią regenta palił skórę na palcu, złocisty blask słońca rozlewał się wokół niczym trucizna.
Lecz mimo wszystko Gabriel doskonale zdawał sobie sprawę, że Królestwo musi trwać, oparte na solidnej podstawie niezmiennej niebiańskiej hierarchii. Ma w niej swoje miejsce zarówno on, jak i najpodlejszy sługa z ptactwa niebieskiego.
Tak przecież było zawsze. Ten stan, ten podział zagwarantowała u zarania dziejów sama Jasność. Kimże był, żeby go kwestionować?
On, fałszywy cherubin, osamotniony regent, starający się za wszelką cenę utrzymać na własnych barkach chwiejącą się strukturę całego ogromnego Wszechświata. Kaleki Atlas ze skrzydłami i przerażeniem wypełniającym serce niczym jad. Jeśli się ugnie, zachwieje, załamie lub zdradzi, Królestwo runie.
A do tego nie może dopuścić. Nigdy, za żadną cenę.
Dlatego nadal krążył po gabinecie, słysząc swój oschły, lekko poirytowany głos, skarżący się na nieprawidłowości zachodzące na pogranicznych terenach Nieba, zupełnie jakby stał się jakąś nakręcaną lalką, żałosną pacynką, dzielnie odgrywającą swoją rolę, mimo iż ręka Losu dawno już wysunęła się z jej wnętrza, z niechęcią strzepując palce.
– Geniusze z Limbo znów skarżą się na gangi nisko urodzonych Głębian, którzy terroryzują ich i żądają haraczy. Demolują lub podpalają sklepy, straszą kupców, kradną i dezorganizują handel. Nie możemy tego dłużej tolerować. Trzeba skłonić Lucka, żeby rzetelnie zajął się tą sprawą, inaczej będziemy zmuszeni wysłać tam siły porządkowe Królestwa. Wolałbym tego uniknąć, bo w Otchłani znów podniesie się wrzask, że się wtrącamy w nie swoje sprawy. Tymczasem Lampka siedzi na dupie w swoim zapyziałym, zimnym Pałacu Pięści, pisze wiersze i wzdycha, a już dawno powinien wziąć za pyski całą tę bandę demonicznych szczurków. Mnożą się w Limbo jak robactwo, łażą po ulicach, zaczepiają uczciwych mieszkańców i skrzydlatych z niższych chórów. Tylko patrzeć, jak zaczną gwałcić i zabijać. Tak dłużej nie może być, bo jak raz stracimy kontrolę, to... Razjel? Co z tobą, chłopie? Przecież ty mnie wcale nie słuchasz!
Pan Tajemnic oderwał zamglony wzrok od okna. Jego chłodne, błękitne tęczówki, zazwyczaj czyste i jasne jak szron na stoku lodowca, wydały się Gabrielowi jakoś ściemniałe i mętne. Odległe. Bardzo odległe, niczym sina mgła nad bezkresną przestrzenią oceanu. Opar znamionujący coś niedobrego. Może sztorm, a może tylko martwą, bezwietrzną ciszę.
– Masz rację – przyznał Książę Magów obojętnym, dziwnie pustym głosem. – Rzeczywiście. W ogóle cię nie słucham.
Dżibril poczuł nagłą falę zimnego gniewu.
Co to ma być? Tylko on się stara, przykłada do niewdzięcznej roboty władania Królestwem, utrzymywania spisków, uprawiania polityki i martwienia się o cały świat? Gdzie na przykład jest teraz jego stary druh, brat i pomocnik Razjel, bo tylko fizycznie nadal znajduje się w gabinecie, skulony na fotelu, złożony wpół niczym scyzoryk? Dokąd uciekł? Gdzieś w magiczne krainy swego słynnego czarodziejskiego umysłu? Dlaczego pozwala sobie na gnuśne bujanie w obłokach? Tak, do cholery, codzienne sprawy Królestwa są nudne i żmudne jak wędrówka Ludu po pustyni, ale czy to wystarczający powód, żeby zostawiać wszystko na łbie regenta i tak po prostu, bezczelnie nie słuchać?
– Stało się coś? – Dżibril zatrzymał się i uważnie przyjrzał przyjacielowi. – Czy po prostu uważasz, że to wydumany problem, a ja świruję jak Jonasz w brzuchu Lewiatana?
Razjel uśmiechnął się słabo, blado i bezkrwiście, niczym ktoś bardzo chory lub wycieńczony trudami życia.
– Nie, Dżibril – odezwał się tym samym odległym, pustym głosem, przywodzącym na myśl pęknięte naczynie. Gliniany garnek lub metalową, skorodowaną puszkę. Stare. Bardzo stare, potłuczone i bezużyteczne. – To, oczywiście, problem. Realny, nie wydumany. Ale, wybacz, nie mam najmniejszego zamiaru się nim przejmować. Bo widzisz, rzecz w tym, że mam właśnie o wiele większy. Niebotycznie, cholernie wielki. Taki, z jakim jeszcze nie przyszło mi się zmierzyć.
Gabriel zamarł. Zielone oczy zwęziły mu się jak u kota.
– Ty masz? – powtórzył.
– No tak. Na razie ja – znów ten obojętny, pęknięty głos.
Regent drgnął, niemile zaskoczony.
Coś wyraźnie stało się z Księciem Magów. Coś złego, niebezpiecznego i podstępnego jak krocząca cicho, niewinna z pozoru śmiertelna choroba. Nie znał takiego Razjela i nagle bardzo się zląkł tego, co Pan Tajemnic może mu teraz obwieścić.
– Czy to dotyczy Królestwa, czy jakichś twoich magicznych hokus-pokus? – spytał sucho, starając się nie okazywać niepokoju.
Razjel westchnął. Patrzył na własne palce, jakby nigdy nie widział niczego podobnego.
– Tak, obawiam się, że jak najbardziej dotyczy Królestwa. I Głębi. I Ziemi, Kosmosu oraz wszystkiego w ogóle.
– Wszystkiego w ogóle – powtórzył regent, a jego głos zrobił się zimny jak marcowe słońce. – To może wyjaśnisz mi łaskawie, dlaczego ja nic o tym nie wiem?
Książę Magów splótł wąskie, kościste dłonie.
– Bo właśnie od dłuższego czasu zbieram się, żeby ci powiedzieć. Tylko za diabła nie wiem jak.
– Pomogę ci, bracie. Najprościej za pomocą ust. Otwiera się je i zamyka, językiem i wargami formułując coś, co nazywa się „słowa”. Wiem, że rzadko ich używasz, ale to będzie najlepszy sposób w tym wypadku. Możesz też przysłać uprzejmy liścik, ale tak się składa, że ja po całej tej aferze z Daimonem jestem nieco poirytowany i rozbity, więc szybko tracę cierpliwość, a listy w Królestwie potrafią iść całe wieki. No więc powiesz mi, o co chodzi?
Razjel pochylił się w fotelu. Skórę miał bladą, napiętą jak szlifowana kość, oczy wciąż zimne i mgliste niczym ocean w pochmurny dzień.
– W porządku, jak chcesz. Dostaniesz wszystko na widelcu. Będą słowa, proste, zrozumiałe i wyraźne. Zupełnie niegodne Pana Tajemnic i jego nieustannych sekretów. A wagę problemu ocenisz sam, Dżibril, kiedy już skończę. Otóż pewnie jest ci wiadome, że dawno temu, będzie już chyba kilka wieków, miałem uczennicę, Świetlistą z dobrego rodu, imieniem Sereda. Okazała się bystra i zdolna, ale bardziej niż magią interesowała się odkrywaniem nieznanych światów. Pragnęła badać nie tylko nasz Wszechświat, lecz przede wszystkim dzikie i nieznane Strefy Poza Czasem. Miała w sobie niezwykłą ciekawość, głód wiedzy i odwagę. To nieodzowne cechy odkrywcy, nie uważasz? Chociaż wykazywała duży talent magiczny, w końcu porzuciła naukę u mnie na rzecz przygody. Nasze drogi się rozeszły...
Przerwał, umilkł, zamarł, podobny do pogrążonego w medytacji derwisza. Uciekł wzrokiem gdzieś daleko, hen, poza wymiary i przestrzeń, wpatrzony wstecz, w odległy, zamglony horyzont wspomnień. Odpłynął.
Cisza się przedłużała, Gabriel poczuł narastającą irytację.
I ostry, bolesny skurcz lęku.
Co się z nim dzieje, na litość Pańską?
Przez chwilę czekał w milczeniu, lecz w końcu ze złością machnął dłonią tuż przed ściągniętą, obcą nagle twarzą przyjaciela.
– Na Jasność, Razjel! Ocknij się, chłopie. Co cię opętało? Zachowujesz się, jakbyś postradał zmysły! Najpierw wieszczysz jakieś nienazwane nieszczęścia, a potem wspominasz mi tu pewną smarkatą, którą uczyłeś magii Światłość wie kiedy, i robisz z tego problem Królestwa! Co się takiego stało? Zaprosiła cię na imprezę wspominkową czy co?
Książę Magów poderwał się na fotelu, jakby regent dźgnął go niespodziewanie sztyletem.
– Sereda to wybitny naukowiec – zaprotestował natychmiast, odrobinę od rzeczy, z dziwnie fanatycznym, niezdrowym podnieceniem, niepokojąco odmiennym od poprzedniego nienaturalnego, bezbarwnego spokoju, co natychmiast przestraszyło Pana Objawień jeszcze bardziej.
Tymczasem Książę Magów zaczął gestykulować ze sztucznym ożywieniem, jakby gesty mogły nadać słowom szczególną moc.
– Podróżnik, kartograf, odkrywca, wybitny znawca fauny i flory magicznej – wyliczał, pokazując zdumionemu Gabrielowi długie, chude palce. – Czy wiesz, że to ona pierwsza zbadała i opisała topografię Triloki? Mimo wielu trudów i niebezpieczeństw wspięła się na sam potrójny szczyt tego niezwykle podstępnego świata, a potem opuściła się aż na dno krainy rządzonej przez Pana Śmierci Jamę i sporządziła doskonałe mapy. Jako jedyna dotarła do Swargaloki, świata bezkresu, gdzie spędziła lata na badaniach i eksperymentach, oraz do położonej jeszcze głębiej, znacznie bardziej niebezpiecznej Pitriloki, krainy przodków, skąd przyniosła bezcenne szkice kartograficzne, okazy zoologiczne i nieznane dotąd rośliny o ogromnym znaczeniu dla rozwoju sztuki alchemicznej. Opis jej wyprawy możesz znaleźć w znakomitej księdze „Podróże przez trzy warstwy wiedzy”, którą napisała po powrocie na podstawie notatek i wspomnień. Ale to nie wszystko! Penetrowała także lodowe przestrzenie zakazanego kraju Jegfold oraz legendarne Miasto Iwana Niekrasowa, gdzie przed nią nie miał nigdy wstępu żaden skrzydlaty uczony! Sporządziła wyśmienity bestiariusz, napisała także wiele innych ksiąg o ogromnym znaczeniu dla nauki. Powiadają, że oswoiła leukrottę i prowadziła z nią długie rozmowy o naturze bestii. Nawet sobie nie wyobrażasz, dokąd dotarła i na jakie niebezpieczeństwa była narażona! A oprócz tego...
Cierpliwość Gabriela się wyczerpała.
– Oprócz tego chyba na mózg ci padło, Raz! – warknął ostro. – Chłopie, opanuj się! Zaczynam się bać, że masz gorączkę i bredzisz. A może ktoś rzucił na ciebie zaklęcie? Czarnomagiczną klątwę lub coś w tym rodzaju? Normalnie się czujesz? Nie masz zwidów, kłopotów z ostrością widzenia albo bólów w ciemieniu? Pamiętasz, jak się nazywasz i jaką funkcję pełnisz w Królestwie?
Razjel westchnął ciężko. Wydawało się, że nieco otrzeźwiał. Spojrzał na przyjaciela smutnym, ciężkim, ale zupełnie przytomnym wzrokiem.
– Chyba wolałbym nie pamiętać. Bo miałem nadzieję odpocząć choć chwilę od katastrof, Dżibril. A tymczasem blada dupa, stary. Dobra, chcesz, żebym przywalił prosto z mostu, to proszę bardzo. Widzisz, sprawa przedstawia się tak. Sereda odwiedziła mnie dwa dni temu. Właśnie wróciła z kolejnej wyprawy w głąb Stref. Przyszła prosto do mnie, bo... Gabrielu, ona powiedziała, że wie, gdzie jest Pan.
Regent Królestwa zamrugał. Teraz naprawdę zaczęło mu się zdawać, że w gabinecie jest bardzo duszno.
Duszno, ciemno, straszno i niepokojąco blisko obłędu.
– Co? – szepnął wstrząśnięty. – Co takiego? Ale jak? Przecież...? Czy ty wiesz, co to znaczy?!
Razjel siedział dalej w fotelu, niewzruszony, tylko pobladł trochę i nerwowo zaciskał usta.
– Tak, zdaję sobie sprawę, co to znaczy. – Minę miał ponurą niczym sam pałac Pandemonium. – Może nawet lepiej niż ty, bo wydajesz się być odrobinę w szoku, a ja miałem już czas, żeby ochłonąć. Nie chodzi tylko o to, że Sereda podobno odnalazła Pana. Główny problem leży w tym, że się dowiedziała o Jego nieobecności w Królestwie.
– Rany! – wyjąkał Gabriel. – To jest... o kurwa! Nożeż kurwa, sam nie wiem. Przysięgam, że nie wiem, Raz. Jakbym dostał obuchem przez łeb. Jesteś pewien, że tak powiedziała?
– Nie. Przyśniło mi się! Usłyszałem od pewnego gnoma, który z kolei dowiedział się od kurdupla imieniem Titelitury. Zobaczyłem w magicznym zwierciadełku. Wymyśliłem, bo mi się nudziło – parsknął ironicznie Pan Tajemnic. – Oczywiście, że jestem pewien. Jak tego, że mamy teraz przesrane stąd aż do samego Praoceanu.
Gabriel długimi krokami zaczął przemierzać gabinet, tarmosząc na palcu słynny sygnet z pieczęcią regenta, a to zawsze oznaczało, że jest bardzo wzburzony.
Myślał gorączkowo, tylko po to, żeby zagłuszyć strach i rozpacz.
Ponieważ się bał. Bał się jak nigdy w życiu.
Najpierw Jasność napełniła mocą miecz Daimona, Gwiazdę Zagłady, a teraz ponoć objawiła się jakiejś skrzydlatej w Strefach Poza Czasem. Bzdura. Zupełny idiotyzm. Ta cała Sereda po prostu zwariowała z powodu trudów i niebezpieczeństw podróży. Albo zaraziła się jakąś czarnomagiczną cholerą. Klątwą. Opętaniem. Czymkolwiek. To się podobno zdarza badaczom. Świrują. Są dziwni. Mają zwidy. Tak, z całą pewnością anielica jest świrnięta. Bredzi od rzeczy. Wcale nie widziała Pana. Pan odszedł wieki temu i nic nie wskazuje, żeby zamierzał wracać.
A jeśli nie? Jeżeli to część Jego planu? Jeśli oznacza, że jednak znów nawiedzi Królestwo? Powróci w całej swej chwale i zażąda, żeby zdać sprawę z uczynków? Co, jeśli tak postanowił?
Pan Objawień poczuł, jakby wpadał do strasznej, lodowatej otchłani śmiertelnego zimna. Przepaści własnego sumienia.
Gdyby Pan teraz wrócił, to on, Gabriel, ukochany archanioł, regent Królestwa, nie miałby siły ani śmiałości, żeby przed Nim stanąć. Drżałby i płakał z przerażenia. Jak demon, jak upadły, jak prawdziwy, rdzenny Głębianin.
Nie, nie mógł sobie teraz pozwolić nawet na cień takiej ewentualności.
Boby go zabił. Spalił niczym on kiedyś Gomorę.
Dlatego zaczął mówić. Szybko, nieskładnie, byle zagłuszyć wycie przerażonego serca.
– Słuchaj, a może to spisek? Zdrada? Powiedział jej ktoś z naszych albo Głębian. Tak, tak! To na pewno spisek. Jakiś drań nas zdradził! Tylko kto? Pewnie któryś dupek z Otchłani! Modo i Lucek na pewno nie, ale może Mefisto albo Tammuz? Jasne, Tammuz już kiedyś puścił farbę. To może być on! Albo nie, czekaj! Uriel! On mi patrzy na parszywą owcę. Te złote loczki, antyczne tuniczki, opalone ramiona. Archanioł Słońca! Szycha z odzysku. Gdyby nie miał prawa wstępu przed Biały Tron, w życiu bym go nie dopuścił do konspiracji. Nigdy nie był jednym z nas. Jeździ w kółko po świecie rydwanem zaprzężonym w te swoje tłuste siwki i odstawia niedorobionego Apolla! To on, Raz! Coś czuję, że właśnie on nie umie trzymać języka za zębami! No tak! Ależ tak! – Gabriel palnął się dłonią w czoło, aż plasnęło. – Oczywiście! On podróżuje po całym Kosmosie, ta mała od Pitriloki także, nic dziwnego, że się spiknęli. Chciał jej zaimponować, kretyn skończony, i wychlapał wszystko, co wie na temat Jasności! Poczekaj, już ja go załatwię! Wepchnę mu tę złotą tunikę do gardła i wyciągnę dupą, razem z flakami i kłamliwym, gadzim, zdradzieckim sercem! To Uriel, na pewno on, Raz. Musimy natychmiast...
Jednak Razjel nie miał ochoty wysłuchiwać histerycznych tyrad przyjaciela. Gróźb ciskanych pod adresem nieszczęsnego, Bogu ducha winnego Anioła Słońca. Dobrze znał Gabriela i świetnie wiedział, jak ten potrafi się nakręcić, jeśli jest przerażony.
A teraz był, niczym śmietnikowy bazyliszek w obliczu wściekłego smoka Chaosu.
– Dżibril, nie świruj! Uspokój się natychmiast i daj mi skończyć – huknął ostro Razjel. – Sprawdziłem wszystkie źródła. Sereda faktycznie dopiero co powróciła z wyprawy. Nie kontaktowała się z nikim, kto mógłby mieć pojęcie o zniknięciu Pana. Mój wywiad już to rozpracował. Po powrocie do Królestwa zaraz skierowała się do swoich kwater przy Bramie Północnego Wiatru i pozostawała tam aż do rozmowy ze mną. Po przepłynięciu Rzeki Czasu rejsową jednostką Królestwa pod nazwą „Zielony Tryton” zeszła ze statku w porcie handlowym, w Zatoce Rahaba, stamtąd powozem pojechała do domu i od razu zaczęła zabiegać o audiencję u mnie. Oczywiście, natychmiast ją przyjąłem. Przez cały czas widziała może kilku służących i trochę przypadkowego ptactwa niebieskiego. I nikogo więcej. Żadnych wpływowych Świetlistych ani Głębian. Przysięgam, sprawdziłem każdy jej krok. Jest czysta. Poza tym to skrzydlata godna całkowitego zaufania. Ręczę za nią własnym słowem i głową.
Regent Królestwa zareagował jak pantera dźgnięta włócznią. Odwrócił się błyskawicznie, jego zielone, okrutne i przepiękne oczy lśniły najczystszą furią.
Miał dość. Po prostu dość.
Ledwo opanował i przetrwał tę straszną awanturę z Abaddonem, który otrzymał rozkaz rozpieprzenia na strzępy Ziemi, ukochanej planety Pańskiej, a teraz znów wszystkie Nieba Królestwa waliły mu się na głowę, jedno po drugim, niczym białe, marmurowe nagrobne płyty o wadze całego Kosmosu.
– Wsadź sobie swoją głowę tam, gdzie i słowo! Nie widziałeś jej całe wieki! – wrzasnął. – Przez ten czas mogła przelecieć więcej towaru niż sama Nierządnica Babilońska i upaprać się w gównie zdrady, spisku i niegodziwości bardziej niż sam Jaldabaot!
Razjel bardzo zbladł. Na wysokich kościach policzkowych zapłonęły cynobrowe plamy rumieńców.
– Nie – powiedział bardzo cichym, złowrogim głosem węża. – Nie mogła, regencie. A ty uważaj na słowa, dobrze? Bo nie ręczę za siebie. Powiedziałem, że ją znam, i to powinno ci wystarczyć. Wrzeszcząc jak nawiedzony szaleniec, obrażasz nie tylko dzielną, mądrą i oddaną Królestwu Świetlistą, która jest w dodatku wybitnym naukowcem, ale także mnie. Tego zaś znosić nie zamierzam.
Wtedy Gabriel spojrzał wreszcie w samo serce błękitnego, lodowego płomienia, w którym spalał się właśnie jego biedny przyjaciel, dostrzegł odwieczną, smutną, samotną i ostateczną tajemnicę Księcia Magów i w nagłym, wstrząsającym przebłysku pojął wszystko.
– Razjel – wymamrotał równie zdumiony, co przejęty skruchą. – Czy ty...? To znaczy ona... Czy kiedykolwiek, no wiesz...?
– Chcesz spytać, czy mam lub miałem kiedyś jakieś życie osobiste, Dżibril? – Chudy, czarnowłosy archanioł obdarzył go gorzkim, niewesołym uśmiechem, który przypominał krwawą rysę na bladej, ściągniętej twarzy. – To takie nieprawdopodobne, co? Kostyczny, niewywrotny Razjel, wyprany z uczuć niczym rozpędzona merkawa? Tak, Gabrielu. Przyjmij, że miałem. I ani słowa więcej, rozumiesz?
– Dobrze – powiedział regent. – Rozumiem. Wybacz to, co powiedziałem o twojej dawnej przyjaciółce. Powinienem bardziej uważać na słowa. Ale jestem cholernie wzburzony i... boję się, wiesz? Bardzo się boję, co to wszystko może oznaczać. A teraz postaraj się streścić rozmowę z Seredą możliwie dokładnie, żebym miał jakiś obraz sytuacji, dobra?
Książę Magów skinął głową.
– W porządku. Spróbuję niczego nie pominąć.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Od dzieciństwa marzyła, że kiedyś zostanie reżyserem. Równie silnie pragnęła zostać lalkarzem, rzeźbiarzem i archeologiem. Zwiedzanie uroczych starych miasteczek (z częstymi postojami w małych, tradycyjnych knajpkach), patrzenie na morze, spacery plażą, malowanie obrazów, szycie lalek i grzebanie w starociach to do dziś jej ulubiony sposób spędzania wolnego czasu.
Jej wrażliwość ukształtowała się podczas nauki w liceum plastycznym, w trakcie studiów archeologicznych i nade wszystko dzięki lekturom. Bo dom Kossakowskich był zawsze pełen książek i bez czytania nikt z rodu nie mógłby się obejść.
Archeologia nauczyła ją odkrywać i odtwarzać światy, rozbudowała wyobraźnię, nauczyła myślenia fabularnego, które umiejętnie wykorzystała, realizując dokumentalne programy telewizyjne i podejmując pierwsze próby literackie.
Nie zapomni dnia, w którym po raz pierwszy ujrzała swój tekst w druku. Tego się nie da z niczym porównać. To uzależnia i determinuje plany. Dzisiaj w jej życiu dominuje literatura, która z pasji przerodziła się w sposób na życie i pracę.
Lubi w swoich powieściach eksperymentować ze stylem i gatunkami. Zawsze jednak przywiązuje wagę do szczegółów – starannie rozpisuje poszczególne rozdziały i sceny, jest do bólu dokładna i konsekwentna w swoich postanowieniach.
Chętnie ucieka od miasta i pracy. Ma nieduży letni domek, w którym czuje się naprawdę u siebie i na właściwym miejscu.
Statek był stary, szarobłękitny i stanowczo za duży. Brakowało mu kilku ton, by uznać go za pełnoprawną fregatę. Lecąc przez próżnię, musiał wyglądać pięknie, błyskając żółtymi plamkami pozycyjnych świateł i błękitem bulwiastych dysz plujących energią rdzenia. Nieco podpity Myrton Grunwald oglądał go ze wszystkich stron i nie mógł dojrzeć jakichś drastycznych wad. Ot, lekko porysowany kadłub, komputery do odświeżenia, a w jednej z kwater śmierdziało.
– Co tak drogo? – spytał handlarza, nerwowego niskiego człowieczka łażącego za nim krok w krok i zacierającego małe, chropowate łapki. Drogo akurat nie było, ale handel bądź co bądź przypominał taniec i warto było stanąć partnerowi na odcisk. – Czy to prawda, co o nim mówią? – strzelił w przypływie alkoholowego natchnienia. Co mówili o statku i czy w ogóle mówili, nie miał pojęcia, ale nie zaszkodziło spróbować.
– Wszystko nieprawda, bzdury – zdenerwował się człowieczek. – Statek nie jest nawiedzony!
Nawiedzony! To było to. Myrton kucnął przy fotelach stazowych w sterowni i z wyćwiczonym niesmakiem pociągnął za jedną z podających narkotyk rurek.
– W statkach szumi – rozpędził się człowieczek. – Wie pan. Stare zbitki energetyczne. A i klop potrafi zabulgotać. A wtedy ludzie zaczynają mówić. Same głupoty. Jeden po pijaku zobaczy zmarłą matkę wychodzącą ze sracza, a inny wierzy, że konsola sterująca przekazuje mu jakieś sygnały, a potem się zaczyna. „Statek jest nawiedzony”, mówią. „Duchy przestawiają krzesła w mesie”. To wszystko z nudów.
Myrton nie słuchał. Nie wierzył w duchy, ale jeśli pomogłoby to zbić cenę, gotów był uwierzyć w całe ich stado wysmarowane ektoplazmą. Handlarz żądał dwóch milionów jedów – jednostek w kredycie Zjednoczenia, z czego dziesięciu procent wpłaty własnej. Myrton miał pięćset tysięcy z groszami. Wszystkie oszczędności, ostatnie zarobki i to, co dostał za części po „Smoczycy”, musiało mu więc wystarczyć na wpłatę, przeróbki i wgranie oprogramowania. Z szybkich rachunków wynikało, że powinno mu zostać około stu tysięcy, czyli minimalna kwota, która powinna trafiać na konto handlarza co standardowy błękitny miesiąc, aż do uiszczenia pełnej opłaty z dwunastoprocentowym narzutem manipulacyjnym.
Makabra.
Statek kosztował tyle, co ekskluzywny apartament na Błękicie – planecie-stolicy Zjednoczenia.
– Broń? – spytał, drapiąc się po brodzie. Handlarz widocznie się rozpromienił.
– Laser z opcją górniczą, dwa działa turbinowe, plazma i ściągacz. Plazma jest uszkodzona, tak samo jak jedna z turbinówek, ale do naprawienia. Ściągacz działa bez zarzutu, laser tak samo. Piękna broń! Poprzedni właściciel wprowadził własne... modyfikacje, także do stazo-nawigacji, ale wszystko jest legalne!
– Poprzedni właściciel... A jak ta ślicznotka nazywała się przed restartem rejestracyjnym? – spytał Myrton, zerkając czujnie na miejsce, w którym powinna tkwić stalowa płytka z wygrawerowaną nazwą. Nie było jej. Handlarz zamachał łapkami.
– Myśli pan, że pamiętam? Skąd mam...
– Nie szkodzi. – Myrton niedbale zamachał butelką wypełnioną do połowy migdałową whisky. – Zaraz sam nam powie. Zrobimy tylko małe czary-mary w rejestrze dziennika pokładowego – rzucił, klepiąc już we włącznik głównego komputera i tańcząc palcami po zakurzonej klawiaturze. System zaszemrał, a potem zaterkotał.
– Nie może pan! – wypiszczał handlarz, ale na protesty było za późno.
– Gotowe – powiedział Myrton, naciskając klawisz wywołania, i na nieco wypukłym ekranie pojawiło się logo statku: falista, czarna linia na tle zimnych gwiazd i nazwa, wybita grubymi, białymi wersalikami.
CZARNA WSTĘGA
W sali panował półmrok, ale dwa duże, pięcioramienne świeczniki równomiernie oświetlały cały stół. Jeszcze przed kilkoma laty nie przeszkadzało mi, gdzie i w jakich warunkach czytam, jednak ostatnimi czasy podczas lektury przy słabym świetle pieką mnie oczy i boli głowa. Książka nosiła tytuł „O pochodzeniu gatunków”. Kupiłem ją od nobliwego handlarza starzyzną, który prawdopodobnie nie rozumiał z niej ani jednego słowa. Zapłaciłem trzydzieści złotych, a gdyby handlarz umiał się trochę lepiej targować, dałbym i pięćdziesiąt. Z drugiej strony możliwe, że on myślał coś podobnego o mnie. Tak czy siak, dla nas obu był to dobry interes. Przewróciłem stronę i dotarłem do początku kolejnego rozdziału. Książka traktowała o pochodzeniu świata. Napisało ją wspólnie dwóch uczonych, a każdy z nich forsował inną teorię. Jeden twierdził, że przyroda rozwijała się stopniowo i płynnie, od prostszych form do bardziej skomplikowanych, drugi był przekonany, że historia świata jest przerywana niezliczoną ilością kataklizmów, które za każdym razem przestawiają bieg życia na inny tor. Godne podziwu było, ile argumentów za i przeciw ci dwaj pedanci zdołali wrzucić do jednego worka, nie wytknąwszy nawet nosów ze swoich pracowni. I jak zręcznie potrafili się nimi posługiwać! Dopiłem wino i machnąłem na oberżystę, aby doniósł mi cały dzban. Miejscowe czerwone było naprawdę dobre.
Skrzypnęły drzwi, do gospody wszedł kolejny gość. Z przyzwyczajenia obrzuciłem go spojrzeniem. Niski, ostre rysy, spiczasty nos, długie siwe włosy starannie uczesane i napomadowane. Wyglądał mi na księgowego albo adwokata, ale nie była to żadna przemyślana ocena, ponieważ w Fenidong z machinacji pieniędzmi albo prawem utrzymuje się co drugi. Fenidong to miasto z największą koncentracją banków na wschód od Cesarstwa Crambijskiego. Jesteście szlachcicem, posiadacie rozległe grunty, ale macie właśnie pustki w kieszeni i nie zdołacie spełnić swojego obowiązku lennego? Tutaj z pewnością zdobędziecie pieniądze, oczywiście po udzieleniu należytych gwarancji. A może nie macie na sfinansowanie prywatnej lokalnej wojny? Fenidońscy bankierzy z ochotą pójdą wam na rękę. Co się zaś tyczy świata wewnątrz granic państw stowarzyszonych w Lidze Handlowej, fenidończycy pożyczą wam pieniądze właściwie na wszystko, od sfinansowania zakazanego przez Konwent nekroczarownictwa aż po morskie ekspedycje odkrywcze. Na terenach należących do Ligi musicie jednak przestrzegać rygorystycznego prawa, ponieważ miejscowi najemnicy są najlepiej opłacani na świecie i zasługują na swoje wynagrodzenie. Albo musicie brać udział w tak dużym i brudnym przedsięwzięciu, żeby udało wam się przekupić sędziów, poborców podatkowych i oficerów sił porządkowych. W praktyce podobny ustrój oznacza, że bez wielkiego niebezpieczeństwa możecie po ciemku przechadzać się nieuzbrojeni po większości fenidońskich dzielnic, ale jeśli przez przypadek wejdziecie w drogę któremuś z miejscowych rekinów biznesu, rano będziecie pokarmem dla rybek. Albo dla psów.
Oberżysta przyniósł mi nowy dzban wina, poczekał, aż spróbuję, i odszedł, dopiero kiedy skinąłem głową. Inną zaletą tutejszego ustroju jest to, że w lepszych lokalach nie musicie płacić natychmiast, rachunek wystarczy uregulować dopiero przed wyjściem.
Rozczytałem się w kolejnym rozdziale. Ewolucjonista starał się rozprawić ze szczątkami szkieletów prehistorycznych potworów, które mu do niczego nie pasowały. Gdyby ci dwaj panowie chcieli, zaprowadziłbym ich na miejsce, gdzie z rzekomo wymarłymi smokami spotkaliby się in natura.
– Pan Koniasz?
Podniosłem spojrzenie znad książki. W odpowiedniej odległości niepewnie dreptał adwokat-księgowy. Miał trochę niewyraźną minę. Nie dziwiłem się. Nie należę do jego świata – dwumetrowy chłop, chudy i żylasty, z nosem złamanym tyle razy, że prawie stracił pierwotny kształt, do tego wychudła podłużna twarz, oszpecona starymi i nowszymi bliznami.
– Tak, to ja. A pan?
Wzdrygnął się. Niedawno jeden spryciarz rozharatał mi nożem krtań. Przeżyłem, ale przypłaciłem to głosem i od tego czasu raczej unikam śpiewu. Głośnych rozmów również.
– Tobiasz Masner, przedstawiciel firmy adwokackiej Masner i Spółka.
– Proszę usiąść. – Wskazałem krzesło po przeciwnej stronie stołu, zamknąłem książkę i napełniłem drugi kielich, który oberżysta przyniósł, żeby nie wyglądało, że piję sam.
– Czy może pan w jakiś sposób potwierdzić swoją tożsamość? – kontynuował Masner.
Kiedy wkroczył na pewniejszy grunt, jego głos brzmiał bardziej profesjonalnie i zdecydowanie.
– Nie – odpowiedziałem.
Jego profesjonalizm się rozpłynął.
– Ehm, więc... ja... muszę się przekonać, że to rzeczywiście pan.
– Jak zatem mnie pan poznał, skoro nie jest pan pewien mojej tożsamości? – zapytałem.
– Wnioskując z opisu, nie można pana... ehm, ehm, nie zauważyć – z zakłopotania prawie zaczął seplenić, ale w końcu wybrnął z tego całkiem dobrze.
– Coś w stylu: na pierwszy rzut oka wstrętny i niebezpieczny?
– Ta-ak – zgodził się po krótkim wahaniu.
– Zatem to ja.
Copyright © by Maja Lidia Kossakowska Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-221-2
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta
Ilustracja na okładce Dark Crayon
Projekt okładkiDark Crayon „Grafficon” Konrad Kućmiński
Ilustracje Vladimir Nenov
Redakcja Dominika Repeczko
KorektaAgnieszka Pawlikowska Magdalena Byrska
Skład oraz opracowanie okładki „Grafficon” Konrad Kućmiński
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl