28,43 zł
"To nie jest książka o gotowaniu. To nie jest książka o kuchni. To fantastyczna przygoda, szalona podróż przez cały Kosmos, to szok, dowcip, inteligencja i zagadka kryminalna. Koniecznie przeczytajcie, co najlepszy szef kuchni wśród pisarzy i najzdolniejszy gawędziarz pośród szefów robił, kiedy go nie było!" Saanti Wrtt, magazyn "Galaxia"
"Naprawdę nie chcecie się zdrowo pośmiać? Zobaczyć, w jak absurdalnym, zabawnym i dziwacznym świecie przyszło nam żyć? Nie macie ochoty doskonale się bawić, a jednocześnie zdziwić, zirytować, ocknąć, zrozumieć i zastanowić? Nie chcecie pomyśleć? Jeśli nie, to nawet nie bierzcie do łap tej książki. Bo kiedy już zaczniecie, nie będzie odwrotu. Spojrzycie na Międzygalaktyczną Unię Światów oczami Hermoso Madrid Ivena, najbardziej nieznośnego, niepoprawnego politycznie, ironicznego i inteligentnego szefa kuchni od czasu Wielkiego Wybuchu. Oczami prawdziwego Ziemianina. I niech mnie Czarna Dziura pochłonie, jeśli drań nie ma czasem racji!" Oleisty Brunatny Odłamek, satyryk, recenzent, felietonista "Stowarzyszonych w imię prawdy i radości", Zew Uwielbienia planety Tritonia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 504
Książki Mai Lidii Kossakowskiej wydane nakładem naszego wydawnictwa:
1. Siewca Wiatru
2. Zakon Krańca Świata – tom 1
3. Zakon Krańca Świata – tom 2
4. Więzy Krwi
5. Ruda Sfora
6. Żarna niebios
7. Upiór Południa. Czerń
8. Upiór Południa. Pamięć Umarłych
9. Upiór Południa. Burzowe Kocię
10. Upiór Południa. Czas Mgieł
11. Zbieracz Burz – tom 1
12. Zbieracz Burz – tom 2
13. Grillbar Galaktyka
To nie jest książka o gotowaniu. To nie jest książka o kuchni. To fantastyczna przygoda, szalona podróż przez cały kosmos, to szok, dowcip, inteligencja i zagadka kryminalna. Koniecznie przeczytajcie, co najlepszy szef kuchni wśród pisarzy i najzdolniejszy gawędziarz pośród szefów robił, kiedy go nie było!
Saanti Wrtt, magazyn „Galaxia”
Hermoso Madrid Iven, legendarny szef kuchni, autor błyskotliwych i przebojowych programów kulinarnych, jedyny człowiek w kosmosie, który co wieczór gości w domach mieszkańców całej Galaktyki, celebryta, erudyta i błyskotliwy pisarz, wreszcie odkrywa przed nami Wielką Tajemnicę. Gdzie był, co robił, czego unikał i dlaczego zniknął niespodziewanie na tak długi czas. Tak, naprawdę trzymacie w odnóżach jego pamiętnik. I niech gwiazdy mają was w opiece, jeśli z głupoty, strachu czy nieśmiałości nie sięgniecie po ten cholernie kosmiczny bestseller!
Zaroo, „Głos Syriusza”
Hmm, całkiem trrr jak na Ziemianina.
S’mmm-ak, krytyk literacko-kulinarny siedemnastego stopnia
Naprawdę nie chcecie się zdrowo pośmiać? Zobaczyć, w jak absurdalnym, zabawnym i dziwacznym świecie przyszło nam żyć? Nie macie ochoty doskonale się bawić, a jednocześnie zdziwić, zirytować, ocknąć, zrozumieć i zastanowić? Nie chcecie pomyśleć? Jeśli nie, to nawet nie bierzcie do łap tej książki. Bo kiedy już zaczniecie, nie będzie odwrotu. Spojrzycie na Międzygalaktyczną Unię Światów oczami Hermosa Madrida Ivena, najbardziej nieznośnego, niepoprawnego politycznie, ironicznego i inteligentnego szefa kuchni od czasu Wielkiego Wybuchu. Oczami prawdziwego Ziemianina. I niech mnie czarna dziura pochłonie, jeśli drań nie ma czasem racji!
Oleisty Brunatny Odłamek, satyryk, recenzent, felietonista „Stowarzyszonych w imię prawdy i radości”, Zew Uwielbienia planety Tritonia
Rany, nigdy nie jedzcie u tego świra!
Dodekan Apallachy Czeng, właściciel i szef kuchni restauracji „Błękitna Planeta” w pasie Plejad
Wszystko zaczęło się wtedy, gdy moja kuzynka, Tadż, po raz pierwszy zjadła motyle. Gapiłem się zafascynowany na cudowne, mieniące się skrawki tęczy, które, trzepocząc, znikały w jej ustach. Przypominały wróżki przefruwające przez ciemną bramę magicznej krainy. Albo barwne smoki wracające na noc do swego leża w głębokiej jaskini. Były o niebo fajniejsze niż wybuchowe lody z soku syriańskiego ogórka albo zdrowy, niskokaloryczny chichotliwy deser z wodorostów zee.
Wyglądały po prostu odlotowo. Tadż Mahal jawiła mi się niczym alchemik, czarownik z dawnych legend, beztrosko, lekko i niefrasobliwie przeciwstawiający się regułom świata i materii. Choć tak na co dzień była przecież nieznośną, nabzdyczoną, głupawą i wredną dziewuchą, która uważała, że ma wszelkie prawo, żeby mnie szturchać i pouczać, tylko dlatego że urodziła się wcześniej.
Wywalczyła te motyle. Wynudziła, wyszlochała sobie, wyjęczała, strzelając fochy i błagając na przemian, aż w końcu zmusiła do kapitulacji zarówno moją, jak i swoją matkę, obie nadal wcale nie przekonane, czy to aby na pewno zdrowe i bezpieczne. Biedna idiotka sądziła, zdaje się, że wykwintna potrawa przyda jej romantycznego wdzięku i obycia. Zwłaszcza w oczach pewnego pucołowatego, pokrytego konstelacjami piegów młodzieńca, który dwa stoliki dalej pochłaniał stek z hodowlanej polędwicy.
Ale pomyliła się okrutnie, bo alchemia, nawet ta kuchenna, wymaga wieloletniej wiedzy i praktyki. Niekiedy nie wystarczy zjeść. Trzeba jeszcze wiedzieć jak.
Niezwykły zachwyt i lekka groza towarzysząca obcowaniu z nieznanym nie zanikły we mnie nawet wtedy, kiedy pulchne policzki kuzynki pozieleniały gwałtownie, a na skroniach pojawiły się krople potu.
– Nic ci nie jest, kochanie? – zaniepokoiła się moja matka.
– N...nic – zdołała wykrztusić Tadż, zanim zrzygała się na buty mojej ciotki Luny.
Jasna sprawa, ciotka natychmiast podniosła jazgot godny Międzygalaktycznej Stacji Informacyjnej Supra, a moja matka, usiłując udzielić siostrzenicy pierwszej pomocy, wsadziła jej palec w oko, co nieco zepsuło nastrój mile zapowiadającego się popołudnia. Ale dla mnie i tak ten moment pozostał chwilą wielkiego przełomu.
Osobistego objawienia, dzięki któremu z wiecznie chudego jak kabel niejadka przeistoczyłem się w poszukiwacza kulinarnej przygody.
Jedzenie nie musiało być tylko odżywczą paszą. Wstrętnym, lecz niezbędnym paliwem, wprowadzanym do organizmu jedynie po to, żeby móc nadal biegać do upadłego, włazić na drzewa, wrzeszczeć, rozrabiać lub bawić się w inny zakazany sposób.
Stało się w tej jednej chwili źródłem zarówno wrażeń estetycznych, jak i rozrywki. Oba te czynniki do dziś są dla mnie niezwykle istotne. Podstawa to gotować i podawać dania tak, żeby mieć z tego frajdę.
Nie, cofnij. Żeby frajdę miał nie tylko kucharz, ale i klient. Albo odwrotnie, na jedno wychodzi. I nieistotne, czy mówimy o małej, zapyziałej knajpce na krańcu Galaktyki, czy o wyjechanej restauracji szczycącej się trzema kometkami w „Przewodniku Plejadzkim”.
Wszystko jedno.
Liczy się tylko smak, radość i kolor.
Motyle, moi kochani.
Po prostu motyle w brzuchu.
Pewnie zdarzyło się wam nieraz słyszeć patetyczne, oklepane zdanie: „Kosmos jest pełen życia”. To mój pierwszy szef, stary, cyniczny, kochany T’F-uk, właściciel obskurnej jadłodajni na Lokusie, zapomnianym przez Boga, ludzi i Syrian sztucznym kurorcie krążącym po orbicie Małej Kanikuły, odkrył przede mną bezcenną tajemnicę. Jak to wygląda naprawdę.
Właził do kuchni i sapiąc, opierał mi na ramieniu cholernie ciężkie, pokryte rzędami haczyków ramię.
– Zapamiętaj, Herm – powtarzał za każdym razem. – Kosmos jest pełen żarcia. Rozumiesz? Pełen aż po brzegi. A dobry kucharz musi mieć łeb na karku, bystre oczy i sprawne ręce, żeby nie przeoczyć niczego z tego pieprzonego bogactwa.
Słuchałem go jak wyroczni. Piłem każde słowo padające z ust tego wielkiego, tłustego robala o dobrodusznym pysku i sercu z kamienia, bo już wtedy wiedziałem, że jedyne, czego w życiu pragnę, to być naprawdę dobrym kucharzem. Dzierżyć rząd dusz i żołądków całego szeregu zdumiewających stworzeń zamieszkujących Galaktykę.
Do diabła, to jest dopiero moc. Karmić nieprawdopodobne, dziwaczne, barwne towarzystwo kłębiące się w przestrzeni kosmicznej naprawdę doskonałym jedzeniem. T’F-uk miał rację. Gotowanie na tylu różnych światach, dla istot o niesłychanych metabolizmach i upodobaniach, szukanie nowych potraw, przyrządzanie i produkowanie żywności daje nieskończoną liczbę możliwości.
Dziś bardzo trudno zostać wielkim odkrywcą. Odnalezienie jakiejś nowej planety, zamieszkałej bądź nie, zbadanie dziewiczego zakątka wszechświata, zapuszczanie się w dal i w głąb spowszedniały, zblakły, straciły wagę. No to co, że gdzieś tam, Bóg wie jak daleko, siedzą sobie jacyś nieznani dotąd Salfici czy Opokoranie? Kogo obchodzi, że są względnie inteligentni, a na Święto Wielkiego Odćmienia wtykają sobie w sześć otworów nosowych starannie rzeźbione zatyczki? Zaraz znajdzie się ksenoantropolog lub równie dzielny ksenoarcheolog, który sklasyfikuje te zatyczki, oznaczy, wydatuje i stworzy wielką tabelę wyników. Opokoranie pochrząkają z zachwytu, a potem zaraz gorliwie spróbują zbadać, czy przybysz z odległych gwiazd należy do kategorii „brzydkie niesmaczne” czy może „brzydkie bardzo dobre”. Pewnie potem co piękniejsze egzemplarze zatyczek trafią na wystawę objazdową po zapomnianych muzeach prowincjonalnych planet, a nieszczęsne wycieczki szkolne będą je oglądać, słaniając się z nudy.
Tak to właśnie wygląda. Nuda, przyjaciele. Kosmiczna nuda.
No fajnie, ale wystarczy, żeby Gordan Ram-sual albo Niagara Robin pokazali na wizji nową, odpałową potrawę, a zaraz zaczyna wrzeć. Wszyscy, dosłownie wszyscy, Robale, Mackarze, Jaszczury, Ludziole, Psiogłowcy czy Bulwy, ciągną wielką falą do ich restauracji, żeby popróbować nowości.
Wolności.
Przyjemności.
Frajdy.
Bo wszechobecne teraz, irytujące odgórne manipulowanie jedzeniem, nawykami żywnościowymi, tradycjami kulinarnymi, to nieznośne, aroganckie grzebanie dorosłym, świadomym, inteligentnym istotom w talerzu, to cholernie wkurzająca forma zniewolenia. Co sobie myślicie, słysząc, jak jakaś unijna Bulwa czy Mackara nabzdyczonym głosikiem wypowiada się w mediach, że społeczność międzygalaktyczną trzeba wychowywać w trzeźwości oraz świadomości odpowiedzialnego odżywiania? Założę się, że same wykropkowane wyrazy.
A prawda jest taka, że mamusia mnie już wychowała. Razem z tatą, dobre parę lat temu. I wiecie co? Wydaje mi się, że całkiem nieźle im poszło. W każdym razie na tyle, żeby Unia Międzygalaktyczna miała sporo kłopotów ze zrobieniem mi z mózgu czarnej dziury. Przeżyłem do kupy czterdzieści ziemskich lat, więc jestem dorosły. Tak dorosły, że mogę nawet powiedzieć „cholera”, „niech to diabli”, a choćby i „Mackara”, „Robal” czy „Kamuch” tyle razy, ile mi się podoba. Co wcale nie znaczy, że stałem się jakimś cholernym ziemskim rasistą. Po prostu nie sposób nikogo zmusić do tego, żeby prawidłowo wypowiedział nazwę mieszkańca Plejad. To tak jakby próbował jednocześnie kichnąć, ziewnąć i zaśpiewać „Odę do serca Galaktyki”, tyle że od tyłu.
Nie dajcie im się wpychać w trąbę. Sami decydujcie, co chcecie jeść, jak wypoczywać i wychowywać wasze larwy.
Dlaczego urzędnik do spraw żywności, pan Amageton Chrom, rozkosznie błyskając oszlifowanymi powierzchniami, przyznaje publicznie, że nie ma nic do powiedzenia w sprawie przyznania centauryjskim placuszkom z tańczącej ryby certyfikatu „dorobek cywilizacyjny Galaktyki”, gdyż nie bardzo rozumie, o co w tym wszystkim chodzi, bo jako ożywiony minerał w ogóle nie potrzebuje pożywienia?
No więc jak? Wpychają nas w tę trąbę czy nie?
Jasne, nie jestem jakimś zapienionym wstecznym elementem. To zdecydowanie dobrze, że nam, Ziemianom, udało się wreszcie wymyślić hodowlane mięso. Wielkie kadzie wypełnione płynem owodniowym, w którym dojrzewają ogromne płaty mięśniowe wybornej wołowiny, wieprzowiny, jagnięciny, drobiu i ryb. Wreszcie koniec z rzeźnią, tryskającą posoką, rozdzierającym kwikiem przyszłego bekonu i łzami płynącymi z wilgotnych ślepi rostbefu. Teraz szczęśliwe krowy, jelenie i świnki biegają sobie po rozległych polach państwowych rezerwatów, pasąc się, uciekając przed drapieżnikami, chorując na zołzy i zanokcicę oraz całkowicie podlegając bezlitosnym prawom Matki Przyrody. A że zostało ich pewnie niewiele więcej niż procent dawnej populacji? No cóż, trudno. W każdym razie nie są już mięsem rzeźnym. Czy uważam, że to postęp? Oczywiście. Szczerze mówiąc, według mnie hodowlana wołowina to jeden z najważniejszych wynalazków ludzkości.
Mamy z głowy problem głodu, niszczenia środowiska naturalnego i gwałcenia praw zwierząt. Z hodowlanego mięsa da się ugotować naprawdę znakomity posiłek.
Ale restauracja, naprawdę niezwykła renomowana restauracja, czasem potrzebuje czegoś więcej. Tego, co miał na myśli T’f-uk, mówiąc, że kosmos pełen jest żarcia. Niezwykłych, niezapomnianych potraw. Zdumiewających składników. Kulinarnego prestidigitatorstwa. Klimatu. Szczypty dekadencji. Talentu. I poświęcenia większego nawet, niż umiecie sobie wyobrazić. Bo prawdziwa restauracja to coś w rodzaju świątyni żarłocznego, wymagającego bóstwa.
Które potrzebuje ofiar. Uwielbienia, rytuałów, blichtru i cudów. Wiernych i kapłanów. Was, gości, oraz nas, kucharzy.
Restauracja jest zaborcza, zazdrosna, mściwa, pamiętliwa i nieugięta. Gdybyście mieli taką kochankę, wpędziłaby was do grobu. Ale za to uwielbialibyście ją bardziej niż własną duszę.
Opowiem wam o niej. Opowiem o jedzeniu, przyrządzaniu jedzenia, wyszukiwaniu go wśród sterty obrzydliwych, niejadalnych śmieci zwanych żywnością syntetyczną, tworzeniu jedzenia, ocenie, obróbce, sztuczkach i doświadczeniu. O babraniu się w jedzeniu, snach o jedzeniu i żywnościowych psychozach. O sztuce, magii, iluzji, rozpaczy, pracy ponad siły, radości, załamaniach i wściekłości. Opowiem o porażkach, sukcesach i nieprzytomnej fascynacji.
A może, gdy już skończę, zrozumiecie, dlaczego tak bardzo kocham tę robotę.
Jest rano. Tak cholernie rano, że moje oczy za nic nie dają się otworzyć. Oddałbym każdą z dwóch kometek w „Przewodniku Plejadzkim” za to, żeby móc okutać się kołdrą i dalej spać. Ale oczywiście nie mogę. Za szybą, przysłoniętą teraz szczelnie roletą, roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków we wszechświecie. Świt nad Zatoką Cyneriańską.
– Okno – mówię i roleta podjeżdża w górę, odkrywając przede mną znajomy cud.
Morze jest jak diament, pełne kanciastych szlifów fal, błysków skłębionej piany. Ciemne i jasne, w barwie głębokiego fioletu, turkusu, kobaltu. Tam, gdzie wstaje purpurowo-złote słońce, na razie małe i stulone, ale już wyraziste niczym arkturiańska wiśnia na torcie, woda barwi się konfiturą światła, malinowym musem poranka. Plaża, pomarańczowa, cytrynowa, bladozielona jak skórka egzotycznego owocu, jeszcze jest pusta. Periptery, które przywodzą na myśl miniaturowe latawce o pięciu ogonach, śmigają nad falami, nawołując się tęsknymi, płaczliwymi głosami starożytnych syren.
Boże, jak pięknie.
Boże, jak strasznie nie chce mi się wstawać.
Zwlekam się z łóżka, ciągnąc nogami, szuram do łazienki. Z lustra spogląda na mnie przekrwionym wzrokiem facet, który wygląda jak zakalec. Wczoraj był ciężki dzień. Jak zwykle. Ale dziś będzie jeszcze gorszy. Mam kontrolę z Ministerstwa Zdrowego Odżywiania. A to oznacza kłopoty. Poważne kłopoty. Bo w świetle ostatnich unijnych dyrektyw branża gastronomiczna, nasz ostatni bastion normalności w świecie ogarniętym prozdrowotną histerią, ma się zreformować. Podobno nie nadążamy za przewodnią gwiazdą postępu. Nie jesteśmy nowocześni. A powinniśmy. Co oznacza, że zamiast jedzenia mamy podawać jakieś wyzute ze smaku i zapachu świństwa.
Dlatego dziś przez cały dzień będzie mi towarzyszył urzędas, który sprawdzi, czy nie jestem aby wstecznym elementem opóźniającym nadejście nowej ery gastronomicznej. A potem udzieli mi odpowiednich wskazówek. Wyjaśni mi, ciemnemu, durnemu szefowi, jakie mam mieć podejście do kwestii żywienia. A ja padnę na kolana i zapłaczę ze szczęścia.
Szczerze mówiąc, już mi się trochę chce płakać. Ten smutny idiota będzie za mną łazić i przeszkadzać, a ja naprawdę nie jestem w stanie pokazać mu idealnego kulinarnego raju urządzonego ściśle według przepisów, bo coś takiego po prostu nie istnieje. Naprawdę istnieją ważne powody, żeby klienci nie plątali się po kuchni. A inspektorzy szczególnie.
A przedtem muszę jeszcze zdążyć na targ. Konkurencja nie śpi. Tak się mówi, zdaje się. Ten nieznośny żółtek Czeng nie sypia nigdy. Zawsze jest na targu przede mną i częstuje mnie porcją nieskazitelnych uśmiechów. Błysk, błysk, białe zęby, głębokie ukłony, a za plecami triumfująco wystawiony środkowy palec.
Widzę to w jego oczach, czarnych jak pustka kosmosu.
Myślicie, że dziś jest inaczej? Akurat. Śpieszyłem się. Spędziłem w wannie nie więcej niż parę chwil. Nie zdążyłem tknąć śniadania. Łyknąłem tylko szklaneczkę aldebarańskiego piwa korzennego na otrzeźwienie. Na dole, pod domem, musiałem poczekać moment, aż przyjechał po mnie nasz dostawca. Pako to fantastyczny facet, ale jest Bulwą. To znaczy, że nigdy, nigdzie i w żaden sposób nie może zdążyć na czas. A tymczasem na targu mam się spotkać z tym cholernym urzędasem, który cały dzień będzie mi patrzył na ręce.
Pako macha mi radośnie z kabiny ogromnego śmigacza.
– Hej, szef! Dzień dobry, szef! Fajny dzień, co?
– Pako! – ryczę. – Szybciej! Kiedy dotrzemy na targ, zobaczę tylko puste lady i kupę cuchnącego szlamu.
– Spoko, szef! – Pako wykrzywia w uśmiechu gruzłowatą, bladozieloną gębę. – Po co te nerwy! Już pędzę.
Faktycznie, potrafi pędzić. Już za chwilę śmigamy trasą szybkiego ruchu, ponad migoczącą linią brzegową morza. Dobrze, że tak wcześnie nie ma tłoku. Inaczej mielibyśmy na sumieniu kilkadziesiąt niewinnych ofiar. Pako potrafi pędzić, jednak niekoniecznie radzi sobie z manewrami. Zwłaszcza wymijania.
– No i lądujemy, szef. Uwinęliśmy się szybciutko, nie?
Ta, rzeczywiście. Dobrze, że nie zjadłem śniadania. Następnym razem muszę zadbać, żeby w kabinie zawsze był zapas papierowych torebek, gdyby mój dostawca w ramach rozrywki znów zechciał mi zafundować zestaw mdłości porannych.
Oczywiście, naprawdę nie nazywa się Pako. To ja się upieram, żeby tak na niego mówić. Jako Bulwie jest mu całkowicie wszystko jedno. Wegetanie nie mają imion. W każdym razie nie w takim znaczeniu, jak większość innych ras. Nazywają się różnie, w zależności od tego, co akurat robią lub co ich chwilowo wyróżnia. Pako jest dostawcą, więc w pracy najczęściej nazywa się Ten, Który Pakuje Jedzenie do Ciężarówki. Znaczy Pakowacz. W skrócie Pako. Ale kiedy prowadzi, staje się Tym, Który Jedzie Bardzo Szybko. Gdyby wpadł przez przypadek do kadzi z bulionem, wołano by na niego Ten, Co Utaplał Się w Zupie aż do czasu, gdy sprawa zostałaby zapomniana albo Pako zrobił znów coś spektakularnego.
Chwiejnie gramolę się ze śmigacza, a przed sobą mam ogromną, zadaszoną wiatę Targu Poławiaczy. To niezwykłe miejsce. Przypomina jakiś szalony cyrk, okrutne panoptikum osobliwości, gdzie można ujrzeć najdziwniejsze, najbardziej przerażające i obrzydliwe stwory, jakie zna kosmos. Wszystko, co pływa lub fruwa. Wszystko, co da się złowić. I zjeść. To jest rzecz jasna najważniejsze.
– Pan Iven, jak sądzę. Spóźniony – nosowy głos, który słyszę za plecami, aż wibruje niezadowoleniem. – Oczywiście. Nikt nie szanuje czasu urzędników ministerstwa. Wszyscy sądzą, że się tylko obijamy. Nie rozumieją, że ciężko pracujemy, żeby zmienić wreszcie świadomość żywieniową społeczeństwa. Uzdrowić naszych obywateli. Pokazać im nową jakość płynącą ze zdrowego odżywiania. Przyczynić się do zwycięstwa postępu. Otworzyć drzwi na nadejście nowej ery. Utorować drogę prawdzie. To nasze zadanie, do którego przystępuję oto z zapałem i siłą. Niech pan myśli, co chce, panie Iven. Zapewniam, że w końcu zmuszę pana, żeby myślał pan tak jak ja!
Idiota. Szczery, niekłamany kretyn. Mój kontroler. Uroczy facet. A przy tym Kamulec. Żywy kryształ z układu Gemmy. Nie posiada układu pokarmowego, więc nigdy w życiu niczego nie jadł. Choć jest unijnym specjalistą od żywienia. Ale fajnie, co?
– Witam, panie Archistrategusie Bor – mówię, siląc się na uprzejmość. W końcu gość może mi narobić niezłych problemów.
– Bar! – parska ze złością. – Nazywam się Bar!
– A, przepraszam. Bar, oczywiście.
Cholera, że też musiałem zapomnieć. Pięknie się zaczyna ten dzień, nie ma co. Ale trudno. Spróbuję się nie przejmować. Targ Poławiaczy otwiera się przede mną niczym kulinarny sezam.
Kosmos jest pełen żarcia. A to, co leży tu na ladach, pływa w akwariach, wisi na hakach, suszy się w słońcu, zwisa z sufitu i kłębi w koszach, to znaczna część kosmicznej spiżarni.
Mijam stoiska z syriańskimi małżami. Ogromne, kręcone konchy mienią się złotem i purpurą. Są tak świeże, że wciąż jeszcze wydzielają ostrą woń korzennych przypraw i nafty. Przypominają kłębki barwnej wełny, oczywiście gdyby wełna miała milion niebieskich, świecących oczu. W koszu obok łażą niemrawo arkturiańskie strzykwiaki, doskonałe okazy, każdy wielki jak moja noga. Chrzęszczą zachodzące na siebie płyty ruchomych pancerzy, co przypomina trochę odgłos potrząsania tłuczonym szkłem w stalowym garnku, ale dla mnie brzmi zawsze raczej jak najnowszy przebój Astrozaurów. Skorupy mają kolor jaskrawej zieleni, czerwone i żółte cętki przepływają po nich falami. Deszczołapy przebierają odnóżami, wydając wysokie, śpiewne dźwięki świadczące o podenerwowaniu. Brzmi to niczym świergot miniaturowych aniołów. Jednak na dzisiaj szukam czegoś jeszcze lepszego. Pokażę temu draniowi z Gemmy, co potrafi prawdziwy szef. Po co uczymy się latami, a potem godzinami stoimy przy garach my, kucharze z powołania i zamiłowania. Też mamy misję do spełnienia. Nakarmić najwspanialszym żarciem rzeszę głodnych klientów. I zapewnić im przy tym maksimum zadowolenia. Dlatego potrzebuję dziś szczególnego towaru. Czegoś ekstra.
Archistrategus Bar toczy się za mną, wyraźnie zdegustowany. Przybiera oliwkową barwę i ciemnieje, skrupulatnie notując coś na swoim małym, urzędniczym komputerku.
– Czy ma pan absolutną pewność, że te produkty są odpowiednio przechowywane? – pyta. – Leżą przecież bezpośrednio na ladach!
Oho, już się zaczyna.
– Każdy sprzedawca dysponuje odpowiednimi certyfikatami. Towar jest świeży i najwyższej jakości.
– Hmm. Tak... certyfikaty. Zapewne.
I stukot klawiszy. Zdaje się, że go nie przekonałem.
– Słyszał pan o zielonej odżywce produkowanej na planecie Śluźnia?
Pewnie. Coś słyszałem. Jakieś grzyby czy mszaki wymyśliły glutowaty szajs z syntetycznych składników odżywczych. Dlaczegoś okropnie modny. Niby taki ekologiczny i w ogóle. Co pewien czas ktoś gdzieś wpada na podobnie genialny pomysł. Na szczęście zwykle ten kit szybko przestaje być trendy. Chociaż tym razem odżywka jest rzeczywiście intensywnie lansowana.
– Oczywiście. Czytałem o tym produkcie – mówię obojętnie.
– Co pan sądzi o możliwości podawania go w restauracjach na obszarze Unii?
– Z tego, co wiem, nie spełnia norm unijnych.
Archistrategus blednie i szarzeje. Ha, mam drania! Dostał między oczy swoją własną bronią.
– Jest w fazie testów – mamrocze. – Wydaje się całkowicie bezpieczny. I sterylnie zapakowany – dodaje, z obrzydzeniem patrząc na lady.
Mam ochotę wzruszyć ramionami, ale nie chcę być niegrzeczny. Sami widzicie, jaki jest sens powoływania na stanowisko komisarza do spraw żywienia przedstawiciela rasy, która czuje wstręt do jedzenia. Obłęd, co?
Za chwilę znajdę się w najciekawszym rejonie targu, zwanym Galerią Osobliwości. To tutaj można dostać najbardziej ekskluzywny towar, godny najlepszej restauracji. Rozgarniam sznur zwiewnych jak firanka chlipaczków, tylko po to, żeby zobaczyć nieprzeniknioną, lśniącą, wypucowaną, okrągłą twarz Czenga. Księżyc w żółtej pełni.
– Cześć, Herm – rzuca uprzejmie. – Wcześnie dziś jesteś. Ja już skończyłem i ruszam do roboty. Tylko popatrz, jakiego mam pięknego głowobrzuśca sagitaryjskiego. Ależ okaz, co?
Patrzę. Szczerzę mordę, udając miłego, a w środku aż mnie skręca. Okaz? Jezu, to nie jest właściwe słowo. Właśnie wynosi z targu cudowny, oślizły, mieniący się blaskiem skarb. Cud. Symfonię wspaniałości. Która powinna być moja. Którą mógłbym podać àla Centaurine. Albo na zielonogronnym laudyjskim grzywaczu ponczowym.
Nic z tego. Głowobrzusiec majta się w łapach Czenga, który częstuje mnie kolejną dawką zębów i ukłonów. Już i tak wybrał najlepsze mięso z dzisiejszej dostawy.
Szlag by go trafił, bydlaka. Tymczasem Bar wygląda, jakby bardzo pragnął nauczyć się wymiotować. Trudno. Nikt nie powiedział, że praca urzędnika jest łatwa. Ale i tak się nie umywa do tego, co musi wiedzieć i umieć porządny szef. Zaraz pokażę temu zarozumiałemu kawałowi kamienia, że nic nie zastąpi prawdziwego jedzenia ani kunsztu kucharza. A te ich prozdrowotne paskudztwa nie nadają się nawet na pożywkę dla hodowlanego mięsa.
Zaraz, co tam leży na stercie twarzulowców, prawie całkiem przykryte ich szerokimi, wydętymi płaszczami? Zwilec szczurzopyski. I to zielony, nie czarny. Albo Czeng nabawił się kurzej ślepoty, albo boi się przyrządzić to fantastyczne, niesłychanie trudne do podania stworzenie.
Ja się nie boję. To mój popisowy numer. Od razu czuję się lepiej. Już widzę, jak dziś w mojej „Płaczącej Komecie” szef sali będzie polecał potwornie drogie, ekskluzywne danie ze zwilca. Na płatkach czarnotrufli z Jugot. Dobrze, że Pieczary dostarczyły mi niedawno kadawra do zutylizowania.
– Lecę, Dodek – mówię niby od niechcenia, starając się, żeby moje usta nie rozciągały się za bardzo w triumfalnym uśmiechu. – Muszę znaleźć coś na dzisiejszy lunch. Widzimy się nocą w „Płacz i płać”?
– Nie wiem, czy dam radę. U nas codziennie taki ruch, że padam z nóg. Ale spróbuję.
Już to widzę, koleś.
Czeng prawie nigdy nie pojawia się w ulubionej knajpce tutejszych szefów kuchni. W ogóle nieużyty z niego gość.
Ale Czeng to Czeng. Nieprzenikniony, uprzejmy, zimny sukinsyn. Powinien się urodzić Jaszczurem.
– No to cześć, Herm.
– Na razie, Czeng.
Jeszcze chwila obowiązkowych targów i Pako ładuje zwilca na pakę furgonu. Fantastycznie. Teraz czas na coś mocniejszego w smaku. Zakładam kombinezon, maskę i otwieram drzwi śluzy. Witamy w kadzi. Wyraźnie zaniepokojony Archistrategus czeka na zewnątrz. Z pewnością nie podoba mu się to, co widzi.
Oblewa mnie zimne, zielonkawe światło. Wkraczam do turkusowego, mieniącego się oceanu. Wchodziłem do kadzi mnóstwo razy, a i tak czuję dreszcz przebiegający po plecach. Świadomość, że piękny, błękitnozielony przestwór wokół mnie to mieszanka zjadliwych kwasów, wcale nie pomaga. Trochę tu niesamowicie.
Wszędzie przemykają cienie. Długie i obłe, pękate i zaokrąglone, płaskie i wieloczłonowe. Żaden z nich nie powinien mnie pożreć. Teoretycznie.
Widzę majestatyczną sylwetkę srogowca korwety, która rzeczywiście przypomina okręt pod pełnymi żaglami. Gdyby okręty bywały ożaglowane także na burtach i dnie.
Butlołeb macha rozpaczliwie odnóżami, jakby się topił. Jego krępy, brunatny tułów wydaje się brzydki i niezgrabny. Stwór porusza się chaotycznie, podrygując jak ktoś, kto cierpi na nieuleczalną czkawkę. Wygląda na niezdarną, powolną grudę błota. Nic bardziej mylnego. Butlołeb jest szybki jak cyneriański mistral, a jego płaskie, prawie ludzkie zęby potrafią jednym cięciem odgryźć dłoń nieuważnego kucharza. Albo gościa, bo butlołeb jest praktycznie nieśmiertelny. Nie ma żadnego układu nerwowego ani receptorów bólu, dlatego nie znalazł się na unijnej liście gatunków zakazanych do spożycia. Trzeba znać kilka niezłych sztuczek, żeby go uśpić przed podaniem.
Ale to nie ich szukałem.
Buty o ciężkich podeszwach trzymają mnie w pionie, fosforyzująca, jasna ścieżka drogi ewakuacyjnej wygląda jak szlak na drugą stronę tęczy.
Nie lękaj się. Podążaj za światłem.
Odwracam się trochę nerwowo, kiedy pracownik kadzi dotyka mego ramienia. Przez grubą szybę hełmu prześwitują łuskowata twarz i nieruchome oczy Jaszczura. Gestem próbuję mu opisać, czego potrzebuję. Kiwa głową i pokazuje dużą, ciemną plamę w rogu kadzi. Łapą przyzywa, żebym podszedł bliżej. Ostrożnie zbaczam ze ścieżki, robię parę kroków. Fosforyczny szlak do nieba wydaje się stąd taki blady i odległy. Żegnaj, światło. Jestem teraz nieprzyjemnie blisko piekła.
Jaszczur zapala latarkę. Promień ślizga się po oleistej, ciemnej powierzchni skorupy, wzbudzając tęczowe refleksy. Gruzłowaty łeb z sześciorgiem ocznych otworów porusza się powoli. Osiem łap, zaopatrzonych w przerażające pazury, próbuje ryć, ale dno akwarium wyściela tylko niewielka warstwa wodorostów z pasa Plejad. Stwór syczy z wściekłością, a w każdym razie otwiera pysk, jakby syczał, odsłaniając jaskrawożółte, cholernie ostre brzytwy kostne. O, tak. O to chodziło. Dorodny żółwiec altairski.
Kiwam głową, wskazując żółwca, a pracownik kadzi wyjmuje z kieszeni sieć. W tej samej chwili uderza we mnie rozpędzony ślizgacz. Tracę równowagę i fikając rozpaczliwie nogami, przewracam się na dno. Tuż nad szybą hełmu widzę czerwonawy, segmentowy brzuch diabła betelguzańskiego, pokryty seledynowymi naroślami, a potem wzdęty, pomarańczowy balon odwłoku. Kosmate odnóża, pokryte twardymi jak kosa kostuchy włoskami, przejeżdżają mi po boku i ramieniu.
Chryste, a wokoło jest kwas. Pełno kwasu, nie wody.
Słyszę, czuję, widzę, jak rozrywa się materiał kombinezonu. Za jeden oddech roztopię się niczym masło na patelni. W panice macham nogami, próbując chwytać ostatnie resztki powietrza. Wyglądam chyba jak popsuty pajac.
Hyc, hyc, Hermoso Madrid Iven właśnie gwałtownie zmienia konsystencję.
Jaszczur zdaje się wcale nie zauważać, że umieram. Dość flegmatycznie sięga do pasa po gwizdek odstraszający. Potrząsa nim energicznie, aż poprzez ciecz rozchodzą się ostre drgania. Diabeł betelguzański w popłochu nurkuje w ciemność. Tymczasem ja leżę na plecach, konając powoli.
Bardzo powoli.
Szczerze mówiąc, zupełnie niepostrzeżenie. Oddycham sobie i jakoś wcale się nie rozpuszczam. Przynajmniej nie w zauważalny sposób.
Pajac. Ta. To dobre porównanie.
Pracownik kadzi zarzuca sieć na żółwca, a potem wyciąga ku mnie dłoń. Gramolę się z podłogi nieco zażenowany. Powinienem pamiętać, że to bazar, a nie pole bitwy. Poważne wypadki są w kadzi tak rzadkie jak galaktyczna obniżka podatków.
Dyskretnie staram się obejrzeć rękaw kombinezonu. Nie ma na nim nawet śladu zadrapania.
Z sufitu, niczym ogromna macka krakena, zjeżdża łańcuch zakończony hakiem. Jaszczur przyczepia do niego sieć i podnosi kciuk na znak, że gotowe.
Mam dość przygód i mięsa na zupę, żeby wyleźć wreszcie z kadzi. Za drzwiami śluzy, z ulgą ściągnąwszy maskę, widzę, że Pako już układa żółwca w pojemniku z tyłu furgonu.
– Jak, szef? Skończyliśmy na dzisiaj?
Kiwam potakująco głową. Płacę za zakupy i wracam na parking.
Goni mnie zasapany, gniewny Kamulec.
– To było wbrew przepisom! – krzyczy.
– Co? Że się przewróciłem? – pytam cierpko.
– Niebezpieczny wypadek! Powinni tego zakazać! – Żywy kryształ mieni się purpurą oburzenia.
– Jasne. Też tak uważam.
– Pan jest nieostrożny, Iven! Pan naraża się na niebezpieczeństwo. A skoro tak, może pan też narazić życie lub zdrowie gości restauracji! To niedopuszczalne!
Szlag mnie za chwilę trafi. Nie potrafię powstrzymać gniewu.
– Gotuję niemal od urodzenia. Zapewniam, że nigdy nie otrułem klienta. Wszyscy wrócili do domów cali, zdrowi i syci. Wystarczy?
– Gdyby podawał pan sterylnie zapakowane, zbilansowane energetycznie i pełne zdrowych składników odżywczych pożywienie, toby pewnie wystarczyło!
A, więc już wiem, gdzie jesteśmy. I wcale mi się to nie podoba.
– To zdumiewające wystąpienie znaczy, że jest pan zwolennikiem zielonej odżywki, tak? Zwykłym agitatorem?
Bar mieni się kolorami.
– Ja tylko kontroluję pańskie poczynania jako szefa restauracji. Z ramienia ministerstwa.
– Jasne. Akurat. Jest pan tylko ignorantem z ustami pełnymi frazesów. W dodatku niekompetentnym. – Ze złości zapominam, że on nie ma ust.
– Panie Iven, pan się zapomina!
– Nie. To raczej pan zapomina, co należy do obowiązków urzędnika Unii. – Trzaskam drzwiami śmigacza.
Kiedy pędzimy w stronę „Komety”, słońce jest już wysoko, złocąc blade, fioletowe niebo piękną polewą blasku, lecz to wciąż jeszcze bardzo wczesny poranek. Na plaży są tylko rybacy, majestatycznie przechadzające się po piasku periptery i pojedynczy Mackarz uprawiający jogging.
Odchylam się na siedzeniu, przymykając oczy. Nie mogę znieść ciężkiej, milczącej obecności obrażonego urzędasa. Dobrze, że za chwilę znajdziemy się w starej, poczciwej „Komecie”.
Nasza restauracja to spory, choć zgrabny, tarasowo zabudowany kompleks budynków, z prywatną plażą, dwoma basenami, ogrodem, trzema barami, sauną dla istot ciepłolubnych, jaskinią mrozu dla tych, co wolą zimno, salami dla VIP-ów, akwarium, oszkloną werandą i gabinetami na specjalne okazje. Wszędzie tam podajemy gościom najróżniejsze posiłki.
My, to znaczy mój wspólnik Nieustający Profit, właściciel „Komety”, oraz ja, szef kuchni. Jak się pewnie domyśliliście, Profit jest Jaszczurem, nie ma pojęcia o gotowaniu, ale o interesach za to jak najbardziej. Oczywiście, w tej chwili siedzi już pewno w biurze. Jaszczury zawsze bardzo serio traktują obowiązki. Profit zdaje się być czymś na kształt mojego przyjaciela, lecz jeśli „Kometa” zacznie nagle znacząco tracić klientelę albo moje nazwisko stanie się niemodne, wyleje mnie bez mrugnięcia nieruchomym, gadzim okiem.
Sam mi to oznajmił.
I za to go właściwie lubię. Za szczerość.
Przed „Kometą” zebrał się już spory tłumek, podzielony na cztery wyraźne grupy. Demonstranci wymachują transparentami, skandują wykluczające się nawzajem hasła, medytują, lewitując w powietrzu, i dmą w niemożliwie kakofoniczne trąbity. Nie myślcie tylko, że coś się wydarzyło. Normalka. Zwykle jest ich nawet więcej. Widać dzień zbyt ładny, żeby mniej twardzi działacze na rzecz wyzwolenia roślin strączkowych lub aktywiści ruchu „Wolność dla jeżomałży” nie woleli jednak wybrać się na plażę.
Zostali tylko prawdziwi bojownicy.
Mudżahedini kampanii antyrestauracyjnej.
Podczas gdy czekamy przed bramą, jakaś stuknięta Mackara z twarzą wykrzywioną świętym oburzeniem wali w szybę po mojej stronie, wymachując pęczkiem przywiędłej, całkiem pospolitej terrańskiej marchwi.
– Hipokryto! Odbierasz godność tej nieszczęsnej roślinie! – wrzeszczy ochrypłym głosem buldoga.
– Nie – dla mięsa! Nie – dla nabiału! Nie – dla warzyw! Nie – dla produktów rolnych! – ryczy tymczasem grupka Robali i Jaszczurów. – Możesz odżywiać się kosmicznym eterem! Powiedz TAK promieniowi energetycznej jedności!
– Jedzenie to ohyda! Precz z jedzeniem! Trupożercy! Zgniłojady! Zakazać żarcia! Żarcie to zbrodnia na skalę Galaktyki!
To oczywiście ekstremiści. Radykalni Niejadacze Niczego albo coś w tym rodzaju.
– Truuuch! – wyje trąbita.
Jak na razie wydaje się prezentować najrozsądniejszy punkt widzenia. Wszak trąbić każdy może.
– Nie pożeraj bliźniego swego, abyś sam pożarty nie został! O zaprawdę, powiadam wam, wszelki żywot, choćby ten nieożywiony, jest świętym! Dalece lepiej umrzeć z głodu, a nie poddać się chuci, niźli zjadłszy, stać się dziecięciem występku! Choćbym kroczył doliną pełną jadła, nie sięgnę po nie, albowiem...
– Ta, jestem naczelnym świrem doliny – chichocze Pako.
Jaszczur w pomarańczowych szatach o wytrzeszczonych oczach szaleńca wali się po głowie moją najnowszą książką kucharską. W dodatku w twardej oprawie.
– Truuufff! – potwierdza trąba.
– Każde życie jest świadome w pewnych okolicznościach! Świadomość zbiorowa to jedyna najwyższa forma świadomości! Koniec ze zbrodnią zabijania dla jedzenia! Kto odbiera życie, jest mordercą! Tak dla syntetycznej żywności! Czy wiesz, że ławica czyżoświstów jest mądrzejsza niż ty?! Czy możesz jeść coś, co dorównuje ci inteligencją?
Kolorowe transparenty przedstawiające wybuchające czaszki, połcie mięsiwa i ogromne, kłapiące zęby migoczą w powietrzu, co chwila zmieniając treść. Nad naszymi głowami wybucha mgielny baner z trupią główką i napisem: „Mordercy!”.
Mackara z coraz większą wściekłością wali nieszczęsną marchewką w szybę, zostawiając rozmazane pomarańczowe smugi.
– Dławisz godność tej biednej rośliny! Plugawisz ją, traktując jak przedmiot, który można bezkarnie pożreć!
Plask! W karoserię śmigacza uderza dojrzała gruszka arkturiańska. Potem pomidorzec z Centauri. I kilka betelguzańskich pomelio.
– Warzywa także chcą godnie żyć, a potem więdnąć zgodnie z planem Matki Natury! Stop dla bezprawnego wykorzystywania roślin!
Z tylnego siedzenia dochodzi miarowy stukot klawiszy. Szanowny pan Bar notuje. Coś czuję, że raport nie będzie dla mnie przychylny. Niech to diabli!
Zdaje mi się, że słyszę też ciche pomrukiwanie. Coś jakby:
– Wprowadzenie odżywki uciszyłoby te protesty. Ale nie. Niektórzy twardogłowi nie są w stanie zrozumieć, na czym polega postęp.
Milczę. Nie reaguję. Choć przyznam, z trudem mi to przychodzi.
– Ale popaprańcy, szef! – Szeroka, pofałdowana twarz Pako wykrzywia się w uśmiechu. – Sam ubaw, nie?
Mruga do mnie i z niedowierzaniem kręci głową.
Wegetanie są roślinami w takim samym stopniu, co jarzyny korzeniowe. Z tym że stworzyli całkiem miłą cywilizację i na szczęście w większości mają trochę oleju pod nacią.
Tymczasem brama otwiera się wreszcie bezgłośnie, wpuszczając furgon na teren kompleksu. Kilku protestujących próbuje się przedrzeć, lecz „automatyczny nieinwazyjny strażnik prywatności konstytucyjnie ustalonej”, w skrócie „wykidajło”, posyła ich delikatnie, niemal pieszczotliwie z powrotem na chodnik.
Spokój. Jakie to niedoceniane słowo.
– Cześć, Herm – wita mnie w progu Gliniasty Antracytowy Odprysk, nasz menadżer.
Jest Pluszakiem, a ja, widząc teraz jego pogodną, lekko uśmiechniętą twarz, pokrytą ciemnym puchem, i wesołe, okrągłe oczy, po raz kolejny dziękuję losowi oraz rozsądkowi Profita, że postawił na tym cholernie nerwowym stanowisku kompetentnego, rzetelnego, niewywrotnego mieszkańca Kronosa. Nawet nie wiecie, jak dobrze mieć profesjonalnego Pluszaka za menadżera. Nie stawia wyłącznie na zysk jak Jaszczur, nie histeryzuje jak Mackarz, nie kombinuje niby Robal, nie modernizuje w kółko i bez sensu niczym Kamulec ani nie lekceważy niczego jak Bulwa. Po prostu robi wspaniałą robotę.
Staram się szybko wysiąść, zanim wygramoli się okrągły Kamulec, żeby po cichu dowiedzieć się, jak wygląda nasza dzisiejsza sytuacja.
– Dużo pozwów? – pytam, zniżając głos.
Co rano wpływa przynajmniej kilkanaście skarg i roszczeń od świrów podobnych do tych, którzy demonstrują przed naszą knajpą, lecz zamiast wymachiwać transparentami, wolą uświęconą tradycją, równie bezsensowną drogę prawną.
– E tam. – Macha ręką. – Ze dwanaście. Całkiem mało jak na weekend. Uwinę się z tym do południa.
– Co? Co? Jakie pozwy? – toczy się w pośpiechu inspektor. – Skargi? Krytyczne uwagi? Wezwania do sądu?
– Ależ skąd – przerywa natychmiast Odprysk. – Nie pozwy, ale nazwy. Dyskutujemy o nowych nazwach potraw w menu. Rozumie pan, żeby uatrakcyjnić kartę.
Mówiłem, że nasz menadżer jest świetny? I ma niezły refleks.
– Pan Archistrategus Bar – przedstawiam Kamulca. – Unijny inspektor do spraw żywienia.
– Witamy w „Komecie” – uśmiecha się Odprysk. – Proszę za mną. Pokażę panu sale.
Już mam nadzieję, że uda się spławić drania, ale Kamulec jest nieugięty.
– Dziękuję, ale interesuje mnie kuchnia – mówi, patrząc na mnie znacząco.
Nie pozbędę się go tak łatwo.
Pako drapie się w nać, oglądając karoserię śmigacza.
– Chybaby trzeba do myjni, szef. Gruszka arkturiańska ma piekielnie zjadliwy barwnik.
– Najpierw dostarcz Afrodycie mięso. I to gazem.
Jest Bulwą, więc oczywiście rozproszył się i natychmiast zapomniał o dostawie. Z nimi tak zawsze.
– A, no tak. Wyleciało mi z głowy.
– Ale mnie nie, braciszku. Dawaj zaraz, co tam masz dobrego.
To Afrodyta Knidos Steig, moja specjalistka od ryb i owoców morza. Potrafi wyśmienicie przyrządzić wszystko, co kiedykolwiek spało, jadło i rozmnażało się w cieczy.
Dzielna Afi, zawsze na posterunku. Gotuje jak bogini i jest zdecydowanie najbardziej odpowiedzialna z moich zastępców.
Zagląda na pakę śmigacza i gwiżdże z zachwytu, aż nas wszystkich przechodzi słodki, odurzający dreszcz.
Afrodyta nigdy nie pamięta o zniewalającej mocy swego głosu. Wychowało ją ziemskie małżeństwo, ale Afi nie urodziła się na żadnej z ludzkich planet. Pochodzi z Tytana i jest czystej krwi Syreną.
– Zwilec! – woła uradowana – O rany, i żółwiec altairski! Fantastycznie. Sam będziesz pichcił tego żółwca, szef, czy dasz się wykazać?
– Przygotuję tylko carpaccio z przednich łap. Na skorupie i kawałkach ugotuj zupę, a z resztą mięsa zrób, co chcesz. I tak będzie super.
Jednobarwne, mieniące się drobinami gwiezdnego pyłu oczy świecą z radości. Ona też kocha swoją pracę.
– W takim razie chrupiące kąski na gromotniku z układu Liry. Do tego sos kapotażowy. Niech i Lola ma okazję się wykazać.
Kiwam głową z aprobatą. Afi uwielbia trudne dania. I przyrządza je jak nikt w Galaktyce.
– Dobra, Pako. Dawaj wszystko do kuchni rybnej – komenderuje, już w ferworze roboty.
Miło patrzeć, jak się porusza. Długi, rozdwojony na końcu ogon, pokryty drobną, błękitno-zieloną łuską, balansuje z wdziękiem, równoważąc szybkie kroki wysokich, nieco ptasich nóg. Ciało jest gibkie, prawie kobiece, ramiona szczupłe, szyja smukła. Afi ma piękną, drobną głowę o prostym profilu, wielkie, ciemne oczy, wąski nos i wydatne usta z jednolitą kostną płytką zamiast zębów. Perłowa, delikatnie łuskowana skóra ślicznie połyskuje seledynowym odblaskiem. Włosy, a właściwie kiść długich, delikatnych, jakby szylkretowych piór, mają barwę głęboko turkusową, na końcach przechodząc w ultramarynę. Kiedy Afrodyta się porusza, fryzura klekocze cichutko niczym dzwonki wiatrowe.
Ale niech was przypadkiem nie zwiedzie urocza powierzchowność. Afi to wspaniała, twarda baba. I doskonały szef kuchni.
Znamy się długo i bardzo lubimy. Mimo to nigdy się nie dowiedziałem, jakim cudem wychowali ją ludzie. Nie żeby miała z tym związane jakieś traumatyczne wspomnienia. Zapytana, wzrusza ramionami i mówi:
– Normalnie, jak ojciec i matka.
Cała Afi.
Dawniej próbowała śpiewać po knajpach, ale to się kiepsko skończyło. W końcu zrozumiała, że tak naprawdę kocha gotować. Pamiętam, co za bal się zrobił, gdy nasz poprzedni menadżer, Jaszczur niestety, usłyszał kiedyś, jak nuci przy kuchni. Rany, to była infernalna katastrofa. Oczywiście natychmiast oszalał ze szczęścia. Mimo moich licznych interwencji pod groźbą wylania Afrodyty z pracy zmusił ją, żeby dała recital u nas w „Komecie”. Bogu dzięki, że kameralny. Tak się wtedy pożarłem z Profitem, aż omal nie rzuciłem roboty. Ale nawet Profit czasem nie widzi dalej poza własną wypchaną forsą kieszeń.
No i mieli te swoje artystyczne występy.
Zdołała zaśpiewać trzy piosenki. Przy pierwszej goście zamarli nad talerzami, nie jedząc, nie gawędząc, tylko gapiąc się na nią i pojękując z zachwytu. Wyglądało, jakby wpadli w rodzaj transu, niczym myszy w obliczu kobry. Na początku drugiej ktoś zemdlał. Pod koniec dwaj szacowni politycy rzucili się na siebie i zaczęli rozpychać nożami do ryby. Przy kolejnej znany artysta, szlochając i krzycząc, z miłości do Afi próbował poderżnąć sobie gardło. Na szczęście dla siebie i „Komety” z rozpędu użył do tego łyżeczki do deseru. Obezwładniono go i odwieziono do szpitala, zanim zdążył ją połknąć.
Jasne, że Nieustający Profit nas nie przeprosił. Dał za to piękną premię mnie i Afrodycie, a biednego Jaszczura zastąpił Gliniastym Antracytowym Odpryskiem.
I chwała mu za to.
Wpada mi do głowy szalony pomysł, żeby napuścić Afi na Kamulca. Niech go oczaruje śpiewem i kretyn będzie nasz. Ale zaraz przypominam sobie, że żywe kryształy histerycznie nienawidzą normalnej muzyki i wszelkich uporządkowanych dźwięków. Podobno wprawiają w niemiłe wibracje wiązania ich sieci krystalicznej. Rany, dobrze, że nie poprosiłem Afrodyty o arię. Szanowny pan Bar mógłby się od tego rozpęknąć na tysiąc oburzonych drobin i dopiero byłby bal. Prawnicy ministerstwa mogliby nawet oskarżyć nas o zabójstwo.
Co za cholerny dzień. Niech diabli porwą urzędasów.
Kuchnię swą widzę ogromną. Przynajmniej wielkości przeciętnego kosmodromu. Wielka, sklepiona kolebkowo hala przypomina jaskinię. Albo podziemną fabrykę tajnej broni. Pośrodku kipią straszliwe kotły bemarów. W nich pichci się i podgrzewa cała masa zup, potrawek, gulaszy i sosów. Pod jedną ścianą buchają piekielne płomienie palenisk. Zaraz obok dymią piece. Przy kuchniach, rozgrzanych niczym serce supernowej, uwijają się moi kucharze. Ekipa doskonale zorganizowanych świrów. Kuchenny gang, którego jestem wodzem.
Atyllą gotujących Hunów.
Oczywiście każdy z nich to wariat. Dodajmy, wariat uzbrojony w komplet najostrzejszych, najbardziej zabójczych noży, całkowicie zakazanych przez dyrektywy Unii Międzygalaktycznej, na których widok co wrażliwsi urzędnicy od razu by omdleli. Archistrategus już wygląda niezdrowo. Chowa się za moimi plecami, wciąż uporczywie notując. Tymczasem każdy z pracowników wykonuje osobliwy taniec z szablami na przestrzeni mniejszej niż kabina hibernacyjna promu kosmicznego. Boję się, że któryś zaraz wytnie jakiś numer. Rzuci się z rykiem na kolegę, który zabrał mu tasak albo przesunął deskę do krojenia. Zabierze się za pokaz fechtunku za pomocą tłuczka do mięsa i ostrza do filetowania. Zacznie odgrywać scenę sekcji zwłok lub zwyczajnie wda się w bijatykę.
Oni są zdolni do wszystkiego.
To oczywiście normalne zachowanie personelu w każdej kuchni. Ale dziś wolałbym, żeby obyło się bez podobnych, rytualnych ekscesów. Najchętniej natychmiast zabrałbym stąd Bara. To się nawet może udać, bo on już zdążył nabrać nieprzyjemnie sinego odcienia.
– Czy to mięso? – pyta z przerażeniem. – Trup jakiejś żywej istoty?
– Nie trup, a tusza – wyjaśniam.
Cholera, coraz mniej mi się podoba ta kontrola.
– Będziecie to wprowadzać do organizmów? Martwe tkanki zwierzęcia?
Nie. Żywe tkanki kretyna. Trudno, muszę zachować cierpliwość. Ten bydlak nawet nie zadał sobie trudu, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób odżywia się większość ras w kosmosie? Niesłychane!
– Po odpowiednim przygotowaniu i obróbce termicznej, oczywiście tak. W ten sposób utrzymujemy się przy życiu. Jedząc. Przygotowanie potraw mięsnych wymaga kunsztu i odpowiedniego przeszkolenia. Żeby wykorzystać maksimum składników odżywczych i podkreślić wyjątkowy smak dania.
– Offf! – stęka z obrzydzeniem. – Co za okropność! Jak to dobrze, że wkrótce będzie można ukrócić to przerażające barbarzyństwo.
Hej, to brzmi podejrzanie.
– Co pan ma na myśli?
– Zbilansowaną żywność syntetyczną – odpowiada natychmiast.
Krzywię się z niesmakiem. No tak. Nawiedzony idiota. Boże, czemu oni wszyscy pchają się do władzy? Ten świat jest źle zorganizowany.
Staram się jak najszybciej zabrać pana mądralę z tej części kuchni, ale muszę najpierw przedostać się przez sektor, gdzie pracują Bulwy.
Wegetanie zajmują stanowisko rozbioru mięs. Wielcy, więźlaści, o barach niczym betelguzański niedźwiednik z wdziękiem śmigający nad falami peripterów, kroją, filetują, trybują i dzielą mięso. Stanowią ekipę najbardziej zdegenerowanych, bezwzględnych kuchennych piratów, jakich nosiły planety. To widowisko wzniosłe i okrutne, niczym abordaż korsarzy. Wielkie płaty mięsa, czerwone, fioletowe, białe, złote i błękitne, niczym abstrakcyjne mobile, zwijają się i oddzielają od rusztowań kości, ociekając posoką w najdziwniejszych barwach. Czarna krew zlewa niebieskawe tusze lukiańskich bawołów. Aldebarański ryczbuhaj rosi się kroplami szmaragdu. Wielogonica owcza otwiera, migocząc perłowo. Jelenik z Betelguzy wygląda jak złoty kwiat nakrapiany szkarłatem. Delikatne, fiołkowe płaty narwalnicy oriońskiej wybarwiają się na żółto podczas trybowania.
Wielkie, powykrzywiane łapy Bulw z wprawą i miłością sprawiają najdroższe mięso.
Żadna rasa nie wykazuje tak fenomenalnego talentu rzeźniczego jak rośliny. To urodzeni mistrzowie noża i tasaka. Wiem, co mówię. To, że metabolizują zgniłą, bogatą w minerały papkę organiczną, nie ma tu nic do rzeczy.
Pietrucha, kierownik zmiany, wielki Bulwa z kolorową chustą zawiązaną po piracku na gruzłowatym łbie, widząc mnie, unosi w górę ramię w geście pozdrowienia.
W porządku, szef. Wszystko idzie doskonale.
Odpowiadam skinieniem. Pewnie, że dobrze idzie. W końcu nad wszystkim czuwa niestrudzony Sinus U, mój zastępca do spraw mięsnych.
Uf, wreszcie mogę się stąd zabrać. Sądząc po tym, jak inspektor patrzy na flaki, kości i krew, już mam kłopoty. Tymczasem Kamulec notuje zajadle.
– Panie Iven, czy te stanowiska pracy są sterylne?
Chyba sam jesteś sterylny, głupi głazie.
– Nie są – odpowiadam niechętnie, a Bar robi się różowawy z zachwytu. – Nie mogą, inspektorze. Ale zapewniam, że spełniają wszelkie unijne normy.
– Hmm – mruczy tylko i rozmowa się kończy.
Kieruję mój mały poduszkowiec, zwany w „Komecie” mostkiem kapitańskim, do stanowisk warzywnych. Wstęgi skłębionych wodorostów, ukwiałopodobne jarzyny z pasa Oriona, kwiatostany jadalnych lian z Aldebarana, pomidorce, kosmate i groźne karczochoniki, które wyglądają jak rozczochrane jeże, gromotnik z Liry, laudyjski grzywacz ponczowy, zielonolistki, morska sałata z Eleusis i płaty czarnotrufli z Jugot ułożone we wdzięczne kompozycje zachwyciłyby każdego malarza martwych natur.
Tu zgodnie obierają, siekają, pestkują i drylują Jaszczury, Mackarze i Pluszaki. Nie obywa się oczywiście bez sprośnych żartów, głupich docinków i krótkich pyskówek, które milkną, gdy tylko na podłodze pojawia się żebrowany cień balustradek mostka kapitańskiego.
Wszystko dobrze, szef. Pod kontrolą, szef.
Mam nadzieję, że Bar jest wreszcie zadowolony, ale się mylę.
– Białko roślinne – powiada. – Znaczy coś, co miało bezpośredni kontakt z ziemią, tak? Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale niektóre z tych roślin znajdowały się chyba pod powierzchnią gruntu?
Szkoda, że ty się tam nie znajdujesz, dupku.
– Tak. Rośliny mają coś, co się nazywa korzenie. To zazwyczaj znajduje się pod ziemią.
– Tego się obawiałem – mówi złowrogo i stuka uporczywie w klawiaturę.
Pomocy. Niedługo chyba nie wytrzymam i zaduszę bydlę własnymi rękami. Tylko jak się dusi kamień?
Skręcam za węgieł.
Teraz kuchnia główna. To królestwo Zielonego Poszarpanego Strzępka, mojego pierwszego zastępcy. Tu się dusi, smaży, piecze, gotuje, flambiruje, panieruje, marynuje, trawi w kwasie, galwanizuje, krystalizuje i przetwarza chemicznie wszystko, co jadalne w kosmosie.
Ogromna kuchnia funkcjonuje niczym najlepszy krążownik Galaktycznej Armady. Każdy zna swoje miejsce i zadania. Kucharze poruszają się płynnie, spokojnie, precyzyjni niczym kółka zębate skomplikowanego mechanizmu. A nad wszystkim czuwa wysoki, beżowy Pluszak o aksamitnym futrze i takim samym głosie. Oraz żelaznej pięści.
Ale dziś nie dane mi będzie z dumą popatrzeć, jak doskonale radzi sobie Strzępek.
– Szef? – skrzeczy niespokojnie interkom. – Mamy problem.
– Co jest?
– Zebro.
Ta odpowiedź starcza za wszystko.
Jasne. Dziwne, że nie wcześniej. Za to w obecności tego cholernego Kamulca. A to pięknie.
Pociągam serdeczny łyk seleńskiej whisky, którą zawsze mam pod ręką w czasie zmiany. Bar patrzy podejrzliwie na butelkę, mimo że wyraźnie widnieje na niej napis: „Pracuś. Witaminizowany napój energetyczny”. Kieruję poduszkowiec ku miejscu pracy najbardziej utalentowanego i najbardziej nieznośnego speca od zimnego bufetu, jakiego kiedykolwiek miałem.
Namiot Zebra wzburza się jak fale magnetycznego sztormu. Mija może sekunda i S’mm-aż, niezły kucharz pracujący w „Komecie” już trzeci sezon, wylatuje jak korek z szampana i wali się z trzaskiem chityny na podłogę.
Zgromadzony wokół tłumek pracowników wydaje gniewny pomruk. Oktopusanka, której nie pamiętam, przykłada zmoczoną ścierkę do zakrwawionego nosa Prada Alikantego Mendozy, doskonałego speca od grilla.
Niedobrze. Zwłaszcza że Archistrategus tylko patrzy. Za to taksująco i zjadliwie.
Czas na kolejny łyk whisky i wypróbowanie moich talentów mediacyjnych.
S’mm-aż gramoli się z posadzki, rozcierając potylicę.
– Chciałem go tylko uspokoić, a on mnie walnął rondlem przez łeb – skarży się na mój widok.
Złażę z mostka i przezornie staję w niejakiej odległości od syczącego, kłębiącego się namiotu.
– Zebro?
Odpowiada mi cisza, ale podrygi materiału nieco się uspokajają.
– Zebro, to ja. O co znowu chodzi?
Plandeka wybrzusza się, a potem wybucha mieszaniną wściekłych syków i gwizdów.
– Mów międzygalaktycznym, chłopie. Nic nie rozumiem.
Nagle z rozcięcia materiału wyłania się zwieńczona purpurowym dziobem twarz mistrza zakąsek. Oczy pałają wściekłym blaskiem, po białej skórze przepływają wyraźne, przeplatające się linie, przypominające wzór na ciele zebry. Fioletowe.
Kiepsko. Naprawdę kiepsko.
Zebro nie jest po prostu wściekły. On wpadł w szał.
Odsuwam się jeszcze odrobinę. Odruchowo.
– Zaglądał tam! – skrzeczy na wpół zrozumiale. – Patrzył, jak kroję jeżomałże!
– Nipawda! – protestuje Mendoza.
Przez rozkwaszony nos jego głos brzmi równie idiotycznie jak akcent Zebra. Mamy tu istny spektakl nowoteatralny. Brakuje, żeby ktoś skakał po blatach, ryczał i obrzucał się jajecznicą w imię wyższej sztuki.
Spec od bufetu wyciąga spod plandeki zakończony szponem palec i celuje w kumpla od grilla z taką furią na pysku, jakby dzierżył w łapie obezwładniacz nastawiony na maksa.
– Zaglądał, zboczeniec jeden! Perwersyjny sukinsyn! Szef, on patrzył, jak przyrządzam jedzenie!
W źrenicach Zebra mieszka taka groza, że robi mi się go żal.
No bo w tym tkwi właśnie sedno nierozwiązalnego problemu. Nikt z nas nie wie, z jakiej planety pochodzi Zebro ani jak się właściwie nazywa. Jego przezwisko wzięło się od paskowanego oblicza, które, gdy jest spokojny, barwią smugi żółte i pomarańczowe, czerwieniejące i fioletowiejące w miarę zdenerwowania.
Jedno jest pewne. W jego rodzinnym świecie jedzenie i przygotowywanie potraw to sfera całkowicie objęta tabu. Zakazana. Intymna. Nie wolno mówić o jedzeniu, jawnie go przygotowywać, częstować kogokolwiek czy przyznawać się do uczucia głodu. To rzecz wstydliwa, zupełnie prywatna i starannie ukrywana. Publiczne gotowanie jest więcej niż obsceniczne. Jest ohydne. W najwyższym stopniu godne potępienia. I perwersyjne.
Problem w tym, że Zebro ma talent. Niezwykły, rzadko spotykany talent kulinarny. On uwielbia wymyślać potrawy. Jest świetnym kucharzem, a jeśli chodzi o zimny bufet nie ma sobie równych. To cholerny geniusz. I we własnym mniemaniu straszliwy zboczeniec.
Z tego, co wiem, nieszczęsny Zebro musiał sromotnie uciekać z własnej planety. Tam nie czeka go nic, tylko hańba i zemsta splugawionej jego występkiem rodziny.
Zebro jest kuchennym wyrzutkiem. Kosmicznym pariasem o niebywałym talencie.
To okropnie smutne patrzeć na jego zrozpaczoną, brzydką twarz pulsującą fioletowym, pasiastym oburzeniem.
Nie wiem, czy tacy jak on piją, ale chyba nie, bo inaczej już dawno zostałby alkoholikiem. Kiedy zobaczyłem Zebra ze dwa czy trzy sezony temu, wyglądał i zachowywał się jak ostatni menel. Wrak na samym smutnym i grząskim krańcu załamania nerwowego. Złamany dziób, niechlujne upierzenie, trzęsące się dłonie i straszny, pusty wzrok straceńca. Zaczynał od pracy w dobrych restauracjach, ale wszędzie w końcu pękał psychicznie, wzniecał wieczne burdy, awanturował się, wdawał w bijatyki i psuł atmosferę. A zgranie załogi to w knajpie rzecz nadrzędna. Nie mówię, że wszyscy od razu muszą się kochać. Ale powinni przynajmniej sprawnie ze sobą pracować. Zaś z Zebrem nie dałaby rady spędzić wieczoru przy garach nawet obsługa piekła. Więc nieszczęśnik lądował w coraz gorszych spelunach. I coraz częściej stawiał się niewłaściwym kolesiom. W końcu to kucharz, nie bokser czy nożownik. Kiedy po bijatyce w kolejnej mordowni wylądował na dłużej w szpitalu z pękniętym dziobem i obrażeniami wewnętrznymi, uwierzył, że stoczył się na samo dno rynsztoka.
Co gorsza, przekonany, że spotyka go słuszna kara za sprzeniewierzenie się tradycyjnym wartościom.
Gdyby nie specyficzna fizjonomia, pewnie bym go nie rozpoznał, kiedy buszował w śmietniku „Komety”. Dałem mu jednak szansę, przyjmując do pracy w kuchni, bo znałem go wcześniej i wiedziałem, jakie przyrządza zakąski. Laudyjski wężownik wędzony w dymie różokrzewów z Aldebarana, podany w galarecie na bazie seleńskiej trzystuletniej whisky, najbardziej wykwintna potrawa zeszłego sezonu, to wynalazek Zebra. I chociaż szefowie innych knajp wysyłali do „Komety” szpiegów, pochlebców i przekupionych krytyków kulinarnych, posuwali się do łapówkarstwa, gróźb i lamentów, nikt nie potrafi podrobić unikalnego smaku tej przystawki. Już widzę, jak wzruszacie ramionami, karapaksami, mackami czy co tam macie. Phi, w każdej szanującej się restauracji znajdzie się coś podobnego. Jasne, teraz wężownika możecie zjeść dosłownie wszędzie. Ale ten jedyny, niepowtarzalny jest serwowany tylko u nas. Wszystkie inne to tandetne podróby. Wierzcie mi, różnica wydaje się taka, jak między latarką a supernową.
Dlatego wpadłem na pomysł z namiotem, a od czasu do czasu pozwalam Zebrowi poszumieć i urządzić scenę. Tak jak teraz.
– Słuchaj, chłopie – tłumaczę cierpliwie jak laborant hodowlanej wołowinie. – Wiem, jak ci ciężko. Ale Mendoza z całą pewnością nie chciał patrzeć na twoje przystawki. On po prostu doniósł ci brakujące składniki. W tym celu podniósł plandekę, żebyś mógł je odebrać. Jasne?
Zebro wybucha bulgotem, przypominającym odgłosy wrzącego bemaru.
– Międzygalaktycznym – przypominam.
Mój spec od bufetu mieni się fioletem i szkarłatem, ale jego głos brzmi dość żałośnie.
– Szef! On patrzył! Przysięgam.
– Zalał jeżomałże oliwą z Eleusis! – wyrywa się nagle Prado Alikante. – Przecież to powinno wybuchnąć!
Rzucam mojemu grillmenowi mordercze spojrzenie. Do diabła, wszyscy tu wiedzą, że nie wolno gapić się na sztuczki Zebra. Nawet jeśli są cyrkowe.
– Mendoza, później podgadamy – mówię lodowato, bo Zebro znów zaczyna się trząść i wyciągać pazurzaste paluchy.
– Przyznał się! Sam się przyznał, dewiant jeden! – skrzeczy.
Natychmiast wybucha wrzawa. Coś do powiedzenia ma i S’mm-aż, i Oktopusanka, i kilku innych świadków. Zaraz wybuchnie tu prawdziwa pyskówa, a może znów dojdzie do rękoczynów. Bar robi się różowiutki z zadowolenia.
– Bójka – mówi z lubością. – Bójka w kuchni w czasie pracy. Jak pan myśli, Iven? Będzie dobrze wyglądać w raporcie? Ciekawe, czy na jakość stosunków w restauracji ma wpływ demoralizująca obecność mięsa rzeźnego, czy osobowość szefa. Oczywiście, gdyby podawane tu pożywienie było odpowiednie, do niczego podobnego by nie doszło.
Kryształowa świnia.
Muszę natychmiast ukrócić kłótnię. Inaczej obsmaruje mnie tak w tym swoim kochanym raporcie, że nigdy się nie domyję.
– Dość! – mówię lodowatym tonem.
I zapada zupełna cisza. Oto przemówił Pan Autorytet.
W tym wypadku ja, znaczy się. Szef. Ostateczna instancja. Dobrze rozumieją, że gdybym teraz zdecydował się wyrzucić Zebra, Mendozę, obu naraz lub nawet wszystkich uczestników incydentu, będzie po sprawie. Pozamiatane. Nieustający Profit nawet nie mrugnie okiem i natychmiast poprze procedurę „noga – dupa – brama”. To niepisane prawo dowódcy tego kuchennego krążownika. Szef decyduje o wszystkim, co dotyczy kuchni.
– Wracać do roboty! Żarcie się samo nie poda. Goście czekają. Dotarło? Czekają na dania, które macie natychmiast serwować! Jesteście załogą „Płaczącej Komety”, a nie jakiejś brudnej, zapyziałej knajpy, więc to niedopuszczalne. Chcę widzieć, jak śmigacie do pracy niczym lukiańskie promy nad kosmodromem. Ruchy! Mendoza, przeproś Zebra. Zebro, przeproś Mendozę i S’mm-aża. Na przyszłość ma się obyć bez klepania się po ryjach. Mało brakowało, a powywalalibyście jedzenie na podłogę.
Mamroczą przeprosiny, a ja gramolę się na mostek. Twarz speca od zakąsek znaczą teraz zielonkawe pasma wstydu. To dobrze. Może już trochę ochłonął.
Inspektor plącze się między pracownikami, wypytując i skrobiąc w notesiku. Właśnie uważnie słucha racji Mendozy, niebieściutki z podekscytowania. Może i dobrze, bo znów terkocze interkom.
Co za cholerny dzień.
– Herm? – to głos Strzępka. Zatroskany. Do diabła, robi się coraz nieprzyjemniej.
– Co jest?
– Pieczary przyjechały. Chyba powinieneś tu szybko dotrzeć.
To koniec. Przepadłem. Boże, za jakie grzechy? Przecież staram się tylko rzetelnie wykonywać swoją robotę.
Zawracam mostek w kierunku magazynów. Lepiej, żeby nikt nas nie widział. Szczególnie ten dupek Bar. Dobry Jezu, naprawdę lepiej. Inaczej naprawdę jest po mnie.
Muszę mieć zrozpaczoną minę, bo natychmiast podchodzi do mnie zaniepokojony Zebro.
– Szef, ja przepraszam. Następnym razem się powstrzymam, przysięgam.
– Nie o to chodzi – szepcę, zupełnie załamany. – Strzępek ma niezapowiedzianą wizytę Jugotów. A tymczasem ten dupek nie opuszcza mnie ani na krok. Rozumiesz, co to znaczy?
– Rany! Ale bal! – jęczy Zebro, ale zaraz odzyskuje rezon. – Nie bój nic. Ja go zagadam. A ty pędź do magazynu, szef. Opowiem mu, jak wspaniale dbasz o interesy pracowników. Będę ględził do upadłego o twoich przymiotach. Aha, i wspomnę o doskonałych relacjach ze związkiem zawodowym. Nie martw się, szef. Mam gadane. A później zgubimy drania. Ktoś pobiegnie po Odpryska, a on już się zajmie tym Kamulcem.
– Dzięki, Zebro.
Nie powiem, żebym się uspokoił. Lecz mój spec od zakąsek już dopada kontrolera i zaczyna kłapać dziobem. Trzyma przy tym łapę na ramieniu Kamulca, nie pozwalając mu się ruszyć. Mam tylko chwilę na ulotnienie się.
Chwilo, potrwaj chociaż trochę.
Strzępek nie poradzi sobie z grzybami. Nie wiem, czy ja sobie poradzę. Ręce mi zaczynają drżeć. Jugoty to niebezpieczne dranie. Jeśli kontroler mnie z nimi zdybie, to koniec. Zresztą całkiem możliwe, że wtedy Pieczary zabiją nas wszystkich. Czuję dreszcze przebiegające po plecach i zaczynam się pocić ze zdenerwowania. Serce mi wali jak tasak w tuszę. Jeśli coś sknocę, obudzę się po drugiej stronie tęczy. A wcale nie chce mi się umierać. Przysięgam.
Zasada jest prosta. W „Komecie” podajemy tylko głupie mięso. Jest go wszędzie mnóstwo i potrafi być naprawdę pyszne. Odlotowe. Cudowne. Wykwintne i niebywałe. W każdej szanującej się knajpie głupie mięso rządzi. Pokaż mi szefa kuchni, który okaże się na tyle szalony, żeby złamać tę zasadę i podać gościom jedzenie, które przed trafieniem do kotła odznaczało się choćby śladową obecnością świadomości.
Z jednym, absolutnym wyjątkiem.
Chodzi oczywiście o Pieczary.
Ściślej, grzyborodnych mieszkańców planety Jugot. Wasze ukochane, niezrównane w smaku, pieruńsko drogie, zabójczo smaczne czarnotrufle.
Tak, wiem, straszny szok, co? Prawie każdy, kto choć raz zjadł maleńki wiórek aromatycznego, niepowtarzalnego grzyba o wartości przekraczającej najcenniejsze skarby kosmosu, w istocie pożarł kadawra, zabitego w porachunkach mafijnych gangstera z Jugot.
Żartuję? To tylko ponury dowcip walniętego szefa celebryty?
Nie.
Kłamię, żeby zapewnić sobie odpowiedni rozgłos?
Aha, jasne.
Boję się, że Pieczary zamkną mi usta na zawsze?
Trochę, ale rozsądek mi mówi, że w ten sposób przyznałyby, że mam rację, więc raczej będą siedzieć cicho.
Ryzykuję procesem i wieloletnim więzieniem?
Oczywiście.
Nie tylko ja. Każdy, kto podaje prawdziwe czarnotrufle. Zatem większość naprawdę znakomitych, znających się na rzeczy szefów kuchni. Przysięgam. Ale niech tylko ktokolwiek spróbuje coś mi udowodnić. Struktura legalnie pozyskiwanego, nieskażonego śladem myśli grzyba jest identyczna jak jego świadomego pobratymca. Nawet wyglądają dokładnie tak samo. Tyle że głupia czarnotrufla rośnie sobie, nie szkodząc nikomu, być może dlatego nie ma nawet połowy tych walorów smakowych co bracia gangsta, a bracia gangsta z Jugot to prawdziwa zakała Galaktyki. Zamachy terrorystyczne, zabójstwa, handel zakazaną przez Unię bronią, rynek narkotykowy, wymuszenia, porwania, nierząd, kupczenie samicami, sprzedaż istot, w tym dzieci, na narządy, do polowań, do sal tortur i na potrzeby innych obrzydliwych rozrywek degeneratów z całego kosmosu, nielegalny obrót klonami, haracze i szantaż to miła codzienność każdej Pieczary.
Dlatego nie mam wyrzutów sumienia. Naprawdę nie mam.
Przyrządzę i podam każdego martwego Jugota. Bo w sumie to tylko cholerny grzyb.
Gorzej, że zutylizować denata przyjeżdżają jego jak najbardziej żywi kumple. A ceremonia pogrzebowa kończąca się w sosie kapotażowym lub sałatce Centauri łatwo może zamienić się w krwawą jatkę. Z udziałem moich pracowników i mnie.
Pieczary z Jugot są głupie, drażliwe, okrutne i zawistne. Mogę to śmiało stwierdzić, i tak się nie dowiedzą, bo jak kosmos kosmosem żaden Pieczara nigdy nie nauczył się czytać. Za to strzelać umieją wszystkie.
Zanim dotarłem do magazynu warzyw, Poszarpany Strzępek zrobił się już tak nastroszony ze zdenerwowania, że przypomina futrzaną kulę wepchniętą na siłę w garnitur. Jugotów jest trzech. Wszyscy ze spluwami wycelowanymi w mojego zastępcę. Łypią groźnie spod zmarszczonych, łuskowanych kapeluszy. I chyba nie mają najlepszych humorów.
– Agape konał na moich nibynóżkach! – warczy groźnie największy. – I wiesz, kmiocie, jak brzmiały jego ostatnie słowa? Taa, pamiętam jak dziś. „Nie pozwólcie mnie obsmażyć”. Dociera? Żadnego smażenia!
– Panowie, spokojnie – jąka się Strzępek. – W porządku, osobiście dopilnuję, żeby został najwyżej zblanszowany.
Klik! Zapadki paralizatorów przekręcają się na pozycję „natychmiastowy zgon”.
– Nie będzie żaden blan...coś tam! Czy ja się wyrażam niedokładnie, futrzana kupo gówna? Bez smażenia!
Natychmiast poznaję tego Pieczarę z mordą pociętą zgrubieniami bliznowców. To Konsekracja, najlepszy cyngiel i prawa nibynóżka samego Tabu, szefa Południowej Strony. Tępy, stary grzyb.
– Witaj, bracie – mówię od drzwi, ryzykując wspomniany już natychmiastowy zgon, jeśli z zaskoczenia drgnie mu odnóże. – Niech twoja grzybnia będzie zawsze silna i płodna.
Konsekracja gapi się na mnie rozmazanymi, bladymi ślepiami. Nic nie wskazuje, żeby w ogóle zrozumiał, co powiedziałem. Grzyby myślą raczej ciężkawo.
– Herm Iven? Szef? – skrzeczy pytająco.
Był tu już kilkanaście razy a wciąż mnie słabo rozpoznaje. Niektóre jeżomałże wydają się bardziej rozgarnięte.
– Szef – przytakuję dobitnie. – Który przysięga, że zblanszowany znaczy po prostu oblany wrzątkiem.
– Mówiłem, żadnego smażenia! Agape nie chciał na tłuszcz!
Kosmosie, proszę, cierpliwości.
– Wrzątek to gorąca woda.
– No – przytakuje głupkowato Pieczara o jakimś podejrzanie żółtawym kapeluszu. – Woda gotuje, co nie? Bez wody grzybnia obsycha i w ogóle...
Tu kończą mu się pomysły. Na miłość boską, kto wymyślił, że oni nie są głupim mięsem?
Strzępek nieco się rozluźnił, choć dalej jest pięknie nastroszony.
– Skoro już wiemy, w jaki sposób wasz szanowny brat pragnął być przyrządzony, to może pozwolicie, żebyśmy zabrali go do kuchni? Z całym szacunkiem, oczywiście.
Konsekracja obraca ku niemu pokryty zbliznowaceniami trzon.
– Ty, futrzak, nie wymądrzaj się. Forsa z góry. Tabu już nam dobrze nakładł w kapelusze, co potrafią tacy jak wy. Kanciarze.
Kwestia pieniędzy zawsze jest drażliwa. Pośpiesznie sięgam do kieszeni i znów słyszę nienawistne „klik” paralizatorów. Trzy Jugoty celują do mnie zgodnie. Przepastne lufy spluw wyglądają jak czarne, złowrogie oczy. I mógłbym przysiąc, że więcej w nich inteligencji niż w ślepiach Pieczar.
Czuję, że kolana robią mi się nieprzyjemnie miękkie. Jeszcze moment i upadnę. W głowie czuję szum i dziwną lekkość, jakby ktoś wlał mi pod czaszkę butelkę szampana. Boże, Pieczary celują do mnie z broni. Jeśli któremuś drgnie nibynóżka, ze mnie zostanie tylko marmolada. Do gardła podchodzi mi gorzka żółć. Chyba zaraz się zrzygam ze strachu. Kochana opatrzności, błagam, wyciągnij mnie z tego. I za nic nie dopuść tu tego walniętego Kamulca. Niech go Odprysk oprowadza po wszystkich salach. Niech go Afi załatwi śpiewaniem. Niech mu się zrobi skaza na szlifie. Niech szlag go trafi. Tylko proszę, nie tutaj. Byle nie tutaj!
– Spokojnie, bracia w grzybni. Ja tylko sięgam po gotówkę. Nie mogę wam zapłacić, jeśli nie wyjmę pieniędzy z kieszeni – mój głos wydaje się nieco obcy i chropawy.
Skłamałbym, gdybym nie przyznał, że się boję. Każdy by się bał, stojąc przed plutonem egzekucyjnym złożonym z trzech walniętych, niedorozwiniętych grzybów, całkowicie pozbawionych kręgosłupa moralnego.
Stoimy tak bez ruchu, zastygli niczym starożytny hologram, czekając, aż trzy zardzewiałe kółka zębate, które robią za mózg Konsekracji, zaskoczą wreszcie i do starego grzyba dotrze, co powiedziałem. Kadawer leży u naszych stóp, roztaczając urzekający aromat prawdziwej czarnotrufli z Jugot. Tylko Strzępek znów staje się puchaty jak pluszowy misio.
– Mogę wyjąć forsę? Powoli i spokojnie.
Nic. Puste, bezmyślne gały, blade jak oka na bulionie. Możemy tu tak sterczeć, aż gwiazdy wyparują.
Przełykam nerwowo ślinę i ostrożnie wyjmuję plik srebrzystych banknotów, które rano przezornie wyciągnąłem z sejfu Nieustającego Profita. Na drobne wydatki.
– Siedemnaście tysięcy astro – mówię. – Tyle, ile ostatnim razem zażądał Tabu. Uczciwa cena, panowie.
Pieczary otwierają bezzębne gęby. Strużka jakiegoś gluta ścieka Konsekracji po trzonie. Milczą. Fatalnie, jeśli zechcą przeliczyć. Nie skończą do przyszłej środy.
– Eeee – beczy żółtawy. – Może wyjmiemy te kamyczki, co Ojciec nam dał?
Konsekracja mruga półprzezroczystymi błonami powiek.
– Ty, żółty, nie wymądrzaj się. Dawaj kamyczki.
Młodszy Pieczara sięga pod kapelusz, przez chwilę grzebie między blaszkami, aż w końcu wyciąga wymiętoszony woreczek pełen drobnych kamyków. Wysypuje je na podłogę magazynu. Po czym zastyga w bezruchu.
Konsekracja i drugi Jugot także się zawieszają. Chyba znów skończyły im się pomysły. Czekamy. Wygląda na to, że muszę im trochę pomóc.
– Proszę, grzybobracie. – Wyciągam plik banknotów i wciskam w nibynóżkę starego Pieczary. – Przelicz dokładnie, czy zgadza się liczba papierków i kamyków.
Jestem po bezpiecznej stronie, bo w sejfie Profita leżały dziś same tysie. Znalazłbym się w kiepskim położeniu, gdyby miał tam pięćsetki albo dwutysiącówki, Boże uchowaj.
Konsekracja kładzie pieniądze na podłodze i zabawa zaczyna się na nowo. Jak tu policzyć do siedemnastu? Zdumiewające, że te tępe stwory trzęsą całą Galaktyką. Chyba kieruje nimi jakieś mistyczne zło. Przedwieczne potwory z głębin kosmosu czy co?
Bezradnie tasują pieniądze i szurają kamykami po podłodze. Beznadzieja. Znowu potrzebują pomocy.
– A może zrobimy tak?
Kucam obok żółtawego, starannie układam banknoty na ziemi, a potem na każdym kładę kamyczek. Powstaje coś w rodzaju siedemnastu srebrzystych kanapeczek z otoczakiem. Pięknie. I po problemie.
Trzy Jugoty zamierają, osłupiałe. Ta-dam! Zgadza się! Kamienie i pieniądze odnalazły swoje miejsce w układance. Niech będzie chwała Wielkiej Grzybni.
No dobra, chwilę trwa, zanim załapują, że wszystko gra. Przynajmniej tyle, że zaczynają mnie boleć nogi, a sierść Strzępka staje się na powrót gładka i aksamitna.
Na razie mam w serdecznym poważaniu inspektora. Wierzę święcie, że wszystko idzie doskonale. Odprysk go zbajerował tak, że gość zupełnie o mnie zapomniał. Wszyscy o mnie zapomnieli. Nawet śmierć. Jestem największym, najsprytniejszym szefem w Galaktyce. Jestem kuloodporny. I mam do dyspozycji całe pokłady szczęścia.
Żyję! Dobry Boże, żyję. Czy coś jeszcze może się liczyć?
Martwy Agape pachnie tak intensywnie, aż robię się głodny.
– Eeee – burczy Konsekracja. – No dobra. Się zgadza. Ale jeśli wam przyjdą do łbów jakieś numery, to...
Potrząsa znacząco paralizatorem. Żółtawy zbiera pieniądze i kamyki, wkłada do woreczka. Stary wyciąga nibynóżkę, a potem wtyka zawiniątko pod kapelusz.
– Inicjacja, Ablucja, idziemy. Ojciec czeka.
Zabierają się bez pożegnania czy choćby jednego spojrzenia. Powszechnie wiadomo, że Pieczary gardzą każdym, kto nie jest grzybem. Osobliwe imiona zawdzięczają misjonarzom. To oraz kilkaset oskórowanych, marynowanych główek stanowi wszystko, co pozostało po rzeszach dzielnych duchownych, którzy ośmielili się przylecieć na Jugot z dobrą nowiną. Wszystko jedno, jakich religii i wyznań. Mało kto wie, że Pieczary mają swoją własną wiarę. Chwalą Wielką Grzybnię, która pewnego pięknego dnia eksploduje i zeżre cały kosmos. Wtedy nastanie wieczna ciemność i wilgoć. Bardzo piwniczny pomysł. Tymczasem liczba męczenników wzrastała niepokojąco, aż w końcu zarządzono całkowity zakaz przylotów na planetę Pieczar, a każdy, kto się tam udaje, automatycznie zostaje uznany za samobójcę. Ale to ukróciło zapędy tylko tych misjonarzy, którym wiara zabrania targnięcia się na własne życie. Wyznawcy Wielkiego Czarnego Prostopadłościanu lub Arkturiańskiego Kościoła Siwej Gąski Siwej uporczywie lądują na Jugot i w słojach z marynatą.
To stara tradycja. Wydaje mi się, że wielu męczenników kończyło jakoś tak kulinarnie.
Gdy tylko Pieczary znikają nam z oczu, wskazuję kadawra palcem.
– Strzępek, dopilnuj, żeby ten drań trafił do dań z raclette, najlepiej pod ser dojrzewający z pasa Liry. I obsmaż go przedtem porządnie.
– Jasne, Herm. – Mój zastępca uśmiecha się szeroko. – Osobiście dopilnuję, żeby był przyrumieniony na złoto ze wszystkich stron.
– Gdzie on jest?! Gdzie Iven? – odzywa się wściekły wrzask za drzwiami. – Jak to nie wiecie?! Przecież to wasz szef!
Niezastąpiony Bar. A tymczasem na podłodze leży martwy Jugot. Trup w kuchni. To gorsze niż trup w szafie. Pójdę siedzieć. Do końca życia będę oglądał niebo w kratkę. Może nawet dostanę do celi prasę i świeżą kawę co rano. W Unii dba się o wygody więźnia. I widzenia czasem będą. Raz na rok. Boże na wysokościach! A ja, kretyn, tak się cieszyłem, że żyję. Jasne, Iven. Będziesz sobie żył. Zamknięty na zawsze w unijnej celi wielkości piekarnika, spełniającej wszystkie należne normy. Płakać mi się chce. Chyba zaraz zemdleję. Oby zdechły natychmiast wszystkie Jugoty. I urzędnicy ministerstwa żywienia. Jestem tak przerażony, że nie mogę złapać oddechu. Patrzę z grozą w oczach na Strzępka. Wydaje się zupełnie oszołomiony, jakby nie rozumiał, co nas za chwilę czeka. Rozglądam się panicznie po magazynie. Nie ma tu nic, czym można by okryć kadawra. Ani miejsca, gdzie dałoby się wepchać wielkiego, nieporęcznego grzyba. Pod regały z obrusami i zastawą w życiu się nie zmieści. No i zapach. Wszechobecna, potężna woń czarnotrufli.
Jeśli uciekniemy tylnym wyjściem, denat zostanie, a wszystko i tak wyjdzie na jaw.
Nie ma rady. Obaj z Pluszakiem idziemy na dno. W przystępie rozpaczy łapię jakiś duży rondel. Kiedy Bar tu wejdzie, walnę go w czubek i spróbuję ogłuszyć. Tylko jak, do diabła, ogłuszyć kamień? Nieważne. Spróbuję. Może się uda. Może ten debil pęknie na pół, a wszyscy przysięgną, że to był wypadek. Może krowy fruwają, a szefowie kuchni są cudotwórcami. Tak czy inaczej go walnę. A potem uciekniemy i... tu kończą mi się pomysły. Bo przecież i tak nas złapią. Dwóch ogłupiałych morderców szwendających się po modnym kurorcie. Jakie mamy szanse? Nie oszukujmy się. Jak ryba na pustyni. Dłonie tak mi drżą, że upuszczam rondel. Brzdęk! – krzyczy w niebogłosy.
– Co to było?! – wrzeszczy zza drzwi wściekły Bar, a ja już wiem, że moje życie dobiega końca. Żegnaj, słodka wolności. Oto mój kuchenny taniec się skończył.
Strzępek trzęsie się i znów puchnie w futrzastą kulę. Jesteśmy ugotowani. Na twardo.
Może chociaż pracownicy będą nam przysyłać paczki z żarciem. Specjalne menu dla szefa w pierdlu. Na gardle mam zaciśnięte imadło. Serce zrobiło się wielkie jak dynia i pulsuje w rytmie kwazaru. Za moment fiknę na zawał.
– Przenieśmy go – chrzęści Strzępek ledwo dosłyszalnym szeptem. – Schowajmy. Pod regał.
To beznadziejne, bo kadawer jest znacznie za wielki, ale i tak chwytam go za kapelusz, a mój zastępca za trzon. Niesiemy ciało w stronę ściany, zataczając się pod ciężarem. Hop, siup, jedzie trup. A my za nim. Ciachu, ciachu, wybieramy się do piachu. Chce mi się krzyczeć z przerażenia, ale na szczęście mam zbyt ściśnięte gardło.
– W toalecie? – ryczy dalej inspektor. – Przecież nie pora na kąpiel!
Rany, ten cholerny spec od żywności nie wie nawet, co się robi w kiblu?
– Nie sądzę, żeby się mył. On tylko... – mówi Zebro, ale nie dowiaduję się, co niby robię w łazience, bo drzwi gwałtownie się otwierają.