Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ruda Sfora spopiela Świat i Zaświaty
Naznaczona rdzą zakrzepłej krwi, potężna butą i nienawiścią, niszczy wszystko. Niczym ludzkość opętana bratobójczymi walkami w imię kolejnego czegoś tam...
"Ruda sfora" to powieść "szamańska", bazująca na mitologii jakuckiej. Kossakowska przenosi nas w świat syberyjskich legend i mitów w sposób zupełny i całkowity.
Karol Konwerski.
Do desperackiej walki o przetrwanie stają: młody szaman na kulawym, gadającym koniu, pieśniarz - wojownik ze szponem w sercu, harda półbogini i kościej - tupilak, który miał być bardzo zły...ale nie umiał.
Po lekturze ostatnich stron nie pozostaje czytelnikowi nic innego, jak trwać przez moment w zachwycie, smakować ten misterny plan, na jakim oparła swoją szamańską opowieść Kossakowska. I może się zdarzyć, że przyjdzie czytelnikowi na myśl, kiedy już „Sforę” odłoży, iż prawdziwą szamanką, tak zwaną szamanką narracji, jest tak naprawdę autorka.
Jakub Winiarski, pisarz, redaktor naczelny Nowej Fantastyki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Koniu mój, Sprawny jak jeleń Mój piękny bębnie, Okulałeś miły!
Umarli wracali. Co do tego nie było już wątpliwości. Kitej Serken, sławny szaman i uzdrowiciel, poważnie się zaniepokoił. Starał się nie zerkać przez okno, ale i tak widział duży czarny cień majaczący między gałęziami jego szamańskiego drzewa.
Kupiec Usun Achan siedział z ponurą miną na grubym konarze, jedną ręką obejmując pień. Drugą odgarniał sprzed twarzy kolorowe wstążki i brzękadła dyndające wśród listowia. Przypominał pokracznego ptaka z łysą głową i obwisłym brzuchem. Nadąsany, ubrany w odświętny, śmiertelny kożuszek, kiwał się na gałęzi niczym brzydka, rozeźlona gruszka na ustrojonej szmatkami i tasiemkami wierzbie. I mniej więcej tak samo pasował. Zdecydowanie nie powinien się tutaj znajdować. Umarł chyba ze dwa tygodnie temu, więc jego dusza już dawno winna trafić do krainy zmarłych. Ale widocznie z jakiejś przyczyny zgubiła drogę. Oczywiście, takie przypadki się zdarzały, tyle że bardzo rzadko. A nie co kilka dni. Zdecydowanie nie. Usun Achan nie był bowiem pierwszym. Przed nim wrócili już stary Omogon, zmarły poprzedniej niedzieli, Tatar Tajma, który umarł z ran po nieudanej wyprawie na niedźwiedzia, i nie wiedzieć dlaczego kupcowa Natalia Wasiliewna, żona bogacza Mochsogoła. Istna epidemia.
Kitej Serken westchnął i potarł w zamyśleniu brodę.
Niedobrze, pomyślał.
Wszyscy powracający zmarli byli za życia szanowanymi członkami lokalnej społeczności, a podczas pogrzebu dopełniono niezbędnych rytuałów i złożono należne ofiary. Serken nie miał wątpliwości, że tak się stało, bo sam wszystkiego dopilnował. Gdyby po ziemi błąkały się dusze jakichś hultajów, topielców, samobójców czy biedaków, co skonali bez należytego pochówku, nie dziwiłby się wcale, że stały się złymi duchami uor. Ale tak? Wyraźnie coś było nie w porządku.
Westchnął ponownie.
Za oknem kupiec Achan zaczął się ostentacyjnie huśtać, złorzecząc pod nosem. Serken wstał i wyszedł za próg.
– Czego tak pomstujesz, bracie Usun? – zagadnął grzecznie. – Nie trafiłeś do kraju swoich przodków? Pozwól, że ci pomogę. Przeprowadzę cię szybko i zapomnimy o tym przykrym nieporozumieniu, dobrze?
Kupiec łypnął gniewnie.
– O nie, szacowny Serkenie, nie ma mowy. Jeszcze mi życie miłe!
Szaman drgnął niemile zaskoczony. Nie spodziewał się oporu. Dotychczas odsyłanie dusz w zaświaty szło gładko i bezboleśnie. Sprawiały wrażenie trochę osowiałych lub wystraszonych, co w ich sytuacji wydawało się oczywiste, ale nie protestowały.
– Drogi przyjacielu – Kitej przywołał na twarz szeroki, uspokajający uśmiech – obawiam się, że przeoczyłeś coś istotnego. Ty już nie żyjesz. Od dwóch tygodni z okładem.
– No to co? – parsknął kupiec. – Skoro nie żyję, to można mną pomiatać, oszukiwać i w ogóle? Niedoczekanie!
– A któż to cię oszukał, bracie Achan? – zdziwił się szaman.
Usun wycelował w niego oskarżycielsko palec.
– Wszyscy. Ty też, szacowny Serkenie.
– Ja? – osłupiał szaman. – A niby kiedy?
– Zawsze! Przez cały czas! Kto gadał o tabunach koni, stadach bydła i sianokośnych łąkach, jakie to niby czekają w zaświatach? Kto opowiadał o czystych strumieniach, wzgórzach jak piersi pięknych kobiet, klaczach z wymionami pełnymi kumysu i tłustym mięsie, co to samo pojawia się w kotle? No?
Kitej rozłożył bezradnie ręce.
– Ano ja, ale to wszystko prawda, drogi przyjacielu. Nieraz odwiedzałem zaświaty i widziałem te wspaniałości. Pewnie zgubiłeś drogę i trafiłeś na przeklętą ziemię demonów, dlatego jesteś taki rozgoryczony. W pełni rozumiem twój gniew. Kraina abaasy to paskudne miejsce. Bardzo paskudne. Jeśli pozwolisz sobie pomóc, to zaprowadzę cię gdzie trzeba, do twojego nowego, zasobnego domu...
– Łżesz jak parszywa sobaka! – syknął wściekle zmarły. – Do nowego domu, powiadasz?! Tu jest jedyny dom, jaki mi został! I stąd się nie ruszę!
Zamachał nogami, jakby chciał tupnąć ze złości, ale zapomniał, że nie ma pod stopami ziemi. Stracił równowagę i zleciałby z gałęzi, gdyby nie trzymał się pnia.
– Uważaj! – ostrzegł Serken i odruchowo wyciągnął ręce.
– Chcesz mnie złapać i zmusić, żebym tam poszedł?! – wrzasnął kupiec. – O nie! Nie dam się! Niedoczekanie!
W przekrwionych oczach błysnęło szaleństwo.
– Gdzieżbym śmiał, bracie Usun! – zawołał szybko Kitej, ale już było za późno.
Achan nadspodziewanie zwinnie zeskoczył z drzewa i puścił się pędem przed siebie. Serken rzucił się za nim w pogoń, ale zmarły gnał jak spłoszona kobyła. Wpadł między białe pnie brzozowego zagajnika i szybko zniknął szamanowi z oczu.
Kitej zatrzymał się zdyszany. Z trudem łapał oddech, przyciskając dłonie do piersi.
Najlepsze lata mam już za sobą, pomyślał ze smutkiem. Pewnie niedługo się przekonam, co takiego wydarzyło się w zaświatach. Wystarczy cierpliwie poczekać.
Zerknął jeszcze raz między brzózki. Po kupcu Achanie nie został nawet ślad.
Szaman pokręcił z niedowierzaniem głową i powoli poczłapał do domu. W końcu dobiegał już siedemdziesiątki, wieku, który dobrzy bogowie wyznaczyli każdemu uczciwemu człowiekowi jako ziemski czas. Ile mu tam jeszcze zostało? Ledwie parę miesięcy. Gdyby żył dłużej, każdy kolejny dzień musiałby ukraść z czasu przeznaczonego dla swoich bliskich, synów i wnuków. A do tego nie chciał za nic dopuścić.
– No, stary – szepnął do siebie. – Ty już stoisz jedną nogą w krainie przodków. Pewnie Sandaar szykuje dla ciebie specjalny poczęstunek.
Uśmiechnął się na wspomnienie zmarłej żony. Najdalej za parę miesięcy znów ją zobaczy. Nie ma się więc co przejmować głupim Usunem Achanem. Skoro tak bardzo chce zostać uorem, jego wola. Wszystkimi takimi problemami będzie się musiał martwić jego następca.
Przystanął, wspierając dłonie o biodra. Przed oczami stanęła mu owalna, jeszcze po dziecięcemu łagodna twarz ciotecznego wnuka.
Ergis, pomyślał. Zdolny chłopak. Tylko bardzo młody. Ma nieledwie trzynaście lat. No nic, będzie musiał sobie poradzić. Kiedy dorośnie, nauczy się wielu rzeczy, może naprawdę daleko zajść. Założę się, że do trzeciego wodospadu Rzeki Umarłych. Zostanie wielkim szamanem, dużo potężniejszym niż ja. Nadzieją swojego naslegu. Nie minie parę wiosen i będą o nim śpiewać pieśni. Na pewno.
Uśmiechnął się ciepło.
Kiedy tylko odejdę do krainy przodków, poproszę duchy, żeby powołały chłopaka do siebie, postanowił. Zgodzą się z pewnością. Przecież same go wybrały. Zanim przejdzie inicjację, dowiem się, dlaczego dusze wracają, i powiem mu, co ma robić, żeby temu zaradzić. Dobrze wiedzieć, że zostawiam bliskim takiego zdolnego młodego następcę.
Usiadł ciężko na przyzbie przed swoją urasą i postanowił nie martwić się na zapas. Bogowie i duchy na pewno wiedzą lepiej, jak postąpić mądrze i właściwie.
– Kitej! – usłyszał szaman tuż nad uchem.
Ocknął się i nasłuchiwał, ale szept się nie powtórzył. Zamknął powieki, żeby znów przywołać sen, i wtedy usłyszał jeszcze wyraźniej:
– Kitej! Obudź się.
Dźwignął się na posłaniu. Wytężył wzrok, lecz wokół widział tylko majaczące w ciemności znajome kształty mebli i sprzętów domowych.
– Kto to? – zapytał cicho.
Mrok poruszył się i szaman dostrzegł wyłaniającą się z ciemności postać. Nie potrafił stłumić okrzyku zdziwienia.
– Czcigodny Bodonczar Bajanaaj! – zawołał. – Cóż cię sprowadza, szacowny dziadku przodku?
Na bladej, księżycowej twarzy widma pojawił się niewesoły uśmiech.
– Nic dobrego, Kitej.
Stary szaman odrzucił skóry i wstał.
– Racz usiąść, czcigodny gościu. Zaraz przyniosę kumysu, przygotuję posiłek...
Duch tylko pokręcił głową.
– Nie mamy czasu, przyjacielu. Przyszedłem po ciebie. Pospiesz się.
Serken sięgnął po ubranie.
– Tak, tak. Zaraz będę gotów. Naciągnę tylko spodnie i kurtę, a potem zaraz zapakuję kilka rzeczy i możemy ruszać.
Na twarzy widmowego szamana wciąż widniał smutny uśmiech.
– Nie będą ci potrzebne tam, dokąd cię zabieram, Kitej.
Stary człowiek zamarł w pół ruchu.
– Więc to już czas? – spytał szeptem.
Bodonczar przytaknął w milczeniu.
Serken z westchnieniem rozejrzał się po izbie.
– Dobrze się tu mieszkało. I dobrze żyło. Przynajmniej zobaczę się z Sandaar. Pewnie się stęskniła, biedaczka.
Bajanaaj spuścił wzrok.
– Pospiesz się – powtórzył. – Powinniśmy jak najszybciej wyruszyć.
Kitej przymrużył powieki i spojrzał uważnie na widmo swego przodka, wielkiego szamana, o którym pieśni śpiewano w Górnych i Dolnych Światach.
– Jestem gotów, czcigodny gościu – powiedział. – Pozwól jednak, że spytam, czemu zawdzięczam twoją wizytę? Dlaczego przyszedłeś po mnie osobiście? Tego nie ma przecież we zwyczaju.
Bodonczar westchnął ciężko.
– Wiem, przyjacielu. Przykro mi, że przychodzę niezapowiedziany. I nie mogę powiedzieć, żebym był zwiastunem dobrych wieści. Jesteś nam potrzebny, braciszku. Źle się dzieje w Górnych i Dolnych Światach. Potrzebujemy dobrych szamanów. Dlatego tu jestem. Pójdziesz ze mną?
Serken spojrzał w pełne troski oczy widma.
– Czy mógłbym postąpić inaczej, czcigodny przodku?
– Już czas, Kitej – powiedział Bodonczar.
Stary szaman ujął wyciągniętą dłoń ducha i obaj weszli w mrok.
Stara siwa klacz ciotecznego dziadka, tak wiekowa, że jej boki pokrywała rudawa hreczka, niosła swego pana w ostatnią drogę w Środkowym Świecie. Błękitny całun sięgał aż do pęcin zwierzęcia. Już niedługo stary szaman przekroczy bramę ognia i pogalopuje w górę, ku koronie świętego modrzewia. W gaju na wzgórzu, tam gdzie rosły trzy stare sosny pokręcone jak węźlaste palce Kiteja, leżał stos z żywicznych bierwion.
Ergis widział wyraźnie czerwoną korę, lśniącą w letnim słońcu niczym świeżo wymalowane wrota cerkwi. Obrócił się i spojrzał na pogrzebowy pochód. Właśnie Dżosoj Dyraj, przewodzący ceremonii szaman z sąsiedniego naslegu, ujmował w dłoń łuk, żeby wysłać w niebo rytualną strzałę. Za chwilę wujowie i starsi rodu zdejmą z grzbietu klaczy zwłoki dziadka, żeby z szacunkiem ułożyć je na wojłokowym dywanie. Kobiety nakryją ustawione w prostokąt bierwiona całunem, mężczyźni przeniosą ciało na przygotowany stos, pod głową umieszczą siodło, obok położą uzdę, najlepszy łuk Serkena i osiem strzał. Brama ognia otworzy się, stary szaman wkroczy do nieba.
A potem duchy przyjdą po Ergisa.
Chłopiec zadrżał. W gardle poczuł przykry ucisk. Nie mógł już dłużej się oszukiwać. Musiał przyznać, że się boi. Boi się okropnie.
Z trudem przełknął ślinę.
Dlaczego nie mogłem urodzić się normalny, pomyślał chyba po raz setny tego ranka.
Czuł na sobie znaczące spojrzenia dorosłych. Krewnych i przyjaciół jego ojca, sąsiadów, tojonów ze starszyzny rodowej, całego naslegu. Nawet sam kinees, Ardży Tygun, z twarzą ostrą i surową niczym skały nad rzeką, obrzucał go ciężkim, taksującym wzrokiem.
Ergis czuł, że zaraz eksploduje mu czaszka. Pęknie niczym stary bukłak. Nie był w stanie znieść napięcia. Chciał uciec do lasu, zaszyć się głęboko w koronie starego modrzewia i zebrać spokojnie myśli. Zostać sam, na chwilę, chociaż na chwilę.
– Nie kręć się – syknęła gniewnie matka.
Chłopiec słyszał jej głos stłumiony, jakby w uszach miał kłaki wełny. Surowe, lepkie owcze runo owijało mu chyba całą głowę. Ledwie widział swego ojca zawieszającego na gałęziach sosen bukłaki z gorzałką, kumysem i herbatą oraz szamański bęben zmarłego. Dżosoj Dyraj recytował śpiewnie, wychwalając czyny dziadka Serkena i pokazywał staremu, martwemu jak śledź człowiekowi dary, które mu przyniesiono. Oto dyndająca na gałęzi owcza tusza, końska skóra, skrzynia pełna podarunków.
Mnóstwo hałasu, korowód kłaniających się żałobników, migających niczym kukiełki na karuzeli w witrynie sklepu Nadii Pawłowny, powolny rytm bębnów, zawodzenie szamana. Tłum.
Chłopcu zawirowało przed oczami. W żołądku przewracało się coś zimnego i twardego, jakby nałykał się naboi. Chyba w życiu nie widział tylu ludzi naraz. Cały świat przybył pożegnać starego Serkena. Byli kupcy z miasteczka z żonami i dziećmi, wszyscy tojonowie, przedstawiciele naslegów tworzących ród, nawet mieszkający na samym krańcu ziemi Tunguzi i jeden Nieniec, sądząc po stroju – ważny szaman. W ciżbie jasną plamą odznaczały się twarze popa i popadii, osadników z rosyjskiej wioski i dwóch ryżych jak lisie kity myśliwych. Wszystkim im Kitej kiedyś pomógł. Uleczył z choroby, poskładał złamane kości, ulżył w połogu, sprowadził zagubione części duszy, doradził, pocieszył, ukoił, komunikując się z ukochanymi zmarłymi.
A teraz wszyscy oczekują, że ja go zastąpię, przebiegło przez myśl Ergisowi. Ja! Nie umiem! Nie chcę! Dziadku, ratuj!
Poczuł, że zalewa go fala popłochu. Przewrócił oczami niczym spłoszony koń. Naboje w żołądku zagrzechotały ciężko. Nic już nie widział. Przed oczami wirowała kolorowa, oszałamiająca mgła. Pod chłopcem ugięły się kolana, był bliski omdlenia.
A wtedy z mgły wyłoniły się dwie postaci.
Wysoki, długowłosy mężczyzna o niezwykle szlachetnych rysach i Kitej Serken. Obaj mieli na sobie szamańskie stroje, w dłoniach dzierżyli kostury, pod pachami ściskali rytualne bębny.
– Szacowny dziadku – szepnął Ergis – to naprawdę ty?
Kitej położył palec na ustach. Twarz miał ściągniętą, surową i smutną. Chłopiec zamilkł i już nie śmiał się odzywać. Drugi szaman uczynił taki gest ręką, jakby chciał kijem odsunąć zasłonę.
Czerwień. Smród krwi. Wypalone, czarne pnie drzew skręcone w niemym wrzasku. Ślepia. Złe, zaciekłe. Wielki zwierz, ni to pies, ni wilk. Zjeżona, posklejana sierść, ruda jak płomień. Z pyska zwisa ochłap okrwawionego mięsa. Szare pustkowie pokryte stertami połamanych gałęzi. Zlituj się, czcigodny Urung Tojonie, Mleczny Panie Stwórco! To kości! Znad horyzontu wstaje szpetne, małe słońce, czerwone niczym żar w zgliszczach. Nie, to nie słońce. Jakaś kometa czy gwiazda. Dziadku, co to znaczy? Czemu pokazujesz mi te okropności?
Długowłosy mężczyzna opuścił kostur. Ergis znów stał na wzgórzu obok płonącego stosu. Ceremonia jeszcze się nie zakończyła. Chłopiec potoczył oszołomionym spojrzeniem po tłumie żałobników. Kitej, przejrzysty teraz, jakby ulepiono go z wody, potrząsnął tylko głową. Na twarzy miał wyraz bezbrzeżnego smutku.
– Dziadku, czy to klątwa? – wymamrotał Ergis, a wtedy obaj widmowi szamani wyciągnęli dłonie i wycelowali w niego palce.
Biegnij!– usłyszał w głowie niewyraźny, jakby rozciągnięty, niezwykle niski głos. Teraz!
O niczym innym nie marzył. Szarpnął się niczym cielak zrywający postronek i rzucił do panicznej ucieczki, byle dalej od zgiełku, stosu, pstrego tłumu i duchów zmarłych. Pędził co tchu w stronę lasu. Bezpiecznego, cichego lasu, który wzywał go już od świtu. Nie widział odwracających się głów, nie słyszał szmeru przebiegającego przez ciżbę. Uciekał.
– Ergis! – krzyknęła ze złością matka. – Wracaj! Co ty wyrabiasz?!
Teściowa, stara Nurułdan, ujęła ją mocno za rękę.
– Daj spokój. Nie widzisz, co się dzieje? On cię nie posłucha. Teraz musi słuchać głosu duchów. Zaczęło się.
W ciemnych, głębokich oczach babki Ergisa jego matka dostrzegła cień współczucia, ale też i wielką dumę.
– Obyś się myliła, czcigodna Nurułdan – powiedziała z westchnieniem.
Stos pogrzebowy Serkena płonął jasno, prawie bez dymu.
Ergis nie wrócił na noc do domu. A już o świcie cały nasleg wiedział, że nastąpiło to, czego oczekiwano. Duchy zawołały chłopca do siebie. Zapadł na szamańską chorobę. Wkrótce powróci do urasy swego ojca, rozgorączkowany, półprzytomny, zawieszony między światem ludzi i bogów, a potem upadnie w drgawkach na ziemię i inicjacja się rozpocznie. Tylko jego ciało zostanie w chacie. Dusza wyfrunie i przez trzy dni będzie odwiedzać górne i dolne poziomy wszechświata, poznając duchowych przewodników, szukając sprzymierzeńców, ucząc się, umierając i zmartwychwstając, zgodnie z tradycją przodków. Zapadnie na wszystkie znane choroby i wyjdzie z nich zwycięsko. Zostanie rozdarta na strzępy przez strażników zaświatów, wygotowana w wielkim kotle, obdarzona mądrością i mocą, a następnie odbudowana z powrotem, wzmocniona dodatkowymi kośćmi, świadectwami szamańskiego powołania. I powróci na Ziemię, do swego naslegu, aby służyć i pomagać wszystkim, aby odbierać należną cześć i szacunek, aby scalić więź między duchami i ludźmi, bogami i ich wyznawcami. Jeśli przeżyje.
Tak miało się stać, więc wszyscy okazywali swoje zadowolenie. Odwiedzali urasę Tujguna Erechteja, wypytywali, czy syn już wrócił z lasu, gratulowali chłopca jemu i matce, urodziwej Dżyerdile Kun, a w duszy odczuwali ulgę, że duchy nie wybrały nikogo z ich bliskich. Szaman w rodzie był bardzo potrzebny, ale jego dola nie należała do lekkich. Musiał wykazać się wielką siłą ducha i odpornością ciała, a i tak rzadko dożywał późnego wieku.
Członkowie naslegu czerpali więc radość i swoiste poczucie spokoju z obrotu zdarzeń. Ergis przeżywał gdzieś w lesie atak szamańskiej choroby, zgodnie z tym, czego od lat się spodziewano, a los toczył się tak, jak powinien. Ta kojąca świadomość zapewniała poczucie bezpieczeństwa. Nie ma bowiem przykrzejszej i bardziej niepokojącej rzeczy niż niespodzianki. Zwłaszcza gdy dotyczą kwestii tak ważnych jak porządek świata.
Kiedy więc sąsiadka, Tolomon Ko, biegła przez łąkę wprost do gospodarstwa Erechteja, przyciskając dłonie do piersi i kołysząc się na boki niczym wystraszona kokosz, Nurułdan poczuła przykre ukłucie niepokoju. Zmrużyła powieki, wytężając wzrok, i przysłoniwszy oczy dłonią, spoglądała na zbliżającą się przyjaciółkę. Zdyszana sąsiadka, gdy tylko ją dostrzegła, zaczęła nerwowo wymachiwać rękami.
Coś się stało z Ergisem, babkę chłopca zmroziła niedobra myśl. Rzuciła wiadro i wybiegła na spotkanie Tolomon.
Przyjaciółka przystanęła, dysząc ciężko i ocierając pot z czoła. Twarz miała purpurową jak indycze korale.
– Co się stało? – wykrzyknęła Nurułdan.
Sąsiadka otworzyła usta i kłapała nimi bezgłośnie niczym ryba.
– No gadajże, siostro! – Babka Ergisa nie wytrzymała i potrząsnęła ją za ramię.
– Nurułdan! – wysapała wreszcie Tolomon. – Czy...Ergis... wrócił?
Kobieta potrząsnęła tylko głową.
– Niedobrze, siostro. – Sąsiadka odzyskała nieco tchu. – Dyraj Bogoj leży w domu zmożony świętą chorobą. Rankiem upadł nagle, rzucał się po podłodze jak wyciągnięty z wody jazgarz, toczył pianę z ust i majaczył. Krzyczał i opędzał się od demonów, które po niego przybyły. Widać to właśnie jego opętały duchy.
Oczy starej Nurułdan zwęziły się niebezpiecznie.
– Co? – syknęła. – Dyraj Bogoj? Ten parszywiec? Ten robaczywy plugawiec? Z pewnością oszukuje, siostro! Chce najlepszą część ziemi, sianokośne łąki, pieniądze i ofiary przeznaczone dla prawdziwego szamana! Jeśli duchy do niego przemówiły, to niech padnę trupem od pioruna, przyjaciółko Tolomon!
Sąsiadka zbladła i trwożnie potoczyła wokół wzrokiem.
– Co też opowiadasz, Nurułdan! Na rozum ci się rzuciło! Nikt nie śmie kwestionować wyboru duchów!
Babka Ergisa zacisnęła usta, aż powstała wąska niczym rzemień kreska.
– Zobaczymy – burknęła gniewnie.
Jednak gdy po trzech dniach Dyraj Bogoj powstał z łoża, a całe jego posłanie okazało się mokre od krwi, nasleg uznał wolę boskich istot. Kiedy wycieńczony, wychudły i majaczący w gorączce Ergis dotarł wreszcie do urasy swego ojca, ród świętował już narodziny nowego szamana.
Sosny na skraju lasu wyciągały wysoko głowy, jakby chciały dotknąć niebieskiego niczym emalia nieba. Rząd białych chmurek nisko nad horyzontem przypominał ornament z macicy perłowej zdobiący koszulkę ikony ze świętym Mikołą, którą babcia Nurułdan zawiesiła nad łóżkiem.
Ergis leżał w cieniu smukłej, rozłożystej brzozy. Wpatrywał się szeroko otwartymi, niewidzącymi oczami w drobne sercowate listki trzepoczące w lekkich powiewach wiatru. Przywodziły mu na myśl ławice zielonych, ruchliwych rybek pływających w wysokim błękicie nad głową. Pęczki końskiego włosia, wiaderka z kory i namordniki cielęce dyndały na sznurze, którym obwiązano drzewo. W zeszłym roku obrzędu ku czci opiekunki rodu dokonywał tutaj dziadek Kitej. A teraz? Pewnie Dyraj Bogoj. Ponury, chciwy mężczyzna, daleki kuzyn Serkena. Ergis spróbował go sobie wyobrazić w rogatej czapce i kurcie naszywanej brzękadłami, ale i tak zamiast oblicza nowego szamana widział łagodną twarz ciotecznego dziadka.
Nie martwił się. Nie poczuł też specjalnej ulgi, że w końcu duchy wybrały kogoś innego. Wszystko stało się odległe i obojętne. Ergis unosił się na fali czasu i rzeczywistości, bezwolny i nieświadomy. Wciąż wolał spędzać czas w lesie niż z ludźmi. Słuchał, co mają do powiedzenia drzewa. A one szeptały. Cicho, monotonnie powtarzały tajemnicze słowa. Zew tajgi.
Wtem w gałęziach brzozy rozległ się szelest. Ergis przymrużył oczy. Zobaczył w górze brązowawy cień. Zastanowił się przelotnie, co to za ptak, kiedy spośród liści wychynęła gładka, brunatna niczym wyprawiona końska skóra twarz okolona księżycowo srebrnymi włosami. Nie zdziwił się zbytnio, bo widywał już iczczi swojej osady, opiekuńczego ducha pojawiającego się pod postacią siwej staruszki. Powitał ją więc grzecznie, jak zwykle, bo była ważnym i potężnym bóstwem, którego należało odpowiednio uczcić.
– Bądź pozdrowiona, szanowna babko Aan Darchan Chotun, odwieczna ważna pani – powiedział głośno.
Nie spodziewał się odpowiedzi, gdyż Dojdu Iczczite rozmawiała tylko z bohaterami i szamanami. Otworzył więc ze zdumienia usta, kiedy siwa staruszka zmierzyła go czarniejszymi i głębszymi niż studnie oczami i przemówiła zgrzytliwym głosem.
– Ergis, mój synku, czego tak leżysz jak zdechły lis i rozdziawiasz paszczę? Wiele przed tobą, bo czasy idą ciężkie i niebezpieczne, a ty, zamiast pomagać swemu plemieniu i odczyniać zło, śpisz sobie w najlepsze pod brzozą? Stary Kitej pewnie ze wstydu nie wie, gdzie oczy podziać.
Chłopiec przełknął ślinę i spróbował przywołać na usta wymuszony uśmiech.
– Wybacz, czcigodna babko Aan Darchan, ale chyba się pomyliłaś. Ja nie jestem szamanem. Duchy wybrały kogoś innego...
Staruszka na drzewie parsknęła gniewnie.
– Co też ty opowiadasz, Ergis! Nie zamierzam słuchać tych bzdur! Innego szamana! Tfu! – Splunęła siarczyście i łypnęła czarnym okiem niczym rozzłoszczona sroka. – To parszywy oszust, Ergis, a ty dobrze o tym wiesz! Dyraj Bogoj nie wyprawiłby się do nieba, nawet gdyby podskakiwał tak długo, aż świat skułby wieczny lód, a on wytrząsłby sobie wątpia i odgryzł ozór. Nie ma w nim ani krztyny mocy, synku. Igra z ogniem, chłopcze, i doigra się, zobaczysz. A ty nie myśl, że skorzystasz na jego oszustwie. Nie wywiniesz nam się tak łatwo, o nie! Jesteś następcą starego Kiteja, czy tego chcesz czy nie! Rozumiesz?
Ergis skinął niepewnie głową.
– Tak, czcigodna iczczi, ale cały nasleg uznał Dyraja Bogoja i nie wiem, jak teraz...
– To nie ludzie wybierają szamana, tylko duchy, synku – przerwała ostro staruszka. Jej twarz, wystająca spomiędzy gałęzi brzozy na kształt osobliwego gniazda, nie wydawała się jednak zagniewana. – Jeśli chcesz się przekonać, co z niego za człowiek mocy, idź o zmroku na Martwy Kurhan. Zobaczysz wtedy, ile jest wart. Parszywy oszust! Bodaj miał ręce zamiast nóg, jak abaasy! Bodaj oślepł i zapadł po pachy w bagno! Bezczelny typ, powiadam ci, synku. Musisz zdemaskować jego obrzydłe knowania i zająć należne ci miejsce. Jak najszybciej.
Ergis patrzył na ducha i zastanawiał się, co teraz zrobić. Wiedział, że jeśli nie spełni życzenia Darchan, narazi się na jej gniew. I pewnie na gniew pozostałych bóstw. Jeżeli rzeczywiście jest wybrańcem, nie zazna spokoju, póki nie przejdzie inicjacji i nie zostanie pełnoprawnym szamanem. Istoty z zaświatów nie rezygnowały. Nigdy. Można było albo pogodzić się z ich wolą, albo umrzeć. Tak czy tak, nie miał się z czego cieszyć.
Ciężko nabrał powietrza.
– Nie wzdychaj mi tu! – sarknęła staruszka z brzozy. – Wiesz, gdzie jest Martwy Kurhan?
Skinął tylko głową.
– Musisz tam iść o zmroku. Zobaczysz, skąd Dyraj czerpie swoją moc. A potem wróć w to miejsce z ojcem, sąsiadami i najlepiej którymś z tojonów. Tylko nie daj się dostrzec. Pamiętaj. Bo będzie źle. Zrozumiałeś?
– Tak, czcigodna babko – przytaknął. – Zrobię, co kazałaś.
Dobrze znał Martwy Kurhan. I chyba jako jedyny nie bał się tego mrocznego, ponurego miejsca daleko w głębi lasu. Podobno byli tu pochowani wojownicy żyjący w strasznym Wieku Przemocy. W szale zabili kiedyś i zjedli własne dzieci, żony i starych rodziców, aby nie obciążać się zbędnym kłopotem i wszystkie siły poświęcić wojennemu rzemiosłu. Gdy za sprawą Usun Dżurantaja, boga przeznaczenia, zrozumieli swój czyn, pozabijali się nawzajem ze wstydu.
Dyraj Bogoj dobrze wybrał miejsce na swoje tajemne praktyki. Żaden Jakut nie pojawiłby się w pobliżu kurhanu w dzień, a co dopiero nocą. Nawet Rosjanie unikali tego wzgórza. Tylko Ergis wiedział, że pod grubą warstwą ziemi śpi wiecznym snem piękna, młoda dziewczyna, księżniczka z dawnych czasów. Widywał ją czasem w mglistej białej poświacie wstającej wieczorami nad bagnem. Jej łagodną, zawsze uśmiechniętą twarz zdobiły złociste kręgi i spirale wyrysowane na skórze, ale nie takie ostre i brzydkie jak u Ludzi O Pozszywanych Policzkach. Miała na sobie czerwoną szatę i mnóstwo pięknej biżuterii. Ładniejszej niż łańcuchy i bransolety bogacza Mochsogoła, niż najdroższe koszulki ikon w cerkwi. Nikomu nie powiedział o księżniczce. Bał się, że zaraz znalazłby się ktoś, kto zechciałby rozkopać grób, ukraść klejnoty i zakłócić spokój pięknej dziewczyny. A przecież tak słodko spała.
Podniósł wzrok i napotkał czarne, świecące spojrzenie iczczi. Na wąskich wargach ducha opiekuńczego pojawił się cień uśmiechu.
– Wstań, to cię pobłogosławię. Nie na wiele to się pewnie zda, ale i tak lepiej niż nic.
Chłopiec drgnął zaskoczony.
W ten sposób żegna się tylko bohatera wyruszającego na niebezpieczną wyprawę, pomyślał ze zdziwieniem. A ja mam zaledwie trzynaście lat i marne szanse, żeby wygrać w starciu z Dyrajem. Czcigodna opiekunka rodu jest przecież bardzo stara i coś jej się poprzestawiało w głowie. Kiedy zaciska usta, wygląda całkiem jak babcia Nurułdan, gdy się złości, że nie chcę pomagać przy krowach.
Nie śmiał jednak odmówić. Podniósł się na nogi, a boska opiekunka naslegu zaczęła coś mamrotać pod nosem, splunęła na dłonie i dotknęła czoła Ergisa. Palce miała suche i brązowe jak gałązki.
– No, idź teraz do domu. I pamiętaj. O zmroku na Martwym Kurhanie.
Okolone srebrem oblicze cofnęło się w gęstwinę listowia i znikło, jakby Dojdu Iczczite była tylko przywidzeniem, grą światła i cienia między konarami drzewa.
Słońce stało wysoko na jasnym letnim niebie, a Dyrajowi Bogojowi zdawało się, że na świecie panuje mrok. Ciemność wyzierała z kątów chaty, ciemność straszyła w oborze, w karczmie, podstępnie wypełzała z lasu. A z niej wyzierały gniewne twarze duchów. Na próżno nowy szaman powtarzał sobie, że to wszystko bujdy dla starych bab i dzieci. Na próżno ściskał w dłoni wyświechtaną książeczkę z czerwoną okładką. Na próżno wmawiał sobie, że religia to zabobon, który trzeba wytępić. Im bardziej starał się sobie wmówić, że nie wierzy, tym bardziej się bał. Najgorzej było nocą. Wtedy starzy bogowie pojawiali się przed nim, groźni i wściekli. Wygrażali pięściami, przeklinali.
Jesteś przeklęty, Dyraj Bogoj, grzmiało mu w uszach. Przeklęty we wszystkich Dolnych i Górnych Światach. Wiemy, że nie przeszedłeś inicjacji. Wiemy, że udawałeś szamańską chorobę, że spryskałeś posłanie krwią zabitej owcy. Idziemy po ciebie, oszuście. Strzeż się, Dyraj Bogoj! Strzeż się!
We śnie wyciągali ku niemu sękate palce, chwytali za gardło, dusili.
Budził się wtedy zlany potem, przerażony i słaby. Nie pomagała nawet zostawiana na noc lampa. W jej mdłym blasku wydawali się jeszcze potężniejsi, straszniejsi.
Rankami mrok się cofał, ale nie odchodził. Dyraj osiągnął swój cel, wszyscy uwierzyli, że jest wybrańcem. Niedawno musiał odprawić pierwszą ceremonię. Kiedy nakładał strój z brzękadłami, wysoką czapkę i brał kostur szamański w dłoń, był pewien, że kurta zaciśnie mu się na piersi i zgruchocze kości. Mamrotał znane zaklęcia spocony, półprzytomny ze strachu. Ochlapał sobie kumysem spodnie, ale nikt nie ośmielił się roześmiać. Był szamanem. Miał władzę.
Otrzymał z nadziału dobrą, żyzną ziemię i najlepszą sianokośną łąkę. Przynoszono mu mięso i ryby z połowów. Od myśliwych otrzymywał też cenne skórki. Wiedział, że za poważniejsze ceremonie dostanie nawet pieniądze. Łupy cieszyły go przez chwilę, ale zaraz radość zakłócało mdłe poczucie strachu.
A przecież nie tak to miało wyglądać. Nie miał najmniejszych wątpliwości, jak zrealizować plan opracowany jeszcze przed śmiercią starego Kiteja. W bogów, a w szczególności duchy nigdy jakoś mocno nie wierzył. Zawieszony w złocistej przestrzeni płaskiego, wyznaczonego granicami mozaiki świata Bóg o ciemnym obliczu i wilgotnych, sarnich oczach zawsze wydawał mu się odległy i nierzeczywisty. Nawet siwy, suchy niczym oścień Mikoła, sypiący wokół srebrnymi monetami łask, tak podobny do Urung Tojona, Mlecznego Stwórcy, nie budził szacunku. Dyraj Bogoj wierzył tylko w potęgę ziemskiej, całkowicie pojmowalnej prostym rozumem trójcy. Majątku, władzy i poważania. Aż do chwili, gdy samozwańczo okrzyknął się wybrańcem duchów.
Wtedy stał się człowiekiem wielkiej wiary i wielkiego lęku. W chwilach gdy dawni bogowie wyzierali z mroku, gniewni i rządni zemsty, ściskał w dłoni wyświechtaną broszurkę z czerwoną okładką. Niewiele z niej rozumiał, ale zawsze nosił przy sobie jako tajemny, przynoszący ulgę talizman. Kiedy zostawał sam, przewracał strony i gapił się na pełne buntowniczego żaru rosyjskie słowa. Były niczym głos w głowie, dodający odwagi, potwierdzający to, czemu nauczył się ufać. Poważanie, władza i pieniądze nie należą się jakimś tam bogaczom, tylko wszystkim. A jeśli wszystkim, to czemu nie jemu? Zatem może łatwo po nie sięgnąć, nie popełniając bluźnierstwa, bo wiara to choroba nieświadomych, zatrutych zabobonem umysłów. Świat składa się z ziemi do przejęcia, przywilejów i zaszczytów do osiągnięcia oraz majątku, który można mieć. Nic więcej się nie liczy. A Dyraj Bogoj właśnie tak myślał i tak pragnął myśleć.
Przewracanie stron broszurki uspokajało go. Było przyzwoleniem na złamanie tabu. Było aktem buntu i wyrazem mądrości samozwańczego szamana. Bo duchy nie istniały. Wymyślili je głupcy i tylko głupcy się ich bali.
A mimo to Dyraj trząsł się ze strachu. Raz jeden ośmielił się wstać z posłania i groźnie pomachać starym bogom czerwoną broszurą. I nadal nocami, w pełnej przerażenia ciemności, pamiętał każdy szczegół wykrzywionych szaleńczym gniewem i pogardą twarzy.
Zacisnął usta w buńczucznym postanowieniu, że już więcej nie da się nabierać. Duchy nie istniały, a on bał się tylko własnych obsesji.
Pociągnął serdeczny łyk gorzałki. Wódka też pomagała. Była czasem nawet lepszą przyjaciółką niż mała, pełna ostrych słów książeczka, ponieważ potrafiła uśpić lęki.
Ale tym razem jej pomoc okazała się niewystarczająca. Przeciągłe skrzypnięcie drzwi poderwało Dyraja w górę niczym uderzenie pioruna. Serce zabiło mu wściekle, z rąk wypadła butelka.
W progu pojawiła się ciemna, drobna sylwetka.
– Odprawiasz jakieś obrzędy, szanowny szamanie Bogoj? – zapytał gość. – Jeśli nie, to szkoda dobrej gorzałki.
W głosie przybysza dźwięczała wyraźnie drwina.
Dyraj powstał, postawny i barczysty, zmierzył intruza pełnym wściekłości spojrzeniem. Rysy wykrzywił mu gniew, sprawiając, że wyglądał naprawdę groźnie.
– Po coś tu przylazł? – warknął. – Mówiłem, żebyś nigdy nie ośmielał się przychodzić do mojego domu, Wasyl.
Imię wypowiedział z pogardą, jakby to była obelga. Szczupły, jasnowłosy Rosjanin o wąskiej twarzy szczura uśmiechnął się krzywo.
– To tak witasz przyjaciela, bracie Bogoj? – odezwał się spokojnym, łagodnym z pozoru głosem, w którym gdzieś głęboko na dnie mieszkał przeraźliwy, nieludzki chłód. – A ja ci podarek przynoszę. Myślałem, że się ucieszysz, braciszku. Nie to nie. Twoja wola. Ale czy na pewno chcesz, żebym wyszedł?
Szaman zagryzł wargę, z trudem hamując złość. Dobrze wiedział, jak bardzo Wasyl potrafi być niebezpieczny. Zastanawiał się nieraz ponuro, czy nie popełnił strasznego błędu, dopuszczając tego małego nożownika do sekretu cudownego powołania. Jednak Wasyl był mu potrzebny. Bez niego plan nie miał szans powodzenia.
– Wybacz, bracie – powiedział z udaną serdecznością. – Siadaj, proszę. Oślepiło mnie światło padające od otwartych drzwi i nie poznałem cię od razu.
Uśmiech gościa wyglądał jak szrama od noża.
– To nic, przyjacielu – odpowiedział ze śpiewnym, rozwlekłym akcentem. – Głupstwo. Każdy się może pomylić. A tu pewnie wielu nosi imię Wasyl, co? Taki kraj, bracie.
Szaman nerwowo przełknął ślinę.
– Aaaa... siadajże, wódki poleję.
– Polej, Bogoj – zgodził się Rosjanin, usadowiwszy się wygodnie na ławie. – Na wódkę zawsze dobra pora.
Dyraj chciał się schylić, podnieść upuszczoną butelkę i sprawdzić, czy chociaż część płynu nie ocalała, ale zamarł pod zimnym, szyderczym spojrzeniem gościa. Szare jak woda w kałuży oczy zdawały się całkowicie wyprane z emocji, a jednak potrafiły patrzeć tak jadowicie i władczo, że szaman nie śmiał podnieść flaszki. Udał, że poprawia coś przy cholewach butów, a potem odwrócił się, żeby sięgnąć po nową butelkę i czarki.
Nóż pojawił się w wąskiej, długiej dłoni Wasyla po prostu znikąd, jakby mężczyzna stworzył go z powietrza.
Bogoj rozdziawił usta i zatrzymał się w pół ruchu. Szkło zabrzęczało w drżących palcach.
Już po mnie, pomyślał rozpaczliwie.
Wiedział, że nie zdąży sięgnąć po jakąkolwiek broń. Wasyl z nożem w dłoni był groźniejszy niż niedźwiedź. Groźniejszy niż morowa zaraza.
Patrzył na szamana bezlitośnie szarymi otoczakami oczu. Na wąskich wargach wciąż błąkał mu się krzywy, drwiący uśmieszek.
– No co ty, bracie... – wymamrotał Dyraj.
Usta miał sine i zimne. W tej chwili bał się przybysza bardziej niż duchów z Górnego i Dolnego Świata razem wziętych.
Wasyl odsłonił zęby w brzydkim, wilczym grymasie. Stal błysnęła w jego dłoni, gdy błyskawicznym ruchem wbił sobie ostrze w brzuch.
Bogoj oniemiał. Gapił się bezmyślnie na towarzysza, który w konwulsjach stoczył się z ławy na podłogę. Opadł skulony, podkurczywszy nogi, plecy drgały mu spazmatycznie, a z ust wydobywał się przedśmiertny charkot, podobny do upiornego chichotu.
– Wasyl, co ty? – zdołał tylko wyszeptać przerażony Dyraj.
Dopiero gdy Rosjanin przetoczył się na plecy, gospodarz ze zdumieniem stwierdził, że nożownik zanosi się od śmiechu.
– O, ulecz mnie, ulecz, wielki cudotwórco, szacowny szamanie Bogoj – jęczał Wasyl, nie przestając chichotać. – Uratuj moją duszę i zabierz ode mnie chorobę. Tylko tobie ufam, czcigodny, wielki szamanie Bogoj! Pomóż mi, błagam!
Patrząc na to przydługie przedstawienie, Dyraj zaczął odczuwać coraz większą irytację, ale nie miał odwagi strofować gościa. Wreszcie Wasyl przestał się tarzać, siadł na podłodze, ocierając z oczu łzy śmiechu.
– No i jak się podobało, Dyraj? – spytał, gdy odzyskał oddech.
Szaman przykucnął obok.
– Niezła sztuczka – przyznał. – Nauczysz mnie, bracie?
– Bracie – powtórzył drwiącym tonem gość. – A po co innego bym przyszedł?
Morowa zaraza cię wie, pomyślał ponuro Bogoj. Bał się Wasyla, ale bardziej bał się, że ludzie odkryją jego sekret. Nie chciał, żeby mały nożownik go odwiedzał, wolał spotykać się głęboko w lesie, na uroczysku. Tam było co prawda strasznie, ale chociaż bezpiecznie.
Przywołał na twarz przymilny uśmiech.
– Jak to zrobiłeś, przyjacielu? – spytał.
Wasyl niespodziewanie chwycił szamana za rękę, przytrzymał tak silnym i sprawnym chwytem, że Dyraj nie zdołał się wyrwać i z rozmachem wbił ostrze w bezbronną dłoń. Bogoj krzyknął, ale z zaskoczenia, nie z bólu. Nie poczuł nic prócz leciutkiego ukłucia.
– Czary! – Rosjanin wyszczerzył zęby, rozluźniając uchwyt. – Nóż jest zaczarowany. Patrz dobrze, Dyraj.
Szaman rozcierał nadgarstek.
Skąd ten niewydarzony karzeł ma tyle siły, pomyślał z niechęcią.
Wasyl uniósł dłoń i powoli zaczął wbijać klingę w skórę. Nie pojawiła się ani kropla krwi. Bogoj wytrzeszczył oczy. Minęła dobra chwila, nim zorientował się, że ostrze chowa się po prostu wewnątrz rękojeści.
Rosjanin dostrzegł błysk pożądania w źrenicach szamana i opuścił dłoń.
– Piękna rzecz, co? – zagadnął. – A jaka przydatna. Bardzo by to było przykre, gdybyś musiał naprawdę upuścić sobie krwi podczas ceremonii uzdrawiania. Prawdziwy nóż mógłby przebić się przez warstwę ubrania, nawet gdybyś wepchnął pod koszulę zwinięte szmaty, i mocno cię skrzywdzić, przyjacielu. Ale nie zaczarowany.
Mrugnął porozumiewawczo.
– Ile za niego chcesz? – spytał Bogoj.
Wasyl zignorował pytanie.
– Popatrz dobrze – ciągnął. – A zauważysz malutki guziczek u nasady rękojeści. Naciskasz i proszę! Czary!
Klinga posłusznie wsunęła się do środka.
– A teraz naciskasz znowu i masz w ręku broń. O tak.
Ruch wąskiej, długiej dłoni był niemal niezauważalny. Ostrze błysnęło, powietrze przeciął świst i klinga, drżąc lekko, utkwiła w modrzewiowej ścianie chaty, przeleciawszy tuż obok ucha Dyraja. Szaman zbladł.
Wasyl rozparł się znowu na ławie, klepnął po kolanach.
– Polej wreszcie, bracie, bo gość czeka – ponaglił, mrużąc powieki. – A o cenie pogadamy jutro, po zmierzchu, na Martwym Kurhanie. Przyniosę więcej zaczarowanych śliczności. W sam raz dla wielkiego szamana.
Mrugnął znów, zdając się nie zauważać, jak mięśnie szczęk Bogoja zaczynają drgać ze złości.
Ergis dotknął miękkich, ciepłych chrap konia. Wielki kary ogier, ulubieniec ojca, uszczypnął go lekko wargami w palce. Chłopiec poczochrał grzywę między uszami zwierzęcia. Odwrócił się, żeby spojrzeć na rodzinną urasę. W blasku zachodzącego słońca wyglądała ulotnie i pięknie.
Ściany uszyte z płatów brzozowej kory przepuszczały do wnętrza domu miękkie, ciepłe światło. Naturalne, ciemne przebarwienia układały się w miły dla oka wzór. Babka Nurułdan pamiętała jeszcze starą sztukę dobierania właściwych kawałków kory.
Przed szałasem tkwił wysoki rzeźbiony koniowiąz, żerdzie w zagrodzie dla bydła lśniły jasnym drewnem świeżo okorowanych pni. Timir, młodszy brat Ergisa, uganiał się po podwórzu z patykiem, strasząc cielaki. Za nim plątała się niczym niezgrabna kaczuszka mała Changył.
Srebrzysta bielą brzozowej kory urasa powoli zmieniała barwę wyzłocona zachodzącym słońcem. Niedługo miał nadejść sinawy, fioletowy zmierzch, charakterystyczny dla krótkiego, chłodnego lata tajgi. Podwórze już powoli zagarniały w posiadanie niebieskie cienie wieczoru.
Dalej, otulona zieloną miękkością nadwodnych łęgów, połyskiwała bystra rzeka, rwąca jak tabun źrebaków. Konie skubały spokojnie trawę, stłoczone w zagrodzie bydło porykiwało przeciągle.
Erechtej szanował tradycję, dlatego z początkiem każdego maja, kiedy stopniała już większość śniegu, przeprowadzał się z rodziną i dobytkiem do letniego szałasu, choć niektórzy członkowie naslegu zarzucili ten stary obyczaj. Jednak nawet oni wznosili obok rodowej zagrody i modrzewiowego, przypominającego ściętą piramidę domu zwanego bałaganem drugie, letnie mieszkanie.
Choć minął już ponad miesiąc, odkąd Erechtej przeniósł się wraz z żoną, matką, dziećmi i stadami na rozległy, otoczony wzgórzami płaskowyż, w gospodarstwie zostało jeszcze wiele do zrobienia.
Ale Ergis, choć był najstarszym synem, nie miał ochoty wypełniać obowiązków i pomagać w pracy. Najchętniej zapadłby się pod ziemię, zniknął albo zaszył na zawsze w lesie. Przebywanie w towarzystwie ludzi, rozmowa z nimi, zwykłe domowe czynności urastały do rangi straszliwych męczarni. Chłopak nie chciał nikogo widzieć i przez nikogo być zauważanym. A w szczególności przez duchy.
Westchnął. W piersi leżał mu dziwny ciężar, jakiego dotąd nigdy nie odczuwał. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mieszkańcy zaświatów upodobali sobie akurat jego. Ale musiał posłuchać ich rozkazów, chociaż bał się stawić czoła samozwańczemu szamanowi.
Moja pierwsza walka, pomyślał niewesoło. Z Dyrajem Bogojem. Rosłym mężczyzną w sile wieku. To będzie dopiero widowisko.
Wiedział, że ojciec nie uwierzy w jego wizję i nie zechce pójść nocą na kurhan, jeśli syn nie będzie w stanie wytłumaczyć, co się tam dzieje. Erechtej, choć się do tego nie przyznawał, był rozczarowany i nieco rozzłoszczony na syna. W głębi duszy miał go chyba za histeryka przez lata mamiącego wszystkich mrzonkami. Kiedy duchy wybrały nowego szamana, którym okazał się ktoś inny niż Ergis, Erechtej uznał, że stracił twarz. A winę za to ponosił jego dziwaczny, niezrównoważony syn.
Blask słońca nabrał już złotawej, płomienistej barwy zachodu. Koń trącił ramię chłopca miękkim nosem. Daleko za rzeką miarowo pohukiwał dudek, zwiastun złych zdarzeń.
Ergis zacisnął usta.
Jutro, postanowił. Po zmroku na Martwym Kurhanie.
Dyraj Bogoj znowu źle spał. Przewracał się na posłaniu, zapadał w krótkie drzemki i budził się wielokrotnie. W nikłym świetle lampki cienie na ścianach olbrzymiały, wykrzywiały się dziwacznie. Duchy znów tu były. Czuł wyraźnie ich złowrogą obecność.
Skulił się na łóżku.
Nie ma was, myślał rozpaczliwie. Nie ma. Zabobon i choroba głupców. Nic więcej.
Ale byli. Dwaj. Jeden wysoki, o srogiej, nachmurzonej twarzy. A drugi... Święty Mikoło, pomóż! Toż to stary Kitej!
Dyraj zaczął dygotać.
Serken ze złym, okrutnym uśmiechem na bladych starczych ustach schwycił się za włosy i odjął sobie głowę.
Bogoja ogarnęła groza. Wydał stłumiony jęk, szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się w straszliwe widmo.
– Czy potrafisz to uczynić, oszukańcze? – spytała głowa.
Dyraj zaskomlał ponownie niczym spanikowany szczeniak. Widział tylko brązowe, sękate palce starego szamana zagłębione w siwe, gęste włosy.
Serken zrobił krok do przodu i położył odjętą głowę na półce obok łóżka. Uśmiechała się drwiąco.
Bogoj zawył ze strachu.
– Nie potrafisz, bękarcie zdychającej krowy, bo nie masz ani odrobiny mocy – powiedział czerep. – Popełniłeś straszną zbrodnię. Pamiętaj, duchy nie wybaczają. Ergis, mój wnuk, zajmie twoje miejsce, które od zawsze mu się należy. Twój czas się skończył, bracie Bogoj. Przeklinam cię i życzę wszystkiego najgorszego. A oto podarek ode mnie.
Splunął na łóżko Bogoja. Plwocina z sykiem spadła na kołdry i skóry, buchnął czerwony na kształt jęzora płomień.
Widmo sięgnęło po głowę i nadziało ją z powrotem na szyję.
– Dobrej nocy, Bogoj – rzucił z pogardą Serken i oba duchy cofnęły się w mrok.
Dyraj trząsł się na posłaniu, a płomień tańczył mu przed oczami, zły i bezlitosny, ogarniając gniewną czerwienią kolejne części pościeli.
Ocknął się, krztusząc od dymu. W bałaganie wisiał siwy, gęsty opar. Bogoj porwał się z łóżka. Pościel płonęła. Rzucił się w kąt izby, potykając się w sinej ciemności, porwał z ławy krowią skórę i zaczął dusić ogień. Uparte pomarańczowe języki wychylały się jednak spod niej niczym grzyby spod nagrobnej płyty. Zrozpaczony Dyraj złapał swoją kurtkę i wojłokowy dywan z podłogi. Ogień parzył go w ręce, pluł w twarz gorącymi snopami iskier.
W końcu samozwańczy szaman zwyciężył. Osmalony, cuchnący dymem klapnął na podłogę.
Byłbym spłonął, pomyślał i przejął go lęk.
Serken nawet po śmierci potrafił się mścić.
Bogoj ukrył twarz w dłoniach i siedział przez chwilę nieruchomo. Potem podniósł się ciężko, spojrzał na resztki posłania. W srebrnym świetle świtu coś błysnęło w pogorzelisku. Dyraj schylił się, wytężając wzrok. Wyciągnął dłoń i podniósł odłamek szkła, kruchy niczym lodowy sopel.
Lampa, zrozumiał. Musiała spaść z półki i podpalić pościel. Całe szczęście, że była w niej tylko resztka nafty.
Szaman wyprostował plecy, obrócił w palcach przejrzysty okruch, czując, jak ogarnia go fala podbarwionej goryczą złości.
Zginąłbym przez własną głupotę i wiarę w zabobony, pomyślał. Kto to słyszał zostawiać na noc lampę? Durak. Mało brakowało, a spłonąłbym jak trup Serkena.
Wspomnienie o Kiteju nie było przyjemne. Niosło w sobie posmak upokorzenia i złości.
– Masz swoje widma, Dyraj – burknął na głos. – Głupek.
Zamyślił się.
Ergis. Ten szczeniak może się okazać niebezpieczny. A jeśli w starych wierzeniach kryje się cień prawdy i chłopak faktycznie przejdzie inicjację, zyskując moc? Niedobrze.
Postanowił coś z tym zrobić, ale nie miał na razie pojęcia co. Obrzucił pogorzelisko ponurym spojrzeniem, wyszedł przed chatę, usiadł na przyzbie i patrzył, jak wstaje nadąsany, pochmurny świt. Jakoś całkiem odechciało mu się spać.
Chociaż ciemności opadły na las, podobne do końskiej skóry, którą zarzucono żar ogniska, Ergis doskonale wiedział, dokąd iść. Od najmłodszych lat czuł, że tajga go lubi. Otwierała przed nim ramiona, wyciągała naprzeciw kłujące gałęzie świerków, miękkie łapki modrzewi. Gadała głosami ptaków, kwitła wątłymi białymi porostami wiosny, nawoływała wiatrem. Nie bał się cienia zalegającego w lesie. Miał go za przyjaciela i sprzymierzeńca.
Biegł lekko, ani razu nie potknąwszy się o wystający korzeń czy wykrot.
Czasami przez ciemniejące w górze konary prześwitywało blade, zasnute bielmem ślepie księżyca, lecz chłopiec nie potrzebował jego nikłego światła. Na Martwy Kurhan trafiłby nawet z zawiązanymi oczami.
Biegł wytrwale, aż wreszcie wzgórze zamajaczyło w łysinie między wysokimi pniami. Bezdrzewne, porośnięte jedynie zielonkawą mgiełką mchu, w mroku wydawało się czarniejsze niż tron Ułun Tojona, władcy demonów. Powietrze tu sprawiało wrażenie chłodniejszego, pachniało wilgocią i mdłą wonią rozkładu. Wiatr szumiał niespokojnie, drzewa czekały ogarnięte nienaturalną ciszą, jakby nocne ptaki nie śmiały się odezwać.
Zwiewna postać śpiącej księżniczki dziś nie unosiła się ponad bagnami. Mrok wydawał się ciężki niczym kotara, a wrota do drugiego świata zamknięte. Teraz miała się liczyć jedynie rzeczywistość i haniebny czyn oszukańczego szamana, Dyraja Bogoja.
Ergis przypadł do najbliższego modrzewia, objął szorstki pień i poprosił o dar zjednoczenia. Duch drzewa milcząco wyraził zgodę, więc chłopiec zamarł w bezruchu i czekał.
Czas przestał istnieć. Ergis, ukryty w cieniu gałęzi, niewidoczny w ciemności, stał się myślącym, obdarzonym wzrokiem i słuchem modrzewiem. Plecami przywierał do pnia, czerpiąc stamtąd siłę i spokój. Cierpliwość drzewa.
Nie wiedział, jak długo czekał, zanim nie usłyszał chrzęstu kroków, trzasku łamanych gałązek i ciężkiego sapania. Uśmiechnął się leciutko, z pogardą. Dyraj Bogoj lazł przez las niezgrabnie, niczym wielka, na wpół ślepa krowa. Hałas, który czynił, wybijał ze snu duchy i irytował ziemię. Nawet bagno burzyło się nieprzyjaźnie, słysząc odgłos stąpania nowego szamana.
Dojdu Iczczite nic nie przesadziła, pomyślał Ergis. Więcej mocy można znaleźć w końskim łajnie. Może nie mam się czego bać.
W duszy chłopca ocknęła się i zatliła słabym płomykiem odrobina nadziei.
Ale zgasła, gdy tylko ujrzał przemykający między drzewami drobny, skulony cień. Pachniał złem tak silnie, aż Ergis zachłysnął się oddechem. Mroczny, ciężki zapach okrucieństwa ciągnął się za wspólnikiem Bogoja na kształt całunu otulającego ożywionego nieboszczyka. Wasyl szedł śmiało, cicho i spokojnie, jakby posiadł umiejętność widzenia w ciemności. Znalazłszy się na wysokości Ergisowego modrzewia, zatrzymał się nagle, nasłuchując. Obrócił ku niemu bladą plamę twarzy, wąską niczym klinga noża. Lśniła w ciemności fosforycznie, strasznie. Księżycowa, zielonkawa poświata biła od niej, wydobywając zarys widocznej pod skórą czaszki i oczodołów.
Chłopiec zadrżał, mocniej przywarł do pnia.
Jest niebezpieczny, niebezpieczny i zły! – ostrzegało drzewo zielonymi słowami igliwia. Widzi poprzez noc!
Wiem, pomyślał rozpaczliwie chłopiec. Ale nic nie potrafię zrobić.
Powiew wiatru zakołysał gałęziami, gdzieś daleko odezwał się pojedynczy ptak i szybko urwał spłoszony. Ergis tkwił przylepiony plecami do pnia długą, nieskończoną wieczność. Wreszcie Wasyl-upiór odwrócił głowę i ruszył przed siebie. Zwinnie jak łasica wspiął się na wzgórze, stanął niedostrzeżony za plecami samozwańczego szamana. Dyraj Bogoj przytupywał nerwowo, ogarnięty nieprzyjemnym poczuciem niepokoju. W pobliżu kurhanu zawsze czuł się nieswojo.
– Czego tak drepczesz, przyjacielu Bogoj? – spytał niespodziewanie Wasyl. – Buty przyciasne czy co? A może sumienie gryzie?
Dyraj podskoczył w górę, wydawszy stłumiony pisk przestrachu. Przypominał przerażonego psa, którego właściciel zastał w spiżarni z połciem w zębach.
– Wybaczcie, dobre duchy... – zaczął dukać. – Ja nigdy... Ja przecież...
Srebrzystoblady Wasyl roześmiał się głośno, nadspodziewanie serdecznie i wesoło.
– No co ty, Bogoj! To ja. Gębę sobie pomalowałem fosforem, żeby było straszno. Oczy na czarno sadzą i masz upiora. Ty też tak możesz. O, patrz.
Sięgnął do torby i wyciągnął jarzący się zielonkawym blaskiem słoik. Dyraj z trudem się opanował. Sapał głośno ze złości i wstydu. Zachował się jak tchórzliwy głupek i świetnie zdawał sobie z tego sprawę.
Fosforyzujący w mroku Wasyl wyszczerzył zęby.
– Dobra sztuczka, co? Przydatna. Wielki szaman powraca wprost z krainy upiorów. Zesrają się ze strachu, jak cię zobaczą, Bogoj.
Dyraj obracał w palcach słoik.
– Może być – rzucił tak obojętnie jak potrafił. – Masz coś jeszcze czy tylko po to lazłem taki kawał?
– Zaraz, zaraz. Chwilunia. Teraz będziesz rządził błyskawicami. Tylko spójrz.
Wysypał do płaskiej metalowej puszeczki trochę białego proszku.
– Odsuń się – nakazał, bo Bogoj pochylił się ciekawie.
Błysnął słaby płomyk zapałki i niemal w tej samej chwili kurhan zalał potok białego światła. Dyraj odskoczył odruchowo.
– Jak ci się podobał piorun, przyjacielu? – Wasyl pokazał mu wypaloną puszkę. – Wyobraź sobie, że stoję w ukryciu i w odpowiedniej chwili walę w metalową michę. Bam! Dyraj Bogoj, władca grzmotu!
Zaśmiał się wesoło. Szaman skinął sztywno głową, ale jego oczy zapłonęły.
– Co to takiego? – spytał, niby od niechcenia.
– Mangnezja – powiedział z dumą Wasyl. – Taka od fotografa. Prawdziwa.
– Na długo wystarczy? – zainteresował się Bogoj.
– No, na trochę... – mruknął Wasyl, który nie lubił się przyznawać do jakiejkolwiek niewiedzy. – Nie bój się. Zrobię z ciebie czarownika jak się patrzy. Spróbuj sam.
Ponownie napełnił puszkę. Dyraj zerknął niepewnie na biały proszek.
– Zaraz – burknął. – Chcę zobaczyć, co jeszcze przyniosłeś.
– To – uśmiechnął się Wasyl. – Masz, popatrz sobie.
Wsadził szamanowi w dłoń niewielki kawałek metalu. Bogoj podsunął dar pod nos.
– Przecież to miedź – sapnął zawiedziony.
Wasyl skinął głową.
– Czyściutka. Jak wrzucisz niepostrzeżenie do ognia, pali się na niebiesko i sypie zielonymi iskrami. Prawdziwe diabelstwo.
Dyraj podrapał się w ciemię.
– Bo ja wiem. Jeśli się trafi jakiś kowal, od razu się domyśli.
Rosjanin machnął ręką.
– E tam, co się ma domyślać. Jak chcesz, to przed kowalami się nie popisuj, bracie Bogoj. Lepiej pociągnij łyka.
Wydobył zza pazuchy niewielką flaszkę. Nabrał płynu do ust i podał ją towarzyszowi. Szaman powąchał podejrzliwie. W nozdrza uderzył go ostry zapach spirytusu. Przełknął palący płyn i wytrzeszczył oczy, bo ujrzał, jak Wasyl zapala zapałkę i wypluwa fontannę płynu. Spirytus zapłonął jaskrawo, strzelając ogniem wprost z warg Rosjanina.
Wasyl zakaszlał, otarł usta rękawem.
– I tej sztuczki nie znałeś, Bogoj? – zapytał kpiąco. – Oj, kiepski z ciebie szaman. Niczego pożytecznego cię nie nauczyli? Ale nie martw się. Przy mnie nie zginiesz. Zobaczysz, zrobię cię nie tylko tojonem, ale nawet samym kineesem. Będziesz rządził rodem, Dyraj. Tylko pamiętaj o układzie. Dwie trzecie dla mnie, reszta twoja. No jak, pamiętasz?
– Jeszcze by nie – skwitował ze złością Dyraj. – A jeśli się domyślą? Co zrobisz, Wasyl?
Mały nożownik uśmiechnął się szpetnie, a jego zielonkawa twarz rozbłysła niczym brzydki, kaleki księżyc, księżyc złych ludzi.
– To już zostaw mnie, Dyraj – szepnął i przeciągnął palcem po gardle.
Ergis drgnął zdjęty grozą. Niskie gałęzie modrzewia zakołysały się nieznacznie.
Wasyl poderwał głowę.
– Co to? – syknął.
– Nic. – Usta Bogoja wykrzywił drwiący uśmieszek. Wreszcie zdybał wspólnika w chwili słabości. – Tylko wiatr, bracie Wasyl.
Nożownik uciszył go niecierpliwym gestem.
– Zamknij się, durny. Tu ktoś jest – szepnął. – Czuję to.
Serce Ergisa uderzyło na alarm. Chłopiec przywarł mocno plecami do pnia. Bał się. Lęk paraliżował ruchy, zatruwał umysł. Tkwił pod modrzewiem niczym zając w bruździe.
Co mogę zrobić? – myślał gorączkowo, lecz odpowiadała mu pustka.
– E, zdawało mi się, bracie Bogoj – powiedział stłumionym głosem Wasyl i w tej samej chwili srebrne ostrze poszybowało przez mrok.
Ergisa uratował jedynie zwierzęcy, bezmyślny odruch. Drgnął, skulił się, a nóż, chybiwszy ledwie o szerokość palca, wbił się głęboko w korę.
– Dawaj światło! Podpalaj! – krzyknął Wasyl.
Magnezja wybuchła błękitnawym błyskiem w momencie, gdy Ergis oderwał się od pnia, rzuciwszy się do ucieczki. Nożownik skoczył do przodu i na sekundę ich oczy się spotkały. Chłopak ujrzał tuż przed sobą upiorną zielonkawą maskę z płonącymi wściekłością ślepiami. Obrócił się zwinnie i wpadłszy znów w dobroczynną ciemność, puścił się pędem, byle dalej od potwornego Wasyla.
– Ruszaj! Na co czekasz, idioto! – usłyszał jeszcze stłumiony głos Rosjanina, gnając przed siebie niczym wystraszona sarna.
Uciekając, słyszał kroki prześladowców. Lekkie, miękkie stąpanie Wasyla i ciężki tupot Bogoja. Skręcił prosto w bagno, gdzie skacząc po znajomych kępach, zapadając się czasem po kostki w czarną, mętną wodę, oddalał się coraz bardziej od wrogów. Bogoj zatrzymał się tuż przy granicy topieli, lecz Rosjanin nie ustąpił. Do uszu Ergisa dobiegały grząskie cmoknięcia błota. Biegł. Znał drogę, a blada, senna księżniczka czuwała nad jego ucieczką. Wreszcie Wasyl, pogrążywszy się w błocie po kolana, zaprzestał pogoni. Nóż, ciśnięty sprawną ręką, ze świstem przeleciał obok skroni chłopca, niczym osobliwy nocny ptak, i upadł w bagnisku.
Ergis pędził w objęcia przyjaznej, znajomej tajgi.
Gdzieś w głębi lasu złowróżbnym chichotem odezwał się zbudzony hałasem i światłem dudek.
– Czort jebany! – warknął nożownik. Otarł czoło lepką od szlamu ręką. – No, na co czekasz? Pomóż – syknął do Bogoja.
Szaman wlazł niechętnie w błoto, wyciągnął dłoń. Wasyl podciągnął się jednym ruchem, stanął na stałym gruncie.
– Jebany czort – powtórzył wściekle.
Złość buzowała w nim niczym w starym samowarze i tak samo groziła wykipieniem.
– Czego się gapisz? – rzucił gniewnie.
Bogoj wzruszył ramionami.
– To był ten szczeniak Ergis, bodaj go zaraza.
Wasyl opanował się z trudem. Wewnątrz jeszcze trząsł się z wściekłości, ale twarz znów miał kamienną.
Jak mogłem nie trafić? Jak? – pytał sam siebie po raz tysiączny, dygocząc z upokorzenia, gniewu i niedowierzania. Mały powinien skomleć przybity do drzewa niczym królik przed wypatroszeniem.
– Zaraza go nie minie, zobaczysz – powiedział na pozór spokojnie.
– To on miał być szamanem po starym Kiteju – głos Bogoja zabrzmiał ponuro. – Przychodzi się upomnieć o swoje. Chce się mścić, a duchy kierują jego dłonią.
Wasyl parsknął gniewnie.
– Duchy są dla starych bab, Dyraj. A ty co? Wielki chłop i szczeniaka się boi, jak durny.
– To nie taki zwykły szczeniak, tylko wybraniec – nie ustępował Bogoj. – Jak przejdzie inicjację, to zyska moc, a wtedy...
– Będzie pluł ogniem z gęby i strzelał z mangnezji – zadrwił Rosjanin. – Ale nie dojdzie do tego, bracie. O nie. Mogę ci obiecać.
Bogoj zerknął zaniepokojony.
– A jak chcesz powstrzymać duchy? – spytał niepewnie.
– Duchy mam głęboko w zadku, ot co – prychnął pogardliwie Wasyl. – Ale szczeniak nas widział. Opowie swemu tatuńciowi, ten w dyrdy poleci do tojonów, zaczną węszyć i czort zna co z tego wyniknie. Niedobrze, bracie Bogoj.
Szaman drgnął wystraszony.
– To co zrobimy? Może lepiej uciekać.
Wasyl obrzucił towarzysza pełnym pogardy spojrzeniem. Księżycowa, fosforyczna twarz zrobiła się straszna.
– Nawet o tym nie myśl, szamanie Bogoj. Ja dobrze ci radzę. Wrócisz do domu, nauczysz się grzecznie sztuczek, zarobisz trochę i podzielisz się z przyjacielem. Sprawiedliwie. Dwa do jeden. A kłopotu trzeba się pozbyć. Ot co.
Dyraj odruchowo cofnął się o krok.
– Jakim sposobem pozbyć? – spytał. W jego głosie wyraźnie dźwięczał niepokój.
Na usta Wasyla wypłynął paskudny uśmieszek.
– Gadają, że Martwy Kurhan to przeklęte miejsce, trefne. Kiedy kto tu przychodzi, prosi się o nieszczęście. I może go spotkać zły los, jak tych, co leżą teraz pod ziemią. A ja temu losowi tylko trochę dopomogę.
– No co ty? – wymamrotał szaman. – Nie zrobisz chyba nic złego?
Wasyl uśmiechnął się jeszcze szerzej i paskudniej.
– Gdzieżby tam, bracie Bogoj. Ja? Nie, mogę ci zaraz obiecać, że ja niczego złego nie zrobię.
Dyraja przeszedł dreszcz. Popatrzył na lisią, świecącą twarz towarzysza.
– No – mruknął. – Skoro tak mówisz...
– Wracaj do domu, Bogoj – powiedział spokojnie Rosjanin. – Tej nocy nie mam dla ciebie więcej sztuczek.
Ergis uciekał. Stracił poczucie czasu. Chciał być daleko od wrogów. Daleko od ludzi. Choroba szamańska wróciła i uderzyła z podwójną mocą. Chłopiec majaczył. Widział pochylające się nad nim duchy drzew, widział otwarte niebo i wszystkie Górne Światy, potykał się o kręte niczym korzenie ramiona podziemnych kolosów, wpadał w otchłanie Dolnej Krainy, płynął czarną rzeką razem z duszami zmarłych. W każdej mijanej sośnie mieszkał iczczi, w każdym źródle czaił się erilik, a Pan Tajgi, wielki Baaj Bajanaj, przechadzał się po lesie, tupiąc tak głośno, aż trzęsły się konary.
Świat pękał, rozpadał się na nieba i zaświaty, otwierały się bramy do zewnętrznych i wewnętrznych krain, do rzeczywistości i mistyki, a Ergis biegł przez tajgę tak długo, aż upadł z wycieńczenia.
Dżyerdile Kun stała na brzegu rzeki, osłaniając oczy dłonią, i wypatrywała syna. Jeszcze nie zaczęła się niepokoić. Nie nocował w domu dopiero trzy razy, a wielokrotnie przecież przepadał na dłużej. Nie czuła więc lęku, tylko gniew. Ergis okazał się większym utrapieniem, niż sądziła. Gdyby został szamanem, mogłaby zrozumieć jego dziwactwa. Ale okazał się po prostu durny. Syn głupek, niepamiętający o swoich obowiązkach. W zagrodzie było mnóstwo roboty. Trzeba było pomóc przy krowach, obrządzić konie, łowić ryby. Timir się starał, pracował sumiennie, lecz wciąż pozostawał małym dzieckiem. Z Changył na razie nie było wcale pożytku.
Dżyerdile położyła sobie dłoń na brzuchu. Nie miała jeszcze pewności, ale przypuszczała, że święty Mikoła i Dobra Matka Ajysyt, Pani Tworząca, zechcieli podarować jej nowe dziecko. Oby okazało się lepsze niż pierworodny Ergis.
Westchnęła.
– Jejechsit Chotun, Pani Protektorko – szepnęła – spraw, żeby mój nowy syn okazał się zdrowszy i bardziej przydatny od brata.
Nagły ruch za rzeką, daleko na skraju lasu, przyciągnął jej uwagę. Zmrużyła oczy.
Ergis wraca, pomyślała i poczuła gwałtowny przypływ gniewu.
Ale to nie był marnotrawny syn. Dżyerdile dostrzegła brązowe i siwe plamy. Konie i jeźdźców. Co najmniej sześciu.
Zdziwiona przyglądała się przybyszom bez niepokoju. Nie wyglądali na Jakutów. Przewieszone przez ramiona strzelby dawały wyraźną wskazówkę, że są myśliwymi. Matka Ergisa ucieszyła się. Może w zamian za strawę i gościnę zechcą tanio sprzedać dobre skórki.
Odwróciła się, żeby pospieszyć do domu, zawiadomić męża i naszykować posiłek, więc nie zauważyła, że jeden z nadjeżdżających gości unosi strzelbę do oka.
Huk wystrzału zaskoczył ją tak bardzo, że nie zdążyła pojąć, co się stało. Upadła w gęstą nadbrzeżną trawę, nie rozumiejąc, co tak mocno uderzyło ją w plecy. A potem słońce nagle zgasło.
Już na skraju lasu Ergis poczuł, że coś się wydarzyło. Coś złego. Powietrze pachniało żywicą i chłodną wilgocią znad rzeki, lecz w swojskiej mieszance zapachów dawała się wyczuć jeszcze jedna nuta. Słaba, choć ostra woń, żelazista i słona.
Ergis przyspieszył, wpadł zdyszany na rozległe nadbrzeżne łęgi. Serce biło mu szybko i trwożnie. Pierwsze niż oczy wiedziało, że przez zagrodę Erechteja przetoczyło się zło. Urasa w południowym słońcu lata wyglądała ulotnie i pięknie. Spokojnie.
Za bardzo spokojnie.
W powietrzu brzęczała cisza. Żadnych hałasów. Porykiwania krów, łomotu siekiery, śmiechów rodzeństwa. Obozowisko trwało cicho, zawieszone w nienaturalnym spokoju ciepłego dnia.
Chłopiec obrzucił prędkim spojrzeniem łąkę. Nigdzie nie dostrzegł brązowych, płowych i karych grzbietów.
Gdzie są konie? – pomyślał rozpaczliwie.
Tabunu nie było. Zagroda dla bydła stała otworem, pusta. Z komina domu nie sączyła się nawet blada smuga dymu.
Ergis puścił się biegiem przez bród. Zimna woda szybko przemoczyła buty, ukąsiła go chłodem w stopy. Nie zważał jednak na nic. Wdrapał się na wysoki brzeg, brodząc w gęstej, słodkiej trawie pastwiska.
Biegłby dalej, gdyby nie potknął się o miękki, podłużny kształt spoczywający nieruchomo w gęstwie źdźbeł, połyskujący jaskrawo kolorową, starannie wyszywaną tkaniną. Tobół z odzieżą matki. Pewnie stało się coś złego i rodzina postanowiła w pośpiechu opuścić dom. Matka zgarnęła swoje rzeczy w zawiniątko i zgubiła je podczas ucieczki. Ergis pochylił się ostrożnie, niechętnie. W żołądku uczuł gwałtowny ucisk, zbierało mu się na mdłości. Chciał, musiał uwierzyć, że to tylko ubrania.
Zwieńczone długim czarnym warkoczem Dżyerdile, który leżał wśród traw niczym złowrogi wąż. Grobowa żmija.
Ergis zachłysnął się oddechem. Przed oczami zobaczył eksplozję białych i czerwonych iskier. Zachwiał się, ale nie upadł. Jeszcze nie teraz. Przykucnął obok ciała matki. Wyciągnął dłoń, roztarł w palcach brązowiejącą czerwień. To ona pachniała tak ostro, żelaziście.
Wstał i ciężko ruszył w stronę domu. Wlókł niemrawe, nieposłuszne nogi, które zły czar zmienił nagle w kłody drewna. Przeciął łąkę, minął zagrodę dla bydła, wysoki rodowy koniowiąz. Wszedł na podwórze.
I tu mieszkała cisza.
Ergis patrzył. Wirowało mu w głowie, wzrok zdawał się przenikać zgęstniałe powietrze, podobne do roztopionego szkła. Obrazy pojawiały się niespodziewanie, wyraźnie odznaczając się ostrością szczegółów spośród rozmytego, płynnego tła.
Ojciec leżący na wznak, jakby wypatrywał czegoś pilnie na niebie rozwartymi szeroko, nielękającymi się słońca oczami.
Babka Nurułdan z zadartą komicznie spódnicą i nogami podwiniętymi dziwacznie pod siebie, oparta o studnię, jakby próbowała zajrzeć w czeluść cembrowiny.
Brat Timir ściskający w dziecinnej dłoni rękojeść ojcowskiego noża.
A na progu urasy, wywrócona na brzuch, niezgrabna niczym kaczuszka, mała Changył. Lalka z kolorowych szmatek, miękka i wiotka, porzucona niedbale przez bogatą i kapryśną dziewczynkę.
Wszyscy naznaczeni brązowiejącą, lepką czerwienią.
Ergis zatrzymał się przed brzozową ścianą szałasu i stał, kiwając się śmiesznie na boki. Nie miał siły wejść do środka. Po prostu nie potrafił. Nagle nogi-kłody załamały się pod nim niczym spróchniałe konary i chłopiec upadł na ziemię, niemy i nieruchomy, jak cała jego rodzina.
Kyrgyn, mąż Tolomon Ko, przestępował nerwowo z nogi na nogę.
– Takie nieszczęście, wasze błogarodie, takie nieszczęście... – dukał.
Wysoki, odziany w nieskazitelnie biały mundur urzędnik z cyrkułu pod srogą i nieprzystępną miną ukrywał niepewność i niepokój.
Tego mi tylko brakowało, myślał niechętnie. Napad rabunkowy i kilkakrotne morderstwo. Pogratulować fartu. A tak tu zawsze było spokojnie. Czort nadał tych bandytów. Jeśli dalej będą grasować w pobliżu, zrobi się nieprzyjemnie. Naczalstwo się upomni, może i naganę przyśle. Co za pech.
– Widział tu kto kogoś podejrzanego? – spytał, groźnie strosząc wąsy.
Kyrgyn przełknął ślinę.
– U nas w naslegu sami swoi. Ale są osadnicy, myśliwi, poszukiwacze złota. Obcy, wasze błogarodie.
– Tyle sam wiem – burknął urzędnik. – Co ukradli? Tylko konie i bydło?
Kyrgyn skinął głową.
– Tabun kobył z młodymi, wasze błogarodie, karego ogiera, dwa młodziaki, razem będzie z dziesięć sztuk. I bydło. Trzy pstre krowy, brązowych chyba z pięć... i eee... jeszcze szare i cielęta...
Urzędnik machnął niecierpliwie ręką.
– Konie i bydło, rozumiem. Muszą pognać gdzieś na targ, sprzedać. Może ich złapiemy. Co jeszcze? Broń? Pieniądze?
Sąsiad Erechteja wzruszył odruchowo ramionami.
– Kto tam wie, wasze błogarodie. Pewnie tak.
Oficer niecierpliwie klepał końcem szabli o cholewę wysokiego buta.
– A ten tu? – Ruchem podbródka wskazał nieruchomego, skulonego na ławie Ergisa. – Jest dość duży, żeby pamiętać, co ojciec miał w domu.
Kyrgyn zerknął na chłopca ze smutkiem i potrząsnął głową.
– On całkiem zdurniał, wasze błogarodie. Z uma zszedł znaczy. Nie rusza się, nie mówi, nie je, odkąd go znaleźliśmy na podwórzu, między trupami. Daje się prowadzić, sadzać, ubierać jak kukła. Niewiele chyba z niego będzie, wasze błogarodie.
Urzędnik zamyślił się.
Diabli nadali. Kolejny kłopot. Trzeba go będzie do jakiego przytułku oddać albo do domu dla obłąkanych. Potrzebny lekarz, opinia na piśmie, mnóstwo papierów. Co za pech.
Spojrzał na bladą, bezmyślną twarz dzieciaka, w oczy puste niczym dwie dziuple w drzewie.
– Nie ma jakiejś rodziny, co by się nim zajęła? – zagadnął z nadzieją.
Kyrgyn wyprostował się, spojrzał prosto w twarz oficera.
– Ma ród, wasze błogarodie. I cały nasleg.
– No, to dobrze – burknął urzędnik. – Niech więc ród się nim opiekuje. A rabusie zostaną pojmani i przykładnie ukarani. O dziedzictwie i przyszłości chłopca zadecyduje wasz kinees i reszta starszyzny.
Wyszedł przed urasę Erechteja, obojętnym wzrokiem zmierzył leżące na podwórzu ciała.
Dobrze, że chociaż nie muszę się martwić o tego biednego duraka, pomyślał. Skoro ma cały ród do dyspozycji.
Poszukiwania rabusiów okazały się gorliwe i metodyczne, ale tylko na papierze. W cyrkule obawiali się jedynie kolejnych napadów. Skoro nie nastąpiły, liczyli, że z czasem sprawa przycichnie. Zaginionych stad Erechteja nie odnaleziono. Dobytkiem opiekował się na razie Kyrgyn.
Stan chłopca nie poprawiał się. Ergis nie reagował na bodźce, nie chciał jeść, nie spał. Siedział nieruchomo na posłaniu w urasie Kyrgyna, a zapłakana Tolomon Ko próbowała wlać do zaciśniętych, sinych, niechętnych ust trochę mleka.
Nikt już chyba nie wierzył, że Ergis wróci do zdrowia.
Ostatni ocalały potomek Erechteja nie uczestniczył nawet w pogrzebie rodziny. Trwał na granicy rzeczywistości i zaświatów, skamieniały niczym posążek z drewna, a nie istota z ciała i krwi. Jego myśli szybowały przez otwarte przestrzenie siedmiu Nieb, spływały Mroczną Rzeką do bagnisk podziemnego świata. W czasie swej choroby Ergis jak gdyby przestał istnieć, zatracił osobowość, stając się bramą do krain duchów, krain smutku, cienia i śmierci. Tylko te uczucia, odrealnione, lecz silne, uderzały w jego umysł na kształt błyskawic tłukących w metalowy maszt. Chłopiec nie opłakiwał rodziców, gdyż nie wiedział, co to płacz. Nie rozpaczał, bo rozpacz była mu obca. Rozumiał jedynie mrok. A mrok pragnął go ogarnąć i pochłonąć.
Dla Dyraja Bogoja nadeszły ciężkie dni. Śmierć Erechteja i jego bliskich wstrząsnęła samozwańczym szamanem. Nie życzył im przecież takiego zła. Był człowiekiem słabym, chciwym i podłym, ale nie okrutnym. Bał się zemsty bogów i starego Kiteja, który z zaświatów dobrze widział, kto stoi za wymordowaniem jego rodziny. Bał się Ergisa, który mógł się przecież ocknąć niespodziewanie i zacząć oskarżać winowajców, chociaż, trzeba przyznać, szansa na wyzdrowienie chłopca była rzeczywiście znikoma. Ale najbardziej ze wszystkiego bał się swego wspólnika Wasyla. Wąska, upiornie umalowana fosforem twarz małego nożownika unosiła się niczym sierp księżyca nad niebem jego nocnych koszmarów. Dyraj dałby sobie odjąć obie ręce, byleby Wasyl zniknął na zawsze. Umarł, odszedł, przestał istnieć.
Ale chudy Rosjanin nie zamierzał rezygnować ze swego łupu. Pilnował Bogoja niczym dojnej krowy skłonnej do ucieczek z zagrody, a szaman miał wrażenie, że każdy jego krok śledzą zimne otoczaki oczu. Dokądkolwiek by się Dyraj wyprawił, zawsze zauważał gdzieś w tłumie cień małego nożownika. Na targu, w miasteczku, w gospodzie, nawet w cerkwi. Samozwańczy szaman zastanawiał się ponuro, czemu wrota świątyni nie zawrą się diabelskiemu Wasylowi przed nosem, a święci z ikon nie zaczną krzyczeć, kiedy przekracza próg.
Obowiązki szamańskie pełnił z trudem, przerażony, że z nieba spłynie nagły grom i spali go, bluźniercę, na popiół. Półżywy ze strachu odbył swoją pierwszą publiczną ceremonię, podróż po święty bęben. Najbardziej niebezpieczną część obrzędu, trans szamański, udawał bardzo przekonująco, bo z lęku naprawdę był bliski zemdlenia. Trząsł się, przewracał oczami i bełkotał nieskładną opowieść o pokonywanych właśnie niebezpieczeństwach, powtarzając mniej więcej wiernie wszystko, co zdołał zapamiętać z podobnego obrzędu, który odbywał się w odległym naslegu kilka lat wstecz. Drżącym głosem mamrotał, jak przechodzi nad przepaścią po cienkiej niczym włos kładce, a potem przeskakuje między toczącymi się z góry głazami, aby wreszcie ujrzeć święty bęben wiszący na gałęzi drzewa. Kiedy musiał wmówić wszystkim, że oto stary Kitej obejmuje go serdecznie i przekazuje instrument w jego ręce, zakrztusił się i długo nie mógł złapać oddechu.
Przez kilka dni uczył się wymyślonego tekstu na pamięć, żeby w decydującym momencie zapomnieć niemal wszystko, lecz nerwowe zająknięcia i rwana narracja tylko przydawały bluźnierczej historii wiarygodności. Ceremonia przebiegła bez zarzutu. Teraz czekało go publiczne ożywienie bębna, który sporządzili rzemieślnicy z naslegu według wskazówek podanych przez duchy ustami szamana Bogoja.
A tego akurat bał się w sposób zabobonny, bo bęben szamański to nie jakiś tam przedmiot, ale pomocnik, współpracownik i zaczarowany rumak swego pana. Jeśli w podle sprofanowany instrument rzeczywiście wstąpi jakiś duch i rozpozna oszusta, biada mu.
Dyraj ścisnął dłońmi skronie.
Nie ma duchów, głupku, myślał rozpaczliwie, ale moc dawnych wierzeń okazała się silniejsza. Bogoj był bliski załamania.
– Po co to zrobiłem?! – jęknął. – Co za czort mnie podkusił?!
Odpowiedź nasunęła się natychmiast.
– Wasyl – szepnął szaman z odrazą i lękiem.
Nie usłyszał skrzypnięcia zawiasów. Nie usłyszał odgłosu kroków. Tylko kpiący głos ze śpiewnym akcentem.
– Zawsze do usług, przyjacielu Bogoj.
Dyraj poderwał głowę, drgnął. Oczy miał przekrwione, półprzytomne.
– Skąd się wziąłeś? Którędy przyszedłeś?
Rosjanin oparł ręce na biodrach.
– Przez drzwi, bracie. A ty co? Myślałeś, że kominem?