29,93 zł
Sztuka walki – najważniejsza ze sztuk?
Nie ma ucieczki przed przeznaczeniem. Mroczny cień śmierci wyłania się z każdą chwilą, niespodziewanie.
Samotna wędrówka gościńcem i krótki wypad do karczmy w sekundę może odwrócić porządek świata.
I tylko jeden człowiek potrafi zachować spokój. Nawet w trakcie ostatecznej próby.
Walki o życie ze wściekłą jak wulkan psychopatyczną Mariko.
Porywające, pełne intryg starcie klanów podkreślone szkarłatnym cięciem katany.
Kadr wycięty z Kill Bill’a .
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 437
Wózek terkotał i sapał. Kółka podskakiwały na wybojach, pojękując niczym wiekowy pielgrzym wlokący się do świątyni. Sfatygowany mechanizm silnika rzęził. Ze zbiornika wyciekała biomasa, kapała na ziemię bulgoczącym, zielonkawym śluzem. Znaczyła trop gęstą, oliwkową krwią bardzo starej, poważnie chorej maszyny. Ścieżka była stroma, wąska, usiana ostrymi zębami kamieni. Tylne gąsienice pojazdu ślizgały się, klekocząc żałośnie. Właściciel wózka co chwila musiał zeskakiwać z siodełka, żeby zmniejszyć ciężar i ułatwić pojazdowi mozolny ruch pod górę.
Co pewien czas poklepywał burtę.
– No, dalej, stary. Jeszcze trochę. Już niedaleko – pocieszał go, jakby maszyna mogła cokolwiek zrozumieć.
Mężczyzna był szczupły, ubogo ubrany. Prosty, pozbawiony ozdób kaftan pofarbowano na praktyczną, grafitową barwę. Spodnie miały wystrzępione nogawki. Stożkowy kapelusz ze słomy ryżowej, którym ten człowiek okrywał głowę, także był znoszony i wypłowiały. W kościstej dłoni wędrowiec ściskał gładko wyszlifowany kij podróżny z drzewa terpentynowca. To mocny i praktyczny towarzysz drogi, a od biedy może też posłużyć jako broń.
Gdyby nie wózek, podróżny wyglądałby jak typowy wieśniak, który wyruszył na szlak w poszukiwaniu pracy. Ale burty pojazdu zdobiły staranne, choć mocno już zblakłe hologramy, przedstawiające sielskie widoki. Przysypane śniegiem wioski. Łodzie rybackie kołyszące się w zatoce. Górskie szczyty i sady kwitnących śliwowców. Skutkiem upływu czasu wszystkie obrazki stały się blade i nierzeczywiste, jakby przedstawiały zamglone, odległe krainy duchów. Przedstawienia te sprawiały nieco niepokojące, a nieco smutne wrażenie. Jakby widz otrzymał nagle możliwość zajrzenia do widmowej, skrytej za oparem dziedziny zmarłych. Komorę silnika oplatało za to jasne, silne pnącze jabłkownika, obwieszone kiściami kwiatów, które bardzo przypominały świątynne dzwonki. Piękna artystyczna robota, choć szpeciły ją niekontrolowane wykwity biomasy. Za to holoptaszki, unoszące się nad maską wózka niczym świergoczące odpryski tęczy, były bez zarzutu. Świetliste, półprzejrzyste, jaskrawe, wyraźnie niedawno dodane do kompozycji z gałęzią jabłkownika.
Widomy znak, że samotny pielgrzym był wędrownym artystą lub dekoratorem.
Gdyby w tym momencie bogowie Wysokiej Równiny Niebios zerknęli w dół, na południową prowincję nadmorską, i skupili wzrok na głównym trakcie, ujrzeliby widok, który także przywodził na myśl holomalowidło, wizerunek odbity na jedwabnym parawanie. Wijący się ku górze przełęczy kamienisty szlak, szerokie, płaskie korony wiecznie zielonych miłodrzewi, okrągłą nieckę doliny, widoczne w oddali surowe, opalizujące oblicza Gór Rubinowych, a wreszcie samego mężczyznę i jego wózek, maleńki, nakreślony jedynie drobnym pociągnięciem cienia na jasnej powierzchni świata. Kto jednak może wiedzieć, ku czemu skierowane są oczy i myśl bogów?
W dolinie panowała drżąca, chłodna i przejrzysta jak woda cisza słonecznego popołudnia, zakłócana tylko monotonnym turkotem wózka.
Wtem, zupełnie niespodziewanie, wędrowiec przystanął, szybkim gestem nakazując pojazdowi, by także się zatrzymał. Przez moment stał bez ruchu, nasłuchując. Uniósł nieco głowę, a wtedy światło słoneczne wydobyło z cienia pod rondem kapelusza pociągłą, szczupłą twarz o ostrych rysach, zastygłą w wyrazie skupienia. Blask złocił czoło, wąski nos, wystające kości policzkowe, lecz nie sięgał oczu, głęboko osadzonych, surowych, zielonych, jasnych jak szkło i równie chłodnych. Usta wydawały się zacięte niczym blizna. To nie było szerokie, prostoduszne oblicze wieśniaka.
Mężczyzna spiął mięśnie, choć wciąż nieruchomy, wydawał się czujny, napięty niby kot szykujący się do skoku.
– Klik! – szepnął kij podróżny, uwalniając ukryte we wnętrzu ostrze, posłuszny błyskawicznemu ruchowi chudej dłoni o mocnych kościstych palcach.
– Sssplaf! – zasyczał złowrogo pocisk, przeszywając powietrze dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą, krótszą niż uderzenie serca, znajdowała się głowa wędrowca.
Rozciął powietrze, zbyt szybki, by dać się zauważyć. Błyskawiczny, zabójczy i obojętny tak bardzo, jak tylko metal potrafi. Lecz zamiast miażdżyć kość i tkanki, wyszarpać czerwoną i białawą fontannę mózgu oraz krwi, trafił w pustkę. Rozbił się o skalną ścianę po drugiej stronie ścieżki, wzbijając w powietrze ostre, lśniące od miki drobiny skruszonych odłamków skalnych. Osypujące się płatki kamiennych kwiatów. Kapelusz, niczym powolny, złoty liść jesieni, opadł łagodnie na kamienie traktu.
Wydawało się, że na moment świat zamarł, cichy i nieruchomy, jakby czas wstrzymał oddech.
Ale już za jedno mgnienie ostry odgłos wystrzału wybrzmiał w kryształowym powietrzu i obudziwszy echa wśród skał, poniósł się po górach.
Biho się nudził. Brakowało mu ruchu, zabawy, bodźca do działania. Chciał rozgrzać krew, poczuć bijące radośnie tętno, rozruszać ręce i umysł. Rozerwać się. Pośmiać. Zaznać radosnej wspólnoty, poczucia więzi z kumplami, przyjemnego poczucia władzy i mocy.
Jednym słowem, brakowało mu zabijania.
– Hiro? – stęknął. – Hiro, śpisz?
Jego towarzysz ziewnął szeroko, kłapiąc szczęką jak pies.
– Już nie – odpowiedział burkliwie. – Czego budzisz, głupku?
Długie, lśniące palce słońca wdzierały się do wnętrza szopy przez dziury w dachu. Zdawały się grzebać leniwie w rozrzuconej na klepisku ściółce. Drobiny kurzu w powietrzu przypominały odpryski połyskliwej laki. Złoto i czerń. Taniec światła z cieniem.
Wokół leżały porozrzucane pudła ze sprzętem. Podarty bambupapier i połamane deszczułki drzewokostu znaczyły rozmazane stemple z prastarym logo Yamauba, stylizowaną twarzą kobiety. Krzywy stolik utykał na jedną nogę. Karty do gry i kości, które leżały na blacie, pokrywał kurz. W kątach stały stare maszyny rolnicze, dawno już pogrążone w ostatnim śnie. Wyschnięte plamy biomasy szpeciły podłogę. Wszędzie, na podobieństwo martwych wojowników na polu bitwy, leżały puste flaszki po taniej, podłej sake Kintaro. Holo przedstawiające Siedmiu Bogów Szczęścia, rozpięte na przepierzeniu z desek, było już tak wypaczone i wyblakłe, że bóstwa przypominały bandę żądnych krwi psychopatów.
Biho wzruszył ramionami.
– Tak sobie. Bo nudno. Nie nudno ci, co? No przyznaj. Nudno jak diabli.
– Prawda. Nudno – zgodził się Hiro. – I co z tego?
– Chodźmy na gościniec. Może się trafi jakiś szpak do oskubania. Oskubałbyś sobie szpaka, nie?
Zwalisty mężczyzna podrapał się w zarośnięty policzek, ironicznie wydymając wargi.
– Szpaka! Szpaka! Pewno. Tyle że panienka Mariko zabroniła, po tym jak narozrabialiśmy w gospodzie. Nie pamiętasz już?
Pamiętał. Jasne, że pamiętał. Jak mógłby zapomnieć taką wspaniałą rozwałkę. Zapach krwi, plamy na ścianach jak czerwone kiście rozgniatanych owoców, rozbite łby pijanych gości i drgające w konwulsjach nogi spasłego niczym jenot kupca, któremu podciął gardło. Pieniądze sypiące się na ziemię z brzękiem świątynnych dzwonków. Zerwane struny rozbitego o stół koto. Ptasie krzyki gejsz, barwne kimona niby rozmazane po szkicu, przypadkowe ślady farby. Zaraźliwy, klekoczący śmiech broni prującej pociskami drewno i miękkie, ludzkie ciała. Szkarłat. Wszędzie gorący, parujący szkarłat. Ostry zapach śmierci. Fajnie było.
– Fajnie? Co za gadanie – odezwał się skulony w kącie Mały Kyosai. – Wspaniale. Odjazd na maksa.
Widocznie rozmarzony Biho wyraził na głos swoje myśli.
Hiro usiadł na posłaniu, rzucając przyjaciołom paskudne spojrzenie.
– Przestańcie pieprzyć, dzieci. Odjazd będziemy mieli, jak panienka Mariko znów się na nas wścieknie. Tym razem na poważnie. A może się mylę, co? Ktoś chce zdechnąć pocięty na plastry? Bo ja niekoniecznie.
Milczeli przez chwilę, zafrasowani. Każdy miał przed oczami ciemną jak palony orzech, przepiękną, pokrytą białą szminką twarz panienki Mariko. Maskę śmiertelnego gniewu. Czarne, bezlitosne źrenice, takie drwiące, takie puste, jakby były dwiema przestrzelinami w oślepiającej jasności jej makijażu, dziurami do piekła ponad złowrogą bruzdą uśmiechu. Usta niczym świeża kropla krwi, miecz zwany Strumieniem w wypielęgnowanych drobnych dłoniach. Panienka Mariko w napadzie szału. W cichej, złej, zaciekłej wściekłości, zupełnie nieludzkiej i jakże przerażającej. Nie, zdecydowanie nie chcieli, żeby ścięła im łby, zakonserwowała w mieszance wosków i plastików, a potem dołączyła do kolekcji swoich rokurokubi, ulubionych upiornych główek, które trzymała w specjalnej gablocie i ponoć czule całowała na dobranoc.
Ponura cisza przeciągała się, aż wreszcie Biho wpadł na pomysł. Tymczasem jego dłoń bezwiednie starała się przewrócić figurkę Darumy, czerwoną kulę, zabawkę spełniającą życzenia, przedstawiającą srogo zmarszczonego mnicha, którego jedyne oko stanowiła zmrużona ironicznie szczerba po wbitym kiedyś dawno nożu.
– Czekajcie, chłopaki. Spoko. Tylko bez nerw. Może coś się jeszcze da ugrać. Bo ja to sobie myślę tak. Chodźmy na rozstaje. Posiedzimy trochę, zrobimy flaszkę albo dwie, poczekamy. Może złapiemy farta i przyplącze się przy okazji jakiś obcy. A wtedy wiecie. Los zdecyduje. Jeśli szpak ruszy drogą w stronę rezydencji pana Ashihei, trudno. Wola boska, nie? Zostawimy go w spokoju. Pan Ashihei załatwia różne sprawy. Mógłby mieć nam za złe, gdybyśmy przetrącili gościa, na którego czeka. Ale jeśli szpak pofrunie do wiochy… – Zaśmiał się, przeciągając kantem dłoni po szyi. – Co, kiepski plan? Mnie się widzi, że raczej niezły, nie?
Oczy przyjaciół zaczęły błyszczeć. To był przynajmniej jakiś pomysł. Mogliby wreszcie trochę się zabawić lub nawet zarobić, gdyby los okazał się łaskawy. Przynajmniej opuściliby tę parszywą szopę, gdzie się kryli jak robactwo przed słońcem. Panienka Mariko z pewnością nie będzie miała nic przeciwko temu, jeśli załatwią bezwartościowego, obcego włóczęgę.
– Dobrze – zdecydował Hiro. – Idziemy.
Dwaj pozostali bandyci odetchnęli z ulgą.
– Głupek! Głupi! Czego do niego strzelasz! – Hiro walnął Małego Kyosai pięścią w czubek głowy. – Popsujesz zabawę, jeśli od razu rozwalisz mu dynię!
Bandyta posłusznie opuścił broń, lecz jego głupawe, wąskie oczy rozszerzyły się w zdumieniu i niedowierzaniu.
– Odskoczył. On odskoczył, chłopaki. Nie spudłowałbym z takiej odległości, przysięgam.
Szef bandy tylko wykrzywił usta.
– Akurat. Masz zeza, durniu. Zachowuj się. Spłoszysz nam ptaka i tyle.
Biho nie brał udziału w sprzeczce, gapił się na wędrownego artystę, a jego twarz skurczyła się w wyrazie chciwości.
– On ma miecz – syknął przejęty. – Schowany w tym niby kiju. Rany, jaki odjazdowy! Ale się błyszczy! Cholernie dobra stal! Cholernie! Robota jakiegoś pieprzonego mistrza. Jest niebieski, widzicie? Cały błękitny jak woda. Wykuty z najszlachetniejszego metalu, warstwa po warstwie, cienkich jak ryżowy papier. Nawet pan Ashihei nie ma takiego. Skąd śmieć wytrzasnął takie zajebiste ostrze?
– Czort go zna, skąd wytrzasnął – parsknął podrażniony Hiro, któremu wcale nie spodobała się zachłanność lśniąca w źrenicach podwładnego. – I tak za chwilę ja je sobie zabiorę! Ale najpierw powieszę ścierwo na jego własnych flakach. Dobra, zbierać się! Zaczynamy jazdę!
Wyskoczyli z kryjówki w gęstych zaroślach wprost na ścieżkę, fachowo formując trójkąt, żeby oskrzydlić obcego, odciąć drogę ucieczki. Psy wyćwiczone do zabijania. Bezpańskie teraz, złe i głodne kundle wyrzucone ze sfory panienki Mariko za nieudolność i krnąbrność. Gotowe rozszarpać samotnego wędrowca, osaczonego i skazanego na wyjątkowo paskudny koniec. Psy. Nic więcej.
Podróżny patrzył na nich spokojnie. Nawet nie zaskoczyli, że coś idzie nie tak. Przecież powinien skulić się, przerazić, paść na kolana i śliniąc się ze strachu, błagać o litość. Płakać, jęczeć, uciekać lub gapić się na nich bezmyślnym wzrokiem rzeźnego cielęcia. Jednak stał tylko nieruchomo, a spojrzenie miał tak chłodne, jak zimowa woda.
On wiedział. Już zdążył ocenić, z kim ma do czynienia. Ale nie Hiro i jego kumple, nadal nie pojmowali, z jakim przeciwnikiem mają do czynienia. A to oznacza, że popełnili błąd. Poważny błąd. Zbyt nabuzowani żądzą krwi, zbyt pewni siebie, przestępowali z nogi na nogę, krzywiąc twarze w okrutnych uśmiechach. Dla nich samotny podróżny był już trupem. Zabawką zesłaną im przez los. Lecz los bywa niewiernym przyjacielem. Zielone oczy obcego, jasne, niewzruszone, przyglądały się bandytom z uwagą i z odrobiną zdziwienia. Tymczasem chłopaki Hiro, drżący z niecierpliwości, żeby jak najszybciej ubabrać się we krwi, okazali się za głupi, by zauważyć, że w tym spojrzeniu nie znajdą lęku. Nic nie widzisz, Biho? Naprawdę nic? Oślepłeś nagle, Kyosai? Hiro, ty durniu, też nie rozumiesz, jaki obraz widzi przed sobą wasz szpak? Ot, parę ludzkich śmieci. Chwasty do ścięcia. Trzech osiłków w nieświeżych, wymiętych koszulach, wyświechtanych kurtkach, przetartych spodniach. Zielono-różowy czub na głowie Biho, tanie, tandetne tatuaże Małego Kyosai, złamany nos Hiro. Mówiąc krótko, mięso. Dzikie mięso.
Dzikie, niebezpieczne i niepotrzebne. Prześwietlił was na wylot, niczym niewidoma szamanka itako. Byczy wzrok, zęby wyszczerzone drapieżnie, palce zaciśnięte na rękojeściach broni. A w piersiach i głowach przyjemny, podniecający szum, radość zadawania bólu. Jeden chuderlawy włóczęga przeciwko im trzem. Cóż z tego, że zbrojny w piękny miecz, ewidentnie obdarzony duszą potężnego kami? Pewnie ukradziony. W życiu nie uwierzą, że umie go używać.
A jednak umiał.
Kyosai, który nigdy nie potrafił opanować żądzy krwi, jak zwykle ruszył pierwszy. Zadziorny i niebezpieczny, z krzywym uśmieszkiem złego chłopca. Świst. To zaśpiewała przeciągle długa, obciążona metalem pałka, ulubiona przyjaciółka Małego. Maskotka i obrończyni. Niemal siostra. Powinna uderzyć w rękę włóczęgi, wytrącając mu z dłoni kosztowny oręż. Powinna łamać kości, miażdżyć tkanki, zagłębiając się w miękkie, bezbronne ciało. Ranić i zabijać z każdym uderzeniem. Przecież była niezawodna.
Lecz nie tym razem.
Obcy postąpił tylko o krok, jeden krok, tuż pod opadającą pałką, a błękitny płomień ostrza musnął tors Małego. Bandyta poczuł klepnięcie w ramię, jakby miecz pragnął go pocieszyć czy uspokoić, a potem serce miał już pełne niebieskiego, zimnego ognia. Żal, smutek i strach wylały się z niego nagłą falą czerwieni i nie zostało nic prócz pustki. Krztusząc się krwią z rozpłatanego płuca, Mały ujrzał tylko, że wszędzie dookoła rozbłyska błękit. Pieniste bąble szkarłatu pękały mu na ustach, gdy niebo pochyliło się, żeby wziąć Kyosai w ramiona. A potem czerwień zgasła, zabierając ze sobą wszystkie inne kolory i doznania. Rozszerzonymi źrenicami bandyta oglądał przestwór ponad sobą, rozlany wokoło i wszędzie, aż całkowicie zapadł się w niebieskość. Chłód. Pustkę. Nicość.
Kiedy rozpłatany tors Małego uderzył o ziemię, a czerwone, gorące bryzgi krwi poznaczyły twarz, ręce i koszulę Hiro piętnem szkarłatu, Biho zaczął równocześnie strzelać i wrzeszczeć. Stary automat zapluwał się ogniem, kaszląc i hałasując jak oburzony astmatyk. Kyosai! Kyosai zabity! To nie może się dziać! Pociski sypały się na podróżnego niczym srebrny ryż na młodą parę. Lecz wokół postaci wędrownego artysty pojawił się nagle srebrzysty opalizujący nimb, drgający niczym płynąca woda, a miecz w jego dłoni zmienił się w wachlarz niebieskawej błyskawicy. Ostrze kreśliło w powietrzu tajemne znaki, lśniące błękitnym ogniem, zaś poświata spowijająca obcego zalśniła krystalicznie, przemieniona w rodzaj szklanej tafli utworzonej z blasku. I choć to zupełnie niemożliwe, bandyta był skłonny przysiąc, że widzi, jak drżąca, lustrzana powierzchnia zakrzywia i odbija nadlatujące pociski, by nie trafiały w cel.
Nie potrafił uwierzyć w to, co właśnie oglądał. Takie rzeczy zdarzały się w bajkach. Gadkach zabobonnych durniów. Miecz, który zamieszkuje kami tak potężne, że zdolne jest odbijać ostrzał maszynowy? To bzdura, nie? Stek bredni. To się nie może dziać. Koleś powinien wyglądać jak mielone mięso.
Nic podobnego.
Czas stanął w miejscu, poruszał się jedynie miecz nieznajomego. A wszystko to nie trwało dłużej niż dwa oddechy. Gdy sfatygowany automat Biho zakrztusił się po raz ostatni, a potem powtarzał tylko żałosne „klak!”, magia prysła. Obcy stał na ścieżce, ciężko dysząc. Mokre od potu włosy lepiły się do policzków i czoła. Twarz była ściągnięta, napięta i drapieżna. Z nosa ciekła powoli gęsta, niemal czarna strużka posoki. Pierś unosiła się i opadała spazmatycznie. Biho gapił się i gapił, nie mogąc przestać. Nie potrafił pojąć, jakim cudem, zamiast poszarpanego strzępu mięsa leżącego na ścieżce, wciąż ma przed sobą wysoką, szczupłą postać nieznajomego. A ostrze błękitnego miecza tak spokojnie celuje prosto w pierś Hiro. Demon czy co? Przecież niegrzeczni chłopcy nie wierzą w demony.
Wtedy Biho dostrzegł, że skutkiem wysiłku kołnierz koszuli wędrowca rozchylił się nieco, ukazując widniejący na skórze ciąg blizn po głębokich oparzeniach. Wyglądały dziwnie, jakby układały się w szereg symboli. Gdzieś już widział coś takiego przedtem. Kiedy sobie przypomniał, zachłysnął się oddechem. Tatuaże panienki Mariko. Widoczne kiedyś w rozcięciu szaty, zwracające uwagę głęboką, ciemną czerwienią tuszu. Znaki ochronne. Magiczne sutry o wielkiej potędze. W połączeniu z mocą kami mieszkającego w orężu tworzyły tarczę nie do przebicia dla jakiejkolwiek broni palnej. Mogą strzelać do tego demona o oczach z zielonego szkła aż do usrania. Póki tamten ma w ręku miecz i siłę, by go użyć, pozostanie nietykalny.
Wędrowny artysta zrozumiał, że napastnik już pojął, w co się wpakował, więc potwierdził to lekkim skinieniem głowy. Nie uśmiechał się triumfalnie, nie okazał wściekłości ani żadnego innego uczucia. Obserwował. A Biho poczuł dreszcz lęku. Pocił się, nerwowo zaciskając palce. Po raz pierwszy w jego głowie zrodziła się myśl, że za chwilę może leżeć na kamienistym szlaku, rozcięty na pół, niczym Mały Kyosai. To było nowe, przykre, niemal bolesne doświadczenie. Nie czuł się przygotowany, by wkroczyć między szprychy odwiecznego koła narodzin i śmierci. Zdecydowanie nie.
– Hiro – jęknął przerażony – widzisz? On…
– Milcz! – syknął gniewnie herszt.
I on się bał. O tak, bał się. Kurczowo ściskał w dłoni rękojeść swego starego, ciężkiego miecza, który przy ostrzu obcego wyglądał jak zardzewiały rzeźnicki nóż. Już zrozumiał, że oto właśnie spotykał się z przeznaczeniem. Ze swoją karmą. Długiem zaciągniętym wobec przyszłych wcieleń. A do pomocy miał tylko tego tchórzliwego, skomlącego Biho. Obaj bandyci zdali sobie sprawę, że jeśli chcą mieć jakąkolwiek szansę, powinni zaatakować równocześnie. Dlatego w momencie, gdy Hiro wydał straszliwy bojowy wrzask i rzucił się do przodu, Biho chwycił za miecz i również uderzył. Jednak w ostatniej chwili strach zwyciężył, bandyta zawahał się, odskoczył, nie zadając ciosu.
Mówi się, że wybitni szermierze poruszają się, jakby tańczyli. Jednak ruchy nieznajomego nie przypominały tańca. Wydawał się raczej zamyślony niż skupiony. Zrobił krok i krok, a potem odsunął się nieco, jakby chciał przepuścić obok siebie nacierającego Hiro. Uniósł ręce w geście, który wydawał się niemal przepraszający. Zaś błękitne ostrze samo uderzyło w szeroki miecz napastnika, rozcięło metal niczym bambus i gładko zagłębiło się w ciało. Herszt bandy zacharczał, złożył się wpół, jak kozik. Biho złapał jeszcze jego zdumione spojrzenie, jakby Hiro nie mógł uwierzyć że to już, że tak szybko, po czym o ziemię uderzyło ciało, worek mięsa i kości, który przed chwilą jeszcze był żywym człowiekiem. Krew zabarwiła kamienie. Brzydkie festony wnętrzności zaczęły wypływać spomiędzy przyciśniętych do brzucha dłoni. Zaśmierdziało kałem i żelazistym odorem krwi. Martwy Hiro wyglądał jak bezkształtny tobół porzucony przez żebraka. A jednocześnie zupełnie nierealnie. Tak strasznie nierealnie.
Teraz ja, pomyślał otępiały z przerażenia Biho. Teraz ja.
– Nie! – szepnął bezwiednie. – Broń mnie, Buddo Amido! Kannon o Jedenastu Twarzach, ratuj!
Ale na ratunek było już za późno. Demon w stroju ubogiego wędrowca prawie niezauważalnie wzruszył ramionami. Nie poruszyła go moc świętych imion. Widać miłosierdzie było mu obce. On już podjął decyzję. Śmieci trzeba posprzątać do końca, choć to niewdzięczna robota.
Biho walczył z pokusą, żeby odwrócić się i uciec, ale drogę zagradzał przeklęty wózek artysty. Poza tym nie chciał umrzeć od ciosu w plecy. Bo umrze tutaj. To już wiedział na pewno.
– Nie! Nie! – nawet nie zdawał sobie sprawy, że powtarza to w kółko niczym ochronną sutrę.
– Przykro mi – odparł zielonooki.
Głos miał niski, spokojny, łagodny, jakby przemawiał do niegrzecznego dziecka, które wymawia się od przyjęcia zasłużonej kary.
Biho zobaczył unoszącą się w górę błękitną błyskawicę. Jego ręce zrobiły się ciężkie, poruszały tak powoli, jakby mieszały melasę, a nie powietrze. Ledwie dał radę unieść nieco czubek miecza, gdy gardło przeszył mu nieludzki chłód, a świat wywrócił się, zaczął koziołkować i skakać.
Odcięta głowa bandyty potoczyła się po kamienistej ścieżce.
Jednak stałem się demonem rokurokubi, upiorną główką oddzieloną od ciała, pomyślał w ostatnim przebłysku świadomości Biho. Co za ironia.
Nieznajomy został sam pośród trupów. Jego skupiona twarz skurczyła się nagle w wyrazie bólu.
Ile to razy już tak stałem? – zastanowił się. Miłosierny Jizo, o wiele za dużo.
Pochylił się i starannie wytarł ostrze Blasku o koszulę Biho. Następnie wsunął miecz do pochwy, która po zatrzaśnięciu znów wyglądała jak zwykły podróżny kij.
Przyjrzał się ciałom, których wcale nie miał zamiaru pogrzebać. Chciałby powiedzieć: „Spoczywajcie w spokoju”, lecz wiedział, że tak się nie stanie. W najlepszym razie bandyci obudzą się w Piekle Jednakowego Odradzania, gdzie będą miażdżeni i zabijani tylko po to, żeby znów się narodzić i umrzeć w męczarniach, ale nie sądził, żeby należało im tego życzyć. Jedynie ostatni, który w chwili śmierci odwołał się do świętego imienia Buddy Amidy, miał jakąś szansę na łaskę, ale, prawdę mówiąc, niewielką.
Wędrowny artysta sięgnął po leżący na ścieżce kapelusz, klepnięciem w boczną osłonę nakazał wózkowi ruszać w dalszą drogę. Słońce jeszcze stało wysoko, jednak przełęcz była stroma i długa. Jeśli chciał dotrzeć do wioski, zatrzymać się w gospodzie, żeby wreszcie przespać się pod dachem, musiał się pospieszyć.
Mrok zapadał zbyt szybko, a ścieżka czasami okazywała się tak kamienista, że wędrowiec musiał popychać wózek. Ręce miał całe uwalane biomasą i był zmęczony. Tym razem znów nie będzie kąpieli i wygodnego futonu. Z westchnieniem zdecydował się zatrzymać na noc na skraju drogi. W tym miejscu półka skalna nieco się rozszerzała, a po kamiennej ścianie spływała niewielka kaskada, która potem znikała gdzieś w rozpadlinie. To było dogodne miejsce na nocleg, sądząc po śladach, używane już przez wielu wędrowców przed nim.
Zdezelowany wózek zareagował dopiero na trzecie polecenie, jednak wreszcie zatrzymał się posłusznie i uniósł burty, tworząc prowizoryczny szałas. W środku śmierdziało biomasą, nie sposób było rozprostować nóg, lecz szybko zrobiło się ciepło i jasno. No, w każdym razie nie tak zupełnie ciemno, ponieważ wewnętrzną stronę osłon wózka pokrywały zmodyfikowane glony, jarzące się słabym fosforycznym światłem.
Wędrowiec wypełzł na zewnątrz, zanurzył dłonie w zimnym krysztale kaskady, spryskał twarz. Woda była orzeźwiająca. Smakowała ostro jak metal. Zmywała brud, krew i zmęczenie, zabierając je gdzieś daleko, w głąb skały.
Mężczyzna o oczach pełnych szklanej zieleni sięgnął do klapy wózka, wyciągnął z zapasów pakiet żywnościowy. Usiadł, opierając się plecami o najsuchszy fragment kamiennego świadka, kilka razy uderzył o kolano torebką z jedzeniem, żeby podgrzać ryż z suszoną rybą. Nie zaczął jednak jeść, pozwolił posiłkowi upaść i stygnąć między otoczakami na brzegu strumienia, gdyż na niebie właśnie rozkwitał ostatni spektakl gasnącego słońca. Olbrzymia, cynobrowa kula z wolna wtaczała się za horyzont, krwawiąc szkarłatem i fioletem, sypiąc złotymi pociskami łuny. Upadek pokonanego przez noc olbrzyma, który odrodzi się jutro w całym blasku i potędze poranka. Odwieczna gra życia i śmierci powtarzana codziennie przez całą przyrodę i kosmos.
Artysta trwał bez ruchu, chłonąc smutek i piękno tego przedstawienia. Starał się pogrążyć w medytacji, lecz był zdolny myśleć jedynie o nieuchronnym cyklu transformacji, którym poddaje się życie.
Nic nie stoi w miejscu, pomyślał.
Sam nie wiedział już, czy to przygnębiający, czy pocieszający wniosek.
Gdy ciemność ostatecznie zwyciężyła, wczołgał się do wnętrza szałasu, połyskliwego i fosforycznego niczym brzuch głębinowego ptakoryba, nie zadając sobie trudu, żeby wspomnieć Hiro, Biho i Małego Kyosai, którzy leżeli na ścieżce w dole przełęczy, nadal martwymi oczami wpatrując się w krajobrazy wieczności.
Haru przypinała srebrny diademik szpilkami, starając się możliwie stabilnie umocować ozdobę pośród połyskliwych, czarnych loków spiętrzonych na czubku głowy. Przez chwilę przyglądała się sobie krytycznie w lustrze, ale to jej wyraźnie nie wystarczyło. Włączyła stojące na toaletce holo, które zaczęło się z wolna obracać, prezentując ze wszystkich stron wady i zalety fryzury. Miła, ładna twarz widoczna na hologramie niewątpliwie należała do Haru, była jednak bardziej miękka, bardziej okrągła i zdecydowanie młodsza. Niestety, o dobrych parę lat młodsza niż odbicie w lustrze. Przedstawiała dziecko, nawet nie podlotka, a już na pewno nie śliczną dziewczynę, którą Haru niedawno się stała.
– Niee! – jęknęła zła i zawiedziona. – To na nic! Muszę mieć nowy holoportret. Natychmiast. Inaczej nigdy nie będę mogła pokazać się ludziom na oczy! Jak mam się porządnie wyszykować, jeśli nie widzę siebie, tylko tłustawego bachora, którym byłam całe trzy lata temu.
Z irytacją rzuciła diadem na toaletkę. Nie tak powinna wyglądać księżniczka. Zdecydowanie nie tak. Wygładziła koronki kosztownej, nowej, różowej sukienki, ale i tak wszystko poszło na nic. Nie podobała się sobie.
Mam za małe oczy, stwierdziła. Takie wąskie i głupie. No zupełnie głupkowate i bez wyrazu. A ten nos! Za długi. Za to usta duże. Zdecydowanie zbyt duże. Powinny być malutkie i okrągłe jak pączek piwonii.
Co za okropność, że ojciec nie chciał jej pozwolić na operację. Ani nawet prościutką modyfikację kosmetyczną. Twierdził, że jest za młoda. A w dodatku powinna się szczycić swoją wspaniałą klasyczną urodą. Podobno natychmiast widać, że ma w żyłach mnóstwo prawdziwej starej krwi. I kiedyś będzie bardzo żałować, jeśli zdecyduje się pokroić sobie twarz na kawałki. Też coś!
Haru miała to gdzieś.
Klasyczna uroda. Prawdziwa krew. Co jej to niby pomoże, skoro jest tylko córką naczelnika wsi, gdzieś w zagubionej prowincji kraju. Gdyby cesarstwo było rezydencją, wioska Zimna Woda leżałaby pewnie gdzieś w wychodku dla służby.
– Tak – powtórzyła Haru z zaciekłą miną. – Wychodek dla służby. Doskonałe miejsce.
– Miau?
Czarny kot wsunął się do pokoju tak cicho, że podłoga nawet nie skrzypnęła. Popatrzył na swoją panią ślepiami pełnymi płynnego złota. Na szyi nosił błękitną obróżkę ozdobioną lśniącymi kamykami i dzwoneczkiem w kształcie kwiatu lotosu.
– Genji! – zawołała uradowana Haru, biorąc zwierzaka w ramiona. – Mój Promienny Książę! Gdzie się podziewałeś, co? Nie było cię całą noc. Pewnie wybrałeś się do jakiejś ślicznej kocicy. Przyznaj się, widzę po twojej minie!
– Mruuu – odpowiedział kot.
Dla wszystkich domowników wabił się po prostu Kuro, ale Haru upierała się, żeby nazywać go Promiennym Księciem Genji z prastarej opowieści, pochodzącej podobno jeszcze ze Starego Świata.
– Haru ma romantyczne usposobienie – powtarzał zwykle pan Takasuke, naczelnik wioski, jednak w duchu martwił się o swoją jedyną córkę.
Ale dziewczyna niewiele sobie z tego robiła.
– Och, Genji! Rany, jak tu nudno! – westchnęła, drapiąc mruczącego Księcia za uchem. – Oszaleję tutaj! Wyjrzyj tylko przez okno! No, dalej! Wyjrzyj! Co tam widzisz? Nic, prawda? Wiocha, jakich tysiące. Wolałabym być kotką, skarbie. Przynajmniej mogłabym wleźć na dach i nieco zmienić perspektywę.
Gdzieś daleko rozległ się głuchy, przeciągły ryk. Odpowiedział mu drugi, brzmiący dziwnie żałośnie, niczym potężny róg pogrzebowy. Odezwały się kolejne i jeszcze kolejne, aż ściany domu zdały się wibrować tęsknym, niepokojącym dźwiękiem.
– Woły wodne – wyjaśniła Haru pupilowi, lekko zaniepokojonemu nieznanym hałasem. – Pasterze sprowadzają je z Gór Rubinowych na targ. Wcześnie w tym roku. To znaczy, że jesień nadejdzie szybciej niż zwykle.
Pierwsze sztuki bydła już kroczyły główną ulicą Zimnej Wody. Wyglądały jak ogromne, żywe głazy. Nawet długie pasma sierści porastające monstrualne, garbate karki pomiędzy zrogowaciałymi tarczami kamiennych pancerzy przypominały mchy i porosty. Szerokie, płaskie łby przygniatało ku ziemi potężne, podwójne poroże. Maleńkie czerwone ślepia lśniły groźnie. Odgłos racic uderzających o ziemię brzmiał niczym muzyka niezliczonych bębnów. Woły wodne potrafiły być śmiertelnie niebezpieczne, choć to domowe zwierzęta, przywiezione ze Starego Świata i przed wiekami zmodyfikowane, żeby mogły się przystosować do tutejszych warunków.
Dziewczyna poczuła dreszcz niepokoju, kiedy przyglądała się wędrującym środkiem drogi bestiom. Za nic nie chciałaby mieć z nimi do czynienia. Pasterze krążyli wokół stada, pokrzykując. Popędzali zwierzęta kamiennymi biczami, bez strachu chwytając za uszy. Kierowali chodzące góry mięsa we właściwą stronę, łapiąc za olbrzymie dolne rogi lub ciągnąc za kółka w nozdrzach. Wydawali się tacy dzielni, zwinni i silni. Haru patrzyła na nich, zafascynowana. Nagle zrzuciła kocura z kolan i sięgnęła po porzucony diadem.
– Uciekaj, Genji. Muszę się uczesać. Założę się, że dziś będzie zabawa i jarmark. Chłopcy na pewno wariują z nudy, skoro siedzieli tyle czasu w górach.
Zaczęła grzebać w pudełku z kosmetykami, a kot usiadł na macie i zabrał się do wylizywania futra. Haru przelotnie uśmiechnęła się na ten widok.
– Też się szykujesz na zabawę, mały łobuzie? – spytała, lecz zaraz opuściła ręce zniechęconym gestem i zatrzasnęła lakową skrzyneczkę. – Nie no, co my robimy, kocie? To bez sensu! Mamy się ekscytować głupim, pospolitym jarmarkiem w nędznej wiosze. To beznadziejne! Upadek, skarbie. Mówię ci, upadek. Przysięgam ci, wolałabym, żeby mnie porwała gromada demonów. Naprawdę, wcale nie żartuję. Przynajmniej coś by się działo.
Genji, nagle wystraszony ostrym odgłosem zatrzaskiwanego pudełka, podskoczył i zjeżył ogon. Haru zaczęła się śmiać.
– Hej, głuptasie! Nie patrz tak! Jaki z ciebie zabobonny kocur. A teraz uważaj!
Wstała i zatrzymała się na środku pokoju.
– Demony! Słyszycie mnie, demony?! Chodźcie tu zaraz! Zapraszam! Zabierzcie mnie ze sobą! Chcę przeżyć przygodę. Rozumiecie?! Księżniczka chce przeżyć przygodę!
Wtem gwałtowny podmuch wiatru trzasnął okiennicą. Przerażony kot jednym susem umknął z pokoju.
– Naprawdę idzie jesień – szepnęła do siebie Haru, zabezpieczając okno.
Jednak poczuła się trochę nieswojo.
W oddali znów rozległ tęskny, dziki, pełen niepokoju ryk wodnego wołu. Nadciągało kolejne stado.
Ku rozczarowaniu wędrowca najbliższa wioska okazała się zbiorowiskiem kilku chałup, otoczonych zielonymi i brunatnymi skrawkami pól. Żadna nie wyglądała na gospodę, albo chociaż tanią garkuchnię. Westchnął. Znów prysły marzenia o kąpieli i solidnym posiłku.
Jakiś wieśniak okopywał z mozołem zagon brukwicy, przylegający krótszym bokiem do drogi. Jego biostwór bardziej w tym chyba przeszkadzał, niż pomagał. Przeraźliwie stary egzemplarz, tani i tandetny, jęczał rozpaczliwie. Z pyska i nozdrzy spływała seledynową pianą biomasa. Mięśnie drżały, wprowadzając metalowe elementy konstrukcji w nieprzyjemnie dźwięczącą wibrację. Jednak to nie psuło humoru rolnikowi, który podśpiewywał wesoło znaną piosenkę o lisicy i borsuku.
Podróżny zatrzymał skinieniem wózek, zeskoczył z siodełka.
– Niech Siedmiu Bogów Szczęścia sprzyja twoim trudom! – zawołał na powitanie.
Chłopek uniósł głowę, ukazując uśmiechniętą, ogorzałą twarz, i odpowiedział na pozdrowienie, przekrzykując stękanie biomaszynerii:
– A tobie niech miłosierny Jizo wyprostuje kręte ścieżki, dobry człowieku!
Artysta wskazał gestem swój wózek.
– Jest tu jakiś dwór, gdzie mógłbym coś zarobić, albo chociaż gospoda, żebym trochę odpoczął? Już zapomniałem, jak się śpi pod dachem.
Wieśniak, wyraźnie zadowolony, że ma okazję z kimś pogadać, ruszył przez pole, zostawiając samopas trzęsącego się i pojękującego biostwora.
– A jest gospoda. I dwór. Ale na twoim miejscu nie wpraszałbym się ani tu, ani tam.
Wędrowiec uniósł lekko brwi, okazując zdziwienie, a potem przywołał na usta szczery, sympatyczny uśmiech. Jednak jego niezwykłe zielone oczy pozostały chłodne i taksujące. Wpatrywały się uważnie w grubo ciosaną, poczciwą twarz rozmówcy. I nie znalazły tam śladu niebezpieczeństwa czy fałszu.
Zwykły chłop. Prostolinijny, naiwny i niezbyt rozgarnięty. Za to znudzony i gadatliwy. Informator doskonały. Zapamięta tylko wózek, ewentualnie proste ubranie pytającego. Bardzo dobrze. O to chodziło.
– Dwór należy do pana Ashihei. To potężny człowiek. Okropnie zamożny. Ma wiele wpływów w różnych miejscach, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Podróżny jeszcze nie był pewien. Ale się domyślał.
– To wasz daimio? – spytał z udaną naiwnością.
Wieśniak się roześmiał.
– Nie. Naszym daimio jest pan Omura. Jego rezydencja leży daleko stąd, na południe. Tym okręgiem rządzi pan Ashihei. Sam jest artystą, więc nic mu po tobie. W dodatku ma porywczy charakter i nie lubi obcych. Zwłaszcza włóczęgów. Mogą szpiegować albo przeszkadzać w interesach. Lepiej mu nie wchodzić w drogę. Rozumiesz?
– A… Rozumiem… – mruknął zielonooki niepewnie.
W rzeczywistości rozumiał aż nazbyt dobrze, kim jest pan Ashihei.
Gangster. Jeden z wielu, jakich namnożyło się ostatnio w Wakuni. Samotny drapieżnik otoczony watahą przygodnych kundli, na pewno nie głowa jakiegoś większego klanu. Inaczej słyszałby o nim. Raczej dziki pies niż tygrys. Co nie oznacza, że pies nie potrafi być groźny.
Rozpromienił się, jakby dopiero teraz dotarło do niego, co powiedział chłopek. Udawanie idioty było męczące, ale często się opłacało. Nie raz uratowało mu życie, bo kto, u diabła, chciałby sobie zawracać głowę nisko urodzonym kretynem? Na pewno nie taka szycha jak lokalny gangster. Oni miewali zwykle bardzo rozdęte poczucie własnej godności. Dlatego spalali się szybko jak papierowy lampion na wietrze.
Pan Papierowy Lampion nawet nie splunie na wędrownego dekoratora. I dobrze.
– Jak to powiadają, Budda wysoko, a szogun daleko. Tymczasem pan Ashihei tuż za pagórkiem, nie?
Wieśniak się zaśmiał.
– Dokładnie tak, żebyś wiedział. Widzę, że nie brak ci rozumu, chłopie.
Za to tobie bogowie nakładli do łba słomy ryżowej, pomyślał wędrowiec. Masz między uszami mniej niż twój cuchnący, durny biostwór. Na szczęście dla mnie.
Chłopek nadął się trochę, widząc pokorną minę nieznajomego. Każdy lubi się czasem odrobinę napuszyć, popisać przed obcym znajomością rzeczy.
– I dobrze ci radzę. Gospodę też sobie odpuść – dodał. – Chłopcy przychodzą tam pić, grać i zabawić się z drogimi dziwkami. To nie miejsce dla takich jak ty. Zresztą pan Ashihei teraz wyjechał w interesach, a wszyscy wiedzą, że panienka Mariko przymyka oczy na różne wybryki swoich ludzi. Rozumiesz, czasem sprawy wymykają się spod kontroli.
Artysta skinął głową ze zrozumieniem. Ten wiejski głupek był istnym wodospadem przydatnych informacji.
– Pewno, kobiecie trudniej utrzymać dyscyplinę wśród ludzi swego pana.
Rolnik odrzucił głowę do tyłu i zarechotał, szczerze ubawiony.
– No co ty! Wszyscy się boją panienki Mariko bardziej niż krwawej zarazy! Potrafi zabić za jedno zbyt śmiałe spojrzenie. Albo za szpilkę do włosów modniejszą niż jej własna. Och, panienka Mariko jest straszna. Niektórzy mówią, że to demon, ale ja nie wierzę. Za ładna na to. Piękna jak sama Kannon.
– Jest konkubiną pana Ashihei?
– Nie. Gdzie tam. Słyszałem, że siostrą, choć za podobni to oni nie są. Ashihei wygląda jak z obrazka w świątyni. Sama stara krew. Wielki wojownik i w ogóle. A panienka… trochę ciemna, jak na mój gust. Skórę ma czarną niczym żyzna ziemia. Nie ma możliwości, żeby pochodziła z Dawnego Kraju. Ty też nie, co? Za biały jesteś. Blady jak tofu. Tyle że na obdartusa z wózkiem nikt nie patrzy tak, jak na panienkę. Ale kto tam dojdzie prawdy. Grunt, że pan Ashihei ma ją za siostrę. Mnie to wystarczy.
Nawet wiejskie ciołki czasem zdają sobie sprawę, że chyba powiedziały za dużo. Chłopek jakby stracił rezon, rozejrzał się nerwowo.
– No, czas wracać do roboty, bracie. Pole się samo nie obrobi.
Wędrowiec ukłonił się z szacunkiem, skrywając pod rondem kapelusza twarz wykrzywioną drwiącym uśmiechem, ostrym niczym sztylet tanto.
– Dziękuję za rady, dobry człowieku. Aż strach pomyśleć, co by się mogło stać, gdybym polazł prosto do dworu albo do tej okropnej gospody z hazardem. Mógłbym stracić wózek i jak bym wtedy zarabiał na życie?
– Mógłbyś stracić o wiele więcej – oznajmił złowieszczo chłopek. – Pan Ashihei jest potężny, a panienka Mariko nie zna litości. Lepiej idź do Zimnej Wody. To bogata, duża wieś, może ktoś zechce sobie zafundować nowy szyld albo przemalować parawan. Skręć w prawo przy posążku Jizo. Stoi pod wielkim, czerwonym miłodrzewiem.
Nawet taki gamoń jak ty powinien go zauważyć, mówiła wyraźnie jego mina.
Wędrowny artysta postarał się przybrać możliwie najbardziej tępy wyraz twarzy, gdy zapytał z nadzieją:
– Czy może błogosławiony bodhisattwa Jizo objawiał się tam niedawno?
Wieśniak parsknął z pogardą.
– Nie. Jakoś nie. Może czeka na kogoś wyjątkowego, co?
Podróżny westchnął z rozczarowaniem, udając, że nie zrozumiał kąśliwej uwagi.
– Jaka szkoda. Bardzo bym chciał zobaczyć prawdziwego Nieśmiertelnego. Pewnie jest okropnie zajęty, ma mnóstwo spraw gdzie indziej.
– Całkiem jak ja – mruknął rolnik. – Muszę wracać na pole, zanim ten cholerny biostwór rozdepcze mi wszystkie brukwice.
Faktycznie, porzucony automat gmerał w błocie odnóżami, rozpaczliwy i żałosny jak nadepnięty żuk. Piana z biomasy spływała na ziemię.
Zielonooki znów się ukłonił.
– Niech Inari dogląda twoich plonów! Jeszcze raz dziękuję. Na pewno pójdę do Zimnej Wody. Jeśli bogowie będą mi sprzyjać, może dostanę zlecenie. Oby łaska Siedmiu spłynęła na ciebie i twoją rodzinę.
– No idź już, idź! – Chłop machnął lekceważąco ręką, złażąc niezdarnie z drogi na zagon. – Niech cię Jizo prowadzi.
Artysta podreptał do swego wózka, wgramolił się na siedzenie i klepnął w burtę. Pojazd ruszył powoli. Gdy tylko wędrowiec upewnił się, że wioska zniknęła w oddali, zeskoczył z siodełka i sprężystym krokiem ruszył przed siebie. Minął jednak dłuższy czas, nim dostrzegł rosnący na rozstajach czerwony miłodrzew. Kamienny posążek Jizo był malutki, podstawę pokrywał zielony, miękki mech. Podróżny rozejrzał się uważnie, chwilę nasłuchiwał, lecz las pozostawał spokojny i cichy. Tylko wiatr kołysał delikatne gałązki.
Mężczyzna o oczach zieleńszych od mchu uśmiechnął się drapieżnie do figurki Nieśmiertelnego.
– Mam nadzieję, że jesteś daleko stąd, Jizo. Dotrzymam ci towarzystwa przez jakiś czas, a nie jestem pewien, czy to by ci się spodobało.
Szybko i sprawnie ukrył wózek w gęstwinie krzaków, a potem sam zaszył się głęboko, między wysokimi, strzępiastymi łodygami paprotni. Nie pozostawało mu nic więcej, jak zaczekać do wieczora. To nic. Umiał czekać.
Potrafił też dużo, dużo więcej.