Brudne gry [Dzikie karty t.5] - George R.R. Martin - ebook

Brudne gry [Dzikie karty t.5] ebook

George R.R. Martin

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na ulicach Dżokerowa wybucha wojna między mafią i Widmowymi Pięściami. Przemoc wyrwała się spod wszelkiej kontroli i nawet asowie i dżokerzy są zmuszeni toczyć bój z siłami świata przestępczego…

Brudne gry, piąty tom cyklu superbohaterskiego Dzikie karty, rozgrywa się w tym samym, stworzonym przez George’a R. R. Martina uniwersum, w czasie wydarzeń opisanych w Wyprawie asów i tuż po nich.

Trzy główne wątki książki tworzą splatające się ze sobą opowieści. Pierwsza z nich opowiada o kryzysie tożsamości Żółwia, który zwątpił w sens swej superbohaterskiej działalności. Druga stanowi relację z życia Croyda Crensona, który przechodzi przez dwie kolejne transformacje. Wreszcie trzecia to opowieść o wysiłkach Tachiona, próbującego uporać się z nowo odnalezionym wnukiem Blaise’em, wojną gangów na ulicach Dżokerowa oraz zagrożeniem, jakie stwarza Crenson.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 756

Oceny
4,5 (13 ocen)
6
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




George R.R. Martin Brudne Gry Tytuł oryginałuWild Cards V: Down and Dirty ISBN  Copyright © 1988 by George R.R. Martin and the Wild Cards TrustAll rights reserved Copyright © 2016 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Cover art copyright © Michael Komarck Opracowanie graficzne okładki Mariusz Kula Redaktor Robert Cichowlas Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Laury Mixon Wszystkim nam Ciebie brak

Do czytelników

W świecie rzeczywistym zawsze tysiące historii rozgrywają się jednocześnie. A my staramy się uczynić świat dzikich kart tak realnym, jak to tylko możliwe.

Poprzedni tom cyklu, Wyprawa asów, opisywał dzieje zorganizowanej przez Światową Organizację Zdrowia podróży wokół ziemskiego globu, która opuściła Nowy Jork pierwszego grudnia roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego i wróciła dwudziestego dziewiątego kwietnia roku następnego.

Pierwsza część tego tomu opowiada o wydarzeniach, które rozegrały się od października, gdy wyprawa jeszcze się nie zaczęła, aż po ostatnie dni kwietnia, kiedy jej pełna przeszkód wędrówka wreszcie się zakończyła.

Pozostałe części obecnej mozaiki są relacją z wydarzeń rozgrywających się w maju i czerwcu, gdy podróżnicy wrócili już do domów.

Październik 1986 — kwiecień 1987

Tylko umarli znają Dżokerowo

John J. Miller

I

Brennan wędrował przez jesienną noc, jakby był jej częścią, czy może jakby ona była częścią jego.

Jesień przyniosła ze sobą chłód, przypominający mężczyźnie góry Catskill, choćby tylko jako ich blady cień. Tęsknił za nimi chyba najbardziej ze wszystkiego, ale dopóki Kien żył, pozostawały dla niego równie nieosiągalne, jak duchy nieżyjących przyjaciół oraz kochanek, ostatnio prześladujące go w snach. Kochał góry równie mocno, jak wszystkich ludzi, których zawiódł w ciągu minionych lat. Któż jednak mógłby pokochać brudne, ciągnące się bez końca miasto? Któż mógłby je poznać, czy choćby poznać samo Dżokerowo? Z pewnością nie on. Niemniej obecność Kiena wiązała go z tym miejscem równie mocno, jak łańcuchy z adamantytowej stali.

Przeciął ulicę i znalazł się na ciągnącym się przez pół przecznicy wysypisku graniczącym z Kryształowym Pałacem. Szósty zmysł myśliwego pozwalał mu postrzegać śledzące go spojrzenia. Przesunął torbę, w której niósł rozmontowany łuk, do wygodniejszej pozycji, nie po raz pierwszy zadając sobie pytanie, jakiego rodzaju stworzenia uczyniły sterty śmieci swoim domem. Raz czy dwa usłyszał ciche szelesty, które nie były głosem wiatru, ale nikt nie próbował go zatrzymywać, gdy dotarł do zardzewiałych schodów przeciwpożarowych, umocowanych na tylnej ścianie Kryształowego Pałacu. Wspiął się bezgłośnie na dach, przeszedł przez system bezpieczeństwa, który sprawiłby mu kłopoty, gdyby Poczwarka nie podała mu hasła, i zszedł przez zapadnię na drugie piętro budynku, będące prywatną domeną właścicielki. W korytarzu panowała nieprzenikniona ciemność, ale pamięć pozwoliła mu ominąć delikatne stoliki zastawione antycznymi bibelotami i dotrzeć do sypialni Poczwarki. Nie spała. Siedziała nago na swej pluszowej kozetce koloru czerwonego wina i stawiała pasjansa za pomocą talii antycznych kart.

Przyglądał się jej przez chwilę. Słaby różowy blask lampy od Tiffany’ego podświetlał jej szkielet, ledwie widoczne mięśnie, narządy wewnętrzne oraz sieć naczyń krwionośnych. Brennan patrzył, jak szkielet jej ręki przerzucił talię i wyciągnął asa pik.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

Uśmiech Poczwarki był zagadką, podobnie jak ona sama. Trudno było cokolwiek odczytać z jej warg oraz widmowych plam mięśni policzków i żuchwy — jedynych widocznych elementów twarzy dżokerki. Dlatego mógł oznaczać każdą z tysiąca różnych rzeczy, jakie zwykle wyraża uśmiech. Brennan postanowił zinterpretować go jako przywitanie.

— Długo cię nie było. — Obrzuciła go krytycznym spojrzeniem. — Tak długo, że zacząłeś zapuszczać brodę.

Zamknął za sobą drzwi i postawił torbę z łukiem pod ścianą.

— Miałem interes do załatwienia — odparł cichym, głębokim głosem.

— Tak. — Uśmiech nie znikał z jej twarzy, aż wreszcie mężczyzna nie był w stanie dłużej ignorować zawartej w nim groźby. — A pewne jego elementy weszły w konflikt z moim interesem.

Nie mogło być wątpliwości, co miała na myśli. Kilka tygodni temu, podczas Dnia Dzikiej Karty, Brennan wtargnął na zorganizowane przez Poczwarkę spotkanie, mające umożliwić przekazanie z rąk do rąk kilku bardzo wartościowych książek. Jedną z nich był osobisty dziennik Kiena. Brennan miał nadzieję, że znajdzie w nim dowody, które pozwolą mu wreszcie przygwoździć sukinsyna. Książka okazała się jednak bezwartościowa. Wszystko, co w niej napisano, uległo zniszczeniu.

— Przykro mi — odparł. — Potrzebowałem tego dziennika.

— Tak — powtórzyła. Widmowe mięśnie poruszyły się w jej twarzy w sposób sugerujący zmarszczenie czoła. — I przeczytałeś go?

— Tak — odparł Brennan po trwającym mgnienie oka wahaniu.

— I czy miałbyś coś przeciwko temu, by podzielić się zawartymi w nim informacjami?

To było raczej żądanie niż prośba. Mężczyzna doszedł do wniosku, że gdyby powiedział jej prawdę, nie przyniosłoby to nic dobrego. Zapewne doszłaby do wniosku, że Brennan próbuje zatrzymać wszystko dla siebie.

— Być może.

— W takim razie pewnie mogłabym ci wybaczyć — oznajmiła bez zbytniej wyrozumiałości w głosie. Zebrała karty, powoli i ostrożnie z uwagi na ich wiek oraz wartość, a następnie położyła je na stoliku na pajęczych nóżkach, stojącym przy kanapie. Potem odchyliła się ospale. Jej brodawki sutkowe kołysały się na niewidzialnych piersiach, których ciepły dotyk Brennan znał doskonale.

— Coś ci przyniosłem — oznajmił pojednawczym tonem. — To nie są informacje, ale coś, co może ci się spodobać prawie tak samo.

Usiadł na brzegu kanapy, sięgnął do kieszeni dżinsowej kurtki i wręczył Poczwarce małą, czystą kopertę. Kiedy Poczwarka wyciągnęła po nią rękę, jej ciepłe, niewidzialne udo musnęło udo Brennana, a potem oparło się o nie.

— To jest Penny Black — wyjaśnił, gdy uniosła pod światło pergaminową kopertę. — Pierwszy znaczek pocztowy na świecie. W doskonałym stanie. W związku z tym dość rzadki i w związku z tym raczej wartościowy. Portret przedstawia królową Wiktorię.

— To bardzo sympatyczne — stwierdziła. — Nie będę pytała, skąd go masz.

Brennan uśmiechnął się w odpowiedzi, nie odzywając się ani słowem. Zdawał sobie sprawę, że Poczwarka doskonale wie, w jaki sposób go zdobył. Poprosił o niego Zjawę, gdy przeglądali pełne rzadkich znaczków klasery, które zwinęła z sejfu Kiena, tego samego, z którego ukradła jego dziennik, wczesnym rankiem Dnia Dzikiej Karty. Zjawa zasmuciła się, że Brennan nie znalazł w bezwartościowym dzienniku tego, czego szukał, i z chęcią dała mu znaczek, gdy tylko o niego poprosił.

— Mam nadzieję, że ci się spodoba — rzekł Brennan. Przeciągnął się gdy kobieta położyła kopertę na talii kart. Miał za sobą długi dzień i czuł się zmęczony. Podszedł do stolika ustawionego przy łożu z baldachimem i uniósł karafkę irlandzkiej whisky, którą Poczwarka trzymała tam dla niego. Popatrzył na naczynie, zmarszczył brwi, odstawił je i wrócił do siedzącej na kozetce kobiety.

Przysunęła się bliżej i nakryła go swym ciałem. Napawał się piżmową, seksualną wonią jej perfum, przyglądając się krwi płynącej przez tętnice szyjne.

— Uznałeś, że jednak nie chcesz się napić? — zapytała cicho.

— Karafka jest pusta.

Poczwarka odsunęła się lekko, spoglądając w jego pytające oczy.

— Ty pijesz tylko amaretto.

To nie było pytanie, a tylko stwierdzenie faktu. Skinęła głową.

— Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, chciałem od ciebie tylko informacji — stwierdził z westchnieniem Brennan. — Nie pragnąłem związku z tobą. Ty go zaczęłaś. Jeśli on ma trwać i przerodzić się w coś znaczącego, muszę być jedynym mężczyzną w twoim łóżku. Taki już jestem. Inaczej nie potrafię się zaangażować.

Gapiła się na niego przez kilka sekund, nim wreszcie odpowiedziała:

— To nie twoja sprawa, z kim śpię — wycedziła z brytyjskim akcentem. Brennan miał świetne ucho do języków i potrafił rozpoznać fałszywą nutę.

Skinął głową.

— W takim razie lepiej będzie, jak sobie pójdę.

Wstał i zwrócił się ku wyjściu.

— Zaczekaj. — Ona również się podniosła. Przez długą chwilę patrzyli na siebie nawzajem.

— Przynajmniej się napij — odezwała się wreszcie pojednawczym tonem. — Zejdę na dół i napełnię karafkę. Potem sobie łykniesz i... porozmawiamy.

Brennan czuł się zmęczony, a w Dżokerowie nie było żadnego innego miejsca, które chciałby odwiedzić.

— W porządku — zgodził się cicho.

Poczwarka owinęła się w jedwabne kimono, na którym wyszyto języczki dymu w kształcie cwałujących koni, i oddaliła się z uśmiechem, raczej nieśmiałym niż zagadkowym.

Mężczyzna zaczął spacerować po pokoju, przyglądając się własnemu odbiciu w niezliczonych antycznych lustrach wiszących na ścianach sypialni. Powtarzał sobie, że powinien stąd pójść i zostawić ją samą, ale Poczwarka poza łóżkiem była niemal równie fascynująca jak w nim. Uświadamiał też sobie, że potrzebuje jej towarzystwa, a musiał przyznać, że również jej miłości.

Minęło z górą dziesięć lat, odkąd ostatnio pozwolił sobie na pokochanie kobiety. Po przybyciu do Dżokerowa przekonał się jednak, że uczucia, na które sobie pozwala, nie są jedynymi, które czuje. Nie mógł żyć wyłącznie nienawiścią. Nie był pewien, czy potrafi pokochać Poczwarkę tak, jak kochał swą francusko-wietnamską żonę, którą odebrali mu zabójcy Kiena. Nie chciał kochać żadnej kobiety, dopóki go nie dopadnie, lecz bez względu na całą jego determinację i na ćwiczenia zen, to czego chciał, nadal bardzo się różniło od tego, co działo się naprawdę.

Czekał bez słowa w sypialni Poczwarki, starając się nie myśleć o przeszłości. Minęło sporo minut, nim w końcu się zorientował, że kobieta powinna już wrócić.

Zmarszczył brwi. Było niemal niewyobrażalne, by cokolwiek złego mogło się jej przydarzyć w Kryształowym Pałacu, ale wyuczona ostrożność, która uratowała mu życie już tyle razy, że wolał tego nie liczyć, kazała mu zmontować łuk i zejść za nią na dół. Poczuje się głupio, jeśli wpadnie na nią w ciemności, ale to z pewnością nie będzie pierwszy raz. Lepiej poczuć się głupio, niż poczuć się martwym. A to drugie wrażenie również poznał znacznie lepiej, niżby tego pragnął.

Nie było jej na korytarzach na drugim piętrze ani na schodach prowadzących do baru, ale skradając się nimi w dół, usłyszał jakieś szepty.

Wyjął strzałę z kołczanu, nałożył ją na cięciwę i wyjrzał zza rogu schodów wychodzących na zaplecze baru. Zazgrzytał zębami. Miał rację, będąc ostrożnym.

Poczwarka przystanęła za długim kontuarem z gładzonego drewna, zajmującym niemal całą długość pomieszczenia. Pusta karafka na whisky stała zapomniana na barze. Kobieta skrzyżowała ramiona na piersiach i zaciskała szczękę. Jej usta zmieniły się w ciemną, gniewną linię.

Dwaj mężczyźni stali po obu jej stronach, a trzeci patrzył prosto na nią zza ustawionego przed barem stolika. W pomieszczeniu paliła się tylko nocna lampa umieszczona nad kontuarem i Brennan nie dostrzegał zbyt wielu szczegółów w półmroku, ale cała trójka intruzów miała twarde, groźne twarze. Ten, który siedział naprzeciwko niej, bębnił palcami w blat obok leżącego na nim chromowanego pistoletu.

— Doprawdy — mówił cichym, lecz niebezpiecznie brzmiącym głosem — chcemy tylko uzyskać pewne informacje. To wszystko. Nawet nikomu nie powiemy, od kogo je dostaliśmy. — Oparł się wygodnie na krześle. — Wkrótce zacznie się wojna, a my nie znamy nazwiska człowieka, którego powinniśmy zaatakować.

— Myśli pan, że ja je znam?

Brennan usłyszał w głosie Poczwarki nutę gniewu, lecz zauważył również kryjący się pod spodem strach.

Siedzący za stolikiem mężczyzna uśmiechnął się.

— Wiemy, że znasz, laleczko. Nic, co dzieje się w tym zasranym Dżokerowie, nie ukryje się przed tobą. A my wiemy tylko tyle, że ktoś połączył te wszystkie groszowe gangi w coś zwanego Towarzystwem Widmowej Pięści. A teraz oni wtargnęli na nasze terytorium, odbierają nam klientów i pozbawiają zysków. To musi się skończyć.

— Nawet gdybym znała to nazwisko — odparła Poczwarka, kładąc wyraźny nacisk na słowo „gdybym” — kosztowałoby to pana więcej, niż jest pan w stanie zapłacić.

Siedzący za barem mężczyzna potrząsnął głową.

— Nie zrozumiałaś, laleczko. To jest wojna. A jeśli nadal będziesz trzymała język za zębami, to z pewnością będzie cię kosztowało więcej, niż jesteś w stanie zapłacić. — Umilkł na chwilę, by jego słowa do niej dotarły. Nie przestawał bębnić palcami w blat. — Sal — odezwał się po chwili, wskazując głową na faceta stojącego po prawej stronie Poczwarki. — Zastanawiam się, czy na tej jej sławnej niewidzialnej skórze robią się blizny?

Sal zastanawiał się przez chwilę nad tą kwestią.

— Sprawdźmy to — odezwał się wreszcie. Coś cicho trzasnęło i Brennan zobaczył słaby błysk ostrza noża. Mężczyzna pomachał nim przed twarzą Poczwarki, która wsunęła się trwożnie w bar. Otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale drugi napastnik, stojący po lewej, zamknął jej usta urękawicznioną dłonią. Sal parsknął śmiechem. W tej samej chwili Brennan wyprostował się i wypuścił strzałę, którą miał na cięciwie. Trafiony w plecy Sal przeleciał przez kontuar. Nikt nie miał pojęcia, co się wydarzyło, poza, być może, Poczwarką. Intruz siedzący za stolikiem złapał za pistolet i zerwał się na równe nogi. Brennan spokojnie przeszył strzałą jego szyję. Zbir trzymający Poczwarkę wykrzyczał wiązankę przekleństw i sięgnął pod marynarkę, by wyciągnąć broń trzymaną w kaburze po pachą. Brennan postrzelił go w prawe przedramię. Mężczyzna wypuścił broń i odwrócił się od Poczwarki, gapiąc się na aluminiową myśliwską strzałę, która przeszyła jego rękę.

— Jezu, o Jezu — mamrotał.

Schylił się po pistolet.

— Jeśli go dotkniesz, następną strzałą oberwiesz w prawe oko — ostrzegł go ukryty w mroku Brennan.

Oprych rozsądnie wyprostował się i oparł o bar. Nadal jęczał, ściskając ranioną kończynę.

Brennan wyszedł w rozproszone światło nocnej lampy wypełniające pomieszczenie. Napastnik gapił się na strzałę o ostrym jak brzytwa grocie, nałożoną na cięciwę łuku.

— Co to za faceci? — zapytał Poczwarkę w krótkich, ochrypłych słowach.

— Mafia — odparła głosem słabym z napięcia i strachu.

Brennan skinął głową, nie odrywając spojrzenia od zbira gapiącego się na wymierzoną w jego szyję strzałę.

— Wiesz, kim jestem? — zapytał.

Gangster pokiwał gwałtownie głową.

— Aha. Jesteś ten Yeoman, zabójca z łukiem. Ciągle piszą o tobie w „New York Post”.

Słowa wylewały mu się z ust pełnym strachu strumieniem.

— Zgadza się — potwierdził Brennan. Zerknął pośpiesznie na faceta, który przedtem siedział za stolikiem, i zauważył, że leży zwinięty na podłodze w rosnącej kałuży krwi, a z karku sterczy mu koniec strzały. Sala nie sprawdzał. Wiedział, że trafił go prosto w serce.

— Masz szczęście — podjął tym samym, martwym głosem. — Wiesz dlaczego?

Mafioso pokręcił energicznie głową i odetchnął z ulgą, gdy Brennan poluzował napiętą cięciwę, a potem odłożył łuk.

— Ktoś musi przekazać wiadomość ode mnie. Ktoś musi poinformować twojego szefa, że Poczwarka jest nietykalna. Ktoś musi mu powiedzieć, że mam strzałę z jego nazwiskiem i natychmiast ją wypuszczę, jeśli tylko usłyszę, że Poczwarkę spotkało coś złego. Myślisz, że mógłbyś mu to przekazać?

— Jasne. Pewnie, że bym mógł.

— To dobrze — Brennan sięgnął do tylnej kieszeni spodni i pokazał zbirowi kartę, asa pik. — To go przekona, że mówisz prawdę.

Złapał gangstera za łokieć zranionej ręki i pociągnął mocno. Mężczyzna jęknął, gdy Brennan nadział kartę na sterczącą z jego kończyny strzałę.

— A to zapewni, że jej nie zgubisz — warknął Yeoman przez zaciśnięte zęby.

Nagłym silnym szarpnięciem nadział na strzałę drugą rękę tamtego. Mafioso krzyknął i osunął się na kolana, gdy Brennan wygiął aluminiową strzałę, owijając nią oba jego przedramiona, mocno jak kajdankami. Następnie pociągnął mocno zbira i postawił na nogi. Mężczyzna płakał z bólu i strachu. Nie mógł spojrzeć Yeomanowi w oczy.

— Jeśli cię jeszcze kiedyś zobaczę, zginiesz — oznajmił Brennan.

Gangster oddalił się chwiejnie, płacząc i bełkocząc niezrozumiałe zapewnienia. Yeoman odprowadzał intruza wzrokiem, aż ten zniknął za drzwiami. Potem zwrócił się w stronę Poczwarki. Kobieta patrzyła nań ze strachem w oczach. Nie wątpił, że w znacznej części to jego się boi.

— Dobrze się czujesz? — zapytał ją cicho.

— Tak... chyba tak.

— Jeśli nie pozbędziemy się tych ciał, będziesz musiała odpowiedzieć na mnóstwo pytań — zauważył.

— Tak. — Skinęła krótko głową. Nagle wzięła się w garść i odzyskała panowanie nad sytuacją. — Zadzwonię do Elma. On się tym zajmie. — Spojrzała mu prosto w oczy. — Mam wobec ciebie dług.

Brennan westchnął.

— Czy całe twoje życie składa się ze starannie prowadzonych tabel „winien” i „ma”?

Sprawiała wrażenie lekko zaskoczonej, ale skinęła głową.

— Tak — odpowiedziała stanowczo. — Składa się. To jedyny sposób, żeby wszystko rejestrować, mieć pewność... — Jej głos umilkł. Odwróciła się, okrążyła bar i przyjrzała się ciału Sala. Gdy znowu zaczęła mówić, wyrażała już zupełnie inną myśl. — Wiesz co? Tachion zaprosił mnie na tę swoją podróż dookoła świata. Chyba skorzystam z jego propozycji. Nie wiadomo, jakie informacje mogę zdobyć, kontaktując się z tymi wszystkimi politykami. A jeśli na ulicach zacznie się wkrótce wojna między mafią a Widmowymi Pięściami Kiena... — po raz pierwszy spojrzała Brennanowi prosto w oczy — będę bezpieczniejsza gdzie indziej.

Przez długą chwilę patrzyli na siebie nawzajem. Wreszcie Brennan skinął głową.

— Lepiej już sobie pójdę.

— A twoja whisky?

Westchnął przeciągle.

— Nie. — Spojrzał na ciało leżące u jego stóp. — Alkohol przywołuje wspomnienia, a dzisiaj ich nie potrzebuję. — Ponownie na nią zerknął. — Przez kilka następnych tygodni będę... niedysponowany. Zapewne już się nie spotkamy przed twoim wyjazdem. Do zobaczenia, Poczwarko.

Odprowadzała go wzrokiem. Na jej niewidzialnym policzku lśniła kryształowa łza, ale on się nie odwrócił i tego nie zobaczył.

II

Wypaczony Smok znajdował się gdzieś na pogranicznym terytorium, gdzie Dżokerowo i Chińska Dzielnica przenikały się ze sobą. Jeden z ulicznych informatorów Brennana powiedział mu, że w tym barze można spotkać Danny’ego Mao, faceta zajmującego stosunkowo wysoką pozycję w Towarzystwie Widmowej Pięści. Ponoć to właśnie on odpowiadał za rekrutację.

Yeoman przez chwilę obserwował wejście. W powietrzu tańczyły płatki śniegu, a te, które ominęły rondo jego czarnego kapelusza kowbojskiego, osadzały się na gęstych, zwisających wąsach albo na długich bokobrodach. Lokal odwiedzało sporo członków gangu Wilkołaków, noszących w tym miesiącu maski Richarda Nixona. Zauważył też kilka Czapli, choć ludzie z gangu z chińskiej dzielnicy byli na ogół zbyt wybredni, by pokazywać się w lokalu odwiedzanym przez dżokerów.

Uśmiechnął się, wygładzając czubki wąsów w geście, który przeszedł mu już w nawyk. Pora się przekonać, czy jego plan był dziełem geniusza, jak mu się niekiedy zdawało, czy też szybką drogą do paskudnej śmierci, jak myślał znacznie częściej.

W Wypaczonym Smoku było ciepło, zapewne raczej z powodu tłoku niż dzięki aparaturze grzewczej. Minęła chwila, nim Brennan zauważył Mao, który — zgodnie ze słowami informatora Yeomana — siedział w małym boksie na końcu lokalu. Brennan ruszył ku niemu, omijając zatłoczone stoliki, powłóczące nogami kelnerki, zataczających się pijaków oraz pyszałkowatych wyrostków stojących mu na drodze.

Obok Mao siedziała młoda blondynka, wyglądająca na lekko naćpaną. Na ławce naprzeciwko niego tłoczyło się trzech mężczyzn. Pierwszy był Wilkołakiem w masce Nixona, drugi młodym Azjatą, a ten, który siedział pośrodku, był chudy, blady i miał podenerwowaną minę. Nim Yeoman zdążył cokolwiek powiedzieć, jakiś wyrostek zagrodził mu drogę.

Był chudy, ale miał dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i znacznie przewyższał Brennana, mimo że temu drugiemu kowbojskie buty dodawały chyba z pięć centymetrów. Miał na sobie brudne skórzane spodnie oraz za dużą, również skórzaną kurtkę, wokół której owinął parę kawałków łańcucha. Uczesane na punka włosy dodawały mu kilkanaście centymetrów wysokości, a czerwone i czarne blizny na twarzy czyniły jego wygląd jeszcze groźniejszym, podobnie jak kość — ludzka kość palca, uświadomił sobie Brennan — którą przebił sobie nos.

Blizny na jego policzkach, czole i podbródku układały się we wzór Kanibali Łowców Głów, budzącego ongiś powszechny strach ulicznego gangu, który rozpadł się po tym, jak Brennan zabił jego szefa, asa znanego jako Blizna. Ci jego członkowie, którzy nie zginęli w krwawej walce o władzę, jaka nastąpiła później, w większości trafili do innych organizacji przestępczych, takich jak Towarzystwo Widmowej Pięści.

— Czego chcesz? — Głos Łowcy Głów był tak piskliwy, że pomimo jego starań nie mógł zabrzmieć zbyt groźnie.

— Zobaczyć się z Dannym Mao — odpowiedział cicho Brennan, mówiąc z przeciągłym akcentem, który tak dobrze pamiętał z lat dzieciństwa.

Łowca Głów pochylił się niżej, by usłyszeć jego słowa przez kakofonię muzyki, szalonego śmiechu oraz kilkudziesięciu prowadzonych jednocześnie rozmów.

— A w jakiej sprawie?

— To nie twój interes, chłopcze.

Brennan zauważył kącikiem oka, że w boksie przerwano rozmowę. Wszyscy patrzyli na niego.

— A ja mówię, że mój — sprzeciwił się Łowca Głów i odsłonił spiłowane przednie zęby w uśmiechu, który optymistycznie uważał za drapieżny.

Brennan roześmiał się w głos. Łowca Głów zmarszczył brwi.

— Co cię tak śmieszy, dupku?

Nie przestając się śmiać, Yeoman złapał za kość sterczącą z nosa chłopaka i pociągnął mocno. Łowca Głów wrzasnął, sięgając do rozdartego nosa, i Brennan kopnął go w krocze. Ulicznik padł ze zdławionym jękiem na podłogę. Yeoman upuścił krwawiącą kość wyrwaną z nosa na jego zwinięte w kłębek ciało.

— Ty — wyjaśnił Brennan, a potem wsunął się do boksu obok blondynki, gapiącej się na niego z narkotykowym zdumieniem. Dwaj z trzech mężczyzn siedzących naprzeciwko zaczęli wstawać, ale Danny Mao skinął pobłażliwie ręką i obaj znowu usiedli, mamrocząc coś do siebie nawzajem i gapiąc się na przybysza.

Brennan zdjął kapelusz, położył go na stole przed sobą i popatrzył na Danny’ego Mao, który odwzajemnił jego spojrzenie z wyraźnym zainteresowaniem.

— Jak się nazywasz? — zapytał Mao.

— Kowboj — przedstawił się Yeoman.

Mao uniósł stojącą przed nim szklaneczkę i pociągnął krótki łyk. Potem spojrzał na Brennana, jakby miał do czynienia z jakimś dziwacznym owadem, i zmarszczył brwi.

— Naprawdę? Nigdy dotąd nie słyszałem o chińskim kowboju.

Yeoman rozciągnął usta w uśmiechu. Zgodnie z jego oczekiwaniami skośne oczy, które zawdzięczał chirurgicznym talentom doktora Tachiona, świetnie harmonizowały z szorstkimi ciemnymi włosami oraz smagłą cerą, nadając im azjatycki wygląd. Lekka zmiana rysów twarzy, świeżo zapuszczony zarost oraz akcent z południowego zachodu w sumie tworzyły proste, lecz efektywne przebranie. Nie nabrałby nikogo, kto go znał, ale nie było zbyt prawdopodobne, by natknął się na kogoś takiego.

Ironia kryła się w tym, że każdy aspekt jego nowej tożsamości — poza skośnymi oczami, które zawdzięczał Tachionowi — był autentyczny. Jego ojciec zawsze powtarzał, że Brennanowie są Irlandczykami, Chińczykami, Hiszpanami oraz kilkoma rodzajami Indian, co razem składa się na stuprocentowych Amerykanów.

— Moi azjatyccy przodkowie pomagali w budowie kolei. Ja urodziłem się w Nowym Meksyku, ale tam było dla mnie za ciasno.

To również było prawdą.

— I dlatego wybrałeś się do wielkiego miasta w poszukiwaniu wrażeń?

Brennan skinął głową.

— Już jakiś czas temu.

— I znalazłeś ich tyle, że musisz się ukrywać pod pseudonimem?

Yeoman wzruszył ramionami, nie odpowiadając ani słowem.

Mao wypił kolejny łyk.

— Czego chcesz?

— Na ulicach mówią — zaczął Brennan, ukrywając swą ekscytację pod akcentem z Południowego Zachodu — że wasi ludzie idą na wojnę z mafią. Zadaliście im już jeden cios, gdy przed dwoma tygodniami don Picchiettiego zabił niewidzialny as, który wbił mu w ucho szpikulec do lodu, kiedy Picchietti jadł kolację we własnej restauracji. To na pewno była robota Widmowych Pięści. Mafia z pewnością odpowie na ten atak. Widmowe Pięści potrzebują więcej żołnierzy.

Mao skinął głową.

— Ale dlaczego mielibyśmy przyjąć akurat ciebie?

— Czemu by nie? Potrafię sobie poradzić.

Mao zerknął na swego byłego ochroniarza, który zdołał już podciągnąć pod siebie kolana, ale nadal opierał się czołem o podłogę.

— To prawda — przyznał z namysłem. — Ale zastanawiam się, czy masz jaja do tego.

Skierował spojrzenie na trzech mężczyzn tłoczących się na ławie po drugiej stronie stołu. Brennan przyjrzał im się uważnie.

Wilkołak siedział na zewnętrznym końcu ławki, a Azjata, zapewne Niepokalana Czapla, na wewnętrznym. Jednakże facet ściśnięty między nimi nie wyglądał na ulicznego zbira.

Był niski, chudy i blady. Dłonie miał miękkie i słabe, a oczy ciemne i błyszczące. Wielu ulicznych zbirów ma w sobie nutę szaleństwa, ale Brennan już na pierwszy rzut oka zauważył, że ten człowiek jest całkowicie obłąkany.

— Ci trzej faceci mają do wykonania zadanie — oznajmił Danny Mao. — Masz ochotę do nich dołączyć?

— Co to za zadanie? — zapytał Brennan.

— Jeśli musisz pytać, być może nie jesteś takim człowiekiem, jakiego szukamy.

— A może jestem po prostu ostrożny — odparł z uśmiechem Yeoman.

— Ostrożność to cecha godna podziwu. Ale to samo można powiedzieć o wierze w przełożonych i posłuszeństwie wobec nich — stwierdził Mao pozbawionym wyrazu głosem.

Brennan włożył kapelusz.

— No dobra. W takim razie dokąd się wybieramy?

Blady mężczyzna siedzący pośrodku parsknął śmiechem. To nie był przyjemny dźwięk.

— Do kostnicy — oznajmił radośnie.

Brennan zerknął na Mao, unosząc brwi.

Mao skinął głową.

— Do kostnicy, jak powiedział Trupiogłowy.

— Masz samochód? — zapytał Brennana Wilkołak. Dobiegający spod maski Nixona głos brzmiał jak warczenie.

Yeoman potrząsnął głową.

— Będę musiał jakiś ukraść — skwitował Wilkołak.

— A potem pojedziemy do baru dla zmotoryzowanych! — ucieszył się mężczyzna zwany Trupiogłowym. Siedzący obok niego Azjata zrobił nieco zniesmaczoną minę, ale nic nie powiedział.

— Chodźmy! — zawołał Trupiogłowy i popchnął Wilkołaka, próbując go zmusić do wyjścia z boksu.

Brennan zatrzymał się jeszcze na chwilę, by zerknąć na Mao, który przyglądał mu się z uwagą.

— Włochacz kieruje akcją — oznajmił Chińczyk, wskazując głową na Wilkołaka. — Powie ci wszystko, co musisz wiedzieć. Przyjmujemy cię na próbę, Kowboju. Bądź ostrożny.

Brennan skinął głową i wyszedł na ulicę za dziwnie dobraną trójką. Wilkołak obejrzał się na niego.

— Jestem Włochacz — oznajmił ledwie zrozumiałym warkotem. — To jest Trupiogłowy, jak mówił Danny, a ten trzeci to Leniwy Smok.

Brennan spojrzał na Azjatę, uświadamiając sobie, że w pierwszej chwili błędnie go ocenił. Ten człowiek nie był Czaplą. Nosił ich barwy, ale nie zachowywał się jak członek gangu. Był młody, może miał ze dwadzieścia parę lat, niewysoki — najwyżej metr siedemdziesiąt — i tak chudy, że workowate spodnie zwisały luźno z jego szczupłych bioder. Twarz miał owalną, nos dość szeroki, a włosy stosunkowo długie i niedbale uczesane. Miał w sobie rezerwę, otaczała go aura niemal melancholijnego zamyślenia.

Włochacz kazał im zaczekać na rogu. Leniwy Smok milczał, ale Trupiogłowemu usta się nie zamykały. Większość tego, co mówił, nie miała sensu. Azjata nie zwracał na niego uwagi, a Brennan po chwili również przestał. Trupiogłowemu to jednak najwyraźniej nie przeszkadzało. Nie przestawał bredzić. Yeoman starał się go ignorować najlepiej, jak potrafił. W pewnej chwili szaleniec sięgnął do kieszeni brudnej marynarki i wyciągnął stamtąd buteleczkę wypełnioną tabletkami najróżniejszych rozmiarów oraz kolorów. Wysypał je sobie na dłoń, a następnie wrzucił do ust. Przez chwilę przeżuwał i połykał je hałaśliwie. Wreszcie uśmiechnął się radośnie do Brennana.

— Bierzesz witaminy?

Yeoman nie był pewien, czy Trupiogłowy częstuje go swoimi tabletkami, czy też pyta o to, czy połknął już własne. Skinął niezobowiązująco głową i odwrócił się.

Po dłuższej chwili Włochacz wrócił z samochodem. To był ciemny buick, jeden z późniejszych modeli. Brennan wskoczył na przednie siedzenie, pozostawiając tył Trupiogłowemu i Leniwemu Smokowi.

— Ma porządne zawieszenie i dobrze się prowadzi — stwierdził Włochacz, gdy odjechali od krawężnika.

Brennan zerknął we wsteczne lusterko i zauważył, że Leniwy Smok skinął głową, a potem wyjął z kieszeni mały scyzoryk oraz kawałek jakiegoś miękkiego, białego materiału wyglądającego jak mydło. Otworzył scyzoryk i zabrał się za struganie.

Z ust Trupiogłowego płynął nieustanny potok słów, których nikt nie słuchał. Włochacz prowadził pewnie, przeklinając stłumionym głosem dziury w drodze, długie światła oraz innych kierowców. Co chwila zerkał też w lusterko, by sprawdzić postępy pracy Leniwego Smoka, który starannie kształtował kawałek mydła nożykiem trzymanym w delikatnych, zręcznych dłoniach.

Brennan nie miał pojęcia, jak może wyglądać i gdzie się znajduje będąca ich celem kostnica, ale mroczny, złowieszczy budynek, przed którym się zatrzymali, wykroczył poza wszelkie jego oczekiwania.

— To tutaj — oznajmił niepotrzebnie Włochacz. Obserwowali budynek przez parę chwil. — Nadal jest tu sporo ludzi.

W niektórych pokojach wielopiętrowego gmachu wciąż paliło się światło. Od czasu do czasu widzieli też ludzi wchodzących do budynku albo wychodzących z niego.

— Gotowe? — warknął Włochacz i spojrzał w lusterko.

— Prawie — odparł Leniwy Smok, nie odrywając spojrzenia od kawałka mydła.

— Co ma być gotowe? — zapytał Brennan.

Wilkołak spojrzał na niego.

— Zabierzesz Trupiogłowego do pomieszczenia, w którym przechowuje się zwłoki przez długi czas. Do piwnicy. Trupiogłowy zabierze je stamtąd. Smok pójdzie pierwszy, jako zwiadowca. Ty jesteś mięśniakiem, na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.

— A ty?

Być może Włochacz uśmiechnął się pod maską, ale Yeoman nie mógł być tego pewien.

— Skoro tu jesteś, mogę po prostu zaczekać w samochodzie.

To nie spodobało się Brennanowi. Nie lubił tak załatwiać podobnych spraw. Nie było jednak wątpliwości, że poddają go próbie. Równie oczywisty był fakt, że nie miał wyboru. Podjął jednak jeszcze jedną próbę zdobycia informacji.

— Czego szukamy?

— Trupiogłowy to wie — odparł Włochacz i Brennan usłyszał cichy śmieszek dobiegający z tylnego siedzenia. — A Smok zna ogólny rozkład budynku. Ty masz tylko poradzić sobie z każdym, kto spróbuje wam przeszkadzać. — Znowu zerknął w lusterko. — Gotowe?

Leniwy Smok uniósł spojrzenie.

— Gotowe — zapewnił ze spokojem. Złożył scyzoryk, schował go i obrzucił krytycznym spojrzeniem to, co wystrugał. Zdziwiony i zaciekawiony Brennan również się obejrzał, by przyjrzeć się lepiej, i zobaczył, że to mała, ale wiarygodnie wyglądająca mysz. Leniwy Smok przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, aż wreszcie skinął głową z usatysfakcjonowaną miną, położył stworzonko na swoich kolanach, oparł się wygodnie i zamknął oczy. Przez chwilę nic się nie działo. Potem Smok oklapł, jakby zemdlał albo stracił przytomność, a gryzoń ożył.

Najpierw poruszył ogonem, po czym postawił uszy, następnie przeciągnął się, z początku niepewnie, a potem z narastającą płynnością. Zatrzymał się na chwilę, by poskubać futerko i przeskoczył z kolan Smoka na oparcie siedzenia kierowcy. Brennan przyjrzał się stworzeniu, a ono odwzajemniło jego spojrzenie. To była cholerna żywa mysz. Yeoman przeniósł spojrzenie na Leniwego Smoka, który sprawiał wrażenie śpiącego, a na koniec zerknął na Włochacza. Wilkołak przyglądał się temu obojętnie spod maski Nixona.

— Niezła sztuczka — wycedził Brennan.

— Wszystko w porządku — uspokoił go Włochacz. — Możesz go tam zanieść.

Leniwy Smok, który najwyraźniej ożywił małą, wyrzeźbioną przez siebie figurkę i zamieszkał w niej, wbiegł na pierś Brennana i schował się w kieszeni jego kamizelki. Potem wyjrzał z niej, trzymając pazurkami klapę. To było naprawdę dziwne, ale Yeoman był przekonany, że nim noc się skończy, ujrzy jeszcze dziwniejsze rzeczy.

— No to do dzieła — rzekł. Czymkolwiek mogło być to „dzieło”.

Weszli do kostnicy przez otwarte drzwi serwisowe znajdujące się w bocznym zaułku, po czym zeszli po schodach do piwnicy. Leniwy Smok wyjrzał z kieszeni Brennana, zbiegł po jego kamizelce i nogawce na ziemię, a następnie pobiegł naprzód słabo oświetlonym korytarzem, w którym się znajdowali. Trupiogłowy chciał iść za nim, ale Brennan go powstrzymał.

— Zaczekajmy, aż wróci mysz... to znaczy Leniwy Smok.

Oczy Trupiogłowego błyszczały. Był jeszcze bardziej podekscytowany niż zwykle. Dłonie mu drżały. Połykając garść tabletek, upuścił kilkanaście z nich na podłogę. Rozsypały się z głośnym stukiem na betonie. Uśmiechał się szaleńczo, a kącik jego ust drżał w udręczonym grymasie.

Co właściwie robię w korytarzu kostnicy z szaleńcem i żywą myszą wystruganą z mydła? — zadał sobie pytanie Brennan.

Leniwy Smok wrócił, nim Yeomanowi przyszła do głowy jakaś satysfakcjonująca odpowiedź na to kłopotliwe pytanie. Maleńkie nóżki stworzenia poruszały się tak szybko, jakby ścigał je najgłodniejszy kot na świecie. Mysz zatrzymała się u nóg Brennana, tańcząc z podniecenia. Mężczyzna pochylił się z westchnieniem i wyciągnął rękę. Leniwy Smok skoczył na jego dłoń i nadal pochylony Yeoman uniósł go sobie do twarzy.

Leniwy Smok usiadł. Jego paciorkowate oczka błyszczały inteligencją. Raz po raz dotykał gardła prawą łapką. Brennan westchnął. Nie znosił zagadek.

— O co chodzi? — zapytał. — Niebezpieczeństwo? Ktoś w korytarzu? — Mysz pokiwała energicznie głową i uniosła łapkę. — Jeden człowiek? — Znowu skinęła głową. — Uzbrojony? — Stworzenie wzruszyło ramionami w bardzo ludzkim geście niepewności. — No dobra. — Postawił myszkę na podłodze, a potem się wyprostował. — Chodź za mną. — Spojrzał na Trupiogłowego. — Ty zaczekaj tutaj.

Szaleniec pokiwał z drżeniem głową i Brennan ruszył naprzód. Nie dowierzał Trupiogłowemu i zastanawiał się, na czym właściwie polega jego rola w ich misji. Nie jest łatwo, kiedy najbardziej zasługującym na zaufanie członkiem twojego oddziału jest mysz. Za zakrętem korytarza na składanym metalowym krześle siedział mężczyzna jedzący kanapkę i czytający książkę w papierowej okładce. Stróż uniósł wzrok, gdy Brennan podszedł bliżej.

— W czym mogę panu pomóc? — Był w średnim wieku, gruby i łysiał. Książka, którą czytał, nazywała się As Mściciel nr 49, Misja w Iranie.

— Przyniosłem paczkę.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

— Nic nie wiem na ten temat. Jestem tylko stróżem nocnym. Paczki zwykłe dostajemy za dnia.

Brennan pokiwał głową ze zrozumieniem.

— To specjalna dostawa — wyjaśnił. Gdy już był wystarczająco blisko, sięgnął za plecy, wyciągnął sztylet, który miał w pochwie u pasa, schowanej pod kamizelką i dotknął lekko jego sztychem gardła stróża. Zdumiony mężczyzna otworzył usta na kształt litery „O” i wypuścił książkę.

— Jezu, co pan robi? — zapytał zdławionym szeptem, starając się jak najmniej poruszać gardłem.

— Gdzie jest sala do długoterminowego przechowywania zwłok?

— W tamtą stronę.

Stróż poruszał nerwowo oczami, bojąc się choćby drgnąć.

— Idź po Trupiogłowego.

— Nie znam nikogo o takim przezwisku — zapewnił grubas. Pot zlewał mu czoło.

— Nie mówiłem do pana. Mówiłem do myszy.

— O Boże.

Stróż zaczął bełkotać bezładną modlitwę, przekonany, że Brennan jest maniakiem i zaraz go zamorduje.

Yeoman czekał cierpliwie, aż Leniwy Smok wróci z Trupiogłowym.

— Czy na piętrze jest ktoś jeszcze? — zapytał stróża, zachęcając go do wstania z krzesła lekkim ruchem noża. Grubas zrobił to natychmiast.

— Nie ma nikogo. Nie w tej chwili.

— Nie ma strażników?

Stróż wyglądał, jakby chciał potrząsnąć głową, ale bliskość noża powstrzymała go przed tym gestem.

— Właściwie ich nie potrzebujemy. Nikt nie włamał się do kostnicy od... Jezu, już od kilku miesięcy.

— W porządku. — Brennan odsunął nóż od szyi stróża. Grubas wyraźnie się uspokoił. — Proszę nas zaprowadzić do magazynu. Tylko cicho i bez żadnych wygłupów.

Dla emfazy dotknął czubkiem noża koniuszka nosa stróża. Grubas pokiwał ostrożnie głową.

Brennan przykucnął i wyciągnął rękę. Leniwy Smok wskoczył na nią. Mężczyzna schował mysz do kieszeni kamizelki, uśmiechnął się do wytrzeszczającego oczy stróża. Grubas sprawiał wrażenie, że ma ochotę o coś zapytać, powstrzymał się jednak.

— Tędy — powiedział.

Trupiogłowy i Brennan, z Leniwym Smokiem wyglądającym z jego kieszeni, podążyli za nim.

Stróż otworzył im drzwi własnym kluczem. Ciemne i zimne pomieszczenie robiło przygnębiające wrażenie. Ściany od podłogi aż po sufit były całe w szufladach ze zwłokami. Tu właśnie miasto przechowywało ciała, których nikt nie chciał albo nikt nie potrafił zidentyfikować, zanim pochowano je w grobach dla ubogich.

Drżący uśmieszek Trupiogłowego poszerzył się nagle, gdy tylko weszli do środka. Szaleniec zaczął przeskakiwać z nogi na nogę, nie mogąc powstrzymać ekscytacji.

— Pomóż mi je znaleźć! — zażądał. — Pomóż mi je znaleźć!

— Co mam znaleźć? — zapytał szczerze zdumiony Brennan.

— Ciało. Tłuste, zimne ciało Grubera.

Chodził wzdłuż ściany, podskakując w makabrycznym tańcu, i wpatrywał się gorączkowo w zamknięte szuflady.

Brennan zmarszczył brwi, popchnął stróża przed siebie, i zaczął się przyglądać szufladom po drugiej stronie. Na większości identyfikatorów ulokowanych w małych metalowych ramkach na drzwiach szuflad umieszczono tylko numery. Gdzieniegdzie widniały jednak nazwiska.

— Hej, czy tego pan szuka? — zapytał potulny stróż, idący przed Brennanem. Następnie obejrzał się na niego, wyciągając pomocnie rękę. Yeoman podszedł do niego. Szuflada, na którą wskazywał, znajdowała się w trzecim szeregu od podłogi, mniej więcej na wysokości pasa. Napis głosił „Leon Gruber, 16 września”.

— Tu jest — zawołał cicho Brennan i szaleniec natychmiast podbiegł do niego. Yeoman doszedł do wniosku, że zwłoki z pewnością ukrywają jakąś wiadomość, którą tylko Trupiogłowy potrafił odczytać. A może Gruber przemycił coś do kraju w jamach ciała... ale z pewnością pracownicy kostnicy odkryliby coś takiego — pomyślał Yeoman.

— Ciało leży tu już dość długo — zauważył, gdy Trupiogłowy otworzył drzwi szuflady i wysunął blat, na którym spoczywały zwłoki.

— Tak, tak, leży, to prawda — zgodził się Trupiogłowy, gapiąc się na brudne prześcieradło okrywające trupa. — Pociągnęli za sznurki, żeby zatrzymać je tutaj, aż... aż będę mógł wyjść.

— Wyjść?

Trupiogłowy ściągnął prześcieradło, odsłaniając twarz i pierś Grubera. Zmarły był grubym, stosunkowo młodym mężczyzną o miękkiej twarzy i ziemistej cerze. Wyraz czystego przerażenia na jego obliczu przerastał wszystko, co Brennan widywał u trupów. Na piersi miał mnóstwo dziur po kulach, sądząc po wyglądzie, małokalibrowych.

— Tak — potwierdził Trupiogłowy, ani na moment nie odrywając spojrzenia od martwych, wytrzeszczonych oczu Grubera. — Byłem w więzieniu... a właściwie w szpitalu. — Wydobył skądś małą, błyszczącą piłkę do metalu. Jego usta nieustannie poruszały się w spazmatycznych skurczach. Z ich kącika na podbródek spływał strumyk śliny. — Za zbezczeszczenie zwłok.

— Czy zabierzemy nieboszczyka ze sobą? — zapytał Brennan przez zaciśnięte zęby.

— Dziękuję, nie trzeba — odparł radośnie Trupiogłowy. — Zjem go na miejscu.

Piłka z łatwością przecięła kość. Brennan i stróż przyglądali się z przerażeniem, jak Trupiogłowy zdjął sklepienie czaszki i z maniakalną, jakby lekko skrywaną radością, zaczął wpychać sobie do ust kawałki mózgu Grubera i głośno je przeżuwać.

Brennan poczuł, że Leniwy Smok schował się w jego kieszeni. Stróż zwymiotował, ale Yeoman zdołał zwalczyć narastającą falę mdłości, zaciskając usta w akcie nieustępliwego oporu.

III

Brennan zakneblował stróża własną chusteczką i skrępował mu ręce oraz nogi taśmą klejącą znalezioną przez Leniwego Smoka w kącie magazynu. Całą pracę wykonał sam, ponieważ po pożarciu mózgu Grubera Trupiogłowy osunął się na podłogę, wsparty plecami o ścianę, i mamrotał od rzeczy. Związawszy stróża, Yeoman wyprowadził z pokoju bełkoczącego maniaka. Gdyby tylko Leniwy Smok mógł mu wyjaśnić, co tu właściwie jest grane.

— I jak poszło? — zapytał Włochacz, gdy Brennan otworzył tylne drzwi buicka i wepchnął szaleńca do środka. Zatrzasnął je za nim, sam usiadł na przednim siedzeniu i dopiero wtedy odpowiedział:

— Chyba dobrze. Trupiogłowy znalazł swoją przekąskę.

Włochacz skinął głową, zapalił silnik i ruszył. Leniwy Smok wylazł z kieszeni Brennana, przysiadł niepewnie na oparciu siedzenia kierowcy, a następnie skoczył na kolana swego ludzkiego ciała, które po chwili ocknęło się i przeciągnęło z ziewnięciem. Mysz przeszła transformację podobną do tej, która ongiś spotkała ciekawską żonę Lota, z powrotem zmieniając się w kawałek mydła.

— I jak poszło? — wymamrotał znowu Włochacz, spoglądając w lusterko wsteczne.

Leniwy Smok schował kawałek mydła do kieszeni.

— Zgodnie z planem. Znaleźliśmy ciało i Trupiogłowy... najadł się. Kowboj dobrze się spisał.

— Świetnie. Lepiej zawieźmy go do szefa, dopóki jeszcze trawi.

— Skoro już wszyscy jesteśmy kumplami, może byście mi powiedzieli, co tu jest grane? — wycedził Brennan.

Włochacz pokazał środkowy palec kierowcy, który zajechał mu drogę.

— Hmm... pewnie już możemy. Nasz Trupiogłowy... — Zachichotał. — On jest asem. W pewnym sensie. Potrafi odczytać wspomnienia ludzi, których mózgi zjada.

Brennan skrzywił się.

— Jezu. To znaczy, że Gruber wiedział coś, czego chce się dowiedzieć Mao.

Włochacz skinął głową i nacisnął gaz, by przejechać na czerwonym świetle.

— Tak sądzimy. A przynajmniej mamy taką nadzieję. No wiesz, szefem Danny’ego Mao jest gość zwany Znikaczem, który chce odnaleźć jedną askę używającą ksywki Zjawa. Gruber był jej paserem, ale potem go wykończyła. Mao uważa, że mógł sporo o niej wiedzieć i jego wspomnienia pomogą mu ją odnaleźć.

Yeoman wydął wargi, powstrzymując uśmiech. Wiedział na ten temat znacznie więcej od nich. Znikacz był jednym z asów pracujących dla Kiena. Bezskutecznie próbował pojmać jego i Zjawę w Dzień Dzikiej Karty, a aska powiedziała mu, że kto inny, nie ona, zabił pasera rankiem tego samego dnia.

— Dlaczego tak długo czekaliście z tymi zwłokami? — zapytał.

Włochacz wzruszył ramionami.

— Trupiogłowy siedział w jakimś szpitalu. Gliny złapały go, jak robił, co swoje, z ciałem, które znalazł na ulicy w Dzień Dzikiej Karty. Minęło parę miesięcy, nim nasi prawnicy zdołali go wyciągnąć.

Brennan skinął głową.

— A czego chce Znikacz od tej Zjawy? — zapytał, starając się trzymać roli niewtajemniczonego nowicjusza, choć przecież znał już odpowiedź na to pytanie.

Ukradła prywatny dziennik Kiena tego samego dnia, który z pewnością był najbardziej szalonym Dniem Dzikiej Karty w historii. Jednakże Wilkołak najwyraźniej o tym nie wiedział. Wzruszył tylko ramionami.

— Hej, myślisz, że Znikacz mi się zwierza albo coś?

Brennan nie był skłonny do introspekcji, a przynajmniej starał się jej unikać. Jego wspomnienia zbyt często bywały bolesne. Niemniej od czasu ich spotkania we wrześniu bardzo często myślał o Zjawie. O Jennifer Maloy. Nie chodziło tylko o przygody, które wspólnie przeżyli w Dzień Dzikiej Karty, nie tylko o jej miłe towarzystwo ani o zaufanie, jakie do siebie poczuli mimo początkowych wątpliwości. Nie chodziło nawet o urodę wysokiej, atletycznie zbudowanej dziewczyny. Brennan nie potrafił, nie chciał przyznać przed sobą samym, co nim kieruje, wiedział jednak, że spróbuje się wkręcić do ekipy Widmowych Pięści, która zajmie się poszukiwaniami Zjawy. W ten sposób będzie mógł jej pomóc, jeśli gangsterzy zanadto się zbliżą.

Ale wspomnienia Grubera nie zdadzą im się na wiele. Zjawa nie powiedziała mu, jak się nazywał paser, ale wspomniała, że nigdy mu nie ufała i w związku z tym nie zdradziła mu swego prawdziwego nazwiska.

Dalej jechali w milczeniu. Wreszcie Włochacz zatrzymał samochód przed dwupiętrową kamienicą z brązowego piaskowca, ulokowaną w samym sercu Dżokerowa.

— Kowboju, ty i Leniwy Smok pomożecie Trupiogłowemu. Kiedy trawi, nie może zrobić zbyt wiele o własnych siłach.

Brennan ujął Trupiogłowego pod lewe ramię, a Leniwy Smok pod prawe. Na spółkę powlekli go ku schodom prowadzącym do drzwi kamienicy i wciągnęli na górę. Włochacz pogrążył się w rozmowie z jedną z czekających w holu Czapli, a oni ruszyli ku wewnętrznym schodom. Strażnik — kolejna Czapla — porozmawiał z kimś krótko przez domofon, a potem kazał im iść na górę. Wciąganie Trupiogłowego na dwie kondygnacje schodów przypominało wleczenie worka na wpół zastygłego cementu. Włochacz nie raczył im pomóc. Na pomoście na drugim piętrze jeszcze jeden człowiek w stroju Czapli przywitał ich skinieniem głowy. Ruszyli przed siebie po wytartym dywanie leżącym w korytarzu. Wreszcie Włochacz zapukał mocno do drzwi na jego końcu.

— Proszę — zawołał męski głos.

Wilkołak otworzył drzwi i wszedł do środka przed Brennanem, Leniwym Smokiem i Trupiogłowym.

Pokój był wygodnie urządzony. W porównaniu z tym, co Brennan widział w pozostałych częściach budynku, można go było uznać za luksusowy. Trzydziestoparoletni mężczyzna — przystojny, elegancko ubrany i wysportowany — stał przed dobrze wyposażonym barkiem na kółkach.

— I jak poszło?

— W porządku, Znikacz, wszystko w porządku.

Brennan nie poznał Znikacza. Spotkał go w Dzień Dzikiej Karty, ale as był wtedy niewidzialny do chwili, gdy Zjawa walnęła go w głowę pokrywą pojemnika na śmieci i zwalił się nieprzytomny na chodnik. Yeoman miał wtedy kupę roboty z Czaplami i tylko przelotnie spojrzał na leżącego mężczyznę. Nie ulegało wątpliwości, że Znikacz również go nie poznaje. Zresztą Brennan nosił wtedy maskę.

— Kto to jest? — zapytał as, wskazując na Yeomana.

— To nowy. Nazywa się Kowboj. Jest w porządku.

— Lepiej żeby był. — Znikacz odsunął się od barku i usiadł w wygodnym fotelu obok. — Poczęstujcie się — rzekł, wskazując na alkohol.

Włochacz podszedł z entuzjazmem do barku. Brennan i Leniwy Smok odwrócili się, by zwalić na stojący w pobliżu fotel niemal nieprzytomnego Trupiogłowego, który bełkotał teraz coś o nadmiernych kosztach i cenie kokainy. Nagle budynkiem aż do fundamentów wstrząsnął przerażająco głośny wybuch. Wydawało się, że eksplozja nastąpiła na dachu.

Trunek Znikacza wylał mu się na marynarkę, Włochacz wpadł na barek na kółkach, a Leniwy Smok i Brennan wypuścili Trupiogłowego.

— Jezu Chryste! — zawołał ich gospodarz. Następnie zerwał się na równe nogi i podszedł chwiejnie do drzwi. Z dołu dobiegał terkot broni maszynowej.

Brennan podążył za nim i nagle ujrzał przed sobą trzech uzbrojonych w uzi mężczyzn, którzy wpadli do środka przez wybitą w suficie dziurę. Znikacz znieruchomiał, sparaliżowany strachem. Yeoman instynktownie obalił go kopniakiem na ziemię. Pociski karabinów maszynowych wbiły się w ścianę nad ich głowami. Brennan miał swojego browninga hipower w kaburze pod pachą. Wiedział, że nie zdąży go wyciągnąć na czas, że następna seria go skosi. Sięgnął jednak po pistolet, przeklinając los, który kazał mu zginąć wśród wrogów.

Coś wyrzuconego zza ich pleców zatrzepotało w korytarzu — kawałek starannie poskładanego papieru. Nim Brennan zdążył wyciągnąć broń i zanim napastnicy wypuścili kolejną serię, powietrze zamigotało, papier zmienił się, urósł, przeobraził w żywego, oddychającego, ryczącego tygrysa, który wpadł nagle do pokoju. Jego ślepia gorzały czerwienią, a paszczę wypełniały długie, ostre zęby.

Bestia oberwała serią z uzi, ale to jej nie zatrzymało. Skoczyła na trzech napastników i wylądowała między nimi. Brennan usłyszał trzask miażdżonych kości.

Padł na kolana, wyciągnął browninga i wycelował. Leniwy Smok przytrzymał łapą na podłodze jednego z intruzów i szybkim, sprawnym ruchem przegryzł mu gardło. Do korytarza trysnęła krew. Drugi, spanikowany, napastnik przeszył Smoka serią z bliska. Czerwona plamka celownika zaświeciła się na czole mężczyzny i Brennan zastrzelił go w tej samej chwili, gdy tygrys zwalił się na podłogę, przygniatając całym swym ciężarem trzeciego napastnika.

Znikacz zniknął. Yeoman wstał, pochylając się nisko, i wypadł na korytarz, poruszając się bokiem jak krab. Władował kulę w głowę facetowi, który rozpaczliwie próbował się wydostać spod ciała Leniwego Smoka, a potem uklęknął przed olbrzymim kotem. Futro zbrukała krew — Yeoman nie potrafił określić, czy pochodziła od bestii, czy od jej wrogów. Tygrys odniósł chyba ze dwadzieścia ran i ciężko dyszał. Brennan widział wystarczająco wiele śmiertelnie rannych stworzeń, by zdać sobie sprawę, że Leniwy Smok umiera. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić ani co to będzie oznaczało dla ludzkiej postaci asa. Pogłaskał go ze współczuciem, a następnie ruszył szybko naprzód.

Na dole wciąż było słychać strzały z broni automatycznej. Brennan ostrożnie zszedł na pierwsze piętro i wyjrzał przez poręcz, spoglądając na parter.

Dwuskrzydłowe drzwi do holu były otwarte. Na splamionej krwią marmurowej posadzce leżało kilka rozszarpanych pociskami Czapli. Na oczach Yeomana garstka ocalałych członków grupy szturmowej wycofała się z niechęcią na ulicę, wymieniając strzały ze strażnikami oraz innymi Czaplami, które przybyły z odsieczą. Po paru chwilach walka przesunęła się na dwór. Echa strzałów niosły się głośnym echem pośród nocy.

Brennan wstał.

— Cholerni makaroniarze.

Obejrzał się przez prawe ramię. Niespełna metr siedemdziesiąt nad podłogą unosiła się para niebieskich oczu. Zwisające z nich nerwy wzrokowe oraz pasma tkanki łącznej wywierały niesamowite wrażenie. Znikacz nagle odzyskał widzialną postać. Był lekko sfatygowany i cholernie wściekły.

— Mafia? — zapytał Brennan.

— Tak jest, Kowboju. Ludzie Rica Covella. Poznałem to, co zostało z ich paskudnych gęb. Byli w naszym dossier. — Przerwał na chwilę. Gniew nagle ustąpił miejsca wdzięczności. — Mam wobec ciebie dług. Załatwiliby mnie, gdybyś mnie nie przewrócił.

Brennan wzruszył ramionami.

— Gdyby nie Leniwy Smok, zrobiliby siekane mięso z nas obu. Lepiej sprawdźmy, co z nim. Ten tygrys oberwał cholernie mocno.

— Masz rację.

Wrócili na górę. Brennan poczuł ulgę — i natychmiast rozgniewał się na siebie z tego powodu, ujrzawszy, że Smok siedzi spokojnie w jednym z wygodnych foteli. Gdy tylko weszli do pokoju, uniósł wzrok.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— Tego bym nie powiedział — odparł nadal wściekły Znikacz. — Te pieprzone skurczybyki weszły tu sobie jak gdyby nigdy nic i omal mnie nie załatwiły. — Najwyraźniej złościł się na Włochacza, który stał niepewnie pośrodku pokoju. — A co ty zrobiłeś w tej sprawie, dżokerski posrańcu?

Wilkołak wzruszył ramionami.

— P-pomyślałem sobie, że ktoś powinien zostać z Trupiogłowym...

— Zdejmij tę cholerną maskę, kiedy ze mną rozmawiasz! — rozkazał Znikacz. — Mam już dość oglądania gęby Nixona. Twoja własna nie może być brzydsza.

Leniwy Smok przyglądał się Włochaczowi z wykalkulowanym zainteresowaniem. Brennan przesunął dłoń bliżej ukrytego w kaburze browninga. Wilkołaki nieraz wpadały w morderczy szał, gdy zdjęto im maski. Jednakże Włochacz — o czym świadczyły jego poprzednie poczynania, czy raczej ich brak — nie zaliczał się do najbardziej agresywnych członków tego gangu. Zdjął maskę i stanął bez ruchu, przestępując ze skrępowaniem z nogi na nogę.

Każdy fragment jego twarzy — pomijając tylko gałki oczne — porastały gęste, szorstkie włosy. Nawet język, którym nerwowo oblizywał wargi, był pokryty futrem. Nic dziwnego, że jego głos brzmiał tak niewyraźnie.

Znikacz chrząknął, mruknął pod nosem coś, czego Brennan do końca nie zrozumiał (rozpoznał jednak słowa „dżokerski skurwysyn”), a potem odwrócił się od Wilkołaka.

— Musimy stąd zmiatać. Wkrótce zjawi się policja. Smoku, weźcie z Włochaczem tego dziwoląga... — Wskazał głową na Trupiogłowego, który nadal siedział w fotel, bełkocząc coś pod nosem. — ...i znieście go z powrotem na dół. Sprowadźcie samochód i czekajcie na mnie przy wejściu. Kowboju, chodź ze mną. Muszę dokonać pośpiesznej oceny strat.

Smok wstał. Brennan stanął przed nim i obaj przyglądali się sobie nawzajem przez dość długą chwilę. Yeomanowi nasunęła się nagle myśl, że Leniwy Smok ma w sobie coś dziwnego, coś całkowicie niezgłębionego, co wykraczało poza jego niezwykłą moc asa. Niemniej chłopak uratował mu życie.

— To fart, że miałeś tego tygrysa.

— Lubię nosić ze sobą zabezpieczenie — odparł z uśmiechem Smok. — Coś groźniejszego niż mysz.

Brennan skinął głową.

— Mam wobec ciebie dług — oznajmił.

— Będę o tym pamiętał — odparł Smok i odwrócił się, by pomóc Włochaczowi i Trupiogłowemu. Na dole znaleźli pięć zabitych Czapli oraz sześciu mafiosów. Ocalałe Czaple były wściekłe jak rój rozjuszonych pszczół.

Znikacz potrząsnął głową.

— Cholera. To eskaluje. Mała Matka nie będzie zadowolona.

Brennan stłumił wyraz nagłego zainteresowania, nim zdążył się on ujawnić na jego twarzy. Nie odezwał się ani słowem, bojąc się, że głos mógłby go zdradzić. Mała Matka. Siu Ma była głową Niepokalanych Czapli. Jeśli Znikacz był porucznikiem w armii Kiena, ona miała co najmniej stopień pułkownika. W ciągu wielomiesięcznych dochodzeń zdołał się dowiedzieć o niej tylko tyle, że była urodzoną w Wietnamie Chinką, przybyła do Stanów w latach sześćdziesiątych i wyszła za mąż za Nathana Chow, przywódcę groszowego gangu ulicznego zwanego Niepokalanymi Czaplami. Jej zjawienie się było skorelowane z szybkim wzrostem znaczenia Czapli. Chow nie miał jednak okazji cieszyć się tym zbyt długo. Zmarł w niewyjaśnionych, lecz tajemniczych okolicznościach w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym. Siu Ma przejęła kontrolę nad gangiem, który prosperował coraz lepiej. Kien, który wówczas nadal był generałem południowowietnamskiej armii, wykorzystywał go, by przemycać heroinę do Stanów. Nie ulegało wątpliwości, że Siu Ma zajmuje naprawdę bardzo wysoką pozycję w jego organizacji.

— Musimy się podzielić na grupy przed przybyciem glin — stwierdził Znikacz i spojrzał na uzbrojoną w ingrama Czaplę. — Opuśćcie budynek. Zabierzcie wszystkie akta i kosztowności.

Gangster skinął głową, zasalutował od niechcenia i zaczął szybko wykrzykiwać rozkazy po chińsku.

— Chodźmy — rzekł Znikacz, klucząc ostrożnie wśród ciał.

— Dokąd? — zapytał Brennan, tak obojętnie, jak tylko potrafił.

— Do domu Małej Matki w chińskiej dzielnicy. Muszę jej opowiedzieć, co się stało.

Przy krawężniku zatrzymała się elegancka limuzyna. Za kierownicą siedział Włochacz. Trupiogłowy uwalił się na tylnym siedzeniu, obok Leniwego Smoka. Znikacz wsiadł do samochodu, a Brennan podążył za nim. Jego ciało wibrowało z podniecenia niczym mocno naciągnięty drut.

Starannie zapamiętał trasę, którą jechał Włochacz, ale i tak nie miał pojęcia, gdzie się znajdują, gdy limuzyna wreszcie zatrzymała się w małym rozsypującym się garażu ulokowanym w brudnym zaułku. Fakt, że w ogóle nie znał tej okolicy, irytował go i pozbawiał pewności panowania nad sytuacją, do której przywykł. Nie znosił poczucia bezradności, które ostatnio go prześladowało. Nie miał jednak innego wyboru, jak pogodzić się z tym i dalej robić swoje.

Włochacz, który znowu włożył maskę, i Leniwy Smok wywlekli Trupiogłowego z limuzyny na rozkaz Znikacza. Znaczenie tego faktu nie umknęło uwagi Brennana. Wiedział, że wzniósł się o szczebel albo i dwa w opinii asa. Tego właśnie pragnął. Im bardziej się zbliży do centrum organizacji Kiena, tym łatwiej będzie mu zniszczyć ją jak domek z kart.

Drzwi, do których podeszli, nie były takie słabe, na jakie wyglądały. Były też zamknięte i strzeżone, ale gdy tylko Znikacz zapukał, strażnik wyjrzał przez judasz i wpuścił ich do środka.

— Siu Ma śpi — poinformował ich. Potężnie zbudowany Chińczyk miał na sobie tradycyjne, workowate spodnie, szeroki skórzany pas oraz pasującą do kompletu bluzę. Pistolet automatyczny noszony w kaburze u pasa stanowił drastyczny anachronizm kontrastujący z jego staromodnym strojem, Brennan doszedł jednak do wniosku, że to rozsądny kompromis z najwyraźniej silnie rozwiniętym poczuciem tradycji Siu Ma.

— Będzie się chciała z nami zobaczyć — oznajmił nieustępliwym tonem Znikacz. — Zaczekamy w komnacie audiencyjnej.

Strażnik skinął głową, zwrócił się ku bardzo nowoczesnemu interkomowi i powiedział coś po chińsku, za szybko, by Yeoman był w stanie go zrozumieć. Luksusowa komnata audiencyjna silnie kontrastowała ze zdewastowanym zewnętrzem budynku. Dekoracja była oparta na motywach cesarskich Chin — piękne dywany, lakierowane parawany, parę masywnych demonów świątynnych z pozieleniałego brązu oraz z pewnością wartościowe bibeloty z kości słoniowej, nefrytu i innych szlachetnych bądź półszlachetnych kamieni, ustawione na stolikach z drewna tekowego, hebanowego oraz innych kosztownych gatunków. Brennan pomyślał, że Zjawa byłaby zachwycona tym wszystkim.

Choć podobnie urządzona sala mogłaby wywierać przytłaczające wrażenie, w rzeczywistości było tu całkiem przyjemnie, jak na muzealnej wystawie zorganizowanej z dużym wyczuciem i nieskazitelnym gustem.

Siu Ma już na nich czekała. Siedziała na pozłacanym krześle dominującym na tylnej ścianie komnaty, i pocierała rozespane powieki. Była niska, miała okrągłą, pulchną twarz, ciemne oczy o długich rzęsach oraz czarne, lśniące włosy. Wyglądała na trzydzieści parę lat. Ziewnęła, zasłaniając usta dłonią, i spojrzała na Znikacza z zasępioną miną.

— Lepiej, żeby to było ważne — oznajmiła, spoglądając z niesmakiem na Trupiogłowego i jego towarzyszy, a z zainteresowaniem na Brennana. Doskonale mówiła po angielsku, z tylko leciutkim śladem francuskiego akcentu.

— Jest ważne — zapewnił Znikacz i opowiedział jej o ataku mafii na kamienicę. Kiedy mówił, do sali weszła dziewczyna z tacą i nalała Siu Ma małą filiżankę herbaty. Kobieta popijała ją, słuchając relacji Znikacza. Mars na jej czole pogłębiał się z każdą chwilą.

— Nie można tego tolerować — skwitowała, kiedy skończył. — Musimy udzielić tym komiksowym kryminalistom nauczki, której nie zapomną.

— Zgadzam się — odparł Znikacz. — Niestety, nasi szpiedzy donoszą, że Covello wycofał się do swojej posiadłości w Hamptons. To jedna z najlepiej bronionych fortec mafii. Ma dwa szeregi fortyfikacji. Potężny mur zewnętrzny, otaczający całą posiadłość, oraz wewnętrzny płot pod prądem, broniący głównego budynku. Covello zaszył się tam z kompanią uzbrojonych po zęby zbirów.

Siu Ma obrzuciła go zimnym spojrzeniem. Brennan dostrzegał bezlitosną siłę w jej prawie czarnych oczach.

— Widmowe Pięści również mają broń — oznajmiła.

Znikacz pokiwał głową.

— Zgadzam się, ale nie powinniśmy marnować naszych ludzi na daremną próbę zemsty. Pomyśl też o niepożądanej uwadze władz, jaką przyciągnąłby podobny atak.

Zapadła krępująca cisza. Siu Ma popijała herbatę, gapiąc się zimno na Znikacza. Brennan dostrzegł swoją szansę.

— Wybaczcie, że się wtrącam — wycedził cicho z akcentem z Południowego Zachodu — ale jeden człowiek często może dotrzeć tam, gdzie obecność wielu nie byłaby mile widziana.

Znikacz spojrzał na niego, marszcząc brwi.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał.

Brennan wzruszył lekceważąco ramionami.

— Czasem można w pojedynkę zrobić coś, czego nie osiągnąłby atak na pełną skalę.

Poczuł wwiercające się w niego spojrzenie Siu Ma.

— Kim jest ten człowiek? — zapytała.

— Nazywa się Kowboj — odparł Znikacz z roztargnioną miną. — Jest nowy.

Siu Ma dopiła herbatę i odstawiła filiżankę na tacę.

— Mówi, jakby miał głowę na karku. Powiedz mi — ciągnęła, po raz pierwszy spoglądając prosto na Brennana — czy zgłaszasz się na ochotnika do tej misji?

Pochylił głowę w pełnym szacunku ukłonie.

— Tak, szlachetna pani.

Uśmiechnęła się. Zgodnie z jego oczekiwaniami ucieszyła się z tego uprzejmego zwrotu.

— To będzie niebezpieczne — ostrzegł Znikacz. — Naprawdę bardzo niebezpieczne.

Siu Ma znowu spojrzała na niego.

— Nigdy nie wolno się liczyć z niebezpieczeństwem, gdy chodzi o zemstę.

Brennan stłumił uśmiech. Ta kobieta przypadła mu do gustu.

IV

Na lądowisku dla helikopterów przy Zachodniej Trzydziestej Ulicy panował dojmujący chłód. Wicher był jak lodowaty miecz, przenikający pod brudny kombinezon noszony przez Brennana. W powietrzu unosiła się woń nadchodzącego śniegu, choć ledwie mógł ją wyczuć pod odorem smaru i nafty. Przebrany za mechanika, czekał cierpliwie.

Umiał czekać. Poświęcił na tę czynność dwie doby, spędzone w ukrytym stanowisku obserwacyjnym, położonym po drugiej stronie drogi niż posiadłość Covella w Southampton. Jej właściciel najwyraźniej wolał roztropność od odwagi i postanowił, że zakamufluje się tam na czas trwania wojny między mafią a Towarzystwem Widmowych Pięści. Otaczał go oddział uzbrojonych po zęby zbirów oraz mury odporne na wszystko poza walnym szturmem. Do środka nie wpuszczano żadnych pojazdów poza samochodami dostawczymi zaopatrującymi dona w żywność oraz wehikułami jego podkomendnych, którzy chcieli się z nim naradzić — a nawet te zatrzymywano przy bramie i poddawano starannej rewizji.

Poza tym do środka można się było dostać jedynie przez lądowisko dla helikopterów, usytuowane na dachu rezydencji. Brennan obserwował helikopter, który przylatywał i odlatywał kilka razy dziennie, przywożąc i odwożąc kobiety w kosztownych strojach albo mężczyzn w ciemnych garniturach. Mężczyźni, zidentyfikowani przez Brennana na zdjęciach zrobionych teleobiektywem, byli z reguły wysoko postawionymi członkami innych rodzin. Kobiety zapewne były luksusowymi prostytutkami.

Ukończywszy rekonesans, Brennan czekał cierpliwie na lądowisku, na którym zawsze zatrzymywał się śmigłowiec Covella, gdy odwiedzał Manhattan. Ponieważ nie był w stanie przedrzeć się przez mury, postanowił, że przeleci nad nimi.

Zapadła już noc, nim wreszcie zjawił się pilot w towarzystwie trzech drżących z zimna, choć odzianych w futra, kobiet. W pobliżu śmigłowca nie było nikogo innego. Gdy Brennan podszedł bliżej, pilot opuścił drabinkę prowadzącą do środka. Pierwsza dziwka próbowała wejść do maszyny, ale trudno się jej było wdrapać na metalowe szczeble w butach na wysokich obcasach.

To było niemal zbyt łatwe. Brennan walnął w głowę pilota, który zatoczył się do tyłu, uderzył o kadłub helikoptera, po czym osunął się na ziemię. Trzymająca się jego ramienia dziewczyna zachwiała się niebezpiecznie, wymachując gwałtownie rękami. Brennan podtrzymał ją, kładąc dłoń na jej tyłku.

— Hej! — poskarżyła się, czy to na miejsce, w którym znalazła się jego ręka, czy na to, jak potraktował pilota.

— Zmiana planu — oznajmił im Brennan. — Wracajcie do domu.

Popatrzyła na niego podejrzliwie.

— Jeszcze nam nie zapłacili — sprzeciwiła się ta, która stała na schodkach.

Yeoman uśmiechnął się najładniej, jak tylko potrafił.

— Ale też jeszcze was nie zabili. — Wyjął portfel i opróżnił go z gotówki.

— Zwrot kosztów za taksówkę — rzekł, wręczając im banknoty.

Wszystkie trzy popatrzyły na siebie nawzajem, na Brennana, a potem znowu na siebie. Ta, która stała najniżej, zeszła ze schodów, skulona z zimna, a następnie się oddaliła, mamrocząc coś pod nosem. Dwie pozostałe podążyły za nią.

Wciągnął pilota do kabiny dla pasażerów. Mężczyzna był nieprzytomny, ale puls bił mu miarowo. Brennan przyglądał mu się przez chwilę. W końcu pilot nic dla niego nie znaczył, nie był nawet jego wrogiem. Po prostu stał mu na drodze. Yeoman wyjął z kieszeni kombinezonu kawałek mocnego sznurka, po czym związał i zakneblował pilota, zostawiając go na podłodze. Następnie zdjął brudny kombinezon, zwinął go w kulę i cisnął w kąt. Na koniec wszedł do kabiny pilota i usiadł na fotelu.

— Startuję — powiedział, z pozoru do nikogo, ale ci, którzy słuchali na wybranej częstotliwości, usłyszeli go i również ruszyli w stronę Southampton.

Brennan nie pilotował śmigłowca od z górą dziesięciu lat, a w dodatku to był transportowiec, nie wojskowa maszyna, ale jego ręce szybko odzyskały dawne umiejętności. Poprosił o pozwolenie na start i otrzymał je. Skrupulatnie trzymając się planu lotu, który znalazł na kartce zawieszonej w kabinie, wkrótce zostawił za sobą milion mrugających klejnotów składających się na światła Nowego Jorku.

Gdy leciał nad Long Island przez zimną, pogodną noc, poczuł się tak świeżo i czysto, że zagubił się w tym wrażeniu. Aż nazbyt szybko ujrzał jednak na dole jasno oświetlone prywatne lądowisko Covella.

Wylądował lekko jak piórko i strażnik z karabinem automatycznym skinął na niego dłonią. Brennan z westchnieniem strącił z siebie wspomnienie czystego nieba. Pora wracać do roboty.

Wartownik podszedł nieśpiesznie do śmigłowca. Brennan zaczekał, aż mężczyzna zbliży się na kilkanaście kroków, nim strzelił mu w głowę z browninga z tłumikiem. Nikt nie zauważył, kiedy wchodził do rezydencji przez drzwi na dachu, a potem sprawdzał kolejne pokoje, zdeterminowany i cichy jak duch.

Znalazł Covella w bibliotece. Stały tam całe szeregi nigdy nieczytanych książek, kupionych przez dekoratora wnętrz z uwagi na kolor okładek. Don, którego Brennan poznał z fotografii w dossier Znikacza, grał w bilard ze swym consulare. Trzeci mężczyzna, z pewnością ochroniarz, przyglądał się temu bez słowa.

Covello zmarnował łatwe uderzenie, zaklął pod nosem i uniósł wzrok. Zmarszczył brwi na widok Brennana.

— Kim pan jest, do licha?

Yeoman nie odpowiedział. Uniósł broń i zastrzelił zdumionego ochroniarza. Covello zaczął krzyczeć wysokim, dziwnie kobiecym głosem. Consulare rzucił w intruza kijem bilardowym. Brennan uchylił się z łatwością i wpakował mężczyźnie trzy kule w pierś, rozbryzgując go po całym stole. Potem strzelił w plecy uciekającemu ku drzwiom donowi.

Covello jeszcze oddychał, gdy zabójca nad nim stanął. W oczach Rica widniał błagalny wyraz. Próbował coś powiedzieć. Brennan wolałby wykończyć go strzałem w głowę, ale nie mógł tego zrobić. Wydano mu rozkazy.

Wyjął z tylnej kieszeni nylonowy worek, a z pochwy, którą miał z tyłu u pasa, nóż, znacznie dłuższy i cięższy niż ten, który zwykle nosił.

Musiał się śpieszyć. Krzyki Covella z pewnością wszystkich zaalarmowały. Wkrótce zjawią się jego zbiry. Pochylił się. Umierający don zamknął oczy z niewypowiedzianej grozy na widok noża.

Ten człowiek nie był jego wrogiem, ale z drugiej strony jego śmierć nie będzie wielką stratą dla społeczeństwa. Niemniej, gdy odcinał mu głowę, wspierając się mocno na rękojeści, by przeciąć kręgosłup, Brennan nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Covello zasłużył na lżejszą śmierć. Nikt nie zasługiwał na coś takiego.

Uniósł głowę za wysmarowane brylantyną włosy i schował ją do nylonowego worka. Następnie popędził z powrotem na dach, gdzie czekał na niego śmigłowiec. Poruszał się szybko i cicho, ale i tak go zauważono.

Jakiś żołnierz mafii wypuścił do niego serię i zawołał towarzyszy. Kule uderzyły daleko od celu, ale Brennan uświadomił sobie, że go wykryto. Przyśpieszył jeszcze kroku, mijając kolejne korytarze, aż wreszcie dopadł do schodów. W pewnej chwili natknął się na grupę mężczyzn. Nie miał pojęcia, kim byli. Sprawiali wrażenie zaskoczonych i oszołomionych całym tym zamieszaniem. Opróżnił w biegu magazynek browninga i mężczyźni rozpierzchli się na wszystkie strony, nie próbując stawiać oporu. Odgłosy pościgu były coraz bliższe.

— Mam paczkę i wracam do domu. Potrzebuję wsparcia — poinformował na głos niewidzialnych słuchaczy, nie zwalniając kroku.

Sięgnął do kieszeni marynarki, upuścił coś na dywan i pobiegł dalej.

Karteczka delikatnego papieru, zręcznie złożona w skomplikowany kształt, opadła na podłogę. Brennan nie oglądał się za siebie, ale usłyszał groźny ryk wielkiego kota, straszliwie głośny w ciasnym korytarzu. Głos tygrysa bez końca odbijał się echem w korytarzach, mieszając się z hukiem strzałów oraz krzykami przerażonych ludzi.

Trasa, którą poleciał na małe lotnisko w hrabstwie Suffolk, nie znajdowała się na autoryzowanym planie lotu. Sam lot nie był też już tak ekscytujący, ponieważ Brennanowi towarzyszył splamiony, przeciekający czarny worek leżący na fotelu drugiego pilota.

Znikacz i Włochacz czekali na lotnisku z limuzyną.

— Jak poszło?

— Zgodnie z planem.

Brennan uniósł w ręce worek i Wilkołak przyjął go od niego.

As skinął głową.

— Owiń ją w koc albo w coś i wrzuć do bagażnika.

Włochacz poszedł wykonać polecenie. Znikacz zauważył wyraz niesmaku na twarzy Brennana i wzruszył ramionami.

— Tak, mnie też się czasami robi niedobrze. Ale Trupiogłowy to użyteczne narzędzie. Pomyśl o wszystkich informacjach, które uzyska z mózgu Covella.

— Myślałem, że on pracuje nad innym problemem — odparł od niechcenia Brennan. — Chodziło o jakąś askę znaną jako Zjawa.

— Ach, to? — Znikacz machnął ręką. — Tę sprawę już rozwiązał. Zjawa najwyraźniej nie przepadała za Gruberem. Nigdy mu nie powiedziała, jak się naprawdę nazywa. Ale kiedyś wspomniała, kiedy ma urodziny. Trupiogłowy to zdolny rysownik, choć trudno sobie wyobrazić, że może mieć jakieś ludzkie cechy. A my mamy bardzo dobre kontakty w wielu rządowych instytucjach, na przykład w Biurze Pojazdów Mechanicznych. Data urodzin i rysunek Trupiogłowego wystarczą, żeby przygwoździć sukę.

Brennana zalała fala strachu, natychmiast przeganiając zmęczenie przygniatające jego ciało i ducha. Ukrył je, pocierając twarz i ziewając szeroko.

— Hmm — mruknął, rozpaczliwie próbując nadać swojemu głosowi obojętne brzmienie. — Wygląda na to, że to ważna akcja. Chciałbym w niej uczestniczyć.

Znikacz przyjrzał mu się uważnie, po czym skinął głową.

— Jasne, Kowboju. Zasłużyłeś sobie na to. To się wydarzy dopiero za parę dni, ale wygląda mi na to, że mógłbyś pospać tak długo.

Brennan rozciągnął usta w wymuszonym uśmiechu.

— Pewnie bym mógł.

Wysadzili go przy jego mieszkaniu w Dżokerowie. Przespał całą dobę, a potem niepokoił się przez następną, nim wreszcie po niego zadzwoniono. Usłyszał w słuchawce niewyraźny głos Włochacza.

— Mamy jej nazwisko i adres, Kowboju.

— Kto weźmie udział w akcji?

— Ty, ja i dwóch moich kumpli z Wilkołaków. Obserwują teraz jej mieszkanie.

Brennan skinął głową. Ucieszył się, że nie będzie z nimi Leniwego Smoka. Czuł głęboki respekt do jego mocy oraz zdolności przystosowania.

— Jest pewien problem. — Włochacz się zawahał. — Ona potrafi się zmienić w ducha. Przechodzi przez ściany i inny taki syf. Właściwie nie możemy jej zagrozić.

Brennan się uśmiechnął. Z Jennifer faktycznie trudno było sobie poradzić.

— Ale Znikacz ma plan. Włamiemy się do jej mieszkania i sprawdzimy, czy jest tam książka, której szukamy. Jeśli nie, spróbujemy rokować ze Zjawą. Odkupimy książkę od niej albo coś. A potem... — dodał Włochacz z nutą satysfakcji w głosie — ...zawsze może oberwać kulkę w tył głowy, kiedy nie będzie się tego spodziewała. Nie będzie duchem zawsze.

— To dobry plan — nakazał sobie powiedzieć Brennan. Rzeczywiście był dobry. Znali jej nazwisko i wiedzieli, gdzie ją znaleźć. Musiał coś zrobić, bo inaczej Jennifer nie przeżyje miesiąca, nawet jeśli oddadzą im dziennik. Zastanawiał się gorączkowo. — Spotkamy się za godzinę pod jej mieszkaniem. Podaj mi adres.

— W porządku, Kowboju. Wiesz co? Szkoda, że umie się zamieniać w tego ducha. Ładnie wygląda. Moglibyśmy się z nią nieźle zabawić.

— Aha, naprawdę nieźle.

Brennan odłożył słuchawkę, gdy tylko dżoker podał mu adres. Przez chwilę wpatrywał się w pustkę, odwołując się do wszystkich swych umiejętności zen, by uspokoić umysł i spowolnić oszalałe tętno. Potrzebował opanowania, a nie mózgu wypełnionego gniewem, nienawiścią i strachem. Jedna część jego jaźni zastanawiała się, dlaczego tak gwałtownie zareagował na słowa Włochacza. Druga część znała powód, ale trzecia, największa, powiedziała mu, żeby na razie to odłożył. Później będzie miał czas zastanowić się nad tą sprawą. Istniało jakieś wyjście z tej sytuacji. Musiało istnieć...

Pogrążył swą świadomość w sadzawce istnienia, szukając wiedzy przez absolutny spokój. Gdy przywołał umysł z powrotem z zazen, znał już odpowiedź. Chodziło o Kiena, a on go znał. Znał jego obawy, jego silne i słabe strony.

Niektóre szczegóły mogą jednak okazać się trudne i bolesne. Chwycił za słuchawkę i wybrał numer. Rozległ się sygnał, a potem usłyszał na drugim końcu linii jej głos:

— Halo? — Zacisnął słuchawkę w dłoniach, uświadamiając sobie, jak bardzo stęsknił się za jego brzmieniem. Pomimo sytuacji, cieszył się, że znowu go usłyszał. — Halo?

— Cześć, Jennifer. Musimy porozmawiać...

Śnieg sypał przeraźliwie gęsto, a wicher zawodził w szarych kanionach miasta jak stado potępionych dusz. Z jakiegoś powodu zima wydawała się tu mroźniejsza niż w górach, a także brudniejsza i bardziej samotna. Nienoszące masek Wilkołaki, przebrane za ekipę remontową, czekały w holu budynku, w którym mieszkała Jennifer. Jeden był wysoki, chudy i miał policzki naznaczone trądzikiem. Dżokerskie deformacje ukrywał pod workowatym kombinezonem. Drugi był niski i również chudy. Jego zniekształcenia łatwo było zauważyć. Silnie skrzywiony kręgosłup sprawiał, że tułów odchodził mu od bioder pod nienormalnym kątem. Włochacz i Brennan, również odziani w kombinezony, strzepnęli śnieg z butów.

— Zimno jak diabli — odezwał się Włochacz. — Poszła sobie? — dodał szeptem.

Wysoki i chudy dżoker skinął głową.

— Wyszła jakieś dziesięć minut temu. Złapała taksówkę.

— Dobra, w takim razie zróbmy to.

Nikt nie widział, jak wchodzili do mieszkania Jennifer. Narzędzia włamywacza, które przyniósł ze sobą Włochacz, bez trudu poradziły sobie z drzwiami frontowymi. Brennan obiecał sobie, że pogada o tym z Jennifer. Pod warunkiem, że oboje nadal będą żyli po zakończeniu tej sprawy.

— Najpierw sprawdzimy sypialnię — oznajmił Włochacz, gdy już weszli do środka. Zatrzymał się i spojrzał z zasępioną miną na pełne książek półki ciągnące się od podłogi aż po sufit.

— Cholera, to będzie jak szukanie igły w stogu siana.

Następnie dżoker poprowadził ich do małej sypialni, gdzie było jednoosobowe łóżko, stolik z lampą, staroświecka szafa oraz kolejne regały.

— Będziemy musieli sprawdzić te wszystkie cholerne książki — poskarżył się. — Któraś może być wydrążona albo coś.

— Jezu, Włochacz — sprzeciwił się niski i chudy Wilkołak. — Naoglądałeś się za dużo fil...

Przerwał nagle. Ze ściany wynurzyła się atrakcyjna blondynka, wysoka i szczupła, odziana w czarne bikini ze stringami. Zamigotała, zmaterializowała się i wymierzyła w nich pistolet z tłumikiem.

— Nie ruszać się.

Zamarli w bezruchu, raczej zdziwieni niż przerażeni.

Włochacz przełknął ślinę.

— Hej, chcieliśmy tylko pogadać. Przysłali nas ważni ludzie.

Kobieta skinęła głową.

— Wiem.

— Wiesz? — zdumiał się dżoker.

— Ja jej powiedziałem.