Burza - Sunya Mara - ebook
NOWOŚĆ

Burza ebook

Sunya Mara

4,1

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Tylko ona może stawić czoło Burzy!

Światu Vesper zagraża mroczna Burza, która zsyła klątwę na każdego, kogo dotknie. Przed laty matce dziewczyny, byłej rewolucjonistce, dano wybór: śmierć od katowskiego topora lub śmierć w Burzy. Wybrała Burzę.

Kiedy teraz żołnierze księcia aresztują ojca Vesper, ta postanawia go uratować. Nawet gdyby miało to oznaczać ryzykowne przeniknięcie do elitarnych książęcych oddziałów. Nawet za cenę zdobycia podstępem zimnego serca następcy tronu.

Ale Vesper wkrótce sama staje przed dramatycznym wyborem: zaufać prowadzącemu własną grę księciu czy śladem matki wstąpić w Burzę.

Burza to ostra jazda ze zwrotami akcji, które wbiją was w fotel, i z zakończeniem, po którym będziecie chcieli więcej”. - Adalyn Grace, autorka bestselleru „New York Timesa” Władczyni dusz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 470

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (36 ocen)
13
16
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kinia2258
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Co tu się odwaliło? Ta końcówka... Jestem pod wrażeniem ale może od początku. Książka nie porywa od pierwszych stron jednak wprowadzenie do świata, zapoznanie się z nim jest ciekawe i przejrzyste. Wątki są świetnie prowadzone, bohaterowie mają swoją osobowość, dostajemy przyjaźń, dostajemy romans w stylu enemies-friends-enemies-lovers(?). Dzieje się, sporo się dzieje. Uważam że to naprawdę dobre wprowadzenie i czekam na kolejny tom.
10
Hellina

Dobrze spędzony czas

Nie podejrzewałam nawet, że ta książka tak mnie wciągnie. Bardzo ciekawy pomysł na fabułę. Polecam nie tylko wielbicielom gatunku. Dziękuję Wydawnictwu Rebis za możliwość przeczytania tej książki.
10
Aglaja258

Dobrze spędzony czas

Niezła książka, czekam na następną część.
00
Julita0305

Nie oderwiesz się od lektury

super książka. Dobrze się ją czytało.
00
Moooneta

Całkiem niezła

Dam to naciągane 3, bo jednak doczytałam do końca i pewne elementy mi się podobały. Vesper przez większość czasu jest irytująca i lekkomyślna, raz myśli jedno, by dwie strony dalej pomyśleć i zrobić coś zupełnie przeciwnego. No i ten wątek romansowy… nawet nie będę się nad nim rozwodzić xD Sam koncept świata mógłby być znacznie lepiej rozwinięty, bo tak to jest dość po macoszemu potraktowany… I przez całą lekturę brakowało mi czegoś, jakiejś głębi, iskry, jakiegoś większego wczucia w losy bohaterów. Niestety dużo niewykorzystanego potencjału, ale po drugi tom pewnie kiedyś sięgnę.
00

Popularność




Dla cieni

Dla burz

Dla tych, któ­rzy śmiało sta­wiają im czoło

ROZDZIAŁ 1

Gdyby w sen­nych kosz­ma­rach ist­niała muzyka, brzmia­łaby jak Burza.

Grom niczym szyb­kie bicie serca. Pie­kące ukłu­cia bły­ska­wic jak bom­bar­do­wa­nie bez rytmu i lito­ści. I to powolne, zło­wro­gie wycie, niby głos bestii, któ­rej umknęła zdo­bycz.

Pię­ściami wia­tru Burza zaczyna bić o okien­nice, pró­bu­jąc skru­szyć nasz domek jak sko­rupkę jaja. Nie potrafi, więc prze­nika przez ściany, na nie­zli­czone spo­soby spra­wia­jąc, że drewno zaczyna krzy­czeć.

Słodki, ochry­pły głos Ammy dobiega z dołu, a wraz z nim posępny brzdęk jej sitaru. To koły­sanka, którą nie­gdyś śpie­wała, by osu­szyć moje łzy. Są jed­nak takie dźwięki, któ­rych nie zagłu­szy nawet naj­bar­dziej uro­kliwa koły­sanka.

Burza jakby sły­szała moje myśli: okien­nice otwie­rają się z hukiem i fala wil­got­nego powie­trza pach­ną­cego ozo­nem wdziera się do środka. W ustach czuję cha­rak­te­ry­styczny posmak waty cukro­wej i mie­dzi.

Pod­cho­dzę do okna, mocuję się z okien­ni­cami i popeł­niam błąd: uno­szę wzrok.

Przed sobą mam Burzę. To ściana, ale nie z kamie­nia czy gliny, lecz z mroku. Jest niczym muśli­nowa zasłona spo­wi­ja­jąca nasze mia­sto, utwo­rzona z warstw mgły, dymu i cie­nia, w jed­na­ko­wej bar­wie ciem­no­ści, którą mam pod powie­kami. Nie ma przed nią ucieczki, nie ma w niej ani jed­nej szcze­liny, a sięga dzie­się­cio­krot­nie wyżej niż budynki, nad któ­rymi góruje.

Burza zaci­ska się wokół nas coraz moc­niej, cal po calu pochła­nia­jąc ulicę i niebo. My, w pią­tym kręgu, wiemy już, że nade­szła nasza kolej: wkrótce zosta­niemy pożarci. Ciem­ność zabrała dzi­kie pola siód­mego kręgu na długo przed moimi naro­dzi­nami, a jako dziecko zapa­mię­ta­łam, jak tra­ci­li­śmy farmy i domo­stwa z szó­stego. Żyjemy w cza­sach postę­pu­ją­cego zaciem­nie­nia; od lat świa­tło sło­neczne nie dociera dalej niż do trze­ciego kręgu. Za kilka lat pew­nie nie się­gnie nawet tam, ale Ammy już wtedy nie będzie.

Dzwony burzowe z pobli­skiej straż­nicy wybi­jają ostrze­że­nie: nad­cho­dzi szkwał. Wypa­truję spóź­nio­nych na ulicy, lecz z góry nie­wiele widać.

Wpy­cham okien­nice w wypa­czone drew­niane ramy, a potem zbie­gam scho­dami z pół­pię­tra do głów­nej sali, w któ­rej wszy­scy się zebrali.

Dźwięk dzwo­nów wypa­cza jej powolną, senną pieśń, lecz Amma nie prze­staje: czyni to, co robiła przez ostat­nie pięć­dzie­siąt lat, pro­wa­dząc ten dom dla prze­klę­tych. Czas spo­wol­nił jej kroki i przy­gar­bił grzbiet, ale wiem, że i tak ni­gdy jej nie dorów­nam, nie zdo­łam doko­nać tyle co ona.

Nie gubiąc ani jed­nej nuty, Amma rzuca mi nie­spo­kojne spoj­rze­nie, pro­sząc, bym się pospie­szyła. Sie­dzi ze swym sita­rem pośrodku dłu­giej sali, a tknięci Burzą leżą w łóż­kach po obu jej stro­nach. Mieszka ich tu sied­mioro, głów­nie dzieci, któ­rym nie udało się uciec; albo bestie wcią­gnęły je w wir Burzy, albo same poszły, by dotknąć jej frontu – i zostały prze­klęte. Burza bowiem nie dba o to, jak nie­wiele masz lat i jak obie­cu­jące życie możesz mieć przed sobą. Jeśli tylko zdoła cię dotknąć, choćby czu­beczka palca – pozo­sta­niesz prze­klęty. Odtąd będziesz zno­sić krzywe spoj­rze­nia, szy­der­stwa, a jeśli naprawdę zabrak­nie ci szczę­ścia, także owoce moich kuli­nar­nych poczy­nań.

Kie­ruję się w stronę drzwi, pró­bu­jąc nie zwró­cić na sie­bie uwagi taty. Widzę, jak pochyla się nad naj­młod­szą dziew­czynką, by nary­so­wać na jej ramie­niu ikonę, która uśmie­rzy dresz­cze. Sta­ram się bacz­nie obser­wo­wać, jak to robi, ale bicie dzwo­nów przy­po­mina mi, że nie czas na to.

– Vesper – rzuca ostrze­gaw­czo tata, gdy go mijam.

Pod­ska­kuję spło­szona jego gło­sem, a mój łokieć zaha­cza o łóżko Gii. Na wpół obrane korze­nie sha­laj fruną w powie­trzu. Dziew­czynka czyni nader nie­uprzejmy gest lewą ręką; jej pra­wicę Burza zmie­niła w poskrę­caną, gru­zło­watą szczapę.

Jedze­nie jest cenne, więc się krzy­wię, ale nie mogę się zatrzy­mać, by je pozbie­rać.

Tata odgar­nia czarne włosy z oczu – oczy mamy jed­na­kowe – i przy­gniata mnie cięż­kim jak kowa­dło spoj­rze­niem peł­nym dez­apro­baty.

– Nie wychodź tam. Sami znajdą schro­nie­nie. Nie zgry­waj boha­terki.

– Jasne, tato.

Na oślep macham mu ręką, igno­ru­jąc tę pew­ność w jego oczach: że nic dobrego nie potra­fię zdzia­łać, że jestem tylko dziec­kiem, w dodatku nie­szcze­gól­nie bystrym. Drzwi fron­towe dygo­czą w oścież­nicy, gdy zapie­ram się mocno nogami, by odsu­nąć trzy mocne zasuwy. Wiatr wdziera się do środka, szar­pie mi ubra­nie i samo­wol­nie otwiera drzwi z krzy­wych desek. Wraz z nim dociera do nas coś jesz­cze: zawo­dze­nie Burzy, lodo­waty chłód i jęzor mgły, który liże mi kostki. Dzwony nie milkną i moja pusta pierś dudni ich roz­pacz­li­wym dźwię­kiem.

– Vesper, nie… – woła tata, ale wiatr krad­nie resztę jego słów, gdy prze­stę­puję próg.

Podmuch zarzuca mi włosy na twarz. Gdy Burza tak wyje, a powie­trze pach­nie przy­pa­lo­nym cukrem, wia­domo, że zbiera siły na nowy szkwał.

Fio­le­towa bły­ska­wica prze­cina war­stwy ciem­no­ści, odsła­nia­jąc bestie w trze­wiach Burzy. W jej bla­sku rysują się pękaty odwłok skor­piona, ostre szpony wiel­kiego, dra­pież­nego ptaka i pysk olbrzy­miego ogara. Nie­ludz­kie oko poły­skuje fio­le­tem, spo­glą­da­jąc w dół, wprost na mnie. Wielka rana źre­nicy roz­sze­rza się i nagle obraca ku górze, bo jej uwagę przy­kuło coś nowego.

Podą­żam za tym spoj­rze­niem. Trzy czer­wone smugi mkną przez pół­mrok w stronę frontu Burzy. War­dana. Nasi straż­nicy, pierw­sza i ostat­nia linia obrony mia­sta, zbrojni mocą nie­by­wa­łej iko­no­man­cji. Przy­się­gali, że będą nas wszyst­kich chro­nić. Płasz­cze z tysiąca i jed­nego pióra pozwa­lają im latać; kar­ma­zy­nowe uni­formy lśnią jak latar­nie mor­skie na tle mroku. Pod­nie­ce­nie pod­szyte poczu­ciem winy spra­wia, że dostaję gęsiej skórki.

To, jak lecą wprost ku Burzy, gotowi wal­czyć – jest praw­dziwą odwagą. To moc. Ze ści­śnię­tym gar­dłem prze­ły­kam zazdrość gorzką jak żółć.

Trzej War­dana pikują, a tra­jek­to­ria lotu pro­wa­dzi ich bli­żej mnie, niż­bym sobie życzyła – może dwie prze­cznice w bok i dwie prze­cznice w stronę Burzy. Zmie­rzają tam, gdzie front wypię­trza się niczym czarny, roz­dęty brzuch. Kolejna bły­ska­wica wyła­wia z ciem­no­ści bestie: prze­bie­rają pazu­rami na skraju Burzy, chcą się wresz­cie naro­dzić. Czuję suchość w gar­dle. Jeśli War­dana ich nie powstrzy­mają, będziemy w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Obrońcy rzu­cają się w bój z sie­cią utkaną za pomocą ikon, zarzu­cając ją na wybrzu­sze­nie. Sieć jarzy się bla­dym błę­ki­tem; jest cienka jak koronka i trudno oprzeć się wra­że­niu, że pró­bują zatrzy­mać wielki głaz paję­czą sie­cią.

Ple­ciona iko­no­tar­cza wytrzy­muje jedno ude­rze­nie serca, potem dru­gie i trze­cie – i wresz­cie front Burzy eks­plo­duje chmurą czar­nego dymu. Pierw­sza z wiel­kich bestii wydo­staje się na wol­ność, a jej ryk roz­brzmiewa niczym grzmot. Zbu­do­wana jest z tej samej czar­nej chmury co Burza i ma postać dwu­gło­wego lwa z grzywą snu­jącą się jak dym i śle­piami roz­ja­rzo­nymi na podo­bień­stwo minia­tu­ro­wych bły­ska­wic. Pomniej­sze stwory wypeł­zają w ślad za nią, korzy­sta­jąc z chwi­lo­wej wyrwy.

Mknąc w powie­trzu, War­dana doby­wają broni – widzę dwie włócz­nie i mniej­szą tkaną iko­no­tar­czę – by rzu­cić się do ataku.

Z transu wyrywa mnie nagły huk; to wiatr zatrza­snął drzwi za moimi ple­cami.

W głębi ulicy otwie­rają się inne, w odcie­niu zie­leni mchu, i krępa kobieta krzy­czy:

– Prędko! Do środka!

Wtó­ruję jej, widząc dwie przy­gar­bione posta­cie mknące ku jej domowi. Gdy tylko zni­kają za pro­giem, drzwi zamy­kają się z trza­skiem. Roz­glą­dam się, szu­ka­jąc innych spóź­nio­nych ucie­ki­nie­rów.

Dostrze­gam ruch w zaułku po dru­giej stro­nie ulicy, lecz nic się zeń nie wyła­nia. Serce bije mi jak osza­lałe, a mokry mech chlu­po­cze pod sto­pami, gdy ostroż­nie ruszam w tę stronę. Widzę puste oczy wygłod­nia­łej kobiety sku­lo­nej pod stertą gruzu. Jej szorst­kie, sza­fra­nowe ubra­nie jest zno­szone i podarte, spód­nica wystrzę­piona, a chu­sta pełna dziur. Ramiona opla­tają drobną postać – dziew­czynkę o krą­głych policz­kach.

– Tutaj! – wołam, wska­zu­jąc drzwi.

Zgrzy­tam zębami, widząc, że moc­niej przy­tula dziecko. Może para­li­żuje ją strach, ale sta­wiam raczej na uprze­dze­nia. Prze­sądni nie lubią zaglą­dać do domów peł­nych tknię­tych Burzą.

Nie­ludzki krzyk podobny do trza­sku pio­runa prze­cina wycie wia­tru i nie­milk­nącą pieśń dzwo­nów. Odpo­wiada mu nie­ziem­ski chór gło­sów – to świta wiel­kiego lwa Burzy, sfora mniej­szych bestii, które prze­kro­czyły front w ślad za nim. Włosy jeżą mi się na karku.

– Prę­dzej! – krzy­czę.

Dziecko wije się w obję­ciach matki, odciąga jej chu­stę i wresz­cie patrzy mi w oczy.

Prze­myka nade mną cień otu­lony płasz­czem, z włócz­nią w dłoni. War­dana ląduje na naszej ulicy, może sześć domów ode mnie – zde­cy­do­wa­nie zbyt bli­sko; musimy natych­miast schro­nić się w środku – ale matka kuli się pod ścianą. Czyżby szu­kała śmierci? Chce dać się zacią­gnąć w Burzę?

Spo­mię­dzy jej ramion wpa­trują się we mnie złote oczy dziew­czynki. Oglą­dam się na wła­sne ślady pro­wa­dzące ku drzwiom – wystar­czy dzie­sięć kro­ków i będę bez­pieczna.

Lecz jeśli wrócę, jeśli zatrza­snę za sobą drzwi, a na tę dziew­czynkę spad­nie nie­szczę­ście, będę temu winna. Jeżeli zaś pójdę po nią i dam się zabić, tata do końca życia będzie nazy­wał mnie w myślach omsza­łym móżdż­kiem.

Cóż, przy­wy­kłam do tego.

Rzu­cam się naprzód i bie­gnę, prze­bie­ram nogami tak prędko, jak tylko potra­fię. Kątem oka widzę War­dana: bły­ski krwi­sto­czer­wo­nej skóry ekwi­punku i bla­do­błę­kitną poświatę jakiejś ikony.

Zaułek jest tuż, tuż, więc tracę z oczu wszystko oprócz kobiety, która stoi teraz przed córką, jakby chciała ją przede mną obro­nić.

– Posłu­chaj, za tymi drzwiami będzie­cie bez­pieczne – wyrzu­cam z sie­bie jed­nym tchem. – Nie może­cie tu zostać, bestie są zbyt bli­sko.

Obraca się i w roz­terce spo­gląda na dziecko, na łuski wysta­jące spod rękaw­ków. Nie jest więc uprze­dzona, tylko tknięta Burzą i prze­ra­żona.

– Obie­cuję, że was nie skrzyw­dzimy – dodaję łagod­niej.

Kobieta kiwa głową, więc ści­skam jej lodo­watą dłoń. Dziew­czynka trzyma się kur­czowo talii matki, gdy wycią­gam je w pośpie­chu z zaułka.

Zatrzy­muję się gwał­tow­nie u wylotu, czu­jąc, jak pode­szwy butów śli­zgają mi się po mchu mokrym od mżawki. Ruchem ręki naka­zuję kobie­cie i dziecku cze­kać. Po dru­giej stro­nie ulicy, w otwar­tych drzwiach domu, stoi tata. Widzę jego twarz wykrzy­wioną grozą.

Bestia Burzy, kształ­tem przy­po­mi­na­jąca pająka, z kle­ko­tem odnóży kro­czy mię­dzy nami a tatą. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam żad­nej z tak bli­ska. Wydęty odwłok wygląda na zbu­do­wany z tej samej sub­stan­cji co sama Burza – z czar­nego, gęstego, nie­ustan­nie się kłę­bią­cego i wiru­ją­cego dymu. Ośmioro wyłu­pia­stych ślepi mieni się fio­le­tem bły­ska­wic.

Bestia jest dobre dwie stopy wyż­sza ode mnie; to pew­nie naj­słab­szy osob­nik z całego miotu. Marna to jed­nak pocie­cha, myślę, słu­cha­jąc szczęku szczy­piec tną­cych powie­trze.

Obraca się ku mnie, otwie­ra­jąc pasz­czę.

Moje serce przy­spie­sza. Mogę zro­bić tylko jedno: to, co zro­bi­łaby mama.

– Omiń­cie ją – roz­ka­zuję kobie­cie i popy­cham zde­cy­do­wa­nie, widząc, że się waha. – Ja odwrócę jej uwagę. Już!

Wska­kuję na stertę gruzu u wylotu zaułka i dźwi­gam bryłę wiel­ko­ści mojej głowy. Mio­tam ją w stronę bestii, lecz ta odbija ją jed­nym odnó­żem, a na pozo­sta­łych sied­miu rusza pro­sto na mnie. Poru­sza się nie­zdar­nie, jak pijana albo jak dziecko, które dopiero uczy się cho­dzić. Prze­ra­ża­jące dziecko na ośmiu wło­cha­tych łapach.

Skup się, Vesper. Po co się tak tru­dzi­łaś, wykra­da­jąc strzępy iko­no­man­cji, jeśli nie po to? Ćwi­czy­łaś. Na pewno znasz ikonę wła­śnie na taką oka­zję. Jaką­kol­wiek.

Jaką­kol­wiek.

Myśli prze­la­tują mi przez głowę, gdy wyco­fuję się przed nad­cią­ga­jącą bestią. Wpy­cham rękę do kie­szeni, szu­ka­jąc bryłki węgla drzew­nego wyję­tej z ogni­ska. Drżącą dło­nią kre­ślę pierw­szą ikonę, którą zdo­ła­łam sobie przy­po­mnieć: pro­stą ikonę świa­tła. Gdy tylko koń­czę, poja­wia się roz­błysk.

Bestia waha się przez jedno ude­rze­nie serca.

Moja dłoń na­dal drży. Pamię­tam ikonę ognia, ale wiem, że powie­trze jest prze­sy­cone wil­go­cią; skoń­czy­łoby się naj­wy­żej na iskrze. Kolejne kilka ikon od razu skre­ślam w myślach. Nie mam już nic.

Bestia Burzy prze­sła­nia mi hory­zont ciel­skiem z wiru­ją­cego dymu. Tata miał rację. Żadna ze mnie boha­terka. Nic nie zdzia­łam. Trzeba mi było zostać w domu.

Szczypce szczę­kają tuż przede mną, a za ple­cami mam ścianę.

Kolana ugi­nają się pode mną; osu­wam się i dostrze­gam coś w oddali, pod kor­pu­sem bestii. Z ulgą wypusz­czam powie­trze z płuc: matka i córka są już bez­pieczne u Ammy.

Poja­wia się za to ktoś inny. Tata kro­czy śmiało, uzbro­jony w pióro w jed­nej i nóż kuchenny w dru­giej ręce. Na ostrzu poły­skuje okrą­gła ikona. Wszystko spo­wal­nia.

Bestia ata­kuje szczyp­cami, ale w porę biję głową w mur i czuję tylko podmuch zim­nego powie­trza na gar­dle.

Tata unosi ramię i rzuca nóż.

Zaci­skam powieki.

Bestia sko­wy­czy tuż nade mną, lecz jej głos szybko prze­cho­dzi w bul­got, a potem w szmer.

Otwie­ram oczy. Szczypce z gęstego dymu dygo­czą cal od mojej twa­rzy. Ośmioro ślepi zacho­dzi szarą mgłą, jakby ktoś roz­lał w nich farbę. Źró­dłem sza­ro­ści wydaje się ten nie­po­zorny punkt, w któ­rym nóż taty prze­bił bok bestii. Gdy bledną koniuszki szczy­piec i kosma­tych odnóży, ustaje wszelki ruch.

Wycią­gam drżącą rękę, by dotknąć mar­twej skóry, lecz pod pal­cami czuję już tylko zimny kamień. Doko­nała tego jedna ikona?

– Vesper! – krzy­czy tata.

Prze­su­wam się, by uwol­nić się spod bestii, i pusz­czam bie­giem w stronę domu. Tata ostatni raz spo­gląda w niebo, po czym chwyta mnie pod ramię i wciąga do środka.

Drzwi zamy­kają się za nami z trza­skiem.

Opie­ram się o nie ple­cami, dysząc cicho i spo­glą­da­jąc w tuzin sze­roko otwar­tych oczu.

Tata przy­myka powieki, ale pozwala sobie tylko na krótką chwilę ulgi, a potem zwraca się ku mnie. Widzę zło­wro­gie bły­ski w jego oczach i pur­purę z wolna nabie­ga­jącą na sma­głe policzki.

– Coś ty sobie myślała?!

W końcu łapię oddech.

– Tato, wła­śnie ura­to­wa­li­śmy dwoje ludzi.

– Nie, to ja ura­to­wa­łem troje. A ty omal nie zmar­no­wa­łaś życia.

Teraz i ja czuję żar na policz­kach.

– Bo tak nale­żało!

– Skoro nawet sie­bie nie umiesz oca­lić, prze­stań zgry­wać boha­terkę.

Matka i córka spo­glą­dają na nas, sie­dząc na łóżku w kącie izby. Wtu­lają się w sie­bie jesz­cze moc­niej niż chwilę wcze­śniej w zaułku. Ich prze­ra­że­nie tylko pod­syca roz­ża­rzony do czer­wo­no­ści gniew, który pali mnie w żołądku i topi resztki mojego stra­chu.

Uśmie­cham się do nich na tyle, na ile jestem w sta­nie to zro­bić, a potem prze­ci­skam się mię­dzy Ammą i tknię­tymi Burzą, by udać się do kuchni. Czworo gapi się bez żenady; pozo­stali odwra­cają wzrok, uda­jąc, że chcą nam dać tro­chę pry­wat­no­ści. Rudo­włosa Jem uro­czym gestem prze­suwa pal­cem po szyi, szcze­rząc do mnie zęby w uśmie­chu.

– Vesper! – Cięż­kie kroki ojca podą­żają za mną do kuchni.

Zacią­gam zasłonę, ale tata już tu jest. Staje ple­cami do mnie, zaci­ska­jąc dło­nie na kra­wę­dzi blatu. Bie­rze głę­boki, drżący oddech, a potem szep­cze:

– Kiedy ty się w końcu nauczysz?

Czuję ucisk w żołądku. Skrę­cone kosmyki wło­sów lepią mi się do policz­ków – powie­trze jest takie wil­gotne i nała­do­wane – więc pró­buję zro­bić z nimi porzą­dek, żeby zyskać na cza­sie. Wiem, że wcale nie to miał na myśli, ale odpo­wia­dam mu nieco bun­tow­ni­czo:

– Ależ ja chcę się uczyć. Naucz mnie paru sztu­czek, to wię­cej nie będziesz musiał się o mnie mar­twić.

Odwraca się ku mnie, bar­dziej prze­ra­ża­jący niż ten mło­do­ciany pająk o wło­cha­tych odnó­żach.

– Nie zaczy­naj. Nie teraz. Nie w chwili, gdy przez wła­sną głu­potę omal nie stra­ci­łaś życia.

Przy­gry­zam wargę. Jak mam go prze­ko­nać, że iko­no­man­cja mogła mnie oca­lić? Mia­łam dość czasu, żeby napi­sać ikonę. Gdy­bym tylko znała tę, która zamie­niła bestię w kamień, sama bym się ura­to­wała. Bez jego pomocy.

– Tato, obie­cuję, że jeśli mnie nauczysz, będziesz ze mnie dumny.

– Vesper…

– Zgi­nę­ła­bym, gdy­byś nie znał ikon. Ale gdy­bym sama je znała, i to porząd­nie…

– Dość. – Głos nie­sie się echem po kuchni.

Serce pod­cho­dzi mi do gar­dła.

– Jak to? Znasz wszyst­kie ikony w cie­niu Burzy i nic z tym nie robisz. Gdy­bym znała choć co trze­cią, nie, co dzie­siątą! To…

Tata wygląda tak, jak­bym dała mu w twarz.

Milknę. Zda­rzało mi się wyga­dy­wać gor­sze rze­czy, ale ni­gdy tak na mnie nie patrzył.

– No co?

– Musimy iść.

– Co? Dokąd?

– Nie ma czasu. Idź, pakuj się.

Gwał­tow­nym ruchem odsuwa zasłonę z tka­nego mchu i wszy­scy w sali jak na komendę zaczy­nają uda­wać, że niczego nie sły­szeli.

Amma już idzie; każ­demu jej kro­kowi towa­rzy­szy stu­kot laski. Białe włosy burzą się wokół jej koka niczym upiorna aure­ola pod­świe­tlona bla­skiem kuchen­nej lampy.

– Alca­na­rze?

Tata nogą odsuwa wytarty dywa­nik i otwiera klapę w kuchen­nej pod­ło­dze. Zatrzy­muje się w pół drogi do malut­kiej piw­nicz­nej izby, która służy mu za sypial­nię i gabi­net. Spo­gląda w oczy Ammy.

– Zaraz wyru­szamy, Ammo.

– Nie możemy tak sobie odejść. Amma nas potrze­buje. – Pod­no­szę głos.

Amma mnie uci­sza, kła­dąc mi dłoń na ramie­niu.

– Dla­czego teraz? Po sied­miu latach?

Tata zaci­ska zęby.

– Już wie­dzą, że żyję. Nie­długo po mnie przyjdą.

– Jak to? – pytam. – Dla­czego?

Tata patrzy mi pro­sto w oczy.

– Ta ikona… To ja ją wyna­la­złem.

Jego słowa zagłu­szają resztę dźwię­ków; sły­szę już tylko bicie wła­snego serca.

I wtedy roz­lega się stu­ka­nie do drzwi, gło­śne niczym grzmot.

ROZDZIAŁ 2

W Domu Ammy dla Prze­klę­tych pozna­li­śmy trzy rodzaje puka­nia do drzwi.

To, które sły­szymy, nie należy do pierw­szej kate­go­rii – tak nie puka ktoś, kto potrze­buje schro­nie­nia. Nie jest to też puka­nie kogoś, kto chciałby dostać coś do jedze­nia, by prze­trwać noc.

To puka­nie trze­ciego rodzaju. Puka­nie kogoś, kto domaga się krwi.

– Tato? – odzy­wam się bar­dzo sła­bym gło­sem.

Ni­gdy nie widzia­łam, by tak zbladł. Amma pstryka pal­cami i poka­zuje kry­jówkę.

– Już idę! – woła, czła­piąc ku drzwiom i swoim zwy­cza­jem postu­ku­jąc laską.

Wystar­czy jedno jej spoj­rze­nie, by tknięci Burzą pognali do swych łóżek i nakryli się kocami.

Tata pra­wie znika w ciem­no­ści piw­niczki, ale zatrzy­muje się, żeby spoj­rzeć na mnie.

– Vesper – syczy – chodź tutaj.

Przy­kła­dam palec do ust, a potem pod­bie­gam, żeby zamknąć za nim klapę. W brzu­chu sty­gnie mi i coraz bar­dziej ciąży kamienna pew­ność.

To moja wina.

Nie mogę pozwo­lić, żeby Amma została z tym sama. Tata spo­gląda na mnie do ostat­niej chwili, gdy opusz­czam klapę. Czu­jąc mro­wie­nie na karku, przy­cią­gam na miej­sce dywa­nik; wiem, że nawet teraz ciemne oczy taty obser­wują mnie przez szpary mię­dzy deskami.

Kolejne trzy gło­śne stuk­nię­cia. BUM BUM BUM.

Pięt­na­ście kro­ków i już nie ma mnie w kuchni, już mijam tknię­tych Burzą, już stoję u boku Ammy. Wszyst­kie oczy skie­ro­wane są na drzwi.

Amma odsuwa ostat­nią zasuwę i uchyla je. Palce chro­nione ręka­wicą zaci­skają się na ich kra­wę­dzi, a mocne pchnię­cie otwiera je sze­rzej. Chwy­tam je w samą porę, by nie ude­rzyły Ammy, i staję przed nią, choć czuję na ple­cach zimny dreszcz.

Krwi­sto­czer­wona skóra. Płasz­cze z tysiąca i jed­nego pióra. War­dana.

Jest ich trzech. Jeden, o okrut­nych ustach, jest tak nie­sa­mo­wi­cie blady, jakby wyrzeź­bili go z lodu. Drugi, przy­stojny i smu­kły, poru­sza się z wyjąt­ko­wym wdzię­kiem i swo­bodą. Ma zmierz­wione, ciemne włosy, a jego złote oczy poły­skują, jakby uwię­ził w nich blask słońca.

Zamie­ram jed­nak w bez­ru­chu, dopiero gdy widzę trze­ciego. Jego twarz zna każdy, kto choć raz trzy­mał w pal­cach mosiężną monetę. Twarz bez cie­nia sła­bo­ści, o moc­nej linii nosa i szczęki, gład­kich, lecz nie mięk­kich policz­kach, bez krzty dzie­cię­cych rysów, choć prze­żył led­wie parę lat ponad moich sie­dem­na­ście.

Oto Dalca Zabu­lon Illu­sora, syn Regii, który pew­nego dnia przej­mie jej koronę i który nosi na całym ciele tę samą złotą ikonę co ona. Ten, który kie­dyś odzie­dzi­czy jedyną moc zdolną chro­nić nas przed Burzą; moc słab­nącą z każ­dym poko­le­niem.

Spo­gląda na mnie z góry okrut­nymi oczami błę­kit­nymi jak okru­chy nieba.

– Nie zapro­sisz nas do środka?

Nie ruszam się spod drzwi. Silę się na uśmiech, cho­ciaż słowa wię­zną mi w gar­dle jak ścięte mro­zem. Może i nazy­wają sie­bie obroń­cami mia­sta, ale nie przy­szli tu, żeby nas bro­nić. Mój podziw staje się lodo­wa­tym stra­chem, bo ich odwaga i siła zwra­cają się teraz prze­ciwko mnie.

Dalca patrzy i czeka. Jest wysoki; nie widzę zza niego ani ulicy, ani Burzy. Stoję tak bli­sko, że widzę okrą­głe ikony odci­śnięte w czer­wo­nej skó­rze jego uni­formu – każda jest sym­bo­lem mocy. Widok tak gęsto upa­ko­wa­nych ikon – w dodatku po pro­stu na ubra­niu – przy­po­mina mi, że iko­no­man­cja jest domeną moż­nych. Ja muszę wal­czyć, poży­czać i han­dlo­wać, żeby poznać kształt choć jed­nej, a jego iko­no­manci rysują je tylko po to, żeby zawią­zać mu sznu­ro­wa­dła albo pod­grzać wodę na kąpiel; na skó­rza­nym napier­śniku, tuż nad ser­cem, wyci­snęli mu pew­nie spe­cjalną ikonę, która nie pozwala kro­plom Burzy wni­kać w ubra­nie i chło­dzić jego ksią­żę­cej skóry. Gdy­bym znała jej kształt, już ni­gdy nie musia­ła­bym wcie­rać śmier­dzą­cego wosku w kapotę.

Zatrzy­muję spoj­rze­nie na nożach, które nosi u pasa. Ręko­je­ści pokryte iko­nami w kolo­rze zakrze­płej krwi, tak zawi­łymi, że pew­nie ni­gdy nie będę miała oka­zji się ich nauczyć. Patrzę na nie, lecz bodaj pierw­szy raz w życiu potra­fię poskro­mić cie­ka­wość. Wolę nie prze­ko­ny­wać się na wła­snej skó­rze, do czego tak naprawdę służą.

– A niech mnie Burza, kom­plet­nie zgłu­piała na twój widok. – Blady prze­wraca oczami i robi krok naprzód, jakby chciał mnie siłą odsu­nąć. Włosy ma białe, ale poły­sku­jące odbi­tymi bar­wami oto­cze­nia. Różowe tam, gdzie doty­kają czer­wo­nej skóry uni­formu, ciem­no­srebrne na tle czar­nego płasz­cza z tysiąca i jed­nego pióra, a złote wszę­dzie tam, gdzie pada na nie świa­tło z izby. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że to dzieło iko­no­man­cji. Piękne dzieło. Szkoda takiej sztuki dla gbura, który stoi przede mną.

– Precz – war­czy.

– Oczy­wi­ście – odpo­wia­dam, ale nie odsu­wam się nawet na cal, choć serce bije mi jak osza­lałe, a dło­nie mam spo­cone. – Czego tu chce­cie?

Amma trąca mnie laską w kostkę. Tak, wiem, muszę uwa­żać, mam być potulna… Odzy­wam się więc łagod­niej, spusz­cza­jąc oczy:

– Cho­dzi mi o to, że łatwo wystra­szyć tknię­tych Burzą…

Zza moich ple­ców dobiega teatralny jęk. Znam ten zbo­lały głos. Jem, moja naj­bliż­sza przy­ja­ciółka wśród tknię­tych, jęczy ponow­nie, tym razem gar­dłowo. Przez krótką chwilę panuje cisza, a potem wtó­rują jej kolejne głosy. Chyba tylko siłą woli nie krzy­wię się z poli­to­wa­niem, ale o dziwo ich sztuczka działa.

Blady War­dana cofa się i teraz dopiero spo­gląda na szyld nad drzwiami: Dom Ammy dla Prze­klę­tych. Na jego twa­rzy maluje się nie­smak.

– Jesteś pewny, że to tu?

– Musi być przy tej ulicy – odpo­wiada Dalca, spo­glą­da­jąc w głąb domu ponad moim ramie­niem. – Wchodź, Casvia­nie.

Blady imie­niem Casvian wzdy­cha i pod­cho­dzi tak bli­sko, że nasze buty sty­kają się noskami. Cofam się instynk­tow­nie o krok, a on wpy­cha się do środka.

– Mamy dowody na nie­upraw­nione uży­cie iko­no­man­cji w tej oko­licy. Pro­szę zacho­wać spo­kój – zawie­sza głos, popa­tru­jąc krzywo na Jem, która znowu jęczy – oraz ciszę, jeśli to moż­liwe. Przy­po­mi­nam, że my, War­dana, jeste­śmy tu po to, by was bro­nić. Takie korzy­sta­nie z ikon jest śmier­tel­nie nie­bez­pieczne, dla­tego mamy obo­wią­zek chro­nić oby­wa­teli przed samo­wolą nie­wy­szko­lo­nych iko­no­man­tów.

Dalca i chudy przy­stoj­niak wcho­dzą śla­dem Casviana, który raczy nas świet­nie wyćwi­czoną prze­mową.

– Pro­szę – mówi Amma, sta­jąc przede mną. – Wchodź­cie. Rób­cie, co trzeba.

Widzą w niej jedy­nie kru­chą sta­ruszkę o bia­łych wło­sach upię­tych w schludny kok, ramio­nach zgar­bio­nych pod zno­szoną chu­stą, uśmiech­nię­tych ustach oto­czo­nych bruz­dami wyżło­bio­nymi przez czas w orze­cho­wej skó­rze, o nie­gdyś ciem­nych oczach zacho­dzą­cych już biel­mem wieku i drżą­cych dło­niach zaci­śnię­tych na główce laski. Amma posyła mi szyb­kie spoj­rze­nie, a ja bez­błęd­nie odczy­tuję w nim ostrze­że­nie: jeśli widzą w tobie mrówkę, bądź mrówką i nie dawaj im powodu, by przyj­rzeli ci się bli­żej.

– Prze­pra­szam – cedzę przez zaci­śnięte zęby, spusz­cza­jąc głowę i odstę­pu­jąc na bok. – Tknięci Burzą są wraż­liwi, ale jestem pewna, że będzie­cie ostrożni.

Casvian par­ska lek­ce­wa­żąco, wymi­ja­jąc mnie. Wzrok księ­cia nie zatrzy­muje się na mojej twa­rzy nawet na chwilę, choć spo­glą­dam na niego spode łba wyzy­wa­jąco. Skoro ma czel­ność wpra­szać się do mojego domu, niech wystar­czy mu odwagi, żeby spoj­rzeć mi w oczy.

Trzeci War­dana jakby usły­szał moje myśli: spo­gląda na mnie zło­tymi oczami jakoś dziw­nie, badaw­czo.

Reaguje na moją buń­czucz­ność: kącik jego ust unosi się lekko, nada­jąc im kształt, który mógłby być dale­kim kuzy­nem uśmie­chu. Patrzę w jego pio­nowe źre­nice i na nieco zbyt ostre kły – kocie oczy i koci uśmiech – a on uśmie­cha się sze­rzej, widząc, że poję­łam, czym jest.

Tknięty Burzą. Jak więk­szość ludzi, któ­rymi opie­kuje się Amma. Wyróż­nia go jedy­nie to, że nosi krwi­sto­czer­woną szatę, więc ma wła­dzę.

Do tej pory sły­sza­łam tylko o jed­nym podob­nym przy­padku: przez parę lat War­dana prze­klęta przez Burzę była boha­terką pią­tego kręgu, zanim stra­ciła życie w szkwale. Gwoli ści­sło­ści, nie była jed­nak tknięta Burzą, a jedy­nie odzie­dzi­czyła klą­twę po rodzicu.

Miała szczę­ście: mogła wal­czyć, bo klą­twa była w miarę łagodna. Choć nie­któ­rzy twier­dzą, że zro­dzeni z Burzy żyją z cią­głym zagro­że­niem, bo klą­twa jest jedy­nie uśpiona, a pew­nego dnia się budzi.

Być może i ten War­dana jest zro­dzony z Burzy.

– Będę uwa­żał – obie­cuje z cicha.

Zauwa­żam jed­nak, że mówi wyłącz­nie do sie­bie.

Nie­znacz­nie kiwa głową w moją stronę i podąża za pozo­sta­łymi. Zamy­kam za nimi drzwi, do ostat­niej chwili zaci­ska­jąc palce na drew­nie, by stłu­mić ich drże­nie. Potem krzy­żuję ramiona na piersi i odwra­cam się ku sali.

War­dana idą od łóżka do łóżka, przy­glą­da­jąc się każ­dej twa­rzy. Szu­kają kogoś. Szu­kają taty.

Moje serce bije bar­dzo prędko i nie­ryt­micz­nie, gdy zmu­szam się, by patrzeć na tknię­tych Burzą i nie zer­kać w stronę kuchni. Tylko tyle mogę dla niego zro­bić: nie zdra­dzić jego kry­jówki.

Casvian o lustrza­nych wło­sach zatrzy­muje się przy Jem i sięga po wielki słój pełen mlecz­nych zębów, który wystaje spod jej łóżka. Zasko­czony z krzy­kiem wypusz­cza naczy­nie z ręki, ale Jem łapie je w porę. Zamie­niają kilka słów, zbyt cicho, bym mogła coś usły­szeć.

Spo­glą­dam na naj­bliż­sze łóżko. Gia ma led­wie jede­na­ście lat. Jej drew­niane stopy wystają spod koca, więc otu­lam je deli­kat­nie. Oczy ma pełne łez i gdy klę­kam przy niej, wyciera policzki o mój rękaw. Matka zosta­wiła ją na naszym progu dwa lata temu, zaraz po tym, jak Gia dotknęła frontu Burzy.

Doty­kam meda­lionu mamy, który noszę pod koszulą i który daje mi siłę. Ona ni­gdy by nie pozwo­liła, by obcy wtar­gnęli do jej domu.

Ruszam śla­dem nie­pro­szo­nych gości i pal­cami deli­kat­nie muskam tknię­tych Burzą, żeby wie­dzieli, że jestem z nimi. Dwie nowo przy­byłe kulą się w sobie. Zacho­wuję dystans i wolę nie myśleć, że mogłyby zdra­dzić prawdę. Naj­le­piej będzie nie zwra­cać na nie uwagi.

Jem chwyta mnie za rękę, gdy prze­cho­dzę obok niej. Ści­ska ją mocno i cią­gnie mnie, by przy­sia­dła na skraju łóżka.

– Nie rób nic głu­piego – syczy nie­mal bez­gło­śnie.

Patrzę na nią z ukosa. Klą­twa bawi się jej rysami, posta­rza ją na moich oczach. Ni­gdy nie spo­tka­łam podob­nego przy­padku. W tej chwili Jem ma kasz­ta­nowe włosy i gładką twarz dwu­dzie­sto­latki, lecz wiem, że do snu będzie się ukła­dać jako siwo­włosa, nie­mal bli­ska śmierci sta­ruszka o pożło­bio­nym zmarszcz­kami obli­czu. Ran­kiem obu­dzi się jako dziecko. Jej ciało każ­dego dnia, bez końca, prze­cho­dzi pełen cykl życia. Słój jest pełen mle­cza­ków, które codzien­nie traci.

Jem nie pusz­cza mojej dłoni, a ja nie chcę robić zamie­sza­nia, więc sie­dzę przy niej i obser­wuję War­dana.

Casvian trzyma w ręku mosiężny przy­rząd i obser­wuje oto­cze­nie z miną bada­cza. Jest szczu­plej­szy od swych towa­rzy­szy zbu­do­wa­nych jak praw­dziwi wojow­nicy. Z pew­no­ścią to on jest iko­no­mantą – pod­czas gdy on rysuje ikony, Dalca i zro­dzony z Burzy zaj­mują się walką.

Lecz choć Dalca ma ciało wojow­nika War­dana, jego oczy – błę­kitne jak let­nie niebo i żywo kon­tra­stu­jące ze spa­loną słoń­cem skórą – są zimne i prze­ni­kliwe jak oczy króla. To oczy nale­żące do przed­sta­wi­ciela kró­lew­skiego rodu, oczy Regii.

Stoi rap­tem kil­ka­na­ście stóp ode mnie, a wydaje się nie­osią­galny jak słońce. Wpa­tru­jemy się w niego urze­czeni, jak­by­śmy nie mieli wyboru.

Nie dla­tego, że jest tym, kim jest. Nawet nie dla­tego, że jest atrak­cyjny na swój kan­cia­sty, posą­gowy spo­sób.

Cho­dzi o to, że Dalca jest zara­zem prze­szło­ścią i przy­szło­ścią mia­sta. O to, w jaki spo­sób cho­dzi, jak wypeł­nia sobą tę salę – jest w nim coś, co każe nam wie­rzyć, że jest nie­znisz­czalny. Bez­pieczny jak żadne z nas.

Czy on w ogóle poznał, co to strach? Czy kie­dy­kol­wiek czuł głód albo choć oba­wiał się głodu? Czy musiał tulić się do innych, by ochro­nić się przed chło­dem? Dla­czego miałby to robić, skoro w każ­dej chwili może sta­nąć w słońcu?

I czy on w ogóle boi się Burzy? Pew­nego dnia będzie Regią, posią­dzie moc, która pozwoli mu wal­czyć z Burzą. Potęgę, któ­rej tacy jak my nawet nie potra­fią sobie wyobra­zić.

War­dana zro­dzony z Burzy prze­cho­dzi obok mnie, więc odry­wam wzrok od Dalki, żeby nań spoj­rzeć. Snuje się po sali jak leniwy kocur, a tknięci Burzą sztyw­nieją, gdy ich mija. Uśmie­cha się do nich, ale to raczej kwa­śny gry­mas, który służy mu za maskę.

Zapa­mię­tuję te trzy twa­rze i liczę, że War­dana jesz­cze prze­mó­wią, lecz na razie panuje gro­bowe mil­cze­nie. Chcia­ła­bym usły­szeć pyta­nia. Dla­czego nie pró­bują usta­lić, kto nary­so­wał ikonę? Bo skoro nie muszą o to pytać… to zna­czy, że już wie­dzą.

Casvian idzie na górę. Chwilę póź­niej dobiega stam­tąd rumor.

Amma posyła mi zlęk­nione spoj­rze­nie, a Jem jesz­cze moc­niej ści­ska moją rękę. Zry­wam się, uwal­niam dłoń i lecę ku scho­dom. Prze­ska­kuję po dwa stop­nie.

Casvian stoi przy oknie na pół­pię­trze, a u jego stóp widzę cenną zie­mię i korze­nie sha­laj. Trzyma w rękach pustą donicę, którą po chwili odrzuca. Znowu wyma­chuje tym mosięż­nym przy­rzą­dem, sku­pia­jąc się zwłasz­cza na para­pe­cie, na któ­rym stała doniczka. Szuka ikon.

Obo­jęt­nie kopie korzeń. Brudne buty miaż­dżą nasze poży­wie­nie.

Nie ma poję­cia, jak długo oszczę­dza­łam, by zdo­być tę zie­mię, i jak cenne są nasiona. Tak cenne, że w nie­któ­rych mie­sią­cach nikt nie chciał mi ich sprze­dać, choć mia­łam dość pie­nię­dzy. Strach buzu­jący w moich żyłach zmie­nia się w gniew.

Przy­gry­zam wargę. Ratuje mnie chyba tylko to, że tak naprawdę donice wcale go nie obcho­dzą. Chce naro­bić bała­ganu, spro­wo­ko­wać reak­cję. A gdyby tylko przyj­rzał się uważ­niej, dostrzegłby malut­kie ikony, które nary­so­wa­łam w ziemi, by korze­nie rosły zdrowe. Albo tę powięk­sza­jącą – jedną z nie­wielu, które znam – powtó­rzoną nie wiem ile razy, by sha­laj był choć tro­chę buj­niej­szy niż zwy­kle. Wła­ści­wie nie było z nich pożytku – pew­nie sprze­dawca podał mi złe pro­por­cje – ale nic innego nie mia­łam.

Latami ukry­wa­łam mój sekret przed tatą. Latami polo­wa­łam na strzępy iko­no­man­cji, naga­bu­jąc han­dla­rzy z sza­rego rynku i pechow­ców, któ­rym nie udało się ukoń­czyć szko­le­nia War­dana. Lecz choć tak się sta­ra­łam, cała wie­dza, którą zdo­ła­łam zgro­ma­dzić, nie była warta kich­nię­cia iko­no­manty po pierw­szym roku nauki. A tata potrafi tak wiele… Amma powiada, że kie­dyś nazy­wali go naj­lep­szym iko­no­mantą stu­le­cia. On sam ni­gdy o tym nie wspo­mina; wła­ści­wie mówi o iko­nach tylko wtedy, gdy chce mi przy­po­mnieć, żebym nie ważyła się poznać choćby jed­nej, naj­prost­szej, do zawią­zy­wa­nia butów.

Bar­dzo się napra­co­wa­łam, żeby zabez­pie­czyć moją małą tajem­nicę przed naj­lep­szym iko­no­mantą stu­le­cia. I dla­tego nie pozwolę, żeby smar­katy War­dana odkrył ją w kilka minut.

Casvian pod­cho­dzi do sąsied­niego okna, w któ­rym wisi skrzynka pełna sadzo­nek. Strąca ją, roz­sy­pu­jąc na pod­ło­dze zie­mię i młode rośliny, z któ­rych już nic nie będzie. Staje na nich z okrutną satys­fak­cją i kolejno miaż­dży obca­sem.

– Prze­stań! – Natych­miast zamy­kam usta, ale jest za późno.

Czy on nie rozu­mie? Dosta­jemy tu tylko dwie racje żyw­no­ściowe, moją i Ammy, bo tknięci Burzą nie kwa­li­fi­kują się do przy­dzia­łów. Nasze pakiety z jadłem two­rzo­nym przez iko­no­man­tów muszą wystar­czyć dla wielu potrze­bu­ją­cych.

Gdy tak patrzę na poła­mane gałązki i podarte liście wątłych sadzo­nek, czuję, jak w mych kościach nara­sta czarna furia. A żeby nad nią zapa­no­wać, mogę jedy­nie słu­chać cichut­kiego gło­siku, który powta­rza w mojej gło­wie: Pamię­taj, jesteś mrówką.

Casvian zwraca się ku mnie, uno­sząc brew w wiel­ko­pań­skim gry­ma­sie. Potem nie­omyl­nie sięga ręką do tyłu i prze­wraca trze­cią skrzynkę, nie zry­wa­jąc kon­taktu wzro­ko­wego.

Popy­cham go. Nawet nie pamię­tam, kiedy poko­na­łam dzie­lący nas dystans. Ten okrutny, głupi szcze­niak…

Moje pchnię­cie pra­wie nie robi na nim wra­że­nia. Pod tymi czer­wo­nymi skó­rami jest twardy jak skała. Wąskie wargi ukła­dają się w posępny uśmiech. Cofam się odru­chowo, gdy postę­puje krok w moją stronę.

– Napaść na War­dana?

Wyraź­nie czuję na twa­rzy jego oddech pach­nący mio­dem.

Zaska­ku­jąco mocno chwyta mnie za nad­garstki. Pró­buję go ode­pchnąć, wyśli­znąć się, ale bez powo­dze­nia.

Wyda­wał mi się wątlej­szy od pozo­sta­łych, lecz teraz dociera do mnie, że może to świad­czyć jedy­nie o sile tam­tych. Nie, nie jest słaby. Ani tro­chę. Wiję się w jego uści­sku i nic; jest sil­niej­szy.

Mam nadzieję, że tata nie sły­szy.

– Dość tego, Casvia­nie – dobiega głos zza moich ple­ców. Książę zbliża się do nas, pewny sie­bie i nie­wzru­szony jak głaz. Patrzy na nas chłodno, badaw­czo. – Wywo­łasz zamieszki.

Casvian nie zwal­nia uści­sku i nie odrywa ode mnie wzroku.

– Nie zwy­kłem wyba­czać obrazy, Dalco.

– Nie obra­zi­łam cię – odpa­ro­wuję.

Patrzy na mnie szy­der­czo.

– Dotknęła mnie.

Jego ton mówi mi, że to wystar­cza­jąca obraza.

Czuję suchość w ustach, zauwa­ża­jąc, z jakim nie­sma­kiem na mnie patrzy. Jest gotów zro­bić mi krzywdę, praw­dziwą krzywdę, nie roz­trzą­sa­jąc tego bar­dziej niż roz­prawy ze szczu­rem, który zna­la­złby drogę do jego domu. Nie dostrzega we mnie czło­wieka.

Dalca kła­dzie mu dłoń na ramie­niu.

– To roz­kaz.

Policzki Casviana nabie­gają krwią, a ręce jesz­cze moc­niej ści­skają moje nad­garstki. Krzy­wię się mimo­wol­nie, gdy ociera mi skórę.

Ponad moją głową trwa poje­dy­nek na spoj­rze­nia. Jesz­cze ni­gdy nie czu­łam się do tego stop­nia nie jak osoba, ale jak przed­miot. Nie ma zna­cze­nia, czego chcę, co robię, co mówię. Zna­czę nie­wiele wię­cej niż patyk mię­dzy dwoma wal­czą­cymi ze sobą pta­kami.

Casvian ustę­puje.

Cofam się, obej­mu­jąc ciało ramio­nami.

Odska­kuję odru­chowo, gdy Dalca klęka przede mną. Zgar­nia garść ziemi i wsy­puje z powro­tem do donicy.

– Zostaw – mówię. – Nie napra­wisz tego.

Spo­gląda na mnie i odpo­wiada z nie­za­chwianą pew­no­ścią:

– Wszystko da się napra­wić.

– Dalco… – syczy Casvian.

Książę bez pośpie­chu napeł­nia donice zie­mią i roz­dep­ta­nymi korze­niami sha­laj. Nie mam siły prze­ko­ny­wać go, że to bez sensu. Wszystko da się napra­wić? W jakim świe­cie on żyje?

– Są tu jesz­cze jakieś pokoje?

Dopiero gdy nasze spoj­rze­nia się spo­ty­kają, uświa­da­miam sobie, że mówi do mnie.

– Tylko to, co widać. Mały pokój tu, na pię­trze, łazienka i… no, jesz­cze pod­da­sze.

Mój pokój.

Wstaje i otrze­puje dło­nie.

– Pro­szę – mówi, wska­zu­jąc na górę.

Się­gam ponad jego ramie­niem do sznurka, któ­rym spusz­cza się dra­binę. Chwyta ją jedną ręką i się wspina. Casvian mija mnie i podąża za księ­ciem do mojego pokoju. Mojego sank­tu­arium.

Zostaję. Wiem, co zoba­czą. Cia­sną izdebkę o ścia­nach tak pochy­łych, że nawet w naj­wyż­szym punk­cie nie mogę się tam wypro­sto­wać, odkąd skoń­czy­łam dwa­na­ście lat. Na pod­ło­dze łóżko nakryte sta­rym kocem. Dwie doniczki zbie­rają desz­czówkę prze­cie­ka­jącą przez dziury w dachu, które od dawna zamie­rzam zała­tać. Jest tam też książka, zbiór bajek w roz­mię­kłej, wybla­kłej opra­wie, o stro­ni­cach pomarsz­czo­nych od wil­goci. Trzy­mam ją tylko dla­tego, że nikt nie chce jej kupić. Wystar­czy sekunda, żeby to wszystko ogar­nąć spoj­rze­niem.

Dalca scho­dzi pierw­szy. Zerka na mnie, potem na skrzynki, ale bez słowa idzie dalej, na schody. Casvian kro­czy za nim. Gniew­nym spoj­rze­niem odpro­wa­dzam jego per­fek­cyjne, lśniące włosy, aż znika mi z oczu.

Zostaję sama z kup­kami ziemi i wresz­cie odpusz­czam. Trzęsą mi się ręce. Wol­niutko nabie­ram powie­trza i nie prze­staję, nawet gdy moje płuca są pełne, aż wresz­cie czuję, że pierś gotowa mi eks­plo­do­wać. Dopiero gdy czuję ból i robi mi się ciemno przed oczami, pozwa­lam sobie na wydech.

Wra­cam i zatrzy­muję się na ostat­nim schodku aku­rat w chwili, gdy Dalca rzuca Ammie sztukę złota. Moneta prze­la­tuje mię­dzy jej gru­zło­wa­tymi pal­cami i z brzę­kiem spada na pod­łogę.

– Za fatygę – mówi książę.

Nie tylko ja wstrzy­muję oddech z wra­że­nia. Ten pie­niądz może nas wszyst­kich wyży­wić przez dłu­gie tygo­dnie.

To na pewno pułapka.

Dalca zwraca się teraz do pozo­sta­łych.

– Sto sztuk złota dla tego, kto nam powie, gdzie znaj­dziemy Alca­nara Vale’a. Wystar­czy zgło­sić się do dowol­nej straż­nicy, a my dopil­nu­jemy wypłaty nagrody. Ponadto, jeśli schwy­tamy poszu­ki­wa­nego, infor­ma­tor zosta­nie prze­nie­siony do trze­ciego kręgu.

I już. Pułapka zasta­wiona.

Powie­trze jest jak nała­do­wane elek­trycz­no­ścią; na poły się spo­dzie­wam, że ktoś od razu pospie­szy z dono­sem. Życie w trze­cim kręgu? Nie­któ­rzy sprze­da­liby wła­sną matkę za coś takiego. Teraz już rozu­miem. Ci trzej wcale nie muszą zna­leźć taty. Wystar­czy, że powtó­rzą swój manewr kilka razy, w każ­dym domu przy tej ulicy, a potem jesz­cze na rynku i w zaułku peł­nym bez­dom­nych. Wieść się roz­nie­sie, a tata prę­dzej czy póź­niej zosta­nie schwy­tany.

Książę zniża głos.

– Lecz jeśli schwy­tamy zbiega i okaże się, że go tu ukry­wa­li­ście albo poma­ga­li­ście mu w inny spo­sób, podzie­li­cie jego los.

Dalca nagle spo­gląda wprost na mnie. Sły­szę dud­nie­nie wła­snego pulsu. Czy on wie, jak wygląda tata? Dostrzegł podo­bień­stwo w moich oczach?

Wresz­cie zrywa kon­takt wzro­kowy, a potem szar­pie drzwi fron­towe i wycho­dzi. Pozo­stali podą­żają za nim na ulicę.

Oścież­nica wykrawa dla nas kan­cia­sty kawa­łek z pej­zażu Burzy. Czarna ściana jest jakby spo­koj­niej­sza; ciemne chmury zde­rzają się ze sobą w leni­wym tańcu. Nawet bły­ska­wice nie są już tak gwał­towne, choć wciąż wydo­by­wają z mroku zarysy ślepi, ogo­nów i szpo­nów. Dzi­kie potom­stwo Burzy wró­ciło do jej łona. Obser­wuje. Wycze­kuje.

Nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że głodne oczy bestii spo­glą­dają pro­sto na mnie, gdy zamy­kam drzwi. Przy­tu­lam czoło do wypa­czo­nego wil­go­cią drewna i z całych sił zaci­skam powieki.

Pod czaszką w ryt­mie pulsu koła­cze mi się jedna myśl.

To twoja wina.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Dar­ke­ning

Copy­ri­ght © 2022 by Sunya Mara

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja

© Andrew Davis

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Burza, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-815-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer